Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Czerwone zegary - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
22 sierpnia 2018
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Produkt niedostępny.  Może zainteresuje Cię

Czerwone zegary - ebook

W tej napisanej z polotem powieści aborcja po raz kolejny jest w Ameryce nielegalna, zapłodnienie in vitro zostaje objęte zakazem, a Poprawka o Osobowości przyznaje prawo do życia, wolności i posiadania każdemu embrionowi. W małym nadmorskim miasteczku w stanie Oregon pięć zupełnie różnych kobiet boryka się w tej zupełnie nowej rzeczywistości z odwiecznymi pytaniami dotyczącymi macierzyństwa, tożsamości i wolności.

Ro, singielka, nauczycielka w liceum, stara się o dziecko i pisze równocześnie biografię Eivør, mało znanej dziewiętnastowiecznej polarniczki. Susan jest sfrustrowaną matką dwójki dzieci tkwiącą w rozpadającym się małżeństwie. Mattie jest adoptowaną córką kochających rodziców i jedną z najlepszych uczennic Ro, a kiedy się dowiaduje, że jest w ciąży, nie ma się do kogo zwrócić. Gin natomiast jest utalentowaną mieszkającą w lesie homeopatką, lub „znachorką”, która łączy losy wszystkich tych bohaterek, gdy zostaje aresztowana i osądzona w ramach zaciekłego polowania na czarownice w nowoczesnym wydaniu.

Leni Zumas napisała również Farewell Navigator: Stories i The Listeners, powieść, za którą w 2013 roku otrzymała Oregon Book Award. Dorastała w Waszyngtonie, a obecnie mieszka w Portland w stanie Oregon, gdzie uczy pisarstwa kreatywnego na Uniwersytecie Stanowym. Interesuje się mapami, statkami, bębnami i wszystkim, co nietypowe.

Kategoria: Poradniki
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-8015-619-7
Rozmiar pliku: 1,2 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Urodzona w 1841 roku na farmie na Wyspach Owczych,

Polarniczka wychowała się na pobliskiej farmie

Na północnym Atlantyku, pomiędzy Szkocją a Islandią, na wyspie zamieszkanej przez więcej owiec niż ludzi, żona pasterza urodziła dziecko, które w dorosłym życiu zajmie się badaniem lodu.

Swego czasu dryfujący lód stanowił takie zagrożenie dla statków, że każdy badacz, który znał jego charakter potrafił przewidzieć jego zachowanie, był cenny dla kompanii i rządów finansujących ekspedycje polarne.

W 1841 roku na Wyspach Owczych, w domu z dachem pokrytym darnią, na łóżku pachnącym wielorybim tłuszczem, z matki, która urodziła dziewięcioro dzieci i pochowała czworo, przyszła na świat polarniczka Eivør Mínervudottír.BIOGRAFKA

W pomieszczeniu dla kobiet o felernych ciałach biografka pisząca książkę o Eivør Mínervudottír czeka na swoją kolej. Jest ubrana w spodnie dresowe, ma białą skórę i piegowate policzki, nie jest ani młoda, ani stara. Zanim wdrapie się na fotel ginekologiczny, gdzie poczuje w waginie dźganie prętem pozwalającym uzyskać na ekranie czarno-biały obraz jajników i macicy, obejrzy wszystkie ślubne obrączki w poczekalni. Prawdziwe cacka, grube paski złota. Egzystują na palcach kobiet mających skórzane sofy, wypłacalnych mężów, ale też komórki, jajniki i krew niewywiązujące się z ich zwierzęcego przeznaczenia. W każdym razie taka wersja podoba się biografce. Jest prosta i pozwala jej nie myśleć o tym, co się dzieje w głowach tych kobiet lub towarzyszących im niekiedy mężów.

Siostra Crabby włożyła wściekle różową perukę i plastikowe ustrojstwo odsłaniające niemal cały jej tułów ze sporą częścią biustu.

– Wesołego Halloween – mówi, żeby wytłumaczyć swój wygląd.

– Wzajemnie – odpowiada biografka.

– Pobierzmy trochę rodowodu.

– Słucham?

– To eufemizm krwi.

– Aha – bąka uprzejmie biografka.

Crabby nie od razu znajduje żyłę. Musi jej szukać, a to boli.

– Gdzie jesteś, moja pani? – zwraca się do żyły.

Po miesiącach wkłuć wewnętrzne strony łokci biografki pociemniały, pokryły się naciekami. Na szczęście w tej części świata długie rękawy cieszą się popularnością.

– Czerwone żołnierzyki znowu cię odwiedziły, co? – pyta Crabby.

– Są mściwe.

– Cóż, Roberto, ciało jest zagadką. No proszę, mam cię!

Krew tryska na gabinet. Dowiedzą się, ile folitropiny, estradiolu i progesteronu produkuje ciało biografki. Istnieją dobre i złe liczby. Crabby wstawia probówkę do stojaka, obok innych nabojów pełnych krwi.

Pół godziny później rozlega się pukanie do drzwi gabinetu – ostrzeżenie, a nie pytanie o zgodę na wejście. Do pomieszczenia wchodzi mężczyzna w skórzanych spodniach, okularach przeciwsłonecznych lotnika i kapeluszu z szerokim rondem nałożonym na perukę z czarnych kręconych włosów.

– Jestem gościem z kapeli – informuje doktor Kalbfleisch.

– Rety – mówi biografka, poruszona tym, jaki się zrobił seksowny.

– Popatrzymy sobie?

Lekarz sadza skórzane portki na stołku przed jej rozłożonymi nogami, mówi „Ups!” i zdejmuje okulary przeciwsłoneczne. Kalbfleisch grał w futbol na uniwersytecie na Wschodnim Wybrzeżu i nadal ma twarz chłopaka z bractwa studenckiego. Złota skóra, kiepski słuchacz. Uśmiecha się, cytując ponure statystyki. Pielęgniarka trzyma folder biografki i długopis, żeby notować pomiary. Doktor poda grubość wyściółki, średnicę pęcherzyków i ich liczbę. Jeśli doda się do tego wiek biografki (42 lata), jej poziom folitropiny (14,3), temperaturę na zewnątrz (13oC) oraz liczbę mrówek w stopie kwadratowej ziemi pod nimi (87), otrzyma się wynik. I pozna jej szansę na posiadanie dziecka.

Strzelanie lateksowych rękawic.

– No dobrze, Roberto, zobaczmy, co i jak.

Ciekawe, jak ocenia zapach waginy biografki w skali od jednego do dziesięciu, gdzie dziesięć odpowiada ostremu smrodowi starego sera, a jeden brakowi jakiejkolwiek woni. Jak ona wypada w porównaniu z innymi waginami przetaczającymi się przez jego gabinet dzień za dniem, rok za rokiem, z tłumem sromów-widm? Wiele kobiet nie bierze prysznica przed wizytą, zmaga się z grzybicą lub po prostu cuchnie w tym miejscu. Kalbfleisch zdążył się już nawąchać dojrzałych zapachów.

Wsuwa w nią sondę usmarowaną wściekle niebieskim żelem i dociska ją do ściany szyjki macicy.

– Wyściółka dość cienka – mówi. – Cztery i pół. Dokładnie taka, na jakiej nam zależy.

