Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Czerwony ołówek. O Polaku, który ocalił tysiące Żydów - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
2 czerwca 2015
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Produkt niedostępny.  Może zainteresuje Cię

Czerwony ołówek. O Polaku, który ocalił tysiące Żydów - ebook

Hen­ryk Sła­wik, Ślą­zak, de­le­ga­t rzą­du lon­dyń­skie­go, tak jak szwedz­ki dy­plo­ma­ta Ra­oul Wal­len­berg dzia­łał na Wę­grzech. Tak jak on  oca­lił ty­sią­ce Ży­dów.

 

Fa­bu­ła te­go z pa­sją na­pi­sa­ne­go re­por­ta­żu hi­sto­rycz­ne­go to­czy się rów­no­le­gły­mi wąt­ka­mi: przy­go­do­wym, po­li­tycz­nym i szpie­gow­skim, te zaś spla­ta­ją się z dra­ma­tycz­ny­mi lo­sa­mi żo­ny Sła­wi­ka i je­go cór­ki.

 

Au­tor­ka nie po­prze­sta­je na od­two­rze­niu wstrzą­sa­ją­cych lo­sów Sła­wi­ka, któ­re bez wąt­pie­nia za­słu­gu­ją na film na mia­rę „Li­sty Schin­dle­ra”. Py­ta, dla­cze­go w wol­nej Pol­sce wie­dza o tym, kim był i cze­go do­ko­nał Hen­ryk Sła­wik wciąż nie jest po­wszech­na? Dla­cze­go nie uczy­my się o nim w szko­le? Dla­cze­go nie­pod­le­gła oj­czy­zna nie pod­ję­ła na­le­ży­te­go wy­sił­ku, by ten wiel­ki Po­lak zna­lazł się w pierw­szej li­dze mię­dzy­na­ro­do­wych bo­ha­te­rów dru­giej woj­ny świa­to­wej?

 

„Czer­wo­ny ołó­wek” (w wer­sji pa­pie­ro­wej mia­no­wa­ny do Na­gro­dy Li­te­rac­kiej im. Mac­kie­wi­cza, a w e-bo­oko­wej uak­tu­al­nio­ny) po­rwie każ­de­go, kto in­te­re­su­je się hi­sto­rią Pol­ski i Eu­ro­py XX wie­ku.

Kategoria: Literatura faktu
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-8041-009-1
Rozmiar pliku: 1,7 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

WSTĘP

By­ła póź­na je­sień 2002 ro­ku, gdy Jo­an­na Brań­ska, sze­fo­wa To­wa­rzy­stwa Przy­jaź­ni Pol­sko-Izra­el­skiej, za­pro­si­ła mnie na spo­tka­nie po­świę­co­ne Po­la­ko­wi, któ­ry w cza­sie woj­ny, w Bu­da­pesz­cie, ra­to­wał pol­skich Ży­dów.

Nie mia­łam po­ję­cia, kim był Hen­ryk Sła­wik. W ka­wiar­ni „Ca­fe Ej lat'' w Ale­jach Ujaz­dow­skich w War­sza­wie ze­bra­ło się mo­że dwa­dzie­ścia osób. Praw­do­po­dob­nie więk­szość z nich też o Sła­wi­ku nie sły­sza­ła. Wy­cią­gnę­łam kart­kę. Za­czę­łam no­to­wać ob­co brzmią­ce na­zwy miejsc, od wy­ma­wia­nia któ­rych ła­mie się ję­zyk i nic nie mó­wią­ce mi wę­gier­skie na­zwi­ska.

Wy­szłam z tam­te­go spo­tka­nia z pa­ro­ma pod­sta­wo­wy­mi fak­ta­mi w gło­wie. By­ły one ta­kie: w cza­sie woj­ny dzia­łał na Wę­grzech Ko­mi­tet Oby­wa­tel­ski dla Spraw Opie­ki nad Pol­ski­mi Uchodź­ca­mi — in­sty­tu­cja po­wo­ła­na przez rząd RP na uchodź­stwie. Kie­ro­wał nią zna­ny dzia­łacz ślą­ski i dzien­ni­karz, Hen­ryk Sła­wik. Ra­to­wał Ży­dów w ten spo­sób, że za­opa­try­wał ich w ka­to­lic­kie pa­pie­ry. I fakt ostat­ni: o to, by o Sła­wi­ku do­wie­dział się świat, a przy­naj­mniej je­go ro­da­cy, wal­czy od lat pol­ski Żyd, Hen­ryk Zvi Zim­mer­mann, sam oca­lo­ny, świa­dek i uczest­nik tam­tych wy­da­rzeń.

Od­tąd nie da­wa­ło mi spo­ko­ju py­ta­nie, jak to moż­li­we, że­by — po­za wą­skim gro­nem spe­cja­li­stów — nikt w Pol­sce o Sła­wi­ku nie sły­szał, jak to moż­li­we, że ta hi­sto­ria jest nie­zna­na, że nikt jej nie opi­sał? I po­my­śla­łam: wo­bec te­go na­pi­szę ar­ty­kuł, du­ży ar­ty­kuł.

Zo­rien­to­wa­łam się, że gdzie­nie­gdzie po woj­nie, a tak­że po 1990 ro­ku, uka­za­ło się w lo­kal­nej pra­sie ślą­skiej kil­ka tek­stów o Sta­wi­ku, ale by­ły to dro­bia­zgi. Za­czę­łam więc grze­bać w ma­te­ria­łach, by do­wie­dzieć się cze­goś wię­cej. Te­mat roz­ra­stał się, wcią­gał. Wkrót­ce mia­łam pew­ność: ar­ty­kuł ar­ty­ku­łem, ale ta hi­sto­ria wy­ma­ga książ­ki.

Był jesz­cze je­den po­wód, dla któ­re­go po­mysł książ­ki ku­sił. Na­le­żę do tych, któ­rzy uwa­ża­ją, że nie ma nic waż­niej­sze­go w bu­do­wa­niu na no­wo sto­sun­ków pol­sko-ży­dow­skich niż wska­zy­wa­nie te­go, co do­bre, co łą­czy. Bu­da­pesz­teń­ska hi­sto­ria pod tym wzglę­dem wy­da­wa­ła się te­ma­tem ide­al­nym.

Nie je­stem hi­sto­ry­kiem, je­stem re­por­ter­ką. Ale że­by zdo­być w mia­rę przy­zwo­itą wie­dzę o tym, co dzia­ło się wte­dy na Wę­grzech, mu­sia­łam do­trzeć do hi­sto­rycz­nych tek­stów źró­dło­wych. Tak jak się spo­dzie­wa­łam, o sa­mym Sła­wi­ku zna­la­złam nie­wie­le, wła­ści­wie tyl­ko wzmian­ki. Na­tra­fi­łam na­to­miast na dość bo­ga­tą li­te­ra­tu­rę, też zna­ną je­dy­nie nie­licz­nym, a po­świę­co­ną fe­no­me­no­wi, ja­kim by­ła oświa­to­wa i kul­tu­ral­na dzia­łal­ność Ko­mi­te­tu Oby­wa­tel­skie­go.

Naj­bar­dziej fra­pu­ją­cy mnie wą­tek zwią­za­ny z ra­to­wa­niem pol­skich Ży­dów po­zo­sta­wał jed­nak nie­od­kry­ty.

Czas mi­jał, a ja krok po kro­ku ukła­da­łam puz­zle tej ukła­dan­ki pod ty­tu­łem Sła­wik. Jed­nym z jej ele­men­tów by­ły pa­nu­ją­ce wśród uchodź­ców pol­skich wza­jem­ne re­la­cje. Ma­ło kto zda­je so­bie spra­wę, w jak ogrom­nym stop­niu rzą­dzi­ły ni­mi emo­cje po­li­tycz­ne, jak roz­pa­la­ły do czer­wo­no­ści, z fleg­ma­ty­ków czy­niąc fu­ria­tów, a z dżen­tel­me­nów — bok­se­rów, ja­kie wy­wo­ły­wa­ły kłót­nie i awan­tu­ry, jak in­spi­ro­wa­ły do in­tryg i do­no­si­ciel­stwa wśród zwo­len­ni­ków dwóch głów­nych sił po­li­tycz­nych na uchodź­stwie, pił­sud­czy­ków i si­korsz­czy­ków.

Hen­ryk Sła­wik tkwił w tym ty­glu po sa­me uszy. Sam — za­go­rza­ły prze­ciw­nik sa­na­cji, an­ty­ko­mu­ni­stycz­ny pe­pe­eso­wiec — brał udział w nie­jed­nym spo­rze. Ale owe spo­ry in­te­re­so­wa­ły mnie je­dy­nie ja­ko tło, nie za­mie­rzam roz­strzy­gać, kto miał ra­cję, niech się tym kło­po­czą hi­sto­ry­cy. Dla mnie by­ło istot­ne, że w ra­to­wa­nie Ży­dów an­ga­żo­wa­li się jed­ni i dru­dzy, ci z le­wa i ci z pra­wa, cy­wi­le i woj­sko­wi. Po­li­ty­ka nie mia­ła tu nic do ga­da­nia. Tu­taj prze­ma­wia­ło tyl­ko su­mie­nie.

Że­by od­na­leźć pa­rę bra­ku­ją­cych frag­men­ci­ków ukła­dan­ki, po­je­cha­łam na Wę­gry. Przy­wio­złam stam­tąd kil­ka nie­zna­nych do­tąd do­ku­men­tów, waż­nych re­la­cji i więk­szą wie­dzę o roz­pacz­li­wych wza­jem­nych wy­sił­kach wę­gier­skiej i pol­skiej eli­ty w la­tach 1939-43, by po­wstrzy­mać oku­pa­cję nie­miec­ką, a po­tem so­wiec­ką. Za­czy­na­łam ro­zu­mieć, dla­cze­go tak ma­ło o tam­tym okre­sie pi­sa­no, u je­śli już, to z wy­raź­ną pro­pa­gan­do­wą ten­den­cją, by w wal­ce z fa­szy­zmem na Wę­grzech pod­kre­ślać ro­lę tak zwa­nych sit po­stę­po­wych, to zna­czy ro­dzi­mych ko­mu­ni­stów, któ­rych, mię­dzy Bo­giem a praw­dą, pra­wie w ogó­le tom nie by­ło. Po 1946 ro­ku obo­wią­zy­wał już za­kaz pu­bli­ka­cji na te­mat bez­pre­ce­den­so­wej współ­pra­cy Po­la­ków i Wę­grów, tak­że w ra­to­wa­niu Ży­dów, bo lu­dzie w tę współ­pra­cę za­an­ga­żo­wać ni re­pre­zen­to­wa­li „bur­żu­azyj­ne, wstecz­ne" rzą­dy. Je­śli prze­ży­li szczę­śli­wie na­jazd hi­tle­row­ców, to oku­pa­cję so­wiec­ką już nie za­wsze. Je­śli do­pi­sa­ło im szczę­ście „tyl­ko" nę­ka­ła ich bez­pie­ka.

Tak więc cho­dzi­łam śla­da­mi Sła­wi­ka, od­kry­wa­jąc miej­sca, w któ­rych dzia­ły się rze­czy naj­waż­niej­sze! Że­by do­wie­dzieć się jak naj­wię­cej, wczuć się w tam­ten kli­mat. Cza­sem jed­nak mu­sia­łam od­wo­łać się do wy­ob­raź­ni. To tak, jak­bym mi­ała przed so­bą ma­pę z na­nie­sio­ny­mi miej­sco­wo­ścia­mi, ale bez za­zna­czo­nej sie­ci dróg, bez żad­nych po­łą­czeń. Nie­kie­dy, że­by po­su­nąć się da­lej w mo­jej ukła­dan­ce, trze­ba mi by­ło te dro­gi na­ry­so­wać, ni­g­dy jed­nak nie zmie­nia­łam fak­tów. Miej­sco­wo­ści na ma­pie zo­sta­ły nie­tknię­te.

Gdy­by nie re­la­cje nie­wie­lu ży­ją­cych świad­ków tam­tych wy­da­rzeń, nie mia­ła­bym jed­nak szans, by ja­koś tę ukła­dan­kę sca­lić. Szcze­gól­nie po­moc­ne by­ły mi re­la­cje Hen­ry­ka Zvi Zim­mer­mann­na, współ­pra­cow­ni­ka Sła­wi­ka, i Kry­sty­ny Sła­wik-Ku­ter­mak, cór­ki bo­ha­te­ra mej opo­wie­ści. To dzię­ki niej hi­sto­ria ta wzbo­ga­ci­ła się o jesz­cze je­den, rów­no­le­gły, fa­scy­nu­ją­cy wa­tek — wą­tek oso­bi­sty. Dra­ma­tycz­ne ko­le­je lo­su żo­ny Sła­wi­ka, Ja­dwi­gi, i ich cór­ki, Kry­si, są bo­wiem nie­roz­łącz­nie sple­cio­ne z wy­da­rze­nia­mi roz­gry­wa­ją­cy­mi się wów­czas na Wę­grzech.

W ta­ki to spo­sób po­wsta­wał ten re­por­taż hi­sto­rycz­ny lub — jak kto wo­li — fa­bu­la­ry­zo­wa­ny do­ku­ment.Pro­log

W Sze­ro­kiej naj­waż­niej­szy jest ko­ściół. Ze wzgó­rza, na któ­rym stoi, do­brze wi­dać ła­god­ną, pa­gór­ko­wa­tą pa­no­ra­mę osa­dy, z do­mo­stwa­mi po obu stro­nach dro­gi roz­rzu­co­ny­mi wśród drzew. Dzi­siaj Sze­ro­ka jest dziel­ni­cą Ja­strzę­bia, do­my są bia­łe, mu­ro­wa­ne. Nie ma pól ani pa­stwisk, wszyst­ko jest in­ne, tyl­ko ko­ściół ten sam.

W środ­ku ma­leń­ki.

W kwiet­niu 1877 bra­li tu ślub Jan Sła­wik, dzie­więt­na­sto­let­ni, z dwu­dzie­sto­jed­no­let­nią We­ro­ni­ką z So­bo­czy­ków. Pierw­sze dziec­ko, Paul Si­mon, uro­dzi­ło im się już w paź­dzier­ni­ku i od ra­zu je w ko­ście­le ochrzci­li, po­dob­nie jak dzie­się­cio­ro po nim.

Hen­ryk był dzie­wią­ty, uro­dzo­ny 15 lip­ca, sie­dem­na­ście lat po pierw­szym.

Sła­wi­ków w Sze­ro­kiej, jak Ba­chle­dów w Za­ko­pa­nem, du­żo, roz­ga­łę­zie­ni. Do nie­miec­kiej szko­ły lu­do­wej cho­dzi­ło za­pew­ne też ich spo­ro. In­nych szkół w Sze­ro­kiej nie by­ło. Hen­ry­ko­wi w szko­le szło do­brze, ale uczyć się da­lej nie mógł, bo bie­da. Czmych­nął do mia­sta po­wia­to­we­go, do Psz­czy­ny, a uczył się sam, z ksią­żek. Wy­rósł z nie­go sa­mo­uk jak Wi­tos, jak Mi­ko­łaj­czyk.

W Sze­ro­kiej po­wia­da­li, że się wy­ro­dził. Na­wet do par­tii, mło­dziut­ki, wstą­pił nie chłop­skiej, lecz miej­skiej — do PPS.

Ale w 1914 wy­bu­chła woj­na i wcie­li­li go przy­mu­so­wo do ar­mii pru­skiej, po­dob­nie jak wszyst­kich mło­dych ze Ślą­ska. Gdzieś na fron­cie wschod­nim do­stał się do nie­wo­li ro­syj­skiej.

Niem­cy mu­sie­li być wście­kli, kie­dy za­raz po woj­nie oka­za­ło się, że ci sa­mi chłop­cy — gdy tyl­ko zrzu­ci­li pru­skie mun­du­ry — za­cią­ga­ją się ja­ko ochot­ni­cy do an­ty­nie­miec­kich po­wstań na Ślą­sku, ko­lej­no w la­tach 1919-1922.

Zboż­nej pa­mię­ci po­le­głych sze­ro­czan — wy­ry­to na­pis na po­mni­ku po­sta­wio­nym na cmen­ta­rzu przy­le­ga­ją­cym do ko­ścio­ła na wzgó­rzu. Po­mnik przed­sta­wia Pie­tę. Po­ni­żej wid­nie­ją na­zwi­ska po­wstań­ców ślą­skich i żoł­nie­rzy wal­czą­cych w I woj­nie. Po jed­nej stro­nie na­zwi­ska mło­dzień­ców, wła­ści­wie dzie­ci, po dru­giej mę­żów. Wśród nich L. Sła­wik — za­pew­ne je­den z licz­nych ku­zy­nów Hen­ry­ka.

On zaś, kie­dy szczę­śli­wie wró­cił z nie­wo­li, też wal­czył w po­wsta­niach — praw­do­po­dob­nie ja­ko żoł­nierz puł­ku ka­to­wic­kie­go lub psz­czyń­skie­go wcho­dzą­ce­go w skład Gru­py Wschód, któ­ra w trze­cim po­wsta­niu do­szła aż pod Gó­rę Świę­tej An­ny i sto­czy­ła o nią cięż­ki bój.

Do Sze­ro­kiej za­glą­dał rzad­ko, ty­le co z oka­zji świąt. Jak od­jeż­dżał, We­ro­ni­ka czy­ni­ła mu na czo­le znak krzy­ża. Na Ślą­sku wrza­ło.

Za­cho­wa­na fo­to­gra­fia po­ka­zu­je Sła­wi­ka po­środ­ku tłu­mu na ryn­ku w Psz­czy­nie. Agi­tu­je, że­by w ple­bi­scy­cie, czyj ma być Śląsk, pol­ski czy nie­miec­ki, gło­so­wać za pol­skim.

Wie­ce or­ga­ni­zo­wał z Woj­cie­chem Kor­fan­tym z Chrze­ści­jań­skiej De­mo­kra­cji. Je­den so­cja­li­sta, dru­gi bar­dziej na­ro­do­wiec, ale obaj nie­pod­le­gło­ściow­cy — w spra­wie Ślą­ska się do­ga­da­li.

Na wie­ce jeź­dził z ulot­ka­mi i z „Ga­ze­tą Ro­bot­ni­czą”, naj­star­szym pi­smem so­cja­li­stycz­nym za­bo­ru pru­skie­go, za­ło­żo­nym pod ko­niec XIX wie­ku w Ber­li­nie, a w II Rzecz­po­spo­li­tej bę­dą­cym or­ga­nem PPS. Za­czął wte­dy do tej ga­ze­ty pi­sy­wać.

W Sze­ro­kiej, któ­ra po ple­bi­scy­tach sta­ła się pol­ska, ko­ściół na wzgó­rzu na­dal był naj­waż­niej­szy.

We­ro­ni­ka pa­cie­rze od­ma­wia­ła jak daw­niej, tro­chę po pol­sku, tro­chę po nie­miec­ku. Ze sta­ro­ści trud­no jej by­ło cza­sem do­li­czyć się wnu­ków i pra­wnu­ków — co­raz to no­wych Sła­wi­ków w Sze­ro­kiej. Hajn­ry­sia już nie wy­glą­da­ła — cał­kiem po­szedł w mia­sto­wych.

Hen­ryk Sła­wik miał co ro­bić w mie­ście.

W Ro­ku Pań­skim 1922 na Ślą­sku nie by­ło ani jed­nej pol­skiej szko­ły lu­do­wej, prze­mysł, ko­pal­nie i hu­ty też nie­miec­kie, po­sia­dło­ści ziem­skie, ta­kie jak la­ty­fun­dium ksią­żąt psz­czyń­skich — rów­nież. Wszę­dzie bied­nie i nie­po­lsko. Eli­ta, nie tak jak na Ślą­sku Cie­szyń­skim, mar­na: tro­chę księ­ży, na­uczy­cie­li, tro­chę dzien­ni­ka­rzy — to wszyst­ko.

Da­li mu etat w re­dak­cji „Ga­ze­ty Ro­bot­ni­czej” w Ka­to­wi­cach, bo był z nie­go wo­jow­nik. Pi­sał z za­cię­ciem wstęp­nia­ki i ma­ni­fe­sty, ale nie pod na­zwi­skiem, że­by nie pod­kła­dać się wła­dzy. W ra­zie po­trze­by szedł jed­nak do wię­zie­nia oso­bi­ście, szcze­gól­nie po za­ma­chu ma­jo­wym, kie­dy to sie­dział co pa­rę dni, bo „Ga­ze­cie Ro­bot­ni­czej” sa­na­cja się nie po­do­ba­ła.

Na re­dak­to­ra od­po­wie­dzial­ne­go, czy­li te­go, co w imie­niu re­dak­cji idzie do wię­zie­nia za ar­ty­ku­ły kry­ty­ku­ją­ce wła­dzę, zgło­sił się sam. Jak tyl­ko w ga­ze­cie po­ja­wia­li się po­li­cjan­ci z ko­lej­nym wy­ro­kiem są­do­wym, za­pi­nał ma­ry­nar­kę i szedł bez opo­ru. Sie­dział prze­waż­nie dzień, cza­sem dwa lub trzy, z po­li­cjan­ta­mi się za­przy­jaź­nił. Trak­to­wa­li go do­brze, żar­to­wa­li, że pie­ron twar­dy, ale jak­by na nie­go żo­na po no­cach cze­ka­ła, to by zmiękł.

Lecz że­nić się ab­so­lut­nie nie miał cza­su. Do trzy­dziest­ki wy­naj­mo­wał po­kój w czyn­szów­ce, ale po­tem już się nie da­ło. Za­kła­dał To­wa­rzy­stwa Uni­wer­sy­te­tów Ro­bot­ni­czych i Ro­bot­ni­cze Klu­by Spor­to­we, wkrót­ce pre­ze­so­wał już Za­rzą­do­wi Okrę­go­we­mu Sto­wa­rzy­sze­nia Kul­tu­ral­no-Oświa­to­we­go Mło­dzie­ży Ro­bot­ni­czej „Si­ła”, od­po­wied­ni­ko­wi en­dec­kich „So­ko­łów”, któ­re zgod­nie z du­chem tam­tych cza­sów tę­ży­znę fi­zycz­ną włą­cza­ły w pro­gram edu­ka­cji mło­dzie­ży. Wkrót­ce zo­stał sze­fem Syn­dy­ka­tu Dzien­ni­ka­rzy Ślą­ska i Za­głę­bia.

Kie­dy wpro­wa­dził się do miesz­ka­nia na Świę­te­go Ja­na, w sa­mym cen­trum, szło na zi­mę.

W Sze­ro­kiej chło­pi cho­wa­li w zie­mian­kach kar­to­fle, czas pły­nął tam wła­snym, nie­miej­skim ryt­mem. Wy­zna­cza­ły go ro­bo­ty w po­lu i w obej­ściu, za­leż­ne od pór ro­ku i po­go­dy, dla­te­go za­pew­ne nie ro­zu­mia­no tu fi­lo­zo­fów.

A jed­nak na łu­ku bra­my pro­wa­dzą­cej na dzie­dzi­niec ko­ścio­ła na wzgó­rzu, po­mię­dzy jed­nym i dru­gim skrzy­dłem cmen­ta­rza, ktoś umie­ścił na­pis: Bóg wi­dzi. Czas ucie­ka. Śmierć ści­ga. Wiecz­ność cze­ka.Okru­chy

Ja­dwi­ga Pu­rzyc­ka, war­sza­wian­ka, cór­ka Hi­po­li­ta i Ma­rii z Za­tor­skich, ciem­no­wło­sa, fi­li­gra­no­wa, ob­ra­ca­jąc się na pię­cie w bia­łej su­kien­ce z szy­fo­nu, z za­do­wo­le­niem zer­ka w lu­stro.

Na­wet ta­tuś był­by kon­tent — prze­my­ka jej przez gło­wę. W prze­bie­ral­ni ścisk. Pan­ny, po­na­gla­jąc się wza­jem­nie, w po­śpie­chu za­wią­zu­ją ba­let­ki, za kwa­drans kur­ty­na pój­dzie w gó­rę. Ja­dwi­ga uwiel­bia ten chwi­lo­wy za­wrót gło­wy, kie­dy świa­tła ram­py nie­mal cał­ko­wi­cie ją ośle­pia­ją, a w uszach szu­mi od okla­sków.

Hi­po­lit, jej oj­ciec, ma­wiał, że w gło­wie ma fiu bździu. Na szczę­ście Ste­fa­nia, dru­ga cór­ka, cał­kiem nor­mal­na.

Był bar­dzo wzię­tym kraw­cem W rze­mio­śle do­sko­na­lił się w Pa­ry­żu. Pew­ne­go dnia za­pra­gnął otwo­rzyć w War­sza­wie swój wła­sny sa­lon z praw­dzi­we­go zda­rze­nia.

— Po­je­dzie­my do Mo­skwy, że­by się wzbo­ga­cić — po­wie­dział do żo­ny. Le­d­wie po­je­cha­li, a uro­dzi­ła się Ja­dwi­ga. Ktoś się po­my­lił, na­pi­sał w me­try­ce: miej­sce uro­dze­nia War­sza­wa — i tak zo­sta­ło. To był rok 1905, ale Ja­dwi­ga lu­bi­ła mó­wić, że 1906. Kie­dy jej to wy­po­mi­na­li, wzru­sza­ła ra­mio­na­mi: ta­ka ma­ły ob­jaw próż­no­ści.

W Mo­skwie za­sta­ła ich re­wo­lu­cja. Gdy­by nie re­wo­lu­cja, Ja­dwi­ga nie wi­dzia­ła­by la­ta­ją­cych for­te­pia­nów. Wy­rzu­ca­ne z okien, roz­trza­sku­jąc się, wy­da­wa­ły prze­raź­li­wy dźwięk.

Gdy Hi­po­lit i Ma­ria zo­ba­czy­li te for­te­pia­ny — wró­ci­li jak naj­szyb­ciej.

Kie­dy Ja­dwi­ga śpie­wa­ła i tań­czy­ła, Hi­po­lit po­chmur­niał. A Ma­ria mó­wi­ła, że Ja­dwi­ga śpie­wa­ła i tań­czy­ła od uro­dze­nia.

— Ser­ce się jej rwie do ba­le­tu — tłu­ma­czy­ła Hi­po­li­to­wi. A on po­chmur­niał jesz­cze bar­dziej.

— Nie po­zwa­lam — po­wta­rzał.

— Po­zwól.

— Nie po­zwa­lam.

Ja­dwi­ga chli­pa­ła z ża­ło­ści po ką­tach, a po­tem zno­wu śpie­wa­ła, i tak na zmia­nę. Któ­re­goś ran­ka wy­szła bar­dzo wcze­śnie. Po­bie­gła do Ope­ry War­szaw­skiej na eg­za­min. W kil­ka dni póź­niej oznaj­mi­ła: — Przy­ję­li mnie.

Oj­cu, któ­ry wy­słu­chał no­wi­ny w mil­cze­niu, wy­ja­śni­ła:

— To je­dy­ny przy­zwo­ity spo­sób, że­by tań­czyć. W ope­rze, pro­szę oj­ca, tań­czy się kla­sy­kę!

Tak Ja­dwi­ga wy­rwa­ła się na sce­nę. Przez ja­kiś czas tań­czy­ła w ze­spo­le w War­sza­wie, a po­tem prze­nio­sła się do Po­zna­nia, któ­ry miał tę za­le­tę, że po­zba­wiał Hi­po­li­ta oka­zji do de­mon­stro­wa­nia, jak po­chmur­nie­je.

— Na sce­nę! Pręd­ko! Pręd­ko! — po­ga­nia ktoś z or­ga­ni­za­to­rów. Chwi­lę po­tem Ja­dwi­ga prze­ży­wa swój ope­ro­wy za­wrót gło­wy.

*

Ja­dwi­gą Pu­rzyc­ką wi­ru­ją­cą na sce­nie w Ka­to­wi­cach za­chwy­ca się sie­dzą­cy wśród pu­blicz­no­ści Hen­ryk Sła­wik.

— Pan­na Ja­dwi­ga po­zwo­li, że bę­dę do niej pi­sał — przy­ma­wia się te­go sa­me­go wie­czo­ru pod­czas ko­la­cji wy­da­nej przez wła­dze mia­sta na cześć ar­ty­stów z Po­zna­nia.

Ma­ria na po­cząt­ku tro­chę ma­ru­dzi­ła. On z chło­pów, Wi­sia z miesz­czan. On star­szy o je­de­na­ście lat, sta­tecz­ny, Wi­sia trzpiot­ka. Po­tem ma­ru­dzić prze­sta­ła: w koń­cu czło­wiek sza­no­wa­ny, nie bie­dak. No to cze­go jesz­cze chcieć.

— Wi­dać, tak mia­ło być — mó­wi Ja­dwi­ga do Ma­rii i Hi­po­li­ta uro­czy­ście od­święt­nych i ci­chych w dzień jej ślu­bu, i oglą­da­jąc się w lu­strze, ob­ra­ca się w bia­łej suk­ni jak przed wyj­ściem na sce­nę.

Ko­ściół Świę­te­go Alek­san­dra na pla­cu Trzech Krzy­ży aż pę­kał od go­ści i wszy­scy ta­cy wzru­sze­ni Nie to, co na cy­wil­nym w Ka­to­wi­cach — ca­ły urok prysł. Ja­dwi­ga roz­pa­mię­tu­je każ­dy szcze­gół tam­te­go czerw­co­we­go dnia 1928 ro­ku, roz­pa­ko­wu­jąc pu­dla w ich du­żym ka­to­wic­kim miesz­ka­niu na uli­cy Świę­te­go Ja­na 1, z wiel­ki­mi okna­mi, więk­szy­mi niż u Ma­rii i Hi­po­li­ta na No­wo­grodz­kiej w War­sza­wie, i usta­wia­jąc na kre­den­sie zdję­cia ślub­ne.

Pod wie­czór Hen­ryk przy­cho­dzi z go­ść­mi. Zo­stał re­dak­to­rem „Ga­ze­ty Rol­ni­czej” i chcą to uczcić ko­nia­kiem.

Pi­smo jest bo­jo­we. W jed­nym ze wstęp­nia­ków z te­go okre­su, nie pod­pi­sa­nym pew­nie z oba­wy przed pro­ce­sem sa­do­wym, moż­na prze­czy­tać: Z kim idzie PPS? Z en­de­cją? Nie. Z sa­na­cją? Broń nas Bo­że. Z ko­mu­ni­sta­mi? Tak­że mci Więc z kim? Z ni­kim, PPS jest par­tią sa­mo­dziel­ną, z wła­snym pro­gra­mem, PPS nie jest dzia­dem, któ­ry mu­si szu­kać opar­cia o czy­jeś ra­mię.

Ja­dwi­ga, na­le­wa­jąc ka­wę do por­ce­la­no­wych fi­li­ża­nek z za­sta­wy po­da­ro­wa­nej im w pre­zen­cie ślub­nym przez Ste­fa­nię i jej mę­ża Ad­ka Mio­du­szew­skie­go, słu­cha przez nie do­mknię­te drzwi do ga­bi­ne­tu Hen­ry­ka, jak męż­czyź­ni roz­pra­wia­ją o Bi­nisz­kie­wi­czu, któ­ry po za­ma­chu ma­jo­wym naj­pierw la­wi­ro­wał, a po­tem co­raz wy­raź­niej po­pie­rał Pił­sud­skie­go, i jak Hen­ryk mó­wi: — Nie mo­głem ina­czej.

Na zjeź­dzie PPS od­ciął się od Bi­nisz­kie­wi­cza i do­ko­nał roz­ła­mu.

— Nie mo­głem ina­czej — po­wta­rza Hen­ryk ta­kim to­nem, jak­by de­cy­do­wał o wy­sła­niu dy­wi­zji woj­ska na front.

Jesz­cze za­nim się po­bra­li, Hen­ryk opo­wia­dał Ja­dwi­dze, jak się z Bi­nisz­kie­wi­czem, mi­strzem du­cho­wym, po prze­wro­cie ma­jo­wym kłó­cił. Roz­wa­le­nie do­pie­ro co ro­dzą­cej się de­mo­kra­cji to zbrod­nia, mó­wił, a Bi­nisz­kie­wicz: że ta de­mo­kra­cja gni­ła, jesz­cze tro­chę i gro­zi­ła roz­pa­dem pań­stwa. Ono zaś za wą­tłe na ta­kie eks­pe­ry­men­ty. A on na to: tam, gdzie rzą­dy au­to­ry­tar­ne, pań­stwo tak jest zdro­we, jak czło­wiek, któ­re­mu wci­snąć kne­bel w usta; nie zgni­je, tyl­ko się z cza­sem udu­si.

— Po­li­ty­ka wzdy­cha Ja­dwi­ga ci­chut­ko i roz­sta­wia fi­li­żan­ki, a po­tem wy­co­fu­je się do ja­dal­ni, gdzie cze­ka jesz­cze kil­ka nie roz­pa­ko­wa­nych pu­deł. Po­pra­wia fo­to­gra­fię ślub­ną na kre­den­sie i na­gle uświa­da­mia so­bie, że Hen­ryk nie uśmie­cha się na niej nic a nic. Ja­dwi­ga — prze­ciw­nie, od ucha do ucha, fi­lu­ter­nie, jak to tyl­ko ona po­tra­fi, choć po­zu­jąc do tej fo­to­gra­fii już wie, że od tej chwi­li nie do­zna wię­cej ope­ro­wych za­wro­tów gło­wy: prze­sta­nie tań­czyć. Te­go wy­ma­ga po­zy­cja Hen­ry­ka. Hen­ryk nie uśmie­cha się pra­wie na żad­nej fo­to­gra­fii — do­cho­dzi do wnio­sku Ja­dwi­ga, prze­rzu­ca­jąc plik zdjęć z okre­su na­rze­czeń­stwa. Za­wsze po­wścią­gli­wy, nie­mal su­ro­wy.

Wi­siu — wo­ła ją te­raz z ga­bi­ne­tu. Ja­dwi­ga sta­je na czub­kach pal­ców, ro­bi szyb­ki ob­rót, re­je­stru­jąc wła­sne od­bi­cie w szy­bach kre­den­su, na­stęp­nie po­pra­wia wło­sy, ob­cią­ga swe­ter i ze sło­wa­mi „już idę” otwie­ra drzwi.

*

Pre­mie­ra „Dam i hu­za­rów” w Te­atrze imie­nia Sta­ni­sła­wa Wy­spiań­skie­go by­ła bar­dzo uda­na i ca­łe to­wa­rzy­stwo wy­lą­do­wa­ło w „Asto­rii” na ko­la­cji, któ­ra prze­cią­gnę­ła się do póź­na, tak że Ja­dwi­ga z pew­nym ocią­ga­niem wy­sta­wia nos spod koł­dry, a mi­ja do­bra mi­nu­ta, za­nim cał­kiem ją od­rzu­ca. Ma du­żo pra­cy, bo wie­czo­rem przyj­dą na bry­dża go­ście, trze­ba więc zro­bić spra­wun­ki, wszyst­ko roz­po­rzą­dzić i usta­lić me­nu.

Ja­dwi­ga wo­li wie­czo­ry bry­dżo­we, za­wsze na dwa sto­li­ki — mę­ski i dam­ski, od pod­wie­czor­ków i ko­la­cji z nie­koń­czą­cy­mi się dys­ku­sja­mi po­li­tycz­ny­mi w cha­rak­te­rze naj­waż­niej­sze­go da­nia.

Przy bry­dżu nie­wia­sty mo­gą po­plot­ko­wać, wy­mie­nić prze­pi­sy na nad­zwy­czaj­ny bab­ci­ny pla­cek ze śliw­ka­mi, a tak­że jak na po­cząt­ku stycz­nia 1929 ro­ku — po­dzie­lić się oba­wa­mi w związ­ku z epi­de­mią an­gi­ny, któ­ra — co Ja­dwi­ga prze­czy­ta­ła w li­stach od ro­dzi­ny i w do­nie­sie­niach „Ga­ze­ty Ro­bot­ni­czej” — sze­rzy się w War­sza­wie w nie­po­ko­ją­cych roz­mia­rach, skut­kiem cze­go w ap­te­kach za­uwa­żyć moż­na wzmo­żo­ny ruch — spe­cjal­nie wie­le sprze­da­je się kwa­su bo­ro­we­go i wo­dy utle­nio­nej.

Męż­czyź­ni ma­ją swo­je te­ma­ty. Te, któ­ry­mi pi­smo Sła­wi­ka zaj­mu­je się na pierw­szych stro­nach, a tak­że, zwłasz­cza po po­sił­ku, na dal­szych. Snu­ją po­my­sły, co uczy­nić, by spo­lo­ni­zo­wać prze­mysł gór­no­ślą­ski, wy­ra­ża­ją peł­ne dez­apro­ba­ty uwa­gi o tym, kto rzą­dzi bol­sze­wi­ją, jak rów­nież obu­rze­nie, że po­li­cja jest na­praw­dę zbyt czę­stym go­ściem w lo­ka­lach „Ga­ze­ty Ro­bot­ni­czej”, bo dy­bią na nią ze wszyst­kich stron.

Przy ko­nia­ku męż­czyź­ni, zda­niem nie­wiast, na ty­le nor­mal­nie­ją, że moż­li­wa jest na­wet wspól­na kon­wer­sa­cja. Na przy­kład o dość gło­śnym na ka­to­wic­kich sa­lo­nach in­cy­den­cie: jak nie­ja­ki pan De­ja po­bił swe­go daw­ne­go pra­cow­ni­ka po gę­bie.

— Co za ma­nie­ry — wzdy­cha­ją nie­wia­sty.

O, tak, wie­czo­ry bry­dżo­we są przy­jem­niej­sze, my­śli Ja­dwi­ga, spo­rzą­dza­jąc li­stę za­ku­pów przy po­ran­nej sła­bej her­ba­cie, spe­cjal­nie zmie­sza­nej z mle­kiem, że­by by­ła do­bra dla dziec­ka, któ­re­go ocze­ku­je.

Z po­wo­du cią­ży nie­co go­rzej zno­si te wszyst­kie przy­ję­cia, wi­zy­ty i re­wi­zy­ty, ale Hen­ryk zo­stał nie­daw­no człon­kiem ra­dy miej­skiej Ka­to­wic i jak tu nie pro­wa­dzić do­mu otwar­te­go.

— Cie­bie w ogó­le nie ma w do­mu — dą­sa się cza­sem Ja­dwi­ga.

— Nie gnie­waj się — on ma­wia wte­dy, cał­kiem in­nym to­nem niż ten, któ­rym wy­sy­ła dy­wi­zje na front. Raz na­wet za­brał ją nie­spo­dzie­wa­nie na kil­ka dni do Za­ko­pa­ne­go, choć tam też po­li­ty­ko­wał, bo spo­tka­li zna­jo­mych z Kra­ko­wa i ze Ślą­ska, z PPS. Jó­zia Cy­ran­kie­wi­cza, Mi­cha­sia Nie­dział­kow­skie­go, Jur­ka Zięt­ka, Ka­zia Pu­ża­ka. Oni po­li­ty­ko­wa­łi, a jej ma­lo­wał por­tret mod­ny i eks­cen­trycz­ny ar­ty­sta Wit­ka­cy. Te­go por­tre­tu za­zdro­ści­ły jej wszyst­kie pa­nie z to­wa­rzy­stwa, kie­dy wi­siał so­bie na ścia­nie w ja­dal­ni na Świę­te­go Ja­na 1.

Dziec­ko kop­nę­ło tak moc­no, że Ja­dwi­ga aż nie­ru­cho­mie­je. Hen­ryk na­le­gał, że­by wie­czo­ry bry­dżo­we w ich do­mu za­wie­sić na kil­ka mie­się­cy, ale ona po­wie­dzia­ła: — Do­brze, ale to bę­dzie ostat­ni raz.

W ocze­ki­wa­niu na An­dzię, do­cho­dzą­cą po­moc, i usta­la­jąc me­nu: ło­soś, gu­lasz z ja­gnię­ci­ny, pasz­tet z gę­si, pud­ding — Ja­dwi­ga roz­my­śla o in­nych po­żyt­kach z wie­czo­rów bry­dżo­wych. Na przy­kład Hen­ryk nie ta­ki po­waż­ny jak za­zwy­czaj. Nie­daw­no dał się sfo­to­gra­fo­wać przy sto­le żeń­skim. Uśmiech­nię­te pa­nie w mod­nych ka­pe­lu­si­kach z wą­skim, przy­le­ga­ją­cym ron­dem, w luź­nych sa­ty­no­wych su­kien­kach, przy okrą­głym sto­le oświe­tlo­nym zwi­sa­ją­cą lam­pą z frędz­la­mi — a on w sa­mym środ­ku, co praw­da bez uśmie­chu.

Po po­łu­dniu, kie­dy An­dzia urzę­du­je w kuch­ni, Ja­dwi­ga po­sta­na­wia dać chwi­lecz­kę od­po­cząć no­gom i kła­dzie się na ka­na­pie. Po pół­go­dzi­nie An­dzia py­ta, czy pa­ni nie chcia­ła­by skosz­to­wać jej pasz­te­tu z gę­si. — Już idę — mó­wi Ja­dwi­ga i wsta­je, ale przy pierw­szym kro­ku chwy­ta­ją skurcz.

KRY­STY­NA SŁA­WIK-KU­TER­MAK:

Uro­dzi­łam się 16 czerw­ca 1930 ro­ku. By­łam dziec­kiem cho­ro­wi­tym. Dzi­siaj to się na­zy­wa aler­gią. Po­sła­li mnie do pry­wat­nej szko­ły, do­sko­na­łej, spe­cja­li­zu­ją­cej się w na­uce ję­zy­ków ob­cych, na uli­cy Li­go­nia, gdzie cho­dzi­ły dzie­ci miej­sco­wej in­te­li­gen­cji. Ale kie­dy po pół ro­ku za­żą­da­łam, że­by od­wo­żo­no mnie tam lan­dem al­bo au­tem, jak in­nych — na­tych­miast wy­lą­do­wa­łam w zwy­czaj­nej szko­le pu­blicz­nej na Sza­fran­ka. Prze­stra­szy­li się, że mi od­bi­ło.

Okru­chy Kry­sty­ny z tam­tych lat:

Ona i oj­ciec na Ka­spro­wym Wier­chu w zi­mie. On w dłu­gim czar­nym płasz­czu, z tecz­ką, w ka­pe­lu­szu, pew­nie prze­jaz­dem w de­le­ga­cji. W ki­nie na fil­mie z Shir­ley Tem­ple. W le­sie na wy­pra­wie przy­rod­ni­czej.

Ona z no­sem przy­kle­jo­nym do szy­by, kie­dy on w spor­to­wych bu­tach, w pum­pach, z faj­ką w rę­ku, wy­ru­sza w gó­ry z wuj­kiem Mrow­cem, Paw­łem Mrow­cem, kom­pa­nem od wę­dró­wek, zwłasz­cza po Al­pach, al­bo z Gu­sta­wem Au­gs­bur­giem, zwłasz­cza po Kry­ni­cy. Cza­sem nie ma go dwa dni, cza­sem dłu­żej i cze­ka­nie wy­dłu­ża się jak wąż al­bo sto­no­ga.

— He­nio po­szedł w Al­py — wzdy­cha Ja­dwi­ga przez te­le­fon do swo­ich w War­sza­wie, ale czę­ściej: He­nio w Be­ski­dach, He­nio w Ta­trach.

Wszy­scy wie­dzą, że He­nio ma na punk­cie gór bzi­ka, a od­kąd zo­stał po­słem do Sej­mu Ślą­skie­go, któ­ry re­pre­zen­tu­je w Li­dze Na­ro­dów w Ge­ne­wie, a po­tem jesz­cze wszedł do cen­tra­li PPS, prze­sta­ła wzdy­chać, że go nie ma w do­mu. Bo z gór wra­cał jak no­wo na­ro­dzo­ny.

O tym wszyst­kim mó­wi Ja­dwi­ga Ma­rii przez te­le­fon, a tak­że Ste­fa­nii — tyl­ko o jed­nym nie wspo­mi­na. O wie­cach. Co­raz gło­śniej mó­wi się, że woj­na jest nie­unik­nio­na. Trze­cia Rze­sza za­gra­ża wszyst­kim są­sia­dom, ca­ły świat chcie­li­by zgar­nąć — do­no­si na czo­łów­ce „Ga­ze­ta Ro­bot­ni­cza” — Na tro­pach or­ga­ni­za­cji szpie­go­stwa, pro­wo­ka­cji i zbrod­ni. Jak jest zor­ga­ni­zo­wa­na i jak dzia­ła taj­na po­li­cja po­li­tycz­na — anon­su­je ar­ty­kuł o ge­sta­po. Wy­śmie­wa się z kłót­ni Görin­ga z Go­eb­bel­sem — o nędz­ny po­ziom fil­mów w Trze­ciej Rze­szy. Pi­sze o nie­miec­kim ra­si­zmie. Ja­dwi­ga nie mo­że więc mó­wić swo­im w War­sza­wie, że Hen­ryk or­ga­ni­zu­je an­ty­hi­tle­row­skie wie­ce.

Je­den z ostat­nich okru­chów Kry­sty­ny:

— He­niu, ja bym chcia­ła do Mon­te Car­lo — mó­wi Ja­dwi­ga, ukła­da­jąc świe­że kwia­ty w krysz­ta­ło­wym wa­zo­nie na sto­le w ja­dal­ni.

— A po co ty byś tam chcia­ła? — py­ta Hen­ryk znad ga­ze­ty.

— Do ka­sy­na — Ja­dwi­ga ro­bi przy­mil­ną mi­nę. — Za­grać w ru­let­kę.

— Za da­le­ko, Wi­siu. Kry­sia za ma­ła. Cza­sy nie­pew­ne. Po­je­dzie­my za pa­rę lat — Hen­ryk skła­da ga­ze­tę. Ja­dwi­ga tro­chę na­dą­sa­na.

*

La­tem 1939 ży­cie to­czy się zwy­czaj­nie, jed­nak sta­rzy lu­dzie po­wia­da­ją, że coś wi­si w po­wie­trzu. Ni­by nic nad­zwy­czaj­ne­go, ale jak­by złe wia­do­mo­ści prze­ma­wia­ły gło­śniej, jak­by po­go­da ka­pry­si­ła bar­dziej, wy­wo­łu­jąc wszech­obec­ne ro­ze­dr­ga­nie. Bar­dzo po­waż­ny stan Kor­fan­te­go — pi­sze „Ga­ze­ta Ro­bot­ni­cza”, in­for­mu­jąc, że 12.06. br. od­by­ła się ope­ra­cja cho­ru­ją­ce­go od daw­na na wą­tro­bę po­li­ty­ka. Ope­ra­cji do­ko­nał prof. dr Sza­rec­ki w to­wa­rzy­stwie dr Ob­ni­skie­go i dwóch asy­sten­tów.

Pod ko­niec lip­ca, po nie do znie­sie­nia par­nych dniach, ulew­ne bu­rze na­wie­dza­ją War­sza­wę, Po­znań oraz Rze­szów, a w Ło­dzi po­peł­nia sa­mo­bój­stwo dy­rek­tor za­kła­dów włó­kien­ni­czych Sche­ible­ra i Groh­man­na, Bru­no Re­iman. Re­iman zo­stał zwol­nio­ny ostat­nio po dwu­dzie­stu ośmiu la­tach pra­cy - in­for­mu­je 29 lip­ca „Ga­ze­ta Ro­bot­ni­cza”.

Ni­by nic nad­zwy­czaj­ne­go.

Sła­wik śle­dzi pil­nie do­nie­sie­nia ze świa­ta. Z po­cząt­kiem lip­ca na pierw­szej stro­nie ga­ze­ty za­miesz­cza buń­czucz­ny tekst: Pol­ska ostrze­ga Hi­tle­ra, a na­stęp­nie kil­ka ar­ty­ku­łów za­pew­nia­ją­cych, że kwit­ną­cy port Gdy­nia to okno na świat nie nad nie­miec­kim, lecz pol­skim mo­rzem.

Kie­dy Cze­chy od­da­ją się pod oku­pa­cję nie­miec­ką, pi­smo Sła­wi­ka kwi­tu­je z po­gar­dą: Ża­ło­sny pre­zy­dent Ha­cha zno­wu je­dzie do Hi­tle­ra.

Sce­na­riusz naj­bliż­szych ty­go­dni wy­da­je się prze­są­dzo­ny. Wpraw­dzie któ­ryś z re­dak­to­rów pró­bu­je zwró­cić uwa­gę, że sy­tu­acja go­spo­dar­cza Nie­miec jest bez­na­dziej­na, a więc Trze­cia Rze­sza zdą­ża ku ka­ta­stro­fie po­li­tycz­nej i fi­nan­so­wej, ale Sła­wik nie ma złu­dzeń, jak to się skoń­czy.

— Wi­siu, jak przyj­dą Niem­cy, mnie za­aresz­tu­ją i cie­bie mo­gą — oznaj­mia pew­ne­go dnia przy ko­la­cji i Ja­dwi­ga czu­je dziw­ny ścisk w żo­łąd­ku. Nie, że­by nie zda­wa­ła so­bie spra­wy, że He­nio u Niem­ców skre­ślo­ny, ale co in­ne­go lę­kać sic w skry­to­ści, sa­me­mu, a co in­ne­go, jak ten lęk wy­cho­dzi.

— Bo­że mój. A co z Kry­sią bę­dzie? py­ta.

Hen­ryk od­sta­wia ta­lerz z zu­pą. — Trze­ba ewa­ku­ować miesz­ka­nie. Po­je­dziesz z Kry­sią do War­sza­wy.

— Kie­dy?

— Na­tych­miast.

— A ty?

— Ja tu mu­szę zo­stać — mó­wi tym to­nem, jak­by wy­sy­łał dy­wi­zję woj­ska na front. Ja­dwi­ga pod­no­si się, że­by sprząt­nąć ta­le­rze. W cią­gu kil­ku na­stęp­nych dni, po­chli­pu­jąc, za­czy­na pa­ko­wa­nie, tak­że wkrót­ce od­da­je na prze­cho­wa­nie przy­ja­cio­łom, o któ­rych wia­do­mo, że nie bę­dą ucie­kać z Ka­to­wic, bo ma­ją nie­miec­kie po­cho­dze­nie, me­ble i wy­po­sa­że­nie dwóch po­koi — ja­dal­ni i ga­bi­ne­tu. Resz­tę, ra­zem z ob­ra­za­mi i por­ce­la­ną, ukła­da skru­pu­lat­nie w ol­brzy­mich skrzy­niach i pu­dłach. Ca­ły do­by­tek ma być wy­eks­pe­dio­wa­ny do War­sza­wy.

Tak przy­go­to­wa­ni ma­ją spę­dzić ra­zem — z Hen­ry­kiem wpa­da­ją­cym od cza­su do cza­su na dzień lub dwa — ostat­nie wa­ka­cje.

Ale wy­da­rze­nia to­czą się już szyb­ko.

Wieść o spa­da­ją­cej ko­me­cie, któ­rą wi­dzia­no i sfo­to­gra­fo­wa­no na nie­bie, lu­dzie ko­men­tu­ją: bę­dzie nie­szczę­ście.

Na­wet w bar­dzo ra­cjo­nal­nej i świec­kiej „Ga­ze­cie Ro­bot­ni­czej” dzień po uka­za­niu się tam pu­bli­ka­cji alar­mu­ją­cej, że sy­tu­acja się za­ostrza i że pro­wo­ka­cje hi­tle­row­skie mo­gą wy­wo­łać nie­ob­li­czal­ne skut­ki, ko­me­ta — jak to uj­mu­je au­tor: ten ta­jem­ni­czy włó­czę­ga wszech­świa­ta — też zo­sta­je uzna­na za zja­wi­sko zwia­stu­ją­ce nie­szczę­ścia i za­gła­dę.

Ja­dwi­ga nie mo­że wy­sie­dzieć na let­ni­sku pod Mu­szy­ną, dla­te­go po­sta­na­wia na pa­rę dni po­je­chać do War­sza­wy, do Ste­fa­nii, 17 sierp­nia przy­jeż­dża do Ka­to­wic. Chce zo­ba­czyć się z mę­żem, a póź­niej wró­cić jesz­cze na let­ni­sko do Kry­si.

Hen­ryk, ubra­ny na czar­no, idzie wła­śnie na po­grzeb Kor­fan­te­go. Zło­ści się, że Ja­dwi­ga ry­zy­ko­wa­ła. Woj­na ma wy­buch­nąć la­da dzień i mo­gą stra­cić kon­takt z dziec­kiem.

U Hi­tle­ra od­by­ła się na­ra­da w spra­wie Gdań­ska. Trwa ma­so­wy wy­wóz gdańsz­czan do Rze­szy.

Kie­dy Ja­dwi­ga po­ja­wia się nie­ocze­ki­wa­nie w do­mu, a Hen­ryk idzie na po­grzeb Kor­fan­te­go, au­tor ukry­wa­ją­cy się pod pseu­do­ni­mem Hen­ryk Za­sław­ski, prze­po­wia­da w „Ga­ze­cie Ro­bot­ni­czej” Niem­com, że z Pol­ską ła­two im nie pój­dzie i że nie­re­al­ne jest ich ma­ja­cze­nie o bły­ska­wicz­nej woj­nie. Nie ma już py­ta­nia, czy ta woj­na wy­buch­nie, jest tyl­ko py­ta­nie: kie­dy.

Sta­wik po­le­ca więc żo­nie bły­ska­wicz­nie spa­ko­wać się, za­brać naj­po­trzeb­niej­sze rze­czy, w tym tro­chę cie­plej­szych ubrań, i za­raz po po­grze­bie ła­du­je ją do po­cią­gu.

KRY­STY­NA SŁA­WIK-KU­TER­MAK:

We­dług mo­jej pa­mię­ci by­ło to tak: na­gle, na żą­da­nie oj­ca, w po­śpie­chu opusz­cza­ły­śmy let­ni­sko i wra­ca­ły­śmy do Ka­to­wic. W miesz­ka­niu przez kil­ka na­stęp­nych dni pa­no­wał ruch, ha­łas, rwe­tes. Tra­ga­rze wcho­dzi­li i wy­cho­dzi­li, za­bie­ra­li pacz­ki z do­ku­men­ta­mi, skrzy­nie, pu­dła. Kie­dy za­py­ta­łam w koń­cu, po co to wszyst­ko, ro­dzi­ce po­wie­dzie­li, że bę­dzie woj­na i mu­si­my wy­je­chać, tym bar­dziej że na słu­pach wi­szą jesz­cze afi­sze z na­zwi­skiem ta­ty na­wo­łu­ją­ce do udzia­łu w an­ty­hi­tle­row­skich wie­cach i za­cho­dzi oba­wa, że ge­sta­po zgar­nie ma­mę za­miast oj­ca, któ­ry za­mie­rza dzia­łać w ukry­ciu.

Ale dzień, w któ­rym że­gna­ją się na dwor­cu w Ka­to­wi­cach, jest spo­koj­ny.

Ni­by nic nad­zwy­czaj­ne­go.

Czy­tel­nicz­ki „Ga­ze­ty Ro­bot­ni­czej” wraz z do­łą­czo­nym ry­sun­kiem za­chwy­co­nej go­spo­dy­ni mo­gą po­znać re­kla­mę my­dła luk­su­so­we­go Koł­łą­tay, słu­żą­ce­go do pra­nia na­wet naj­de­li­kat­niej­szych tka­nin, któ­re­go ta­jem­ni­cą są gli­ce­ry­na, bo­raks i esen­cja cy­try­no­wa, a na stro­nach za­gra­nicz­nych wid­nie­je anons o no­wym le­kar­stwie wy­na­le­zio­nym przez mło­de­go so­wiec­kie­go na­ukow­ca Czucz­ki­na, któ­ry to śro­dek o na­zwie „Sim­pa­to­mi­mi­tin” we­dług so­wiec­kich kół le­kar­skich mo­że od­dać du­że za­słu­gi w zwal­cza­niu ra­ka.

Kie­dy po­ciąg mi­ja przed­mie­ścia Ka­to­wic, Ja­dwi­ga na­po­mi­na roz­bry­ka­ną Kry­się i wyj­mu­je jej z ko­szy­ka blok do ry­sun­ków z pu­deł­ka­mi ko­lo­ro­wych ołów­ków, ale od szarp­nię­cia na za­krę­cie roz­sy­pu­ją się, to­czą po­spiesz­nie pod sie­dze­nia, zie­lo­ny i żół­ty, a naj­da­lej krót­ki, ob­gry­zio­ny na koń­cu, czer­wo­ny.

— Po­zbie­raj — wzdy­cha Ja­dwi­ga, czu­jąc na­głą nie­moc. Przy­my­ka oczy.

Jó­zef Bi­nisz­kie­wicz (1875-1940), dzia­łacz po­li­tycz­ny i na­ro­do­wy no Gór­nym Ślą­sku, od 1910 prze­wod­ni­czą­cy PPS w za­bo­rze pru­skim. Or­ga­ni­za­tor ak­cji ple­bi­scy­to­wej i uczest­nik po­wstań ślą­skich. Od 1928 czło­nek pro­sa­na­cyj­nej PPS daw­no Frak­cja Re­wo­lu­cyj­na. Aresz­to­wa­ny przez Niem­ców w 1939, zgi­naj w obo­zie w Bu­chen­wal­dzie.

1-4 li­sto­pa­da w Dą­bro­wie Gór­ni­czej i So­snow­cu ob­ra­do­wał Kon­gres PPS, po­tę­pił tych PPS-owców, któ­rzy po­par­li dyk­ta­tu­rę Pił­sud­skie­go. Utrzy­mał ne­ga­tyw­ne sta­no­wi­sko wo­bec KPP

Sła­wik wszedł do Ra­dy Miej­skiej Ka­to­wic w 1929 r. z ra­mie­nia PPS.

Sta­ło się to w ro­ku 1934

Por. Ire­na T. Sła­wiń­ska, „Ślą­ski Wal­len­berg”, „Try­bu­na Ślą­ska” z 25 stycz­nia 1991 r.Spo­tka­nie

Józ­sef An­tall, szczu­pły, ciem­no­wło­sy oku­lar­nik o twa­rzy książ­ko­we­go mo­la, z doł­kiem po­środ­ku bro­dy, któ­ry do­da­je su­ro­wym ry­som ła­god­no­ści, wy­cho­dzi ze swo­je­go miesz­ka­nia przy Fe­ren­ciek Te­re, wsia­da do sa­mo­cho­du na­le­żą­ce­go do Dzie­wią­te­go Wy­dzia­łu wę­gier­skie­go Mi­ni­ster­stwa Spraw We­wnętrz­nych punk­tu­al­nie o pią­tej trzy­dzie­ści ra­no.

— Za­po­wia­da się ład­ny dzień — mó­wi do kie­row­cy.

— Tak, pa­nie rad­co.

Gdy­by nie krót­sze dni i co­raz wię­cej żół­tych i czer­wo­nych li­ści na tro­tu­arze, po­czą­tek paź­dzier­ni­ka moż­na by po­my­lić z la­tem. Ostat­nio na­wet no­cą tem­pe­ra­tu­ra nie spa­da­ła po­ni­żej osiem­na­stu stop­ni, cho­ciaż uchodź­cy mó­wi­li, że w wyż­szych par­tiach gór le­ży śnieg.

Na pu­stej jesz­cze Váci utca zwra­ca­ją uwa­gę za­par­ko­wa­ne na chod­ni­kach de­kaw­ki, ople i re­nów­ki z pol­ską re­je­stra­cją. W ostat­nich ty­go­dniach Bu­da­peszt za­ro­ił się od pol­skich sa­mo­cho­dów, a uli­ce od Po­la­ków. Po­la­cy wy­peł­nia­li nad­brzeż­ne ta­wer­ny i bul­wa­ry. Jed­ni gło­śni, roz­ge­sty­ku­lo­wa­ni, in­ni ci­si. Do póź­na w no­cy z otwar­tych knajp i re­stau­ra­cji do­cho­dzi­ły od­gło­sy cy­gań­skich skrzy­pek, za­pach sma­żo­nej pa­pry­ki, mło­de­go wi­na i pol­skich śpie­wów.

— In­te­res się krę­ci — mó­wi kie­row­ca.

An­tall prze­su­wa rę­ką po nie­do­go­lo­nym za­ro­ście. Spie­szył się. Irén jesz­cze spa­ła. Mógł so­bie po­zwo­lić na nie­do­kład­ność.

Ostat­nie dni prze­wró­ci­ły do gó­ry no­ga­mi ich ży­cie. Roz­po­czy­nał się dru­gi ty­dzień wrze­śnia, kie­dy, we­zwa­ny w try­bie pil­nym do dy­rek­to­ra De­par­ta­men­tu Dzie­wią­te­go Opie­ki Spo­łecz­nej i Spraw So­cjal­nych Béli Fe­ke­te­go, An­tall usły­szał: Po­la­ków przy­by­wa każ­de­go dnia. Ty­sią­ce Po­la­ków. Chciał­bym, że­by pan się ni­mi za­jął, Józ­sef.

Na­stęp­ne­go dnia po­je­chał pod gra­ni­cę ru­muń­ską. 17 wrze­śnia, po agre­sji So­wie­tów na wschod­nie te­re­ny Rzecz­po­spo­li­tej, przez most gra­nicz­ny w Cze­re­mo­szu ewa­ku­ował się na Ru­mu­nię ca­ły pol­ski rząd, ape­lu­jąc uprzed­nio o roz­wią­za­nie się jed­no­stek ar­mii pol­skiej i przej­ście jak naj­krót­szą dro­gą na Wę­gry i Ru­mu­nię. Po­la­cy cią­gnę­li przez prze­łęcz Użoc­ką, Tu­chol­ską, Wy­szkow­ską i Ta­tar­ską, naj­pierw w ma­łych, a po­tem co­raz więk­szych gru­pach i An­tall, sto­jąc wśród wę­gier­skich wie­śnia­czek, któ­re wy­szły na gra­ni­cę z sa­ga­na­mi go­rą­cej zu­py i chle­bem, wi­dział żoł­nie­rzy z od­dzia­łów fron­to­wych, w brud­nych, za­krwa­wio­nych ban­da­żach, cy­wi­li grze­bią­cych go­ły­mi rę­ka­mi zie­mię tuż przed gra­nicz­nym szla­ba­nem, za­wią­zu­ją­cych jej gru­dy w ja­kieś szmat­ki, ca­łu­ją­cych ją. Wi­dział, jak ci, któ­rzy te­go nie zro­bi­li wcze­śniej, już po stro­nie wę­gier­skiej zbie­ra­li ze­schnię­tą zie­mię z kół wo­zów ar­mat­nich i cię­ża­ró­wek. Wi­dział la­men­tu­ją­ce ko­bie­ty i śpią­ce, nie­sio­ne na rę­kach dzie­ci.

To był in­ny ob­raz niż ten z bu­da­pesz­teń­skich ulic. Do Bu­da­pesz­tu zdą­ży­li do­trzeć i ko­rzy­stać z je­go po­kus co za­moż­niej­si wy­żsi urzęd­ni­cy urzę­dów cy­wil­nych i woj­sko­wych, któ­rzy na­wet nie po­wą­cha­li pro­chu, z ro­dzi­na­mi, pie­ska­mi, pa­pu­ga­mi, pie­rzy­na­mi, au­ta­mi, klej­no­ta­mi i Bóg wie czym jesz­cze. Za­gnieź­dzi­li się w pen­sjo­na­tach i ho­te­lach, a mło­dzi w noc­nych klu­bach, po­cie­sza­ni przez czar­no­okie, sma­głe dziew­czy­ny w kwie­ci­stych su­kien­kach. Mó­wi­li, że woj­na skoń­czy się la­da dzień, prze­cze­ka­ją tu­taj mie­siąc, dwa, jak na prze­dłu­żo­nych wa­ka­cjach, i wró­cą do do­mu.

— Oni też są w szo­ku — tłu­ma­czył An­tall, kie­dy Irén dzi­wi­ła się cza­sem nie­któ­rym prze­ja­wom tej ze­wnętrz­nej ży­wio­ło­wej bez­tro­ski.

Ale do­pie­ro tam, na gra­ni­cy, zro­zu­miał wię­cej.

Sa­mo­chód bez prze­szkód osią­ga ro­gat­ki Bu­da­pesz­tu i wkrót­ce wjeż­dża­ją na wy­god­ną, sze­ro­ką szo­sę w kie­run­ku pół­noc­no-wschod­nim, gdzie w pa­sie przy­gra­nicz­nym po­wsta­ły pierw­sze obo­zy dla uchodź­ców.

— Pan się drzem­nie, pa­nie rad­co — ra­dzi kie­row­ca. An­tall ki­wa gło­wą. Ostat­nio pra­wie nie sy­piał. Dwa, trzy ra­zy w ty­go­dniu wi­zy­to­wał or­ga­ni­zo­wa­ne na­pręd­ce w ca­łym kra­ju obo­zy, drzwi je­go biu­ra nie za­my­ka­ły się od wcze­sne­go ra­na do póź­ne­go wie­czo­ra. Wy­cho­dzi­li przed­sta­wi­cie­le Czer­wo­ne­go Krzy­ża, wcho­dzi­li wo­lon­ta­riu­sze za­wią­za­ne­go wła­śnie Pol­sko-Wę­gier­skie­go Ko­mi­te­tu Opie­ki nad Uchodź­ca­mi. Na­uczy­cie­le ofe­ro­wa­li miesz­ka­nia dla uchodź­ców z wyż­szym wy­kształ­ce­niem, tak sa­mo ad­wo­ka­ci i sę­dzio­wie. Har­ce­rze i stu­den­ci chcie­li or­ga­ni­zo­wać zbiór­ki za­ba­wek, ksią­żek i ciu­chów. Za­glą­da­li urzęd­ni­cy z Mi­ni­ster­stwa Hon­we­dów, wpa­da­li ci od spraw za­gra­nicz­nych i cie­ka­wi roz­wo­ju wy­pad­ków dy­plo­ma­ci z róż­nych po­selstw.

Z ogól­ne­go cha­osu za­czął po­wo­li wy­ła­niać się ja­kiś za­rys po­trzeb, wstęp­ny plan po­mo­cy.

Irén mó­wi­ła, że przez tych Po­la­ków, jesz­cze tro­chę, je­go wła­sne dzie­ci za­po­mną, jak wy­glą­da. An­tall zie­wa sze­ro­ko. Za szy­bą roz­cią­ga­ją się te­raz po­roz­rzu­ca­ne na wzgó­rzach win­ni­ce. Lu­dzie po­wia­da­ją, że te­go ro­ku zbio­ry bę­dą do­bre — prze­my­ka mu przez gło­wę. Za­sy­pia.

*

Kie­row­ca bu­dzi go de­li­kat­nym szarp­nię­ciem.

— Je­ste­śmy na miej­scu, pa­nie rad­co.

Pro­wi­zo­rycz­ny obóz utwo­rzo­ny ze sta­rej fa­bry­ki, oto­czo­ny dru­cia­ną siat­ką, na ze­wnątrz nie przy­po­mi­na sie­dzi­by ludz­kiej. Za­le­d­wie dwa ty­go­dnie wcze­śniej do­wie­zio­no tu z Bu­da­pesz­tu pry­cze, me­ta­lo­we łóż­ka i ma­te­ra­ce, zmon­to­wa­no ja­kie ta­kie sa­ni­ta­ria­ty dla bli­sko dwu­stu uchodź­ców.

Ko­men­dant obo­zu, Wę­gier w śred­nim wie­ku z jo­wial­nym uśmie­chem, wy­cie­ra pot z czo­ła.

— Ale upał — na­rze­ka na po­wi­ta­nie. Pro­wa­dzi An­tal­la do bla­sza­ne­go ba­ra­ku peł­nią­ce­go funk­cję świe­tli­cy. W środ­ku tłocz­no i dusz­no. W po­wie­trzu uno­si się pa­pie­ro­so­wy dym, gry­zie w oczy, brzę­czą mu­chy. An­ta­ll prze­su­wa wzro­kiem po zgro­ma­dzo­nych. Sa­mi męż­czyź­ni. Jed­ni pa­trzą gdzieś w prze­strzeń, obo­jęt­ni. In­ni wpa­tru­ją się w nie­go z na­pię­ciem. Jesz­cze in­ni z cie­ka­wo­ścią. Roz­ma­wia­ją pół­gło­sem.

Pa­no­wie — za­czy­na An­tall — z upo­waż­nie­nia rzą­du Wę­gier od­po­wia­dam za pol­skich uchodź­ców. — Roz­mo­wy milk­ną. Sły­chać szum wia­tracz­ka pod su­fi­tem. — Chcę wie­dzieć, w czym mo­gę po­móc.

Tłu­macz obo­zo­wy, pół Po­lak, pół Wę­gier z Bu­da­pesz­tu, ra­dzi so­bie kiep­sko. Du­ka zgła­sza­ne z sa­li pre­ten­sje: bra­ku­je środ­ków czy­sto­ści, ręcz­ni­ków, kiep­skie je­dze­nie. Nie­któ­rzy po­trze­bu­ją bu­tów.

An­tall za­pi­su­je wszyst­ko na kart­ce, za­da­je do­dat­ko­we py­ta­nia. Du­cho­ta sta­je się nie­zno­śna, mu­chy na­tręt­ne. Zbie­ra­jąc się do ob­cho­du obo­zu, An­tall ma po­czu­cie, że spo­tka­nie to­czy­ło się zbyt szyb­ko, cze­goś w nim za­bra­kło. Lu­dzie po­wo­li wsta­ją.

— Chwi­lecz­kę, dok­to­rze An­tall — sły­szy nie­spo­dzie­wa­nie z pierw­szych rzę­dów. Ktoś zwra­ca się do nie­go po nie­miec­ku, gdy pa­ku­je już do tecz­ki no­tes. Ciem­no­wło­sy męż­czy­zna, po czter­dzie­st­ce, po­staw­ny, z za­ry­so­wa­nym dru­gim pod­bród­kiem, mi­mo go­rą­ca ma na so­bie ma­ry­nar­kę. Wsta­je i przed­sta­wia się:

— Na­zy­wam się Sła­wik. Hen­ryk Sła­wik.

*

Prze­pra­wa przez Kar­pa­ty nie spra­wi­ła mu trud­no­ści. Był prze­cież pie­chu­rem. Trud­no­ści miał tyl­ko z de­cy­zją: zo­stać w kra­ju czy ucie­kać. Niem­cy we­szli już do Gli­wic, kie­dy w po­śpie­chu pa­ko­wał do ple­ca­ka swo­je rze­czy, w tym — po krót­kim wa­ha­niu — ma­ry­nar­kę. Ma­ry­nar­ka dla Hen­ry­ka Sła­wi­ka, po­sła, rad­ne­go, pre­ze­sa róż­nych sto­wa­rzy­szeń, re­dak­to­ra pol­skiej ga­ze­ty, gra­na­to­wa ma­ry­nar­ka, szy­ta na mia­rę przez Hi­po­li­ta, oj­ca Ja­dwi­gi, by­ła czymś wię­cej niż po pro­stu ma­ry­nar­ką. Ozna­cza­ła cią­głość. Gdzie­kol­wiek ją na­ło­ży, my­ślał, bę­dzie re­pre­zen­to­wać w niej tam­te pol­skie in­sty­tu­cje. Moż­na więc po­wie­dzieć, że ma­ry­nar­ka mia­ła wy­mo­wę sym­bo­lu.

Na de­cy­zję uciecz­ki, któ­rą Hen­ryk Sła­wik od­kła­dał do ostat­niej chwi­li, wpły­nął osta­tecz­nie brak naj­mniej­szych złu­dzeń co do lo­sów kam­pa­nii wrze­śnio­wej i co do wła­sne­go lo­su. Wie­dział, że nie ma żad­nych szans. Kie­dy tyl­ko go zła­pią, za­wi­śnie na szu­bie­ni­cy. Kie­dy zaś prze­do­sta­nie się na Za­chód, za­cią­gnie do woj­ska, bę­dzie mógł wal­czyć prze­ciw­ko Niem­com z bro­nią w rę­ku. To zde­cy­do­wa­nie bar­dziej ho­no­ro­we wyj­ście niż dać się im za­bić w Ka­to­wi­cach.

W trak­cie trzy­dnio­wej prze­pra­wy przez gó­ry po­go­da sprzy­ja­ła, tyl­ko no­ca­mi chwy­tał chłód i grup­ki wę­drow­ców sku­pia­ły się na po­stój wo­kół przy­skal­nych pa­le­nisk.

Hen­ryk Sła­wik miał du­żo cza­su na roz­my­śla­nia.

Po­gło­ski, że ge­ne­rał Si­kor­ski or­ga­ni­zu­je we Fran­cji ar­mię, by­ły po­myśl­ne. Roz­bi­tym żoł­nie­rzom da­wa­ły per­spek­ty­wy wal­ki. Sła­wik li­czył, że zor­ga­ni­zo­wa­nie je­go prze­rzu­tu do Fran­cji i roz­po­czę­cie tam dzia­łal­no­ści nie na­po­tka na więk­sze trud­no­ści. Ja­ko nie ukry­wa­ją­cy swych prze­ko­nań prze­ciw­nik rzą­dów sa­na­cji mógł li­czyć na przy­chyl­ność Si­kor­skie­go i oto­cze­nia, co w przy­pad­ku pił­sud­czy­ków już ta­kie pew­ne by nie by­ło. Na Wę­grzech za­mie­rzał więc po­zo­stać tyl­ko ty­le, ile to ko­niecz­ne i ani go­dzi­ny dłu­żej.

Po wę­gier­skiej stro­nie służ­by gra­nicz­ne od ra­zu dzie­li­ły uchodź­ców na cy­wil­nych i woj­sko­wych i kie­ro­wa­ły do pro­wi­zo­rycz­nych obo­zów. Ca­łych ro­dzin by­ło nie­wie­le. Pra­wie każ­dy ktoś ko­goś po tam­tej stro­nie zo­sta­wił. Nie za­wsze to dzie­le­nie wy­cho­dzi­ło. Pó­ki co, w obo­zach by­ła mie­sza­ni­na.

W prze­peł­nio­nych obo­zach lu­dzie pi­li. Awan­tu­ro­wa­li się. Pła­ka­li. Prze­kli­na­li. Mo­dli­li się.

KSIĄDZ JAN STĄ­CZEK, ka­pe­lan uchodź­ców:

Jed­ni chcie­li wra­cać do Pol­ski, do swo­ich do­mów, do ro­dzin. Dru­dzy chcie­li je­chać na Za­chód, do Fran­cji, bo prze­cież tam prę­dzej czy póź­niej zor­ga­ni­zu­ją się pol­skie si­ty zbroj­ne. Nie ist­nia­ło do­wódz­two, bo ofi­ce­ro­wie stra­ci­li w oczach żoł­nie­rzy au­to­ry­tet. Na fron­cie do­wo­dzi­li mło­dzi ofi­ce­ro­wie i pod­ofi­ce­ro­wie, ka­dra ofi­cer­ska nie zda­ła eg­za­mi­nu, a w trak­cie od­wro­tu opu­ści­ła od­dzia­ły — czę­sto wła­sny­mi sa­mo­cho­da­mi. Za­czę­ły się nie­sna­ski, roz­przę­że­nie.

— To strach. Tak dzia­ła strach. Są prze­ra­że­ni — tłu­ma­czył Sła­wi­ko­wi ka­pe­lan.

Jed­ne­go wie­czo­ru, kie­dy wy­cią­gnął się na pry­czy, wsłu­chu­jąc się w ja­zgot świersz­czy na dwo­rze, usły­szał szept;

— Pa­nie Sła­wik, pan jest po­rząd­ny czło­wiek. Po­wiedz pan, co te­raz z na­mi bę­dzie?

To był Da­wi­dek Blau­man, skle­pi­karz z So­snow­ca, ku­zyn An­dzi, po­mo­cy do­mo­wej w ich miesz­ka­niu na Świę­te­go Ja­na 1. To An­dzia we­zwa­ła aku­szer­kę, jak Wi­sia za­czę­ła ro­dzić.

Hen­ryk Sła­wik nie po­tra­fił od­po­wie­dzieć, co na­stą­pi. Wę­gry, choć w so­ju­szu z Niem­ca­mi, nie by­ły pod oku­pa­cją. Na ja­kiś trud­ny do okre­śle­nia czas tyl­ko to się li­czy­ło.

— Tak jak by­ło, już nie bę­dzie — od­parł Da­wi­do­wi.

Kie­dy mi­ni­ste­rial­ny se­kre­tarz od­wie­dził obóz He­lem­ba, du­cho­ta w bla­sza­nym ba­ra­ku zda­wa­ła się nie do znie­sie­nia, po­dob­nie jak wło­żo­na na tę oka­zję gra­na­to­wa ma­ry­nar­ka. Ale czyż urzęd­nik jed­ne­go pań­stwa mógł nie wło­żyć ma­ry­nar­ki, gdy miał spo­tka­nie z urzęd­ni­kiem dru­gie­go pań­stwa? Nie mógł.

— To nie o my­dło cho­dzi — po­wie­dział, kie­dy wstał i przed­sta­wił się. — Nie o je­dze­nie.

W sa­li zro­bi­ło się ci­cho, tyl­ko mu­chy bzy­cza­ły. Cho­dzi o coś znacz­nie waż­niej­sze­go.

An­tall na po­wrót otwie­ra no­tes. Pa­trzy bacz­nie na Po­la­ka.

— Ci lu­dzie stra­ci­li oj­czy­znę, do­my i ro­dzi­ny — Sła­wik obej­mu­je rę­ką sa­lę. — Na­le­ży za­pew­nić im ta­kie wa­run­ki ży­cia, by mo­gli god­nie prze­trwać. Wy­gra­my, ale nie łudź­my się. Woj­na po­trwa dłu­go.

Ktoś ze środ­ka pro­te­stu­je gwał­tow­nie. — Bzdu­ra! — ale nikt mu nie wtó­ru­je.

— Co pan pro­po­nu­je? — An­tall zwra­ca­ się do Sła­wi­ka.

— Trze­ba po­zwo­lić im pra­co­wać, uczyć się, stu­dio­wać. Ich ży­cie po­win­no pod­le­gać ta­kim sa­mym ry­go­rom dys­cy­pli­nar­nym jak w kra­ju. To je­dy­ny spo­sób, że­by po­ko­nać ma­razm, pi­jań­stwo.

An­tall cze­ka na re­ak­cję sa­li. Ale jest spo­koj­nie. Do­pie­ro po chwi­li ktoś od­zy­wa się: — Praw­dę po­wie­dział.

Po spo­tka­niu An­tall prze­dzie­ra się przez rzę­dy krze­seł i wy­cią­ga do Sła­wi­ka rę­kę. — Pro­szę, by za­jął się pan uchodź­ca­mi pol­ski­mi na Wę­grzech. W ten spo­sób po­mo­że pan mo­je­mu rzą­do­wi roz­wią­zy­wać wa­sze pro­ble­my. Po­trzeb­ny mi ktoś ta­ki.

Sła­wik od­ru­cho­wo za­pi­na ma­ry­nar­kę. Ni­g­dy nie roz­trzą­sał wy­ro­ków prze­zna­cze­nia. Zga­dza się.

Do­wódz­two pol­skie uzy­ska­ło od władz wę­gier­skich obiet­ni­cę po­sza­no­wa­nia pra­wa mię­dzy­na­ro­do­we­go wo­bec uchodź­ców cy­wil­nych i woj­sko­wych. Por. István Lag­zi, „Uchodź­cy pol­scy na Wę­grzech w la­tach dru­giej woj­ny świa­to­wej”, MON, War­sza­wa 1980, str. 87.

Por. Eu­ge­niusz Du­ra­czyń­ski, „Rząd pol­ski na uchodź­stwie 1939-1945”, Książ­ka i Wie­dza 1993, str. 25. r,

Por. Ru­dolf Arend, „Prze­kro­cze­nie gra­ni­cy — przy­ję­cie na zie­mi wę­gier­skiej”, „Wie­ści Pol­skie" z 19 wrze­śnia 1943 r.

Wg Istvána Lag­zie­go w po­moc dla uchodź­ców pol­skich za­an­ga­żo­wa­ło się 18 kół i sto­wa­rzy­szeń spo­łecz­nych na Wę­grzech, op. cit., str. 90.

Tak do koń­ca II woj­ny świa­to­wej na­zy­wa­no na Wę­grzech Mi­ni­ster­stwo Spraw Woj­sko­wych (Ob­ro­ny). Hon­we­dzi — na­ro­do­we woj­sko wę­gier­skie 1848-49 r.

Hen­ryk Sła­wik prze­kro­czył gra­ni­cę 21 wrze­śnia 1939 r. Por. Káro­ly Ka­pron­czay, „Re­fu­ges in Hunr­ga­ry", Mat­thias Co­rvi­nus Pu­bli­shing, To­ron­to-Bu­fal­lo 1999, str. 81, przy­pis (7).

Por. „Wspo­mnie­nia pol­skich uchodź­ców na Wę­grzech w la­tach 1939-1945”, Fe­de­ra­cja Sto­wa­rzy­szeń Pol­sko-Wę­gier­skich RP, War­sza­wa 1999. str 417.

Miej­sco­wość po le­wej stro­nie Du­na­ju. dziś na gra­ni­cy wę­gier­sko-sło­wac­kiej Sła­wik na sa­mym po­cząt­ku prze­by­wał w obo­zach Bek­sa k. mia­sto Sze­rencs oraz w Ha­lem­bie wła­śnie.

O pierw­szym spo­tka­niu An­tal­la I Sła­wi­ka wzmian­ku­ją, po­wo­łu­jąc się na re­la­cję sa­me­go An­tal­la, Káro­ly Ko­pron­czay, op. cit., str. 61.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: