Czerwony ołówek. O Polaku, który ocalił tysiące Żydów - ebook
Czerwony ołówek. O Polaku, który ocalił tysiące Żydów - ebook
Henryk Sławik, Ślązak, delegat rządu londyńskiego, tak jak szwedzki dyplomata Raoul Wallenberg działał na Węgrzech. Tak jak on ocalił tysiące Żydów.
Fabuła tego z pasją napisanego reportażu historycznego toczy się równoległymi wątkami: przygodowym, politycznym i szpiegowskim, te zaś splatają się z dramatycznymi losami żony Sławika i jego córki.
Autorka nie poprzestaje na odtworzeniu wstrząsających losów Sławika, które bez wątpienia zasługują na film na miarę „Listy Schindlera”. Pyta, dlaczego w wolnej Polsce wiedza o tym, kim był i czego dokonał Henryk Sławik wciąż nie jest powszechna? Dlaczego nie uczymy się o nim w szkole? Dlaczego niepodległa ojczyzna nie podjęła należytego wysiłku, by ten wielki Polak znalazł się w pierwszej lidze międzynarodowych bohaterów drugiej wojny światowej?
„Czerwony ołówek” (w wersji papierowej mianowany do Nagrody Literackiej im. Mackiewicza, a w e-bookowej uaktualniony) porwie każdego, kto interesuje się historią Polski i Europy XX wieku.
Kategoria: | Literatura faktu |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8041-009-1 |
Rozmiar pliku: | 1,7 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Była późna jesień 2002 roku, gdy Joanna Brańska, szefowa Towarzystwa Przyjaźni Polsko-Izraelskiej, zaprosiła mnie na spotkanie poświęcone Polakowi, który w czasie wojny, w Budapeszcie, ratował polskich Żydów.
Nie miałam pojęcia, kim był Henryk Sławik. W kawiarni „Cafe Ej lat'' w Alejach Ujazdowskich w Warszawie zebrało się może dwadzieścia osób. Prawdopodobnie większość z nich też o Sławiku nie słyszała. Wyciągnęłam kartkę. Zaczęłam notować obco brzmiące nazwy miejsc, od wymawiania których łamie się język i nic nie mówiące mi węgierskie nazwiska.
Wyszłam z tamtego spotkania z paroma podstawowymi faktami w głowie. Były one takie: w czasie wojny działał na Węgrzech Komitet Obywatelski dla Spraw Opieki nad Polskimi Uchodźcami — instytucja powołana przez rząd RP na uchodźstwie. Kierował nią znany działacz śląski i dziennikarz, Henryk Sławik. Ratował Żydów w ten sposób, że zaopatrywał ich w katolickie papiery. I fakt ostatni: o to, by o Sławiku dowiedział się świat, a przynajmniej jego rodacy, walczy od lat polski Żyd, Henryk Zvi Zimmermann, sam ocalony, świadek i uczestnik tamtych wydarzeń.
Odtąd nie dawało mi spokoju pytanie, jak to możliwe, żeby — poza wąskim gronem specjalistów — nikt w Polsce o Sławiku nie słyszał, jak to możliwe, że ta historia jest nieznana, że nikt jej nie opisał? I pomyślałam: wobec tego napiszę artykuł, duży artykuł.
Zorientowałam się, że gdzieniegdzie po wojnie, a także po 1990 roku, ukazało się w lokalnej prasie śląskiej kilka tekstów o Stawiku, ale były to drobiazgi. Zaczęłam więc grzebać w materiałach, by dowiedzieć się czegoś więcej. Temat rozrastał się, wciągał. Wkrótce miałam pewność: artykuł artykułem, ale ta historia wymaga książki.
Był jeszcze jeden powód, dla którego pomysł książki kusił. Należę do tych, którzy uważają, że nie ma nic ważniejszego w budowaniu na nowo stosunków polsko-żydowskich niż wskazywanie tego, co dobre, co łączy. Budapeszteńska historia pod tym względem wydawała się tematem idealnym.
Nie jestem historykiem, jestem reporterką. Ale żeby zdobyć w miarę przyzwoitą wiedzę o tym, co działo się wtedy na Węgrzech, musiałam dotrzeć do historycznych tekstów źródłowych. Tak jak się spodziewałam, o samym Sławiku znalazłam niewiele, właściwie tylko wzmianki. Natrafiłam natomiast na dość bogatą literaturę, też znaną jedynie nielicznym, a poświęconą fenomenowi, jakim była oświatowa i kulturalna działalność Komitetu Obywatelskiego.
Najbardziej frapujący mnie wątek związany z ratowaniem polskich Żydów pozostawał jednak nieodkryty.
Czas mijał, a ja krok po kroku układałam puzzle tej układanki pod tytułem Sławik. Jednym z jej elementów były panujące wśród uchodźców polskich wzajemne relacje. Mało kto zdaje sobie sprawę, w jak ogromnym stopniu rządziły nimi emocje polityczne, jak rozpalały do czerwoności, z flegmatyków czyniąc furiatów, a z dżentelmenów — bokserów, jakie wywoływały kłótnie i awantury, jak inspirowały do intryg i donosicielstwa wśród zwolenników dwóch głównych sił politycznych na uchodźstwie, piłsudczyków i sikorszczyków.
Henryk Sławik tkwił w tym tyglu po same uszy. Sam — zagorzały przeciwnik sanacji, antykomunistyczny pepeesowiec — brał udział w niejednym sporze. Ale owe spory interesowały mnie jedynie jako tło, nie zamierzam rozstrzygać, kto miał rację, niech się tym kłopoczą historycy. Dla mnie było istotne, że w ratowanie Żydów angażowali się jedni i drudzy, ci z lewa i ci z prawa, cywile i wojskowi. Polityka nie miała tu nic do gadania. Tutaj przemawiało tylko sumienie.
Żeby odnaleźć parę brakujących fragmencików układanki, pojechałam na Węgry. Przywiozłam stamtąd kilka nieznanych dotąd dokumentów, ważnych relacji i większą wiedzę o rozpaczliwych wzajemnych wysiłkach węgierskiej i polskiej elity w latach 1939-43, by powstrzymać okupację niemiecką, a potem sowiecką. Zaczynałam rozumieć, dlaczego tak mało o tamtym okresie pisano, u jeśli już, to z wyraźną propagandową tendencją, by w walce z faszyzmem na Węgrzech podkreślać rolę tak zwanych sit postępowych, to znaczy rodzimych komunistów, których, między Bogiem a prawdą, prawie w ogóle tom nie było. Po 1946 roku obowiązywał już zakaz publikacji na temat bezprecedensowej współpracy Polaków i Węgrów, także w ratowaniu Żydów, bo ludzie w tę współpracę zaangażować ni reprezentowali „burżuazyjne, wsteczne" rządy. Jeśli przeżyli szczęśliwie najazd hitlerowców, to okupację sowiecką już nie zawsze. Jeśli dopisało im szczęście „tylko" nękała ich bezpieka.
Tak więc chodziłam śladami Sławika, odkrywając miejsca, w których działy się rzeczy najważniejsze! Żeby dowiedzieć się jak najwięcej, wczuć się w tamten klimat. Czasem jednak musiałam odwołać się do wyobraźni. To tak, jakbym miała przed sobą mapę z naniesionymi miejscowościami, ale bez zaznaczonej sieci dróg, bez żadnych połączeń. Niekiedy, żeby posunąć się dalej w mojej układance, trzeba mi było te drogi narysować, nigdy jednak nie zmieniałam faktów. Miejscowości na mapie zostały nietknięte.
Gdyby nie relacje niewielu żyjących świadków tamtych wydarzeń, nie miałabym jednak szans, by jakoś tę układankę scalić. Szczególnie pomocne były mi relacje Henryka Zvi Zimmermannna, współpracownika Sławika, i Krystyny Sławik-Kutermak, córki bohatera mej opowieści. To dzięki niej historia ta wzbogaciła się o jeszcze jeden, równoległy, fascynujący watek — wątek osobisty. Dramatyczne koleje losu żony Sławika, Jadwigi, i ich córki, Krysi, są bowiem nierozłącznie splecione z wydarzeniami rozgrywającymi się wówczas na Węgrzech.
W taki to sposób powstawał ten reportaż historyczny lub — jak kto woli — fabularyzowany dokument.Prolog
W Szerokiej najważniejszy jest kościół. Ze wzgórza, na którym stoi, dobrze widać łagodną, pagórkowatą panoramę osady, z domostwami po obu stronach drogi rozrzuconymi wśród drzew. Dzisiaj Szeroka jest dzielnicą Jastrzębia, domy są białe, murowane. Nie ma pól ani pastwisk, wszystko jest inne, tylko kościół ten sam.
W środku maleńki.
W kwietniu 1877 brali tu ślub Jan Sławik, dziewiętnastoletni, z dwudziestojednoletnią Weroniką z Soboczyków. Pierwsze dziecko, Paul Simon, urodziło im się już w październiku i od razu je w kościele ochrzcili, podobnie jak dziesięcioro po nim.
Henryk był dziewiąty, urodzony 15 lipca, siedemnaście lat po pierwszym.
Sławików w Szerokiej, jak Bachledów w Zakopanem, dużo, rozgałęzieni. Do niemieckiej szkoły ludowej chodziło zapewne też ich sporo. Innych szkół w Szerokiej nie było. Henrykowi w szkole szło dobrze, ale uczyć się dalej nie mógł, bo bieda. Czmychnął do miasta powiatowego, do Pszczyny, a uczył się sam, z książek. Wyrósł z niego samouk jak Witos, jak Mikołajczyk.
W Szerokiej powiadali, że się wyrodził. Nawet do partii, młodziutki, wstąpił nie chłopskiej, lecz miejskiej — do PPS.
Ale w 1914 wybuchła wojna i wcielili go przymusowo do armii pruskiej, podobnie jak wszystkich młodych ze Śląska. Gdzieś na froncie wschodnim dostał się do niewoli rosyjskiej.
Niemcy musieli być wściekli, kiedy zaraz po wojnie okazało się, że ci sami chłopcy — gdy tylko zrzucili pruskie mundury — zaciągają się jako ochotnicy do antyniemieckich powstań na Śląsku, kolejno w latach 1919-1922.
Zbożnej pamięci poległych szeroczan — wyryto napis na pomniku postawionym na cmentarzu przylegającym do kościoła na wzgórzu. Pomnik przedstawia Pietę. Poniżej widnieją nazwiska powstańców śląskich i żołnierzy walczących w I wojnie. Po jednej stronie nazwiska młodzieńców, właściwie dzieci, po drugiej mężów. Wśród nich L. Sławik — zapewne jeden z licznych kuzynów Henryka.
On zaś, kiedy szczęśliwie wrócił z niewoli, też walczył w powstaniach — prawdopodobnie jako żołnierz pułku katowickiego lub pszczyńskiego wchodzącego w skład Grupy Wschód, która w trzecim powstaniu doszła aż pod Górę Świętej Anny i stoczyła o nią ciężki bój.
Do Szerokiej zaglądał rzadko, tyle co z okazji świąt. Jak odjeżdżał, Weronika czyniła mu na czole znak krzyża. Na Śląsku wrzało.
Zachowana fotografia pokazuje Sławika pośrodku tłumu na rynku w Pszczynie. Agituje, żeby w plebiscycie, czyj ma być Śląsk, polski czy niemiecki, głosować za polskim.
Wiece organizował z Wojciechem Korfantym z Chrześcijańskiej Demokracji. Jeden socjalista, drugi bardziej narodowiec, ale obaj niepodległościowcy — w sprawie Śląska się dogadali.
Na wiece jeździł z ulotkami i z „Gazetą Robotniczą”, najstarszym pismem socjalistycznym zaboru pruskiego, założonym pod koniec XIX wieku w Berlinie, a w II Rzeczpospolitej będącym organem PPS. Zaczął wtedy do tej gazety pisywać.
W Szerokiej, która po plebiscytach stała się polska, kościół na wzgórzu nadal był najważniejszy.
Weronika pacierze odmawiała jak dawniej, trochę po polsku, trochę po niemiecku. Ze starości trudno jej było czasem doliczyć się wnuków i prawnuków — coraz to nowych Sławików w Szerokiej. Hajnrysia już nie wyglądała — całkiem poszedł w miastowych.
Henryk Sławik miał co robić w mieście.
W Roku Pańskim 1922 na Śląsku nie było ani jednej polskiej szkoły ludowej, przemysł, kopalnie i huty też niemieckie, posiadłości ziemskie, takie jak latyfundium książąt pszczyńskich — również. Wszędzie biednie i niepolsko. Elita, nie tak jak na Śląsku Cieszyńskim, marna: trochę księży, nauczycieli, trochę dziennikarzy — to wszystko.
Dali mu etat w redakcji „Gazety Robotniczej” w Katowicach, bo był z niego wojownik. Pisał z zacięciem wstępniaki i manifesty, ale nie pod nazwiskiem, żeby nie podkładać się władzy. W razie potrzeby szedł jednak do więzienia osobiście, szczególnie po zamachu majowym, kiedy to siedział co parę dni, bo „Gazecie Robotniczej” sanacja się nie podobała.
Na redaktora odpowiedzialnego, czyli tego, co w imieniu redakcji idzie do więzienia za artykuły krytykujące władzę, zgłosił się sam. Jak tylko w gazecie pojawiali się policjanci z kolejnym wyrokiem sądowym, zapinał marynarkę i szedł bez oporu. Siedział przeważnie dzień, czasem dwa lub trzy, z policjantami się zaprzyjaźnił. Traktowali go dobrze, żartowali, że pieron twardy, ale jakby na niego żona po nocach czekała, to by zmiękł.
Lecz żenić się absolutnie nie miał czasu. Do trzydziestki wynajmował pokój w czynszówce, ale potem już się nie dało. Zakładał Towarzystwa Uniwersytetów Robotniczych i Robotnicze Kluby Sportowe, wkrótce prezesował już Zarządowi Okręgowemu Stowarzyszenia Kulturalno-Oświatowego Młodzieży Robotniczej „Siła”, odpowiednikowi endeckich „Sokołów”, które zgodnie z duchem tamtych czasów tężyznę fizyczną włączały w program edukacji młodzieży. Wkrótce został szefem Syndykatu Dziennikarzy Śląska i Zagłębia.
Kiedy wprowadził się do mieszkania na Świętego Jana, w samym centrum, szło na zimę.
W Szerokiej chłopi chowali w ziemiankach kartofle, czas płynął tam własnym, niemiejskim rytmem. Wyznaczały go roboty w polu i w obejściu, zależne od pór roku i pogody, dlatego zapewne nie rozumiano tu filozofów.
A jednak na łuku bramy prowadzącej na dziedziniec kościoła na wzgórzu, pomiędzy jednym i drugim skrzydłem cmentarza, ktoś umieścił napis: Bóg widzi. Czas ucieka. Śmierć ściga. Wieczność czeka.Okruchy
Jadwiga Purzycka, warszawianka, córka Hipolita i Marii z Zatorskich, ciemnowłosa, filigranowa, obracając się na pięcie w białej sukience z szyfonu, z zadowoleniem zerka w lustro.
Nawet tatuś byłby kontent — przemyka jej przez głowę. W przebieralni ścisk. Panny, ponaglając się wzajemnie, w pośpiechu zawiązują baletki, za kwadrans kurtyna pójdzie w górę. Jadwiga uwielbia ten chwilowy zawrót głowy, kiedy światła rampy niemal całkowicie ją oślepiają, a w uszach szumi od oklasków.
Hipolit, jej ojciec, mawiał, że w głowie ma fiu bździu. Na szczęście Stefania, druga córka, całkiem normalna.
Był bardzo wziętym krawcem W rzemiośle doskonalił się w Paryżu. Pewnego dnia zapragnął otworzyć w Warszawie swój własny salon z prawdziwego zdarzenia.
— Pojedziemy do Moskwy, żeby się wzbogacić — powiedział do żony. Ledwie pojechali, a urodziła się Jadwiga. Ktoś się pomylił, napisał w metryce: miejsce urodzenia Warszawa — i tak zostało. To był rok 1905, ale Jadwiga lubiła mówić, że 1906. Kiedy jej to wypominali, wzruszała ramionami: taka mały objaw próżności.
W Moskwie zastała ich rewolucja. Gdyby nie rewolucja, Jadwiga nie widziałaby latających fortepianów. Wyrzucane z okien, roztrzaskując się, wydawały przeraźliwy dźwięk.
Gdy Hipolit i Maria zobaczyli te fortepiany — wrócili jak najszybciej.
Kiedy Jadwiga śpiewała i tańczyła, Hipolit pochmurniał. A Maria mówiła, że Jadwiga śpiewała i tańczyła od urodzenia.
— Serce się jej rwie do baletu — tłumaczyła Hipolitowi. A on pochmurniał jeszcze bardziej.
— Nie pozwalam — powtarzał.
— Pozwól.
— Nie pozwalam.
Jadwiga chlipała z żałości po kątach, a potem znowu śpiewała, i tak na zmianę. Któregoś ranka wyszła bardzo wcześnie. Pobiegła do Opery Warszawskiej na egzamin. W kilka dni później oznajmiła: — Przyjęli mnie.
Ojcu, który wysłuchał nowiny w milczeniu, wyjaśniła:
— To jedyny przyzwoity sposób, żeby tańczyć. W operze, proszę ojca, tańczy się klasykę!
Tak Jadwiga wyrwała się na scenę. Przez jakiś czas tańczyła w zespole w Warszawie, a potem przeniosła się do Poznania, który miał tę zaletę, że pozbawiał Hipolita okazji do demonstrowania, jak pochmurnieje.
— Na scenę! Prędko! Prędko! — pogania ktoś z organizatorów. Chwilę potem Jadwiga przeżywa swój operowy zawrót głowy.
*
Jadwigą Purzycką wirującą na scenie w Katowicach zachwyca się siedzący wśród publiczności Henryk Sławik.
— Panna Jadwiga pozwoli, że będę do niej pisał — przymawia się tego samego wieczoru podczas kolacji wydanej przez władze miasta na cześć artystów z Poznania.
Maria na początku trochę marudziła. On z chłopów, Wisia z mieszczan. On starszy o jedenaście lat, stateczny, Wisia trzpiotka. Potem marudzić przestała: w końcu człowiek szanowany, nie biedak. No to czego jeszcze chcieć.
— Widać, tak miało być — mówi Jadwiga do Marii i Hipolita uroczyście odświętnych i cichych w dzień jej ślubu, i oglądając się w lustrze, obraca się w białej sukni jak przed wyjściem na scenę.
Kościół Świętego Aleksandra na placu Trzech Krzyży aż pękał od gości i wszyscy tacy wzruszeni Nie to, co na cywilnym w Katowicach — cały urok prysł. Jadwiga rozpamiętuje każdy szczegół tamtego czerwcowego dnia 1928 roku, rozpakowując pudla w ich dużym katowickim mieszkaniu na ulicy Świętego Jana 1, z wielkimi oknami, większymi niż u Marii i Hipolita na Nowogrodzkiej w Warszawie, i ustawiając na kredensie zdjęcia ślubne.
Pod wieczór Henryk przychodzi z gośćmi. Został redaktorem „Gazety Rolniczej” i chcą to uczcić koniakiem.
Pismo jest bojowe. W jednym ze wstępniaków z tego okresu, nie podpisanym pewnie z obawy przed procesem sadowym, można przeczytać: Z kim idzie PPS? Z endecją? Nie. Z sanacją? Broń nas Boże. Z komunistami? Także mci Więc z kim? Z nikim, PPS jest partią samodzielną, z własnym programem, PPS nie jest dziadem, który musi szukać oparcia o czyjeś ramię.
Jadwiga, nalewając kawę do porcelanowych filiżanek z zastawy podarowanej im w prezencie ślubnym przez Stefanię i jej męża Adka Mioduszewskiego, słucha przez nie domknięte drzwi do gabinetu Henryka, jak mężczyźni rozprawiają o Biniszkiewiczu, który po zamachu majowym najpierw lawirował, a potem coraz wyraźniej popierał Piłsudskiego, i jak Henryk mówi: — Nie mogłem inaczej.
Na zjeździe PPS odciął się od Biniszkiewicza i dokonał rozłamu.
— Nie mogłem inaczej — powtarza Henryk takim tonem, jakby decydował o wysłaniu dywizji wojska na front.
Jeszcze zanim się pobrali, Henryk opowiadał Jadwidze, jak się z Biniszkiewiczem, mistrzem duchowym, po przewrocie majowym kłócił. Rozwalenie dopiero co rodzącej się demokracji to zbrodnia, mówił, a Biniszkiewicz: że ta demokracja gniła, jeszcze trochę i groziła rozpadem państwa. Ono zaś za wątłe na takie eksperymenty. A on na to: tam, gdzie rządy autorytarne, państwo tak jest zdrowe, jak człowiek, któremu wcisnąć knebel w usta; nie zgnije, tylko się z czasem udusi.
— Polityka wzdycha Jadwiga cichutko i rozstawia filiżanki, a potem wycofuje się do jadalni, gdzie czeka jeszcze kilka nie rozpakowanych pudeł. Poprawia fotografię ślubną na kredensie i nagle uświadamia sobie, że Henryk nie uśmiecha się na niej nic a nic. Jadwiga — przeciwnie, od ucha do ucha, filuternie, jak to tylko ona potrafi, choć pozując do tej fotografii już wie, że od tej chwili nie dozna więcej operowych zawrotów głowy: przestanie tańczyć. Tego wymaga pozycja Henryka. Henryk nie uśmiecha się prawie na żadnej fotografii — dochodzi do wniosku Jadwiga, przerzucając plik zdjęć z okresu narzeczeństwa. Zawsze powściągliwy, niemal surowy.
Wisiu — woła ją teraz z gabinetu. Jadwiga staje na czubkach palców, robi szybki obrót, rejestrując własne odbicie w szybach kredensu, następnie poprawia włosy, obciąga sweter i ze słowami „już idę” otwiera drzwi.
*
Premiera „Dam i huzarów” w Teatrze imienia Stanisława Wyspiańskiego była bardzo udana i całe towarzystwo wylądowało w „Astorii” na kolacji, która przeciągnęła się do późna, tak że Jadwiga z pewnym ociąganiem wystawia nos spod kołdry, a mija dobra minuta, zanim całkiem ją odrzuca. Ma dużo pracy, bo wieczorem przyjdą na brydża goście, trzeba więc zrobić sprawunki, wszystko rozporządzić i ustalić menu.
Jadwiga woli wieczory brydżowe, zawsze na dwa stoliki — męski i damski, od podwieczorków i kolacji z niekończącymi się dyskusjami politycznymi w charakterze najważniejszego dania.
Przy brydżu niewiasty mogą poplotkować, wymienić przepisy na nadzwyczajny babciny placek ze śliwkami, a także jak na początku stycznia 1929 roku — podzielić się obawami w związku z epidemią anginy, która — co Jadwiga przeczytała w listach od rodziny i w doniesieniach „Gazety Robotniczej” — szerzy się w Warszawie w niepokojących rozmiarach, skutkiem czego w aptekach zauważyć można wzmożony ruch — specjalnie wiele sprzedaje się kwasu borowego i wody utlenionej.
Mężczyźni mają swoje tematy. Te, którymi pismo Sławika zajmuje się na pierwszych stronach, a także, zwłaszcza po posiłku, na dalszych. Snują pomysły, co uczynić, by spolonizować przemysł górnośląski, wyrażają pełne dezaprobaty uwagi o tym, kto rządzi bolszewiją, jak również oburzenie, że policja jest naprawdę zbyt częstym gościem w lokalach „Gazety Robotniczej”, bo dybią na nią ze wszystkich stron.
Przy koniaku mężczyźni, zdaniem niewiast, na tyle normalnieją, że możliwa jest nawet wspólna konwersacja. Na przykład o dość głośnym na katowickich salonach incydencie: jak niejaki pan Deja pobił swego dawnego pracownika po gębie.
— Co za maniery — wzdychają niewiasty.
O, tak, wieczory brydżowe są przyjemniejsze, myśli Jadwiga, sporządzając listę zakupów przy porannej słabej herbacie, specjalnie zmieszanej z mlekiem, żeby była dobra dla dziecka, którego oczekuje.
Z powodu ciąży nieco gorzej znosi te wszystkie przyjęcia, wizyty i rewizyty, ale Henryk został niedawno członkiem rady miejskiej Katowic i jak tu nie prowadzić domu otwartego.
— Ciebie w ogóle nie ma w domu — dąsa się czasem Jadwiga.
— Nie gniewaj się — on mawia wtedy, całkiem innym tonem niż ten, którym wysyła dywizje na front. Raz nawet zabrał ją niespodziewanie na kilka dni do Zakopanego, choć tam też politykował, bo spotkali znajomych z Krakowa i ze Śląska, z PPS. Józia Cyrankiewicza, Michasia Niedziałkowskiego, Jurka Ziętka, Kazia Pużaka. Oni politykowałi, a jej malował portret modny i ekscentryczny artysta Witkacy. Tego portretu zazdrościły jej wszystkie panie z towarzystwa, kiedy wisiał sobie na ścianie w jadalni na Świętego Jana 1.
Dziecko kopnęło tak mocno, że Jadwiga aż nieruchomieje. Henryk nalegał, żeby wieczory brydżowe w ich domu zawiesić na kilka miesięcy, ale ona powiedziała: — Dobrze, ale to będzie ostatni raz.
W oczekiwaniu na Andzię, dochodzącą pomoc, i ustalając menu: łosoś, gulasz z jagnięciny, pasztet z gęsi, pudding — Jadwiga rozmyśla o innych pożytkach z wieczorów brydżowych. Na przykład Henryk nie taki poważny jak zazwyczaj. Niedawno dał się sfotografować przy stole żeńskim. Uśmiechnięte panie w modnych kapelusikach z wąskim, przylegającym rondem, w luźnych satynowych sukienkach, przy okrągłym stole oświetlonym zwisającą lampą z frędzlami — a on w samym środku, co prawda bez uśmiechu.
Po południu, kiedy Andzia urzęduje w kuchni, Jadwiga postanawia dać chwileczkę odpocząć nogom i kładzie się na kanapie. Po półgodzinie Andzia pyta, czy pani nie chciałaby skosztować jej pasztetu z gęsi. — Już idę — mówi Jadwiga i wstaje, ale przy pierwszym kroku chwytają skurcz.
KRYSTYNA SŁAWIK-KUTERMAK:
Urodziłam się 16 czerwca 1930 roku. Byłam dzieckiem chorowitym. Dzisiaj to się nazywa alergią. Posłali mnie do prywatnej szkoły, doskonałej, specjalizującej się w nauce języków obcych, na ulicy Ligonia, gdzie chodziły dzieci miejscowej inteligencji. Ale kiedy po pół roku zażądałam, żeby odwożono mnie tam landem albo autem, jak innych — natychmiast wylądowałam w zwyczajnej szkole publicznej na Szafranka. Przestraszyli się, że mi odbiło.
Okruchy Krystyny z tamtych lat:
Ona i ojciec na Kasprowym Wierchu w zimie. On w długim czarnym płaszczu, z teczką, w kapeluszu, pewnie przejazdem w delegacji. W kinie na filmie z Shirley Temple. W lesie na wyprawie przyrodniczej.
Ona z nosem przyklejonym do szyby, kiedy on w sportowych butach, w pumpach, z fajką w ręku, wyrusza w góry z wujkiem Mrowcem, Pawłem Mrowcem, kompanem od wędrówek, zwłaszcza po Alpach, albo z Gustawem Augsburgiem, zwłaszcza po Krynicy. Czasem nie ma go dwa dni, czasem dłużej i czekanie wydłuża się jak wąż albo stonoga.
— Henio poszedł w Alpy — wzdycha Jadwiga przez telefon do swoich w Warszawie, ale częściej: Henio w Beskidach, Henio w Tatrach.
Wszyscy wiedzą, że Henio ma na punkcie gór bzika, a odkąd został posłem do Sejmu Śląskiego, który reprezentuje w Lidze Narodów w Genewie, a potem jeszcze wszedł do centrali PPS, przestała wzdychać, że go nie ma w domu. Bo z gór wracał jak nowo narodzony.
O tym wszystkim mówi Jadwiga Marii przez telefon, a także Stefanii — tylko o jednym nie wspomina. O wiecach. Coraz głośniej mówi się, że wojna jest nieunikniona. Trzecia Rzesza zagraża wszystkim sąsiadom, cały świat chcieliby zgarnąć — donosi na czołówce „Gazeta Robotnicza” — Na tropach organizacji szpiegostwa, prowokacji i zbrodni. Jak jest zorganizowana i jak działa tajna policja polityczna — anonsuje artykuł o gestapo. Wyśmiewa się z kłótni Göringa z Goebbelsem — o nędzny poziom filmów w Trzeciej Rzeszy. Pisze o niemieckim rasizmie. Jadwiga nie może więc mówić swoim w Warszawie, że Henryk organizuje antyhitlerowskie wiece.
Jeden z ostatnich okruchów Krystyny:
— Heniu, ja bym chciała do Monte Carlo — mówi Jadwiga, układając świeże kwiaty w kryształowym wazonie na stole w jadalni.
— A po co ty byś tam chciała? — pyta Henryk znad gazety.
— Do kasyna — Jadwiga robi przymilną minę. — Zagrać w ruletkę.
— Za daleko, Wisiu. Krysia za mała. Czasy niepewne. Pojedziemy za parę lat — Henryk składa gazetę. Jadwiga trochę nadąsana.
*
Latem 1939 życie toczy się zwyczajnie, jednak starzy ludzie powiadają, że coś wisi w powietrzu. Niby nic nadzwyczajnego, ale jakby złe wiadomości przemawiały głośniej, jakby pogoda kaprysiła bardziej, wywołując wszechobecne rozedrganie. Bardzo poważny stan Korfantego — pisze „Gazeta Robotnicza”, informując, że 12.06. br. odbyła się operacja chorującego od dawna na wątrobę polityka. Operacji dokonał prof. dr Szarecki w towarzystwie dr Obniskiego i dwóch asystentów.
Pod koniec lipca, po nie do zniesienia parnych dniach, ulewne burze nawiedzają Warszawę, Poznań oraz Rzeszów, a w Łodzi popełnia samobójstwo dyrektor zakładów włókienniczych Scheiblera i Grohmanna, Bruno Reiman. Reiman został zwolniony ostatnio po dwudziestu ośmiu latach pracy - informuje 29 lipca „Gazeta Robotnicza”.
Niby nic nadzwyczajnego.
Sławik śledzi pilnie doniesienia ze świata. Z początkiem lipca na pierwszej stronie gazety zamieszcza buńczuczny tekst: Polska ostrzega Hitlera, a następnie kilka artykułów zapewniających, że kwitnący port Gdynia to okno na świat nie nad niemieckim, lecz polskim morzem.
Kiedy Czechy oddają się pod okupację niemiecką, pismo Sławika kwituje z pogardą: Żałosny prezydent Hacha znowu jedzie do Hitlera.
Scenariusz najbliższych tygodni wydaje się przesądzony. Wprawdzie któryś z redaktorów próbuje zwrócić uwagę, że sytuacja gospodarcza Niemiec jest beznadziejna, a więc Trzecia Rzesza zdąża ku katastrofie politycznej i finansowej, ale Sławik nie ma złudzeń, jak to się skończy.
— Wisiu, jak przyjdą Niemcy, mnie zaaresztują i ciebie mogą — oznajmia pewnego dnia przy kolacji i Jadwiga czuje dziwny ścisk w żołądku. Nie, żeby nie zdawała sobie sprawy, że Henio u Niemców skreślony, ale co innego lękać sic w skrytości, samemu, a co innego, jak ten lęk wychodzi.
— Boże mój. A co z Krysią będzie? pyta.
Henryk odstawia talerz z zupą. — Trzeba ewakuować mieszkanie. Pojedziesz z Krysią do Warszawy.
— Kiedy?
— Natychmiast.
— A ty?
— Ja tu muszę zostać — mówi tym tonem, jakby wysyłał dywizję wojska na front. Jadwiga podnosi się, żeby sprzątnąć talerze. W ciągu kilku następnych dni, pochlipując, zaczyna pakowanie, także wkrótce oddaje na przechowanie przyjaciołom, o których wiadomo, że nie będą uciekać z Katowic, bo mają niemieckie pochodzenie, meble i wyposażenie dwóch pokoi — jadalni i gabinetu. Resztę, razem z obrazami i porcelaną, układa skrupulatnie w olbrzymich skrzyniach i pudłach. Cały dobytek ma być wyekspediowany do Warszawy.
Tak przygotowani mają spędzić razem — z Henrykiem wpadającym od czasu do czasu na dzień lub dwa — ostatnie wakacje.
Ale wydarzenia toczą się już szybko.
Wieść o spadającej komecie, którą widziano i sfotografowano na niebie, ludzie komentują: będzie nieszczęście.
Nawet w bardzo racjonalnej i świeckiej „Gazecie Robotniczej” dzień po ukazaniu się tam publikacji alarmującej, że sytuacja się zaostrza i że prowokacje hitlerowskie mogą wywołać nieobliczalne skutki, kometa — jak to ujmuje autor: ten tajemniczy włóczęga wszechświata — też zostaje uznana za zjawisko zwiastujące nieszczęścia i zagładę.
Jadwiga nie może wysiedzieć na letnisku pod Muszyną, dlatego postanawia na parę dni pojechać do Warszawy, do Stefanii, 17 sierpnia przyjeżdża do Katowic. Chce zobaczyć się z mężem, a później wrócić jeszcze na letnisko do Krysi.
Henryk, ubrany na czarno, idzie właśnie na pogrzeb Korfantego. Złości się, że Jadwiga ryzykowała. Wojna ma wybuchnąć lada dzień i mogą stracić kontakt z dzieckiem.
U Hitlera odbyła się narada w sprawie Gdańska. Trwa masowy wywóz gdańszczan do Rzeszy.
Kiedy Jadwiga pojawia się nieoczekiwanie w domu, a Henryk idzie na pogrzeb Korfantego, autor ukrywający się pod pseudonimem Henryk Zasławski, przepowiada w „Gazecie Robotniczej” Niemcom, że z Polską łatwo im nie pójdzie i że nierealne jest ich majaczenie o błyskawicznej wojnie. Nie ma już pytania, czy ta wojna wybuchnie, jest tylko pytanie: kiedy.
Stawik poleca więc żonie błyskawicznie spakować się, zabrać najpotrzebniejsze rzeczy, w tym trochę cieplejszych ubrań, i zaraz po pogrzebie ładuje ją do pociągu.
KRYSTYNA SŁAWIK-KUTERMAK:
Według mojej pamięci było to tak: nagle, na żądanie ojca, w pośpiechu opuszczałyśmy letnisko i wracałyśmy do Katowic. W mieszkaniu przez kilka następnych dni panował ruch, hałas, rwetes. Tragarze wchodzili i wychodzili, zabierali paczki z dokumentami, skrzynie, pudła. Kiedy zapytałam w końcu, po co to wszystko, rodzice powiedzieli, że będzie wojna i musimy wyjechać, tym bardziej że na słupach wiszą jeszcze afisze z nazwiskiem taty nawołujące do udziału w antyhitlerowskich wiecach i zachodzi obawa, że gestapo zgarnie mamę zamiast ojca, który zamierza działać w ukryciu.
Ale dzień, w którym żegnają się na dworcu w Katowicach, jest spokojny.
Niby nic nadzwyczajnego.
Czytelniczki „Gazety Robotniczej” wraz z dołączonym rysunkiem zachwyconej gospodyni mogą poznać reklamę mydła luksusowego Kołłątay, służącego do prania nawet najdelikatniejszych tkanin, którego tajemnicą są gliceryna, boraks i esencja cytrynowa, a na stronach zagranicznych widnieje anons o nowym lekarstwie wynalezionym przez młodego sowieckiego naukowca Czuczkina, który to środek o nazwie „Simpatomimitin” według sowieckich kół lekarskich może oddać duże zasługi w zwalczaniu raka.
Kiedy pociąg mija przedmieścia Katowic, Jadwiga napomina rozbrykaną Krysię i wyjmuje jej z koszyka blok do rysunków z pudełkami kolorowych ołówków, ale od szarpnięcia na zakręcie rozsypują się, toczą pospiesznie pod siedzenia, zielony i żółty, a najdalej krótki, obgryziony na końcu, czerwony.
— Pozbieraj — wzdycha Jadwiga, czując nagłą niemoc. Przymyka oczy.
Józef Biniszkiewicz (1875-1940), działacz polityczny i narodowy no Górnym Śląsku, od 1910 przewodniczący PPS w zaborze pruskim. Organizator akcji plebiscytowej i uczestnik powstań śląskich. Od 1928 członek prosanacyjnej PPS dawno Frakcja Rewolucyjna. Aresztowany przez Niemców w 1939, zginaj w obozie w Buchenwaldzie.
1-4 listopada w Dąbrowie Górniczej i Sosnowcu obradował Kongres PPS, potępił tych PPS-owców, którzy poparli dyktaturę Piłsudskiego. Utrzymał negatywne stanowisko wobec KPP
Sławik wszedł do Rady Miejskiej Katowic w 1929 r. z ramienia PPS.
Stało się to w roku 1934
Por. Irena T. Sławińska, „Śląski Wallenberg”, „Trybuna Śląska” z 25 stycznia 1991 r.Spotkanie
József Antall, szczupły, ciemnowłosy okularnik o twarzy książkowego mola, z dołkiem pośrodku brody, który dodaje surowym rysom łagodności, wychodzi ze swojego mieszkania przy Ferenciek Tere, wsiada do samochodu należącego do Dziewiątego Wydziału węgierskiego Ministerstwa Spraw Wewnętrznych punktualnie o piątej trzydzieści rano.
— Zapowiada się ładny dzień — mówi do kierowcy.
— Tak, panie radco.
Gdyby nie krótsze dni i coraz więcej żółtych i czerwonych liści na trotuarze, początek października można by pomylić z latem. Ostatnio nawet nocą temperatura nie spadała poniżej osiemnastu stopni, chociaż uchodźcy mówili, że w wyższych partiach gór leży śnieg.
Na pustej jeszcze Váci utca zwracają uwagę zaparkowane na chodnikach dekawki, ople i renówki z polską rejestracją. W ostatnich tygodniach Budapeszt zaroił się od polskich samochodów, a ulice od Polaków. Polacy wypełniali nadbrzeżne tawerny i bulwary. Jedni głośni, rozgestykulowani, inni cisi. Do późna w nocy z otwartych knajp i restauracji dochodziły odgłosy cygańskich skrzypek, zapach smażonej papryki, młodego wina i polskich śpiewów.
— Interes się kręci — mówi kierowca.
Antall przesuwa ręką po niedogolonym zaroście. Spieszył się. Irén jeszcze spała. Mógł sobie pozwolić na niedokładność.
Ostatnie dni przewróciły do góry nogami ich życie. Rozpoczynał się drugi tydzień września, kiedy, wezwany w trybie pilnym do dyrektora Departamentu Dziewiątego Opieki Społecznej i Spraw Socjalnych Béli Feketego, Antall usłyszał: Polaków przybywa każdego dnia. Tysiące Polaków. Chciałbym, żeby pan się nimi zajął, József.
Następnego dnia pojechał pod granicę rumuńską. 17 września, po agresji Sowietów na wschodnie tereny Rzeczpospolitej, przez most graniczny w Czeremoszu ewakuował się na Rumunię cały polski rząd, apelując uprzednio o rozwiązanie się jednostek armii polskiej i przejście jak najkrótszą drogą na Węgry i Rumunię. Polacy ciągnęli przez przełęcz Użocką, Tucholską, Wyszkowską i Tatarską, najpierw w małych, a potem coraz większych grupach i Antall, stojąc wśród węgierskich wieśniaczek, które wyszły na granicę z saganami gorącej zupy i chlebem, widział żołnierzy z oddziałów frontowych, w brudnych, zakrwawionych bandażach, cywili grzebiących gołymi rękami ziemię tuż przed granicznym szlabanem, zawiązujących jej grudy w jakieś szmatki, całujących ją. Widział, jak ci, którzy tego nie zrobili wcześniej, już po stronie węgierskiej zbierali zeschniętą ziemię z kół wozów armatnich i ciężarówek. Widział lamentujące kobiety i śpiące, niesione na rękach dzieci.
To był inny obraz niż ten z budapeszteńskich ulic. Do Budapesztu zdążyli dotrzeć i korzystać z jego pokus co zamożniejsi wyżsi urzędnicy urzędów cywilnych i wojskowych, którzy nawet nie powąchali prochu, z rodzinami, pieskami, papugami, pierzynami, autami, klejnotami i Bóg wie czym jeszcze. Zagnieździli się w pensjonatach i hotelach, a młodzi w nocnych klubach, pocieszani przez czarnookie, smagłe dziewczyny w kwiecistych sukienkach. Mówili, że wojna skończy się lada dzień, przeczekają tutaj miesiąc, dwa, jak na przedłużonych wakacjach, i wrócą do domu.
— Oni też są w szoku — tłumaczył Antall, kiedy Irén dziwiła się czasem niektórym przejawom tej zewnętrznej żywiołowej beztroski.
Ale dopiero tam, na granicy, zrozumiał więcej.
Samochód bez przeszkód osiąga rogatki Budapesztu i wkrótce wjeżdżają na wygodną, szeroką szosę w kierunku północno-wschodnim, gdzie w pasie przygranicznym powstały pierwsze obozy dla uchodźców.
— Pan się drzemnie, panie radco — radzi kierowca. Antall kiwa głową. Ostatnio prawie nie sypiał. Dwa, trzy razy w tygodniu wizytował organizowane naprędce w całym kraju obozy, drzwi jego biura nie zamykały się od wczesnego rana do późnego wieczora. Wychodzili przedstawiciele Czerwonego Krzyża, wchodzili wolontariusze zawiązanego właśnie Polsko-Węgierskiego Komitetu Opieki nad Uchodźcami. Nauczyciele oferowali mieszkania dla uchodźców z wyższym wykształceniem, tak samo adwokaci i sędziowie. Harcerze i studenci chcieli organizować zbiórki zabawek, książek i ciuchów. Zaglądali urzędnicy z Ministerstwa Honwedów, wpadali ci od spraw zagranicznych i ciekawi rozwoju wypadków dyplomaci z różnych poselstw.
Z ogólnego chaosu zaczął powoli wyłaniać się jakiś zarys potrzeb, wstępny plan pomocy.
Irén mówiła, że przez tych Polaków, jeszcze trochę, jego własne dzieci zapomną, jak wygląda. Antall ziewa szeroko. Za szybą rozciągają się teraz porozrzucane na wzgórzach winnice. Ludzie powiadają, że tego roku zbiory będą dobre — przemyka mu przez głowę. Zasypia.
*
Kierowca budzi go delikatnym szarpnięciem.
— Jesteśmy na miejscu, panie radco.
Prowizoryczny obóz utworzony ze starej fabryki, otoczony drucianą siatką, na zewnątrz nie przypomina siedziby ludzkiej. Zaledwie dwa tygodnie wcześniej dowieziono tu z Budapesztu prycze, metalowe łóżka i materace, zmontowano jakie takie sanitariaty dla blisko dwustu uchodźców.
Komendant obozu, Węgier w średnim wieku z jowialnym uśmiechem, wyciera pot z czoła.
— Ale upał — narzeka na powitanie. Prowadzi Antalla do blaszanego baraku pełniącego funkcję świetlicy. W środku tłoczno i duszno. W powietrzu unosi się papierosowy dym, gryzie w oczy, brzęczą muchy. Antall przesuwa wzrokiem po zgromadzonych. Sami mężczyźni. Jedni patrzą gdzieś w przestrzeń, obojętni. Inni wpatrują się w niego z napięciem. Jeszcze inni z ciekawością. Rozmawiają półgłosem.
Panowie — zaczyna Antall — z upoważnienia rządu Węgier odpowiadam za polskich uchodźców. — Rozmowy milkną. Słychać szum wiatraczka pod sufitem. — Chcę wiedzieć, w czym mogę pomóc.
Tłumacz obozowy, pół Polak, pół Węgier z Budapesztu, radzi sobie kiepsko. Duka zgłaszane z sali pretensje: brakuje środków czystości, ręczników, kiepskie jedzenie. Niektórzy potrzebują butów.
Antall zapisuje wszystko na kartce, zadaje dodatkowe pytania. Duchota staje się nieznośna, muchy natrętne. Zbierając się do obchodu obozu, Antall ma poczucie, że spotkanie toczyło się zbyt szybko, czegoś w nim zabrakło. Ludzie powoli wstają.
— Chwileczkę, doktorze Antall — słyszy niespodziewanie z pierwszych rzędów. Ktoś zwraca się do niego po niemiecku, gdy pakuje już do teczki notes. Ciemnowłosy mężczyzna, po czterdziestce, postawny, z zarysowanym drugim podbródkiem, mimo gorąca ma na sobie marynarkę. Wstaje i przedstawia się:
— Nazywam się Sławik. Henryk Sławik.
*
Przeprawa przez Karpaty nie sprawiła mu trudności. Był przecież piechurem. Trudności miał tylko z decyzją: zostać w kraju czy uciekać. Niemcy weszli już do Gliwic, kiedy w pośpiechu pakował do plecaka swoje rzeczy, w tym — po krótkim wahaniu — marynarkę. Marynarka dla Henryka Sławika, posła, radnego, prezesa różnych stowarzyszeń, redaktora polskiej gazety, granatowa marynarka, szyta na miarę przez Hipolita, ojca Jadwigi, była czymś więcej niż po prostu marynarką. Oznaczała ciągłość. Gdziekolwiek ją nałoży, myślał, będzie reprezentować w niej tamte polskie instytucje. Można więc powiedzieć, że marynarka miała wymowę symbolu.
Na decyzję ucieczki, którą Henryk Sławik odkładał do ostatniej chwili, wpłynął ostatecznie brak najmniejszych złudzeń co do losów kampanii wrześniowej i co do własnego losu. Wiedział, że nie ma żadnych szans. Kiedy tylko go złapią, zawiśnie na szubienicy. Kiedy zaś przedostanie się na Zachód, zaciągnie do wojska, będzie mógł walczyć przeciwko Niemcom z bronią w ręku. To zdecydowanie bardziej honorowe wyjście niż dać się im zabić w Katowicach.
W trakcie trzydniowej przeprawy przez góry pogoda sprzyjała, tylko nocami chwytał chłód i grupki wędrowców skupiały się na postój wokół przyskalnych palenisk.
Henryk Sławik miał dużo czasu na rozmyślania.
Pogłoski, że generał Sikorski organizuje we Francji armię, były pomyślne. Rozbitym żołnierzom dawały perspektywy walki. Sławik liczył, że zorganizowanie jego przerzutu do Francji i rozpoczęcie tam działalności nie napotka na większe trudności. Jako nie ukrywający swych przekonań przeciwnik rządów sanacji mógł liczyć na przychylność Sikorskiego i otoczenia, co w przypadku piłsudczyków już takie pewne by nie było. Na Węgrzech zamierzał więc pozostać tylko tyle, ile to konieczne i ani godziny dłużej.
Po węgierskiej stronie służby graniczne od razu dzieliły uchodźców na cywilnych i wojskowych i kierowały do prowizorycznych obozów. Całych rodzin było niewiele. Prawie każdy ktoś kogoś po tamtej stronie zostawił. Nie zawsze to dzielenie wychodziło. Póki co, w obozach była mieszanina.
W przepełnionych obozach ludzie pili. Awanturowali się. Płakali. Przeklinali. Modlili się.
KSIĄDZ JAN STĄCZEK, kapelan uchodźców:
Jedni chcieli wracać do Polski, do swoich domów, do rodzin. Drudzy chcieli jechać na Zachód, do Francji, bo przecież tam prędzej czy później zorganizują się polskie sity zbrojne. Nie istniało dowództwo, bo oficerowie stracili w oczach żołnierzy autorytet. Na froncie dowodzili młodzi oficerowie i podoficerowie, kadra oficerska nie zdała egzaminu, a w trakcie odwrotu opuściła oddziały — często własnymi samochodami. Zaczęły się niesnaski, rozprzężenie.
— To strach. Tak działa strach. Są przerażeni — tłumaczył Sławikowi kapelan.
Jednego wieczoru, kiedy wyciągnął się na pryczy, wsłuchując się w jazgot świerszczy na dworze, usłyszał szept;
— Panie Sławik, pan jest porządny człowiek. Powiedz pan, co teraz z nami będzie?
To był Dawidek Blauman, sklepikarz z Sosnowca, kuzyn Andzi, pomocy domowej w ich mieszkaniu na Świętego Jana 1. To Andzia wezwała akuszerkę, jak Wisia zaczęła rodzić.
Henryk Sławik nie potrafił odpowiedzieć, co nastąpi. Węgry, choć w sojuszu z Niemcami, nie były pod okupacją. Na jakiś trudny do określenia czas tylko to się liczyło.
— Tak jak było, już nie będzie — odparł Dawidowi.
Kiedy ministerialny sekretarz odwiedził obóz Helemba, duchota w blaszanym baraku zdawała się nie do zniesienia, podobnie jak włożona na tę okazję granatowa marynarka. Ale czyż urzędnik jednego państwa mógł nie włożyć marynarki, gdy miał spotkanie z urzędnikiem drugiego państwa? Nie mógł.
— To nie o mydło chodzi — powiedział, kiedy wstał i przedstawił się. — Nie o jedzenie.
W sali zrobiło się cicho, tylko muchy bzyczały. Chodzi o coś znacznie ważniejszego.
Antall na powrót otwiera notes. Patrzy bacznie na Polaka.
— Ci ludzie stracili ojczyznę, domy i rodziny — Sławik obejmuje ręką salę. — Należy zapewnić im takie warunki życia, by mogli godnie przetrwać. Wygramy, ale nie łudźmy się. Wojna potrwa długo.
Ktoś ze środka protestuje gwałtownie. — Bzdura! — ale nikt mu nie wtóruje.
— Co pan proponuje? — Antall zwraca się do Sławika.
— Trzeba pozwolić im pracować, uczyć się, studiować. Ich życie powinno podlegać takim samym rygorom dyscyplinarnym jak w kraju. To jedyny sposób, żeby pokonać marazm, pijaństwo.
Antall czeka na reakcję sali. Ale jest spokojnie. Dopiero po chwili ktoś odzywa się: — Prawdę powiedział.
Po spotkaniu Antall przedziera się przez rzędy krzeseł i wyciąga do Sławika rękę. — Proszę, by zajął się pan uchodźcami polskimi na Węgrzech. W ten sposób pomoże pan mojemu rządowi rozwiązywać wasze problemy. Potrzebny mi ktoś taki.
Sławik odruchowo zapina marynarkę. Nigdy nie roztrząsał wyroków przeznaczenia. Zgadza się.
Dowództwo polskie uzyskało od władz węgierskich obietnicę poszanowania prawa międzynarodowego wobec uchodźców cywilnych i wojskowych. Por. István Lagzi, „Uchodźcy polscy na Węgrzech w latach drugiej wojny światowej”, MON, Warszawa 1980, str. 87.
Por. Eugeniusz Duraczyński, „Rząd polski na uchodźstwie 1939-1945”, Książka i Wiedza 1993, str. 25. r,
Por. Rudolf Arend, „Przekroczenie granicy — przyjęcie na ziemi węgierskiej”, „Wieści Polskie" z 19 września 1943 r.
Wg Istvána Lagziego w pomoc dla uchodźców polskich zaangażowało się 18 kół i stowarzyszeń społecznych na Węgrzech, op. cit., str. 90.
Tak do końca II wojny światowej nazywano na Węgrzech Ministerstwo Spraw Wojskowych (Obrony). Honwedzi — narodowe wojsko węgierskie 1848-49 r.
Henryk Sławik przekroczył granicę 21 września 1939 r. Por. Károly Kapronczay, „Refuges in Hunrgary", Matthias Corvinus Publishing, Toronto-Bufallo 1999, str. 81, przypis (7).
Por. „Wspomnienia polskich uchodźców na Węgrzech w latach 1939-1945”, Federacja Stowarzyszeń Polsko-Węgierskich RP, Warszawa 1999. str 417.
Miejscowość po lewej stronie Dunaju. dziś na granicy węgiersko-słowackiej Sławik na samym początku przebywał w obozach Beksa k. miasto Szerencs oraz w Halembie właśnie.
O pierwszym spotkaniu Antalla I Sławika wzmiankują, powołując się na relację samego Antalla, Károly Kopronczay, op. cit., str. 61.