Na monitorze wyściółka macicy biografki prezentuje się jak białe maźnięcie kredą po czarnej tablicy i nie wygląda na coś, co dałoby się zmierzyć. Jednakże Kalbfleisch jest doświadczonym profesjonalistą, więc postanowiła zaufać jego wiedzy. I płacić mu ogromne sumy jawiące się jak coś wirtualnego, mitycznego, pochodzące raczej z opowieści o pieniądzach niż pieniądze, które ktoś rzeczywiście posiada. Biografka na przykład ich nie ma. Posługuje się kartami kredytowymi.

Lekarz przechodzi do jajników, naciska na sondę i zmienia jej ułożenie do chwili uzyskania odpowiedniego kąta.

– Prawa strona. Ładna grupa pęcherzyków…

Jajeczka są za małe, żeby dało się je zobaczyć, nawet w powiększeniu, ale otaczające je pęcherzyki – czarne dziury na szarawym ekranie – można policzyć.

– Proszę trzymać kciuki – mówi Kalbfleisch, wyciągając sondę.

„Doktorze, czy moje pęcherzyki są ładne?”

Odsuwa się od jej krocza i ściąga rękawiczki.

– Przez kilka cykli – patrzy w jej kartę, nie na nią – zażywałaś clomid wspomagający owulację.

Nie musi jej tego mówić.

– Niestety, clomid powoduje również kurczenie się wyściółki macicy, dlatego radzimy pacjentkom, żeby nie zażywały go przez dłuższy czas. Brałaś go już dość długo.

„Chwileczkę. Co takiego?”

Powinna to sama wyczytać.

– Tym razem wypróbujemy inne podejście. Specyfik, który zwiększa szanse w przypadku starszych pacjentek pragnących zajść w ciążę.

– Starszych?

– To takie kliniczne określenie. – Lekarz nie odrywa wzroku od wypisywanej recepty. – Siostra opowie o leku. Zobaczymy się dziewiątego dnia. – Przekazuje papiery pielęgniarce, wstaje, poprawia skórę na kroczu i wychodzi.

Dupek, po farersku reyvarhol.

– Musisz to dzisiaj kupić i zacząć przyjmować od jutra rana. Na pusty żołądek – mówi Crabby. – I tak przez dziesięć dni. W czasie zażywania leku możesz zaobserwować nieprzyjemny zapach wydzieliny z pochwy.

– Świetnie – stwierdza biografka.

– Niektóre kobiety mówią, że ten zapach jest dość, hm, zaskakujący – ciągnie pielęgniarka. – A nawet niepokojący. Bez względu na wszystko nie rób sobie irygacji. Bo wprowadzisz do kanału substancje chemiczne, które po przeniknięciu do szyjki macicy zmieniłyby pH macicy.

Biografka nigdy w życiu nie robiła sobie irygacji i nie zna nikogo, kto by ją stosował.

– Jakieś pytania?

– Jak działa… – mruży oczy, czytając receptę – ovutran?

– Wspomaga owulację.

– Ale jak?

– Będziesz musiała zapytać lekarza.

Pozwala na wszelkiego rodzaju inwazje na swoją strefę intymną, nie rozumiejąc choćby cząstki tego, co się dzieje. Nagle wydaje się jej to okropne. Jak będzie mogła wychować samotnie dziecko, skoro nawet nie wie, co oni jej tam robią?

– Chciałabym go zapytać teraz – stwierdza.

– Zajmuje się już inną pacjentką. Najlepiej będzie zadzwonić do gabinetu.

– Przecież jestem w gabinecie. Może by mógł… albo ktoś inny, kto…

– Przykro mi, mamy wyjątkowo dużo pracy. Jest Halloween.

– Jakim cudem Halloween przydaje wam pracy?

– To jest święto.

– Nie narodowe. Banki są otwarte, poczta działa.

– Będziesz musiała – mówi Crabby powoli i wyraźnie – zadzwonić do gabinetu.

Kiedy za pierwszym razem się nie udało, biografka płakała. Stała właśnie w kolejce po nić dentystyczną, bo skoro miała zostać rodzicem, postanowiła poprawić higienę jamy ustnej, gdy zadzwonił jej telefon. To była jedna z pielęgniarek.

– Przykro mi, kochanie, wynik testu jest negatywny.

Biografka powiedziała „dziękuję, w porządku” i jeszcze raz „dziękuję”, po czym się rozłączyła; dopiero wtedy z oczu popłynęły jej łzy. Wbrew statystykom i temu, co mówił Kalblfeisch: „To się nie sprawdza w każdym przypadku”, biografka myślała, że będzie łatwo. Wystarczy wstrzyknąć miliony plemników od dziewiętnastoletniego studenta biologii, by czekały w gotowości, gdy jajo rozpocznie wędrówkę; plemnik i jajo spotkają się w ciepłym tunelu – jak mogłoby nie dojść do zapłodnienia? „Nie bądź dłużej głupia”, napisała w notatniku pod nagłówkiem „Wymagane natychmiastowe działanie”.

* * *

Zmierza na zachód autostradą 22 i wjeżdża na wzgórza porośnięte gęsto choinami, jodłami i świerkami. W Oregonie rosną najwspanialsze drzewa w Ameryce, strzeliste, o potarganych koronach, alpejsko złowrogie. Wdzięczność za drzewa osłabia jej żal do lekarza. Opuściła gabinet przed dwiema godzinami i jej samochód wspina się drogą na klif, na widnokręgu pojawia się kościelna wieża. Po chwili widać resztę miasteczka przycupniętego u podnóża pofałdowanych wzgórz opadających do jeziora. Z komina pubu wydobywa się dym. Na brzegu leżą sieci rybackie. W Newville można obserwować, jak morze pożera ląd, nieokiełznanie. Miliony akrów ziemi pochłonięte przez głębiny. Morze nie czeka na pozwolenie ani na wytyczne. Nie cierpi z powodu niewiedzy o tym, co ma, u licha, robić. Dzisiaj piętrzy się wysoko, biała piana rozstępuje się i uderza ciężko o skalne kolumny. „Wściekłe morze”, mawiają ludzie, lecz według biografki nie należy przypisywać ludzkich emocji czemuś tak nieludzkiemu. Woda burzy się z powodów, dla których nie ma nazw.

„Liceum Central Coast Regional poszukuje nauczycielki historii (Stanów Zjednoczonych/świata). Wymagane ukończone studia magisterskie. Miejsce: Newville, Oregon, wioska rybacka w cichym porcie nad oceanem, migracje wielorybów. Dyrektor, absolwent uczelni należącej do Ivy League, pragnie stworzyć dynamiczne, innowacyjne warunki do nauki”.

Biografka odpowiedziała na ogłoszenie ze względu na „cichy port nad oceanem” i brak wzmianki o doświadczeniu w nauczaniu. W czasie krótkiej rozmowy dyrektor, pan Fivey, opowiedział o swoich ulubionych powieściach marynistycznych i dwukrotnie wspomniał nazwę ukończonej przez siebie uczelni. Powiedział, że w ciągu dwóch lat będzie mogła zrobić kurs na nauczyciela certyfikowanego. I tak, od siedmiu lat mieszka pośród spowitych mgłą, wiecznie zielonych gór, u podnóża ciągnących się setki metrów, wpadających prosto do morza klifów. Pada tu i pada bez końca. Ciężarówki z drewnem utrudniają ruch na drogach, mieszkańcy łowią ryby lub wytwarzają przedmioty dla turystów, w pubie wisi lista starych wraków, co miesiąc testuje się syrenę ostrzegającą przed tsunami, a uczniowie mówią „proszę pani”, jakby byli służącymi.

Zaczyna zajęcia zgodnie z planem, ale gdy zauważa podbródki oparte o pięści, postanawia z tego zrezygnować. Historia powszechna w dziesiątej klasie, świat omawiany w ciągu czterdziestu tygodni z wykorzystaniem głupiego podręcznika, z którego zgodnie z kontraktem jest zobligowana korzystać, nie obędzie się bez dygresji. Przecież te dzieciaki nie są jeszcze stracone. Patrzą na nią, buzie mają wciąż pyzate, i balansują na krawędzi nudy. Nie są bierne, chociaż większość z nich już niedługo zmieni się w tej materii. Każe im zamknąć książki, a oni z radością wykonują polecenie. Wpatrują się w nią w nowym bezruchu. Usłyszą jakąś historię, znowu będą mogły być dziećmi, których o nic się nie prosi.

– Boudika była żoną władcy celtyckiego plemienia Icenów zamieszkałego na terenie obecnego hrabstwa Norfolk w Anglii. Rzymianie zaatakowali jej kraj i zaczęli nim rządzić. Jej mąż zginął i zostawił swoją fortunę jej i ich córkom, lecz Rzymianie zignorowali jego wolę, przejęli majątek, wychłostali Boudikę, a córki zgwałcili.

Dzieciak:

– Co to znaczy wychłostali?

Drugi dzieciak:

– Dali jej wycisk.

– Rzymianie ją wykiwali. – Ktoś zachichotał na te słowa, za co biografka jest wdzięczna. – W sześćdziesiątym pierwszym roku naszej ery Boudika wznieciła bunt ludu. Icenowie walczyli zaciekle. Wyparli Rzymian aż do Londynu. Pamiętajcie, że rzymscy żołnierze mieli silną motywację, by wygrać. Gdyby nie wygrali, czekała ich śmierć przez nabicie na pale albo ugotowanie, po tym jak już się napatrzyli na swoje wyrywane z ciał wnętrzności.

– Ale czad – odzywa się chłopak.

– W końcu siły Rzymian pokonały Icenów. Boudika albo się otruła, żeby uniknąć wzięcia do niewoli, albo zachorowała. W każdym razie umarła. Zwycięstwo nie jest tu najważniejsze. Istotne jest to, żeby… – Milknie, świadoma, że przyglądają się jej dwadzieścia cztery pary oczu.

Ciszę przerywa cichy śmiech.

– Nie zadzierać z kobietą?

Podoba im się to. Lubią slogany.

– Cóż – mówi biografka. – Tak jakby. Co ważniejsze, musimy wziąć pod uwagę…

Dzwonek.

Słychać głośne szuranie i przesuwanie krzeseł, dzieciaki wychodzą ochoczo.

– Do widzenia, proszę pani!

– Miłego dnia, proszę pani!

Rozlega się cichy śmiech. Mattie Quarles kręci się w pobliżu biurka biografki.

– Czy od tego wywodzi się angielskie słowo bodacious²?

– Chciałabym powiedzieć, że tak – odpowiada biografka. – Niemniej słowo „bodacious” pochodzi z dziewiętnastego wieku. Nawiązuje do słowa bold i audacious³. Gratuluję ci jednak pomysłu!

– Dziękuję, proszę pani.

– Naprawdę nie musicie się tak do mnie zwracać – powtarza po raz tysięczny biografka.

Po pracy zagląda do Acme, sklepu spożywczego, narzędziowego i apteki w jednym. Asystentem aptekarza jest chłopak – obecnie już młody mężczyzna – którego uczyła w pierwszym roku pracy w Central Coast Regional. Biografka nienawidzi chwili, kiedy co miesiąc podaje jej białą torebkę z małą pomarańczową buteleczką. Wiem, na co to jest, mówią jego oczy. A nawet jeśli tego nie mówią, trudno jest jej na niego patrzeć. Kładzie na ladzie inne produkty (niesolone orzeszki, waciki na patyczku), jakby chciała zamaskować nabywanie specyfiku wspomagającego płodność. Nie może sobie przypomnieć imienia chłopaka, ale pamięta, że w czasie lekcji, siedem lat temu, podziwiała jego długie, czarne rzęsy – zawsze wydawały się wilgotne.

Siedząc przy akompaniamencie „muzyki tła” we fluorescencyjnym świetle na twardym plastikowym krześle, biografka wyciąga notatnik. Wszystko w nim musi mieć formę listy, a każda lista czemuś służy. „Rzeczy do kupienia w sklepie spożywczym”. „Wzory krawatów Kalbfleischa”. „Kraje o największej liczbie latarni morskich per capita”.

Zaczyna nową listę: „Oskarżenia ze strony świata”.

1. Jesteś za stara.

2. Jeżeli nie możesz począć dziecka w naturalny sposób, nie powinnaś go mieć.

3. Każde dziecko potrzebuje dwojga rodziców.

4. Dzieci wychowywane przez samotne matki są w większym stopniu narażone na gwałt/zabójstwo/narkomanię/uzyskiwanie niższych wyników w testach standaryzowanych.

5. Jesteś za stara.

6. Trzeba było pomyśleć o tym wcześniej.

7. Jesteś samolubna.

8. Robisz coś nienaturalnego.

9. Jak poczuje się to dziecko, kiedy się dowie, że jego ojcem jest anonimowy onanista?

10. Twoje ciało jest siwą łupiną.

11. Jesteś za stara, ty żałosna stara panno!

12. Robisz to tylko dlatego, że jesteś samotna?

– Proszę pani, mam już ten lek.

– Dziękuję. – Składa podpis na ekranie na ladzie. – Jak ci minął dzień?

Długorzęsy rozkłada bezradnie ręce.

– Jeżeli to poprawi ci nastrój, powiem tylko – ciągnie biografka – że od tego specyfiku będę miała paskudnie pachnące upławy.

– Przynajmniej w imię dobrej sprawy.

Biografka chrząka.

– Sto pięćdziesiąt siedem dolarów i sześćdziesiąt trzy centy – dodaje Długorzęsy.

– Słucham?

– Przykro mi.

– Sto pięćdziesiąt siedem dolarów? Za dziesięć pigułek?

– Pani ubezpieczenie nie obejmuje tego leku.

– A czemuż to?

Długorzęsy kręci głową.

– Chętnie bym je pani podał pod ladą, tylko że ta suka wszędzie ma kamery.Polarniczka Eivør Mínervudottír spędziła w dzieciństwie wiele godzin w omywanej przez fale latarni morskiej, obsługiwanej przez jej wuja.

Wiedziała, że nie powinna się odzywać, kiedy wprowadzał wpisy do księgi.

Nie mogła zapalić zapałki bez nadzoru.

Czerwone światło w nocy, radość żeglarza.

W pomieszczeniu z latarnią należy pochylać głowę.

Siku trzeba robić do nocnika i tam je zostawić, a jeżeli zrobiłaby kupkę, przed wrzuceniem jej do kosza na śmieci powinna zawinąć ją w gruby papier impregnowany tłuszczem.ZNACHORKA

Z chromej kury wypadają dwa jajka, jedno pęknięte i jedno całe.

– Dziękuję – mówi znachorka do ptaka rasy ciemna brahma, z czerwonymi koralami i o cętkowanym upierzeniu.

Kura ciężko utyka – nie należy do zwycięzców – i dlatego jest ulubienicą znachorki. Kobietę cieszy to, że ją codziennie karmi, chroni przed lisami i deszczem.

Z jajkiem w kieszeni nasypuje kozom ziarno. Hans i Pinka gdzieś buszują, ale niebawem wrócą do domu. Wiedzą, że znachorka nie zdoła ich ochronić, jeżeli oddalą się za daleko. Z dachu zagrody dla kóz odpadły trzy gonty. Potrzebne będą gwoździe. W zagrodzie nocował niegdyś zając amerykański. Brązowy zimą, biały latem. Nie znosił marchewek, za to uwielbiał jabłka, znachorka pieczołowicie usuwała z nich pestki, trujące dla zajęcy. Zając był taki milutki, że nie przejmowała się tym, iż podkradał kozom lucernę i zostawiał bobki na jej pościeli, gdy wpuszczała go do łóżka. Pewnego ranka znalazła jego ciało rozszarpane – przypominało skrwawiony futrzany worek. Do gardła podeszła jej złość na lisa lub kojota albo rysia, zabrałeś mi go, ale przecież zwierzę tylko chciało coś zjeść, nie powinieneś mi go zabierać, zimą trudno o zwierzynę, był przecież mój. Płakała, kopiąc dół. Położyła zająca obok starego kota ciotki, dwa grobki pod chruściną jagodną.

W chacie znachorka miesza jajko z octem i tasznikiem pospolitym dla obficie miesiączkującej klientki, która ma przyjechać później. Napój powstrzyma bolesne krwawienie pełne skrzepów. Kobieta nie ma pracy ani ubezpieczenia. „Mogę zapłacić bateriami”, napisała. Jajko z octem ląduje w szczelnie zamkniętym szklanym słoiku wstawionym do małej lodówki, tuż obok zawiniętego w folię kawałka cheddara. Znachorka chciałaby zjeść ser teraz, natychmiast, lecz sery jada wyłącznie w piątki. Na niedzielę są czarne cukierki lukrecjowe.

* * *

Najczęściej żywi się tym, co oferuje jej las. Rzeżuchą wodną i łąkową, mniszkiem lekarskim, babką zwyczajną. Solirodem i ptasim zielem. Miądrzyga jest pyszna, kiedy przyrządzi się ją na grillu. Korzeń łopianu można jeść w postaci purée i smażony. Znachorka jada też klajtonie i pokrzywę zwyczajną, a także, w niewielkich ilościach, korzeniówki. (Uwielbia ich białe łodygi gotowane z cytryną i solą, ale zbyt duża ilość korzeniówki może być śmiertelna). Są jeszcze dary z sadów i pól: orzechy laskowe, jabłka, żurawina, gruszki. Gdyby mogła się utrzymać tylko dzięki ziemi, bez wytworów ludzkich, chętnie by to robiła. Jeszcze nie wymyśliła, jak to osiągnąć, ale to nie znaczy, że jej się nie uda. Pokaże im, jak radzą sobie kobiety z rodu Percival.

Jej matka nazywała się Percival. Ciotka też. Znachorka dostała nazwisko Percival w wieku sześciu lat, kiedy jej matka rzuciła ojca. Zrobiła to dlatego, że ojciec znikał w większość piątkowych popołudni i nie wracał przed poniedziałkiem. I nigdy się nie tłumaczył.

– Kobieta chce wiedzieć dlaczego – powiedziała matka znachorki. – Przynajmniej tyle mi powiedz, synu suki. Nazwiska i miejsca! Wiek i zawód!

Pojechały na zachód przez pustynię w Oregonie, przez Góry Kaskadowe; matka paliła, a córka pluła przez okno; dotarły do wybrzeża, gdzie ciotka znachorki prowadziła sklep ze świecami, z runami i taliami kart tarota. Pierwszego wieczoru znachorka zapytała, co to za hałas, i dowiedziała się, że to odgłos oceanu.

– A kiedy ucichnie?

– Nigdy – odparła ciotka. – Jest wieczny, chociaż niestały.

– Bardzo pretensjonalny? – spytała na to matka.

Znachorka wolałaby pretensjonalny od wzburzonego.

Leży z kotem naga przy gorącej kuchence, rzęsisty deszcz bębni monotonnie w dach, las jest czarny, lisy milczą, młode sowy śpią w swojej budce. Malky zeskakuje jej z kolan i uderza łapą w drzwi.

– Chcesz zmoknąć, synu suki?

Oczy ze złotymi plamkami obserwują ją z powagą. Szare boki dygoczą.

– Masz dziewczynę, z którą chcesz się spotkać? – Zrzuca z siebie koc, otwiera drzwi i zwierzę wypada na zewnątrz.

* * *

Przy każdej wizycie Loli Malky się chował. Lola myślała, że znachorka mieszka w chacie sama.

– Nie boisz się? – zdziwiła się Lola. – Mieszkasz tu w samym środku niczego.

Głupia suka, przecież drzewa to nie jest nic. Podobnie jak koty, kozy, kurczaki, sowy, lisy, rysie, jelenie czarnoogoniaste, gacki brunatne, myszołowy rdzawosterne, junki zwyczajne, szerszenie, zające amerykańskie, rusałki żałobniki, opuchlaki truskawkowe i dusze, które uciekły ze swoich śmiertelnych powłok.

Sama, czyli bez towarzystwa ludzi.

Lola nie kontaktowała się z nią od dnia kłótni. Nie zostawiała liścików w skrytce pocztowej ani jej nie odwiedzała. To było coś więcej niż kłótnia. Awantura. Lola, ubrana w uroczą zieloną sukienkę, się awanturowała. Znachorka nie. Na dobrą sprawę nie odezwała się słowem.

Minęła już północ, a kozy nie wróciły do domu. Ze zmartwienia czuła ściskanie w dołku. W ubiegłym roku zniszczyły obozowisko w pobliżu szlaku. Nie były nic winne; jakiś durny turysta zostawił jedzenie w całym lesie. Gdy znachorka odnalazła kozy, facet mierzył do Hansa ze strzelby.

– Lepiej niech je pani trzyma na swoim terenie – warknął – bo uwielbiam gulasz z koźliny.

W Europie swego czasu stawiano przed sąd źle zachowujące się zwierzęta. Wieszano nie tylko czarownice. Świnia trafiła na szubienicę za zjedzenie dziecku twarzy, muła upieczono żywcem za to, że jego pan go spenetrował. Za niezgodne z naturą zniesienie jaja spalono na stosie koguta. Pszczoły, które uznano za winne śmiertelnego użądlenia człowieka, uduszono w ulu; ich miód zniszczono, aby zabójcza substancja nie skalała ust tych, którzy by go spożyli.

U kobiety, mającej zabójczy miód na zębach, z miejsca, w którym stykają się dwie krągłości obleczone napiętą skórą, powinna lecieć słona krew. To pokłosie kosztowania miodu z pszczoły o diabelskiej twarzy. Lica pszczół, które dopuściły się zabójstwa, przypominają pyski głodujących psów; ich oczy nabierają coraz bardziej ludzkiego wyglądu wraz z nasilaniem się głodu. Apis mellifera, Apis diabolus. Jeżeli rój pszczół o diabelskich licach zaatakuje miasto i owady te wpuszczą miód do otwartych ust, ciało kobiety z zębami splamionymi miodem i o słonej krwi należy wybatożyć i złożyć na stosie. Rój pszczół trzeba zamknąć w beczce i wrzucić w płomienie pożerające kobietę. Pierwsze zapłoną zęby umazane miodem i błysną na bieli niebieskie iskry, a potem zajmą się czerwony język i usta. Ciałka palonych pszczół cuchną gorącym szpikiem; smród wywołuje u gapiów wymioty, ale patrzą dalej.Do latarni morskiej oddalonej o czterysta metrów od brzegu można było dotrzeć wyłącznie łodzią, a gdy przyszedł sztorm, trzeba było tam nocować na pochyłej podłodze w wartowni w śpiworze z futra renifera.

W czasie sztormów polarniczka stała na balkonie latarni morskiej i zaciskała dłonie na balustradzie, jakby zależało od tego jej życie, co zresztą było prawdą. Uwielbiała okoliczności, w których przetrwanie nie było pewne. Groźba, że mogłaby zostać zmyta z balkonu, wyrywała ją z letargu nijakości odczuwanej w domu, gdzie siekała rabarbar, rozbijała jaja maskonura, obdzierała ze skóry martwe owce.CÓRKA

Dorastała „w mieście zrodzonym z przerażenia ogromem przestrzeni”⁴, gdzie ulice tworzą gęstą sieć. Ludźmi, którzy zbudowali Salem w Oregonie, byli biali misjonarze metodystów, podążający śladami białych traperów handlujących futrami na północno-zachodnim wybrzeżu Pacyfiku. Dzikość pieniąca się na wszystkie strony nie ekscytowała misjonarzy w takim samym stopniu jak traperów. Zlokalizowali swoje miasto w dolinie, gdzie plemiona Kalapuya od wieków łowiły ryby, uprawiały ziemię i zakładały zimowe obozy. W latach pięćdziesiątych XIX wieku amerykański rząd zamknął owe plemiona w rezerwacie. Biali kulili się w ukradzionej dolinie, gdzie uczynili wszystko mniejszym. Centrum Salem stanowią ulice o brytyjskich nazwach: Church, Cottage, Market, Summer, Winter i East.

Córka znała każdy brudny zakątek miasta. Nadal poznaje Newville, gdzie ludzi jest mniej, a przyrody więcej.

Stoi w laternie latarni morskiej Gunakadeit, na północ od miasta, gdzie przyszła po lekcjach z kimś, kogo ma nadzieję nazywać oficjalnie swoim chłopakiem. Widać stąd masywne klify wyrastające pionowo z oceanu, poznaczone rdzawymi żyłami i porośnięte zielonym mchem; olbrzymie sosny stoją niczym żołnierze wzdłuż krawędzi; drzewa wyrastają pod kątem ze skalnej ściany. Widać też srebrzystobiałą pianę rozpryskującą się u podnóża klifów. Port, zacumowane w nim łodzie i ocean za nimi, błękitną prerię ciągnącą się aż po horyzont, poprzecinaną pasmami zieleni. Daleko od brzegu ponad toń wynurza się czarna płetwa.

– Nudno tu – stwierdza Ephraim.

„Popatrz na żarłacza!”, ma ochotę powiedzieć. „I na drzewa wyrastające ze skał!”

– Tak – mówi jednak i dotyka jego szczęki upstrzonej kępkami zarostu.

Całują się przez chwilę. Podoba jej się to, z wyjątkiem napierania językiem.

Płetwa należy do rekina? Mogłaby należeć do walenia?

Odsuwa się od Ephraima, żeby przyjrzeć się morzu.

– Co jest?

– Nic.

Zniknęła.

– Chcesz poskakać? – pyta on.

Zbiegają po spiralnych schodach, podeszwy ich butów rozbrzmiewają na kamieniu, i siadają na tylnej kanapie jego samochodu.

– Chyba widziałam wala szarego. A ty…?

– Nie – odpowiada Ephraim. – Wiedziałaś, że płetwale błękitne są zwierzętami o największych fiutach? Mogą mieć długość od dwustu czterdziestu do trzystu centymetrów.

– Dinozaury miały większe przyrodzenia.

– Bzdura.

– Nie. Mój tata ma książkę… – Milknie. Ephraim nie ma ojca. Ojciec córki, choć jest to irytujące, kocha ją bardziej niż całe złoto tego świata. – Nieważne. Opowiem ci kawał. Jeden szkielet pyta drugi szkielet: „Chcesz usłyszeć dowcip?”. Ten mu odpowiada: „Tylko jeśli jest sztywny”.

– Co w tym śmiesznego?

– Bo… No wiesz, kości są sztywne…

– Dobre dla dzieciaków.

To ulubiony dowcip jej matki. Nie jej wina, że chłopak go nie zrozumiał.

– Dość już tego gadania.

Pochyla się, żeby ją pocałować, ale ona robi unik, gryzie go w ramię przez bawełniany długi rękaw, usiłując rozerwać skórę i równocześnie tego nie zrobić. Ściąga jej majtki tak szybko, jakby był zawodowcem. Jej dżinsy leżą już gdzieś w samochodzie, może na kierownicy albo pod przednim fotelem; jego dżinsy i kapelusz też gdzieś tam są.

Dziewczyna ujmuje jego penisa i wodzi dłonią wokół czubka, jakby go polerowała.

– Nie tak. – Ephraim przesuwa jej dłoń, żeby chwyciła członek. I przesuwa ją w górę i w dół, w górę i w dół. – O tak.

Chłopak pluje sobie na rękę i zwilża penisa, po czym wsuwa go w jej waginę. Porusza nim do przodu i do tyłu. Jest to przyjemne, ale nic nadzwyczajnego, zdecydowanie nie tak wspaniałe, jak słyszała, a fakt, że tył jej głowy uderza o klamkę w drzwiach, w niczym nie pomaga; córka czytała również, że potrzeba trochę czasu, żeby nabrać wprawy w uprawianiu seksu i go polubić, zwłaszcza gdy jest się dziewczyną. Ephraim szczytuje z takim samym tłumionym jękiem jak ten, który wydał się jej dziwny za pierwszym razem, ale do którego zdążyła się już przyzwyczaić, a ona czuje ulgę, że już nie uderza głową o klamkę, więc się uśmiecha. Ephraim też się uśmiecha. Córka wzdryga się, gdy wypływa z niej kleiste mleko.Polarniczka odwiedzała latarnię, gdy tylko mogła, a kiedy nauczyła się samodzielnie obsługiwać łódź, robiła to także wtedy, gdy jej na to nie pozwalano. Wujowi Bjarturowi było przykro, że jej ojciec nie żył, więc pozwalał jej przypływać, chociaż zarzucała go pytaniami. A Bóg mu świadkiem, że został latarnikiem, bo wolał własne towarzystwo. Jednak ta mała, ta Eivør, najmłodsza córka jego ukochanej siostry, znalazła dostęp do jego serca, dlatego pozwalał jej wbiegać po spiralnych schodach, szperać w skrzyni ze szczątkami statków i na paluszkach obserwować pogodę.ŻONA

Miasto z domem łączy długa kręta droga opasająca klify – wspina się, opada i znowu się wspina.

Biorąc najostrzejszy zakręt, zabezpieczony mizerną barierką, żona zaciska szczęki.

Co by było, gdyby zdjęła ręce z kierownicy i je opuściła?

Samochód przeskoczyłby nad wierzchołkami nadbrzeżnych sosen, zostawił ślad w zieleni; przekoziołkował raz przed nabraniem szybkości; minął skały, wpadł na zawsze do wody i…

Minąwszy zakręt, rozluźnia szczęki.

Jest prawie w domu.

Wyobraziła to sobie już po raz drugi w tym tygodniu.

Po wniesieniu zakupów da sobie kilka minut na górze. Nic im się nie stanie, jak pogapią się w ekran.

Dlaczego kupiła wołowinę od krów z wolnego wybiegu? Kosztowała o sześć dolarów więcej za czterysta pięćdziesiąt gramów.

Już po raz drugi w tym tygodniu.

Podobno takie krowy mają najzdrowszy tłuszcz.

Może to jest powszechne? Może każdy to sobie wyobraża, choć niekonieczne dwa razy w tygodniu, ale…

Jakieś małe zwierzę męczy się po drugiej stronie drogi. Ciemne, mniej więcej trzydziestocentymetrowej długości.

Opos? Jeżozwierz? Próbuje przejść.

Może takie wyobrażenia są nawet zdrowe?

Podjeżdża bliżej i widzi, że zwierzę jest zwęglone, spalone.

Drży.

Już nie żyje, a wciąż się stara.

Co je spaliło? Albo kto?

– Rozbijemy się! – słyszy z tylnego fotela.

– Nie rozbijemy się – odpowiada żona. Stopę ma zwinną i zdecydowaną. Nie dojdzie do wypadku, jeśli będzie trzymać stopę nad hamulcem.

Kto spalił to zwierzę?

Trzęsie się w konwulsjach, już tak bardzo martwe. Futro ma spalone. Skóra przypomina czarną gumę.

Kto cię spalił?

Podjeżdża bliżej: to czarna torba foliowa.

Nie potrafi pozbyć się wizji czegoś rozedrganego, spalonego, martwego i tak się starającego.

W domu: rozpiąć pasy, wysiąść, podnieść, przenieść, odstawić.

Rozpakować, schować.

Oddzielić pałeczki serowe.

Rozłożyć pałeczki serowe.

Posadzić Bex i Johna przed telewizorem i włączyć odpowiednią kreskówkę.

Na piętrze żona zamyka drzwi pokoju do szycia. Siada po turecku na łóżku. Wpatruje się w porysowaną białą ścianę.

Krzyczy i piszczy, jej dwójka. Turla się i przewala jak kostka do gry, bije i szturcha, wali piąstkami i piętami w wyłysiały dywan.

To jej dzieci, ale nie potrafi do nich dotrzeć.

One nie potrafią dotrzeć do niej.

Młócą pięściami – Bex intensywniej, ale John jest dzielny.

Dlaczego dali mu na imię John? Przecież w rodzinie nie ma nikogo o tym imieniu i jest ono tak samo nijakie jak imię żony. Bex powiedziała niegdyś: „Będę go nazywać Yarnjee”.

John jest dzielny czy głupi? Wije się, gdy siostra go okłada. Żona nie każe im przestać, bo nie chce, żeby przestawały; chce, żeby się zmęczyły.

Przypomina sobie, dlaczego John: każdy potrafi to imię przeliterować i wypowiedzieć. John, bo jego ojciec ma dość poprawiania kalekiej angielskiej wymowy swojego imienia. Błędów urzędników. John bywa niekiedy Jean-voyage; a Ro nazywa go Pliniuszem Młodszym.

W ciągu minionej godziny dzieciaki:

Turlały się i przewalały.

Zjadły resztki prażonej kukurydzy zmieszanej z cytrynowym jogurtem.

Spytały żonę, czy mogą pooglądać jeszcze telewizję.

Usłyszały, że nie.

Kotłowały się i tarzały.

Przewróciły lampę stojącą.

Złamały rzęsę.

Zapytały żonę, dlaczego jej odbyt jest na zewnątrz, skoro powinien znajdować się w jej tyłku.

Biły się i szturchały.

Zapytały żonę, co jest na kolację.

Usłyszały, że spaghetti.

Spytały żonę, jaki sos jest, według niej, najlepszy do makaroników wypadających z tyłka.

Wołowina z wolnego wybiegu dojrzewa w foliowym woreczku. Czy kontakt z plastikiem niweluje jej walory? Nie powinna marnować drogiego mięsa w sosie do spaghetti. Ma je zamarynować? Ma słoik kupnego sosu w…

– Wyciągnij swój palec z jego nosa.

– Ale on to lubi – stwierdza Bex.

I brokuły. Te wstępnie pieczone bułeczki są przepyszne, lecz nie poda pieczywa do makaronu.

Czekolada z solą morską i migdałami wciśnięta pod mapy w kuchennej szufladzie, proszę, bądź tam nadal, bądź tam nadal, błagam.

– Lubisz, jak siostra wciska ci palec do nosa?

John uśmiecha się, robi unik i potakuje.

– Kiedy będzie kolacja, do cholery?

– Słucham?

Bex wie, o co chodzi; przygląda się żonie z chytrze ściągniętymi brwiami.

– Chciałam powiedzieć: na Boga.

– Powiedziałaś co innego. Wiesz, co to znaczy?

– Coś złego – mówi Bex.

– Czy Mattie tak mówi?

– Hm…

Jaki kierunek obierze kłamstwo dziewczynki? Będzie chroniło czy oczerniało?

– Myślę, że może tak – odpowiada smętnie Bex.

Bex uwielbia Mattie, jest dobrą opiekunką, lepszą od surowej pani Costello. Kiedy dziewczynka kłamie, staje się podobna do ojca. Osadzone głęboko oczy, które swego czasu urzekły żonę, nie są oczami, które chciałaby widzieć u córki. Bex będzie miała niebawem fioletowe worki pod oczami.

Kto by się przejmował wyglądem dziewczyny, skoro jest szczęśliwa?

Świat będzie się przejmował.

– Odpowiadając na twoje pytanie, kolacja będzie wtedy, kiedy zechcę ją podać.

– A kiedy to będzie?

– Nie wiem – rzuca żona. – Może dzisiaj nie będziemy jedli kolacji?

Z solą morską i migdałami. Czekolada.

Bex znowu ściąga brwi, ale już nie chytrze.

Żona klęka na dywanie i przyciąga ciała dzieci do siebie, ściska je, tuli.

– Nie martwcie się, chochliki. Zjemy dzisiaj kolację. Tylko żartowałam.

– Czasami twoje żarty są kiepskie.

– To prawda. Przepraszam. Przewiduję, że kolacja zostanie podana o osiemnastej piętnaście czasu pacyficznego. Przewiduję, że w jej skład będzie wchodził makaron spaghetti z sosem pomidorowym i brokułami. Jakimi jesteście dzisiaj chochlikami?

– Wodnymi – odpowiada John.

– Drzewnymi – mówi Bex.

Na kuchennym kalendarzu obok daty widnieje mała litera Z. Od „zapytać”.

Ponownie go zapytać.

Przez okno wykuszowe, z którego ramy łuszczy się stara farba, prawdopodobnie uwalniając ołów – ciągle zapomina umówić się z dziećmi na badania – żona obserwuje męża idącego ciężko w stronę domu na krótkich nogach upchniętych w przesadnie obcisłe dżinsy, zbyt młodzieżowych dla niego. Mąż ma uraz do tatuśkowatych spodni i obstaje, że będzie się ubierał tak samo jak w wieku dziewiętnastu lat. Od jego chudego uda odbija się torba kurierska.

– Wrócił! – woła żona.

Dzieciaki biegną go przywitać. Niegdyś uwielbiała wyobrażać sobie tę chwilę, mężczyzna wraca z pracy, a dzieci go witają, chwilę idealną, bo niemającą ani przeszłości, ani przyszłości – nie ma znaczenia, skąd mężczyzna wraca ani co się wydarzy później, istotne jest tylko to radosne zderzenie, owo „Tatusiu, wróciłeś”.

– Fee fi fo fum, je sens le sang⁵ dwójki kanadyjsko-amerykańskich dzieciaków z klasy średniej!

Jej chochliki włażą na niego.

– Dobrrra, dobrrra, uspokójcie się!

Ale jest zadowolony, kiedy John wisi mu na ramieniu, a Bex otwiera torbę, żeby sprawdzić, czy nie ma w niej przekąsek z automatu. Ma po nim zamiłowanie do słonych rzeczy. Czy wszystko odziedziczyła po nim? Co ma w sobie z żony?

Nos. Udało jej się nie odziedziczyć nosa po Didierze.

– Cześć, meuf – mówi mąż i pochyla się, żeby postawić Johna na podłodze.

– Jak ci minął dzień?

– Jak zwykle do dupy. Chociaż nie jak zwykle. Zwolnili nauczycielkę muzyki.

Dobrze.

– Do dupy! – mówi Bex.

– Nie mówimy „do dupy” – upomina męża żona.

„Cieszę się, że jej już nie ma”.

– Tato…

– Chciałem powiedzieć „marnie”.

– Dzieci, zbierzcie klocki z podłogi. Ktoś może się o nie potknąć. Natychmiast! Wydawało mi się, że wszyscy uwielbiali nauczycielkę muzyki.

– Cięcia budżetowe.

– Nie przyjmą nikogo na jej miejsce?

Wzrusza ramionami.

– Nie będzie zajęć z muzyki?

– Muszę zrobić siku.

Kiedy wyłania się z toalety, żona opiera się o balustradę i słucha, jak Bex każe Johnowi pozbierać wszystkie klocki.

– Powinniśmy zatrudnić sprzątaczkę – stwierdza Didier, po raz trzeci w tym miesiącu. – Policzyłem wszystkie włosy łonowe na brzegu sedesu.

I mydliny zaschnięte na umywalce.

Czarny kurz na listwach przypodłogowych.

Kłęby żółtych włosów w każdym kącie.

Czekoladę z solą morską i migdałami w szufladzie.

– Nie możemy sobie na to pozwolić – odzywa się żona. – Chyba że przestaniemy zatrudniać panią Costello, ale ja nie zrezygnuję z tych ośmiu godzin.

Spogląda w jego szaroniebieskie oczy znajdujące się na jej poziomie. Często żałowała, że Didier nie jest wyższy. Ten jej żal jest efektem procesu socjalizacji czy ewolucyjnego przystosowania z czasów, kiedy możliwość zerwania jedzenia z drzewa decydowała o przetrwaniu?

– Cóż – mówi on. – Ktoś będzie musiał zacząć sprzątać. Nasz dom przypomina dworzec autobusowy.

Nie zapyta go dzisiaj.

Postawi to Z przy innym dniu.

– Tak na marginesie, było ich dwanaście – ciągnie mąż. – Wiem, że masz co robić, nie twierdzę, że nie, ale może mogłabyś od czasu do czasu umyć sedes? Dwanaście włosów.BIOGRAFKA

Ze swojego mieszkania nie widzi oceanu, ale go słyszy. Prawie każdego dnia między piątą a wpół do szóstej rano siedzi w kuchni, wsłuchuje się w fale i pracuje nad studium Eivør Mínervudottír, dziewiętnastowiecznej hydrolożki polarnej, która pod nazwiskiem swojego znajomego opublikowała wyniki przełomowych badań nad pakiem polarnym. Nie ma książki poświęconej Mínervudottír, istnieją tylko wzmianki o niej w innych publikacjach. Biografka sporządziła już mnóstwo notatek, stworzyła zarys, napisała niektóre akapity. Tak powstał chaotyczny szkic – więcej w nim dziur niż słów. Na ścianie w kuchni przykleiła zdjęcie półki w księgarni w Salem, gdzie zamieszka jej książka. Fotografia przypomina, że powinna ją skończyć.

Otwiera dziennik Mínervudottír przetłumaczony z duńskiego. „Przyznaję, że bałam się ataku niedźwiedzia polarnego; przez cały czas bolały mnie palce”. Dawno zmarła kobieta budzi się do życia. Jednak dzisiaj biografka wpatruje się w dziennik i nie może się skupić. Jej spowity mgiełką mózg cierpi po zażyciu nowego specyfiku wspomagającego owulację.

Siedzi w samochodzie z włączonym radiem, jej gardłem targają odruchy wymiotne, jest już tak bardzo spóźniona do szkoły, że nie przejmuje się tym, iż ovutran spowalnia jej reakcje oko-stopa-hamulec. Wzdłuż dróg ciągną się barierki. Czoło jej pulsuje. Widzi czarną koronkę opadającą na przednią szybę i mruga powiekami.

Dwa lata temu Kongres Stanów Zjednoczonych ratyfikował Poprawkę o Człowieczeństwie, która od chwili zapłodnienia daje embrionowi konstytucyjne prawo do życia, wolności i posiadania. Aborcja jest nielegalna we wszystkich pięćdziesięciu stanach. Osoby wykonujące aborcję mogą zostać oskarżone o zabójstwo drugiego stopnia, a osoby pragnące skorzystać z zabiegu mogą zostać uznane za winne współudziału w planowaniu zabójstwa. Zapłodnienie in vitro również jest zakazane w całych Stanach, ponieważ poprawka wyklucza przenoszenie embrionów z laboratorium do macicy. (Embriony nie mogą wyrazić zgody na przeniesienie).

Uczyła spokojnie historii, kiedy to się stało. Pewnego dnia obudziła się w kraju, gdzie wybory wygrał prezydent, na którego nie głosowała. Według tego mężczyzny kobiety, które poroniły, powinny płacić za pochówek płodu, a laborantka, która przypadkiem upuściła embrion w czasie zabiegu in vitro, była winna zabójstwa. Słyszała, że radowano się na trawnikach w wiosce emerytów w Orlando, gdzie mieszkał jej ojciec. Protestowano w Portland. W Newville panował mdły spokój.

Z braku możliwości uprawiania seksu z mężczyzną, z którym nie chciałaby spółkować w innych okolicznościach, jedyna biologiczna droga, jaka jej pozostała, obejmowała ovutran, sondy i złote palce doktora Kalbfleischa. Inseminacja wewnątrzmaciczna. W jej wieku było to niewiele lepsze od gumowej gruszki.

Trzy lata temu zamieszczono ją na liście oczekujących na adopcję. W swoim profilu uczciwie i drobiazgowo opisała pracę, mieszkanie, ulubione książki, rodziców, brata (z pominięciem uzależnienia od narkotyków) i żywiołowe piękno Newville. Dołączyła fotografię, na której wyglądała na osobę przyjazną, ale odpowiedzialną, lubiącą zabawę, ale stabilną, otwartą, ale należącą do wyższej klasy średniej. Koralowy zapinany sweter kupiony na potrzeby tego zdjęcia wrzuciła później do pojemnika na odzież przed kościołem.

Owszem, ostrzegano ją na samym początku: biologiczne matki wybierają najczęściej pary heteroseksualne, zwłaszcza białe. Lecz nie każda tak robi. Powiedziano jej, że wszystko jest możliwe. Jej gotowość do zaadoptowania starszego dziecka lub dziecka wymagającego specjalnej troski zwiększała jej szanse.

Zakładała, że to trochę potrwa, ale będzie zwieńczone sukcesem.

Myślała, że zostanie przynajmniej matką zastępczą; a gdy wszystko dobrze się ułoży, dojdzie do adopcji.

Potem do Białego Domu wprowadził się nowy prezydent.

Przyjęto Poprawkę o Człowieczeństwie.

Jednym z jej następstw jest prawo publiczne 116-72.

Piętnastego stycznia – za niecałe trzy miesiące – to prawo, zwane też Każde Dziecko Potrzebuje Dwojga Rodziców, wejdzie w życie. Jego celem jest: „odbudowanie godności, siły i pomyślności amerykańskich rodzin”. Samotne osoby nie będą mogły adoptować dzieci. Nie wystarczy mieć ważny akt małżeństwa, wszystkie adopcje bowiem będą wymagały zatwierdzenia przez agencję federalną, skutkiem czego prywatne działania w tym kierunku staną się nielegalne.

Zamroczona ovutranem biografka wdrapuje się po schodach liceum Central Coast Regional, przypomina się jej kariera w drużynie biegaczek w liceum. „Ruszaj nogami, Stephens!”, krzyczał trener, kiedy mięśnie odmawiały jej posłuszeństwa.

Informuje uczniów dziesiątej klasy, że mają unikać w swoich wypracowaniach frazy: „historia podpowiada”.

– Jest to przestarzały zwrot oratorski. Nic nie znaczy.

– Nieprawda – oponuje Mattie. – Historia mówi nam, żebyśmy nie powtarzali błędów.

– Możemy dojść do takiego wniosku na podstawie zgłębiania historii, lecz historia to koncepcja. Nie rozmawia z nami.

Policzki Mattie – koloru chłodnej bieli z niebieskimi żyłkami – czerwienią się. Nieprzyzwyczajona do tego, że ktoś ją poprawia, łatwo się zawstydza.

Ash podnosi dłoń.

– Co się pani stało w rękę, proszę pani?

– Słucham? Och. – Biografka ma rękaw podciągnięty powyżej łokcia. Opuszcza go. – Oddawałam krew.

– Wygląda tak, jakby oddała pani kilka litrów. – Ash pociera prosiaczkowaty nos. – Powinna pani oskarżyć gabinet zabiegowy o odkształcenie.

– Oszpecenie – poprawia ją Mattie.

– Została pani oszpecona.

Do południa tępy ból za oczami minął. W pokoju nauczycielskim biografka je ptysie kukurydziane i przygląda się, jak nauczyciel francuskiego wyławia widelcem różowe kciuki z pudełka z jedzeniem na wynos z Good Ship Chinese.

– Pewien rodzaj krewetek wytwarza światło – mówi mu. – Przypominają latarki podskakujące na falach.

Jak można samotnie wychować dziecko, jeżeli jada się na lunch ptysie kukurydziane z automatu?

Mężczyzna chrząka i przeżuwa.

– Te nie.

Didier nie jest szczególnie zainteresowany nauczaniem francuskiego, lecz włada tym językiem, jako że jest to język jego dzieciństwa w Montrealu, język snów. To tak, jakby uczył chodzenia lub siedzenia. Za swoją kłopotliwą sytuację obwinia żonę. Podczas pierwszej rozmowy z biografką, odbytej przed laty przy krakersach i serze z tubki, wyjaśnił: „Mówi mi, że oprócz gotowania nic nie umiem, ale to chyba potrafię. Więc ici. Je. Suis”. W tamtym momencie biografka wyobraziła sobie Susan Korsmo jako wielką białą wronę rzucającą na życie Didiera cień swoich ogromnych skrzydeł.

– Krewetki to bomba cholesterolowa – odzywa się Penny, główna nauczycielka angielskiego, wybierająca nad stołem pestki z winogron.

– Ten pokój odbiera mi całą radość – stwierdza Didier.

– Ach! Ro, musisz się dobrze odżywiać. Zjedz banana.

– To banan pana Fiveya – protestuje biografka.

– Skąd można mieć pewność?

– Podpisał go.

– Przeżyje stratę jednego owocu – rzuca Penny.

– Auć! – Biografka chwyta się za skronie.

– Dobrze się czujesz?

Z powrotem opada ciężko na krzesło.

– Wstałam za szybko.

Głośnik budzi się do życia, dwukrotnie kaszle.

– Uwaga, uczniowie i nauczyciele! Uwaga! To jest ogłoszenie specjalne.

– Oby to były ćwiczenia przeciwpożarowe – mówi Didier.

– Myślmy dzisiaj ciepło o dyrektorze Fiveyu. Jego żona trafiła do szpitala w stanie krytycznym. Dyrektor będzie nieobecny do odwołania.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książkiZapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

1. Virginia Woolf, Do latarni morskiej, przeł. Krzysztof Klinger, Czytelnik, Warszawa 2005, s. 206.

2. * Boudika po angielsku Boadicea. Bodacious: niezwykły, zuchwały, brawurowy, fantastyczny (wszystkie przypisy pochodzą od tłumaczki).

3. Bold: śmiały, odważny, audacious: śmiały, zuchwały, bezczelny.

4. Cyt. za: W.G. Sebald, And If I Remained by the Outermost Sea, w: After Nature, przeł. Michael Hamburger, Random House New York 2003; Frankfurt am Main 1988, Eichborn AG.

5. Fee fi fo fum – pierwsze wyrazy wierszyka ze znanej angielskiej bajki Jack and the Beanstick (Jaś i zaczarowana fasola) z zakończeniem po francusku: czuję zapach krwi.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: