Czerwony rynek - ebook
Czerwony rynek - ebook
Dziennikarz śledczy Scott Carney spędził pięć lat, badając przynoszący krocie handel ludzkimi ciałami – nielegalny, krwawy i brutalny „czerwony rynek”. Odnalazł indyjską wioskę zwaną Kidneyvakkam, gdyż większość jej mieszkańców dawno posprzedawała już nerki; rozmawiał z hienami cmentarnymi, ludźmi, którzy kradną ciała z grobów, kostnic i stosów pogrzebowych, by produkować szkielety anatomiczne; odwiedził starożytną świątynię, która eksportuje włosy swoich wyznawców do Ameryki, zarabiając na tym miliony dolarów.
W XXI wieku ciało ludzkie znów stało się towarem, regulacje prawne sprzyjają nadużyciom. W sytuacji zagrożenia życia nie chcemy zadawać niewygodnych pytań o pochodzenie krwi czy narządów do przeszczepu. Gdy możemy wybierać, kupujemy perukę z naturalnych włosów. Medycyny zalecamy uczyć się tylko na prawdziwych preparatach. Czy w naszym pragnieniu wiedzy, nieśmiertelności i piękna nie uznajemy już granic, których nie wolno przekroczyć?
To wstrząsająca książka. Uświadamia bowiem czytelnikowi z przerażającą jasnością kilka oczywistych faktów. Po pierwsze, nasze martwe ciało i wszystkie jego elementy są towarem i mają swoją cenę. Po drugie, towarem jest także ciało żywe. Można sprzedać i kupić dziecko. Można sprzedać i kupić krew, nerkę lub komórkę jajową. Można wynająć całe ciało do testowania leków lub za odpowiednią opłatą zaoferować swoje łono kobietom, które nie chcą lub nie mogą być w ciąży. Po trzecie, medycyna bez względu na to, co sądzi się o jej cudotwórczych mocach, ma także swoją ciemną stronę. Jest to brutalny rynek materiałów i usług biologicznych – tytułowy czerwony rynek, którego cechą jest bezlitosny wyzysk ludzi biednych i słabych, pozbawionych ochrony prawa i moralności. Czy powinniśmy zalegalizować swobodny handel dziećmi, komórkami, tkankami, organami ludzkimi, czy też go zabronić? Czy możliwy jest kompromis? Nie ma dobrej odpowiedzi na te pytania. Myślę jednak, że po przeczytaniu tej książki każdy inteligentny i wrażliwy czytelnik powinien zadać sobie pytanie – ile i przede wszystkim komu gotów jest zapłacić za przedłużenie swego życia o dzień, tydzień, miesiąc lub rok? Ile i komu gotów jest zapłacić za spełnienie marzenia o szczęśliwiej rodzinie? Wiele wskazuje na to, że oszałamiający postęp technologiczny medycyny oznacza zarazem postępującą dehumanizację lekarzy. Głównym motywem ich postępowania staje się zysk. To lekarze i ich pacjenci są głównymi klientami czerwonego rynku.
prof. Zbigniew Szawarski, Przewodniczący Komitetu Bioetyki przy Prezydium PAN
Scott Carney ukazuje globalny rynek handlu narządami bezkompromisowo i na wskroś prawdziwie; to wstrząsająca relacja o nowym i nielegalnym procederze, który dla jednych jest szansą na ocalenie zdrowia i życia, a dla innych sposobem na zarobienie dużych pieniędzy.
Maciej Grabysa, reżyser i scenarzysta filmu „Mitzvah. Podziel się swoją nerką”, Grand Prix dla najlepszego polskiego filmu na HumanDoc Festiwal,Warszawa 2013
Kategoria: | Literatura faktu |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-7536-720-1 |
Rozmiar pliku: | 542 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Richard Titmuss, The Gift Relationship
W innych regionach Indii ludzie mówią o wyjeździe do Malezji lub Stanów Zjednoczonych z błyskiem nadziei w oku. W Tsunami Nagar mówią tak o sprzedaży swoich nerek.
Maria Selvam, aktywista, IndiePrzedmowa Ślepy zaułek
Podinspektor zaciąga się po raz ostatni papierosem i wyrzuca go przez okno. Niedopałek ląduje na obcej ziemi. Przysadzisty betonowy posterunek policji, którym dowodzi podinspektor, stoi na samej granicy, teoretycznie wystarczy więc przejść na drugi koniec pokoju, by znaleźć się na terenie innego kraju. Funkcjonariusz odpowiedzialny za blokowanie kontrabandy między największą demokracją świata a ostatnią monarchią absolutną większość czasu spędza na czytaniu gazet i obliczaniu surrealistycznej odległości między posterunkiem a Delhi. Sięga do kieszeni po następnego papierosa, ale paczka jest już pusta. Marszcząc brwi, podnosi wzrok znad biurka i zastanawia się nad moją prośbą.
– Więc chce pan zobaczyć szkielety.
Nie wiem, czy to pytanie, czy też stwierdzenie. Poprawiam się na drewnianym stołku, który skrzypi głośno, kiedy przesuwam go do przodu. Kiwam głową.
Przez dwa tygodnie przeczesywałem stan Bengal Zachodni, by sprawdzić, ile jest prawdy w doniesieniach o tak zwanych fabrykach kości. Od ponad wieku na terenie całych Indii dochodzi do okradania grobów, a wyjmowane z nich ciała sprzedawane są w postaci szkieletów anatomicznych. Można śmiało zaryzykować twierdzenie, że ze względu na skalę tego zjawiska jeszcze do niedawna prawie wszystkie szkielety stojące w amerykańskich salach lekcyjnych pochodziły z Indii. W 1985 roku rząd Indii zakazał handlu ludzkimi szczątkami, a wielu handlarzy kości musiało zrezygnować z tego zajęcia. Niektórzy działali jednak dalej, tyle że w ukryciu – i, podobnie jak przedstawiciele innych branż czerwonego rynku, znakomicie prosperowali.
Przyjechałem na granicę indyjsko-bhutańską, by prześledzić i opisać łańcuch dostaw pewnego szczególnie odrażającego anatoma, który podobno nadal ma powiązania z zachodnimi firmami. Choć handel ludzkimi szczątkami to bardzo dochodowy interes, miejsca, w których ciała zamieniają się w błyszczące szkielety, wyglądają dość niepozornie. Osławione fabryki kości to zwykle prowizoryczne namioty z brezentowych płacht, rozbite na brzegach rzek. Tu właśnie płyną niekończącym się strumieniem zwłoki, które zostają następnie zredukowane do układu kostnego. Handlarze zatrudniają hieny cmentarne i domorosłych anatomów, którzy oddzielają ciało od kości, a potem czyszczą je, polerują i przygotowują do wysyłki. Ten makabryczny proceder nie spotyka się z uznaniem policji i okolicznych mieszkańców, więc fabryki kości działają w ukryciu. Potrzebowałem aż trzech tygodni, żeby natrafić na trop jednej z nich.
Udało mi się to, gdy przeczytałem w gazecie wzmiankę o pewnym posterunku policji, który przypadkiem natknął się na tajny skład ludzkich czaszek i innych kości. Pojechałem więc do przejścia granicznego w Jaigaon, miasta, które codziennie przyjmuje tysiące przejezdnych, ale nie słynie z gościnności.
– Więc chce pan zobaczyć czaszki – mówi policjant ze znaczącym uśmieszkiem. – To żaden problem.
Wstaje od biurka i gestem prosi, bym podszedł z nim do otwartego okna, wychodzącego na indyjską stronę granicy. Wskazuje na przysadzisty betonowy budynek sąsiadujący z komisariatem.
– Tu była ich kryjówka i magazyn. Trzy pokoje pełne kości.
Handlarze nie musieli się przejmować strażą graniczną, po prostu przerzucali worki z kontrabandą do sąsiedniego kraju. Mimo to raczej nie najlepszym pomysłem było urządzanie tego rodzaju kryjówki tuż obok posterunku policji.
– Prawdę mówiąc – kontynuuje policjant – nie jest to jakiś szczególnie poważny problem. Baliśmy się tylko, że mogą to być ciała ofiar morderstw. W tym kraju nie ma chyba żadnego prawa, które zabraniałoby okradać groby. Prawdopodobnie wszyscy wyjdą na wolność.
Handlarzy nie można nawet oskarżyć o kradzież, bo wszyscy właściciele kości już nie żyją.
Po aresztowaniu handlarzy policja przejęła kości jako materiał dowodowy na wypadek, gdyby jednak sąd zdecydował się rozpatrzyć oskarżenie. Pomocnik komendanta prowadzi mnie do brudnej celi, która pełni równocześnie funkcję pokoju przesłuchań i schowka na dowody. Wyciąga z szafki kilka starych nylonowych worków po cemencie. Kiedy jeden z nich spada na podłogę, słychać grzechot kości. Policjant zmaga się przez chwilę z węzłem, a potem ściąga warstwę przezroczystej folii ochronnej.
Pierwszy worek wypełniają kości nóg. Musiały leżeć pod ziemią przez długi czas, bo większość z nich oblepiona jest ciemnymi grudkami. Na kilku piszczelach widać ślady piłowania w miejscach, gdzie guzowate zakończenie zostało przycięte, tak by utworzyło coś w rodzaju ustnika. Kulis pociąga za szary konopny sznurek, którym zawiązany jest drugi worek. Tym razem naszym oczom ukazują się ludzkie czaszki, a właściwie tylko jedna ich część – złodzieje przecięli je tuż nad oczodołami, zostawiając jedynie puszkę mózgową, resztę zaś wyrzucili.
Przyglądam się kościom, marszcząc brwi. To nie są takie czaszki, jakich szukam. Są za stare, zbyt okaleczone. Dobry szkielet anatomiczny należy przygotować szybko, a kości starannie i systematycznie oczyścić. Jeśli zbyt długo leżały w ziemi, nie nadają się na pomoc naukową. Poza tym jaki student medycyny czy lekarz nie chciałby zobaczyć pozostałej części szkieletu? Uświadamiam sobie, że trafiłem na niewłaściwych handlarzy. Ludzie, którzy ukradli te kości, mieli inny biznesplan. Nie zamierzali sprzedać ich lekarzom, lecz mnichom.
Wyznawcy niektórych odłamów bhutańskiego buddyzmu wierzą, że śmiertelność można zrozumieć tylko dzięki kontemplacji ludzkich szczątków. Dlatego też niemal każdy gorliwy buddysta potrzebuje starannie przygotowanych przyrządów rytualnych wykonanych z ludzkich kości. Zwykle są to flety wyrzeźbione z piszczeli i miski modlitewne z czaszek, właśnie takie, jakie przed chwilą zobaczyłem w worku.
Przywykłem już do takich rozczarowań, ale mimo wszystko jestem zaskoczony. Nie przypuszczałem, że skradzione szkielety można preparować i sprzedawać na różne sposoby. Robię kilka zdjęć i dziękuję policjantom za czas, który zechcieli mi poświęcić. Straciłem półtora dnia na dojazd do tego miejsca.
Mój kierowca uruchamia silnik i odjeżdża spod komisariatu, zostawiając za sobą obłok szarego pyłu. Przygotowuję się w duchu na kolejną wielogodzinną podróż po dziurawych drogach pełnych szaleńców, którzy wolą raczej doprowadzić do czołowego zderzenia, niż ustąpić komuś miejsca. Ogarnięty dziwną beztroską, która towarzyszy zagrożeniu rychłą śmiercią, rozmyślam o tym nieprawdopodobnym zjawisku, jakim jest rywalizacja dwóch grup złodziei kości działających na indyjskiej wsi. Czy rynki zbytu na części ludzkich ciał istnieją tylko na obrzeżach międzynarodowego handlu? Na ile sposobów można sprzedać ludzkie ciało?
Jeśli w tym odległym zakątku świata ludzie walczą o ciała i eksportują ludzkie szczątki, to znaczy, że w innych częściach planety inni ludzie też zarabiają na takim procederze. Może każda z części naszego ciała – od kości, ścięgien, serca i krwi po całe organizmy – codziennie zmienia właściciela.
Niewiele jeszcze wiem na ten temat, ale to dopiero początek mojej podróży po czerwonym rynku świata. Przejadę przez całe Indie, Europę, Afrykę i Stany Zjednoczone, znajdując wszędzie firmy – zarówno legalne, jak i nielegalne – które zajmują się kupnem i sprzedażą części ludzkich ciał. To ludzkie targowisko jest znacznie większe, niż kiedykolwiek przypuszczałem.Wstęp Człowiek kontra mięso
Ważę prawie dziewięćdziesiąt kilogramów, mam brązowe włosy, niebieskie oczy i pełne uzębienie. O ile mi wiadomo, moja tarczyca wydziela właściwe hormony i wtłacza je do sześciu litrów krwi, które krążą po moich żyłach i tętnicach. Mierzę sto osiemdziesiąt osiem centymetrów, mam więc długie kości udowe i piszczele zbudowane ze zdrowej, gęstej tkanki łącznej. Obie moje nerki funkcjonują prawidłowo, a serce pracuje w stałym tempie osiemdziesięciu siedmiu uderzeń na minutę. Szacuję, że w sumie jestem wart około dwustu pięćdziesięciu tysięcy dolarów.
Moja krew rozkłada się łatwo na osocze, czerwone krwinki, płytki krwi i czynnik antyhemofilowy; mogłaby uratować życie komuś leżącemu na stole operacyjnym albo zatrzymać niekontrolowany krwotok u człowieka chorego na hemofilię. Wiązadła, które utrzymują w całości moje ciało, można oddzielić od kości i wszczepić w kolano kontuzjowanego olimpijczyka. Z włosów rosnących na mojej głowie można zrobić perukę albo wykorzystać zawarte w nich aminokwasy i sprzedawać jako zaczyn do pieczywa. Mój szkielet świetnie prezentowałby się w każdej sali lekcyjnej. Moje najważniejsze organy – serce, wątroba i nerki – mogłyby przedłużyć życie ludziom, których własne narządy przestały funkcjonować na skutek choroby albo wypadku. Rogówki oddzielone od moich oczu mogłyby przywrócić wzrok ociemniałym. Nawet gdybym już umarł, zdeterminowany patolog mógłby pobrać nasienie z mojego ciała i zapłodnić nim kobietę. Dziecko tej kobiety też miałoby określoną wartość.
Ponieważ jestem Amerykaninem, moje ciało wyceniane jest bardzo wysoko – gdybym pochodził z Chin, byłbym wart znacznie, znacznie mniej. Lekarze i pośrednicy, którzy obracaliby na światowych rynkach moim ciałem, zarobiliby na swoich usługach o wiele więcej niż ja sam, gdybym zdecydował się handlować własnymi organami samodzielnie. Okazuje się, że ogólnoświatowe prawa popytu i podaży dotyczą rynku organów w takim samym stopniu jak sprzedaży butów czy elektroniki.
Podobnie jak mechanik może wymienić zużyte części naszego samochodu na nowe i naoliwić skrzypiące złącza, by zwiększyć sprawność silnika, tak lekarz może przedłużyć komuś życie, wymieniając wadliwe organy na zdrowe. Z każdym rokiem kolejne bariery technologiczne dotyczące takich zabiegów zostają przekroczone, a sam proces staje się coraz tańszy. Nie istnieją jednak złomowiska ludzkich części wysokiej jakości. Najlepsze ze skonstruowanych do tej pory sztucznych serc, nerek i krwi nie mogą się równać pod żadnym względem z prawdziwymi. Ludzkie ciało jest po prostu zbyt skomplikowane. Obecnie nie da się stworzyć ludzkiego organizmu w fabryce czy w laboratorium, co oznacza, że aby sprostać popytowi na ludzkie części, należy szukać odpowiednich materiałów wśród żywych i niedawno zmarłych ludzi.
Potrzebujemy ogromnych ilości ludzkiego materiału, by dostarczyć uczelniom medycznym zwłok, dzięki którym przyszli lekarze dobrze poznają anatomię człowieka. Agencje adopcyjne wysyłają tysiące dzieci z Trzeciego Świata na bogatą Północ, by wypełnić luki w amerykańskich rodzinach. Firmy farmaceutyczne potrzebują żywych ludzi do testowania kolejnych superleków, a przemysł kosmetyczny przetwarza miliony kilogramów ludzkich włosów rocznie, żeby zaspokoić niegasnące zapotrzebowanie na nowe fryzury. Czasy odzianych w spódniczki z trawy ludożerców z tropikalnych wysp to już zamierzchła przeszłość – nasz apetyt na ludzkie ciało jest teraz większy niż kiedykolwiek w historii świata.
Świadomość, że nasze ciała mogą być przedmiotem zwykłego handlu, budzi w nas dziwne i mieszane uczucia. Większość ludzi wyczuwa instynktownie, że o wyjątkowości każdego człowieka decyduje coś więcej niż tylko fizyczna obecność – od elektronów i kwarków, które tworzą nasze tkanki, po skomplikowane struktury biologiczne, podtrzymujące każdy nasz oddech. Oprócz niej istnieje również innego rodzaju obecność, która towarzyszy życiu. Na potrzeby tej książki, a także dla własnej wygody, gdyż ułatwi mi to pisanie, zakładam, że istota ludzka ma również duszę¹. Utrata duszy zamienia ciało w kawałek materii.
Choć niemal każdy z nas uważa swoje ciało za rzecz świętą, która nie podlega prozaicznym prawom rynku, musimy pogodzić się z faktem, że handel ludzkimi organami rozkwita. Co roku właścicieli zmieniają fragmenty ludzkich organizmów o wartości co najmniej kilku miliardów dolarów. Na świecie żyje ponad sześć miliardów ludzi², więc zasoby są naprawdę spore. Możemy założyć, że globalna podaż nerek to ponad sześć miliardów (albo ponad dwanaście, jeśli jesteśmy naprawdę bezlitośni), przeszło sześćdziesiąt miliardów litrów krwi i dość rogówek, by wypełnić nimi stadion piłkarski. Jedyną rzeczą, która powstrzymuje handlarzy od sięgnięcia po niewyobrażalne zyski, są prawa do eksploatowania tych zasobów.
Spójrzmy na przykład na rynek adoptowanych dzieci. W momencie gdy jakaś rodzina zdecyduje, że chce przyjąć do siebie ubogie dziecko z innego kraju, nie zna jeszcze tożsamości tego dziecka, jego wyglądu ani charakteru. Szukając dziecka idealnego, precyzuje swoje potrzeby na podstawie tego, co oferuje jej rynek dzieci. Przegląda katalogi zamieszczane w internecie przez międzynarodowe agencje adopcyjne, czyta artykuły prasowe o zrozpaczonych malcach z sierocińców i podejmuje trudne decyzje, określając cechy dziecka, które chciałaby przygarnąć.
Oczywiście jakiś czas potem adoptowane dziecko stanie się prawdziwym członkiem rodziny, lecz aby do niego dotrzeć, przybrani rodzice muszą poznać cały łańcuch dostaw, złożony często z podejrzanych pośredników i skorumpowanych urzędników, którzy w wielu wypadkach postrzegają dzieci jedynie jako małe ciała. Dopiero gdy dziecko znajdzie się w domu nowej rodziny, stanie się prawdziwą, rzeczywistą osobą, a nie abstraktem.
Bez względu na to, jakie są nasze zapatrywania moralne na tę kwestię, ciała niewątpliwie już od dawna są towarem – choć towarem niewygodnym. Nie powstają w fabrykach jako całkiem nowe produkty, montowane przez pracowników w sterylnych ubraniach – zbiera się je raczej jak używane samochody pozostawione na złomowiskach. Zanim będziemy mogli zapłacić rachunek i zabrać ze sobą ludzką tkankę, ktoś będzie musiał zmienić ją z kawałka człowieka w przedmiot o wartości rynkowej. W odróżnieniu od używanych samochodów i ich części cenę ludzkiego ciała określa się nie tylko w dolarach. Mierzy się ją również krwią i trudną do oszacowania wartością życia, zarówno ocalonego, jak i utraconego. Kupując fragment ludzkiego ciała, bierzemy na siebie moralną odpowiedzialność związaną z jego pochodzeniem, a także przejmujemy biologiczną i genetyczną historię byłego właściciela. To transakcja, która nigdy się nie kończy.
Prawo i gospodarka rozróżniają trzy rodzaje rynku: biały, szary i czarny. Na czarnym rynku handluje się nielegalnymi towarami i usługami, na przykład bronią i narkotykami, podczas gdy pirackie płyty czy nieopodatkowane dochody to domena szarego rynku, czy też szarej strefy. Biały rynek jest terytorium produktów legalnych – od żywności kupowanej w sklepie na rogu po podatki dochodowe odprowadzane uczciwie każdego miesiąca. Wszystkie te rynki łączą dwie cechy: sprzedawane tam towary mają jasno określoną wartość, którą można wyrazić w dolarach lub centach, a transakcje kończą się w momencie, gdy pieniądze zmienią właściciela. Rynek, na którym handluje się ludzkimi ciałami, jest inny, bo jego klienci zawdzięczają życie i szczęście rodzinne łańcuchowi dostaw.
Witajcie na czerwonym rynku.
Czerwony rynek to wytwór sprzeczności, które powstają tam, gdzie społeczne tabu otaczające ludzkie ciało zderza się z pragnieniem długiego i szczęśliwego życia. Wartość transakcji i produktów na normalnym rynku można oszacować na podstawie zwykłych działań algebraicznych, czerwony rynek zaś wymyka się prostym kalkulacjom – tutaj w każdym równaniu znajdziemy zarówno zero, jak i nieskończoność. Czerwony rynek pojawia się tam, gdzie w życiu kupca lub sprzedającego zachodzą bardzo istotne zmiany. Kupiec może być tego świadom lub nie, ale nabyte przez niego ciało czyni zeń dozgonnego wierzyciela człowieka, który mu je dostarczył.
Ze względu na tę więź oraz naszą skłonność do unikania wyrażeń handlowych w odniesieniu do ciał transakcje na czerwonym rynku zawiera się przy użyciu dziwnego języka altruizmu. Nikt nie sprzedaje nerek, krwi czy komórek jajowych, lecz je „oddaje”. Rodzice adopcyjni „przygarniają” ubogie dzieci, a nie powiększają rodzinę.
Jednak pomimo całej tej otoczki ludzkie ciała i ich elementy mają swoją określoną cenę w dolarach lub innej walucie, a zasoby są – po części dzięki rosnącej liczbie ludności w ubogich rejonach świata – praktycznie nieograniczone.
W Egipcie, Indiach, Pakistanie i na Filipinach mieszkańcy całych wiosek sprzedają organy, wynajmują macice lub zapisują komuś swoje ciało – często nie robią tego wcale pod przymusem, lecz zawierają transakcje, z których zadowolone są obie strony. Pośrednicy w handlu ludzkim ciałem – nierzadko szpitale lub instytucje rządowe, a czasem pozbawieni skrupułów przestępcy – pozyskują swój towar za najniższą możliwą cenę, zapewniając równocześnie kupców, że pochodzenie organów nie budzi żadnych wątpliwości etycznych. Choć zdarza się, że handlarz zdobywa towar w odrażający sposób, sprzedaż zwykle jest legalna i uświęcona moralnym nakazem ratowania ludzkiego życia. Zbrodnia zostaje ukryta za zasłoną altruistycznych ideałów.
W odróżnieniu od niemal wszelkich innych transakcji zakup na czerwonym rynku czyni kupującego dłużnikiem wszystkich ogniw łączących go ze źródłem towaru. Tylko nieliczne operacje handlowe budzą tyle wątpliwości natury moralnej co kupowanie części ludzkich ciał. Każdy beneficjent transakcji przeprowadzonej na czerwonym rynku powinien poważnie zastanowić się nad pytaniem, co oznacza „etyczne pochodzenie”.
Skoro potrzebujemy naszego ciała do życia, to jak którakolwiek z jego części może być zbędna? Jakie prawo ma chora osoba do żywych organów osoby zdrowej? Jakie kryteria należy spełnić, by sprowadzić do siebie dziecko z Trzeciego Świata? Nieuchronnym, choć okropnym efektem ubocznym funkcjonowania czerwonego rynku jest przesuwanie ludzkiego ciała w górę – nigdy w dół – drabiny społecznej. Nawet bez udziału elementów przestępczych niekontrolowany wolny rynek zachowuje się jak wampir, wysysając zdrowie i siłę z gett biednych dawców i przekazując je bogaczom.
Orędownicy nieograniczonego czerwonego rynku często podnoszą argument, że ludzie, którzy dobrowolnie sprzedają swoją tkankę, odnoszą korzyść z takich transakcji. Zarobione w ten sposób pieniądze mogą wyrwać ich z biedy i wynieść na wyższą pozycję społeczną. Powinniśmy chyba mieć prawo do decydowania o własnym ciele, prawda? Tego rodzaju logika zakłada, że ludzka tkanka to ostatnia deska ratunku dla osób zagrożonych skrajnym ubóstwem i że dzięki sprzedaży tej tkanki wydobędą się z trudnej sytuacji. W rzeczywistości ludzie, którzy sprzedają swe ciała i organy, bardzo rzadko w znaczącym stopniu poprawiają swoją sytuację życiową. Socjologowie od dawna już wiedzą, że to mrzonka³. Sprzedaż własnych organów nie daje żadnych długoterminowych korzyści, stwarza jedynie zagrożenia.
Tylko w jednym wypadku czyjaś pozycja społeczna może podnieść się równie szybko jak cena ciała. I dzieje się to wyłącznie wtedy, gdy sprzedaży podlega całe ciało – kiedy na międzynarodowy rynek adopcyjny trafia małe dziecko.
Właściwie można powiedzieć, że ponieważ na świecie żyją miliony sierot, adopcja rozwiązuje do pewnego stopnia ważny problem społeczny. Adoptowane dzieci zawsze przenoszą się z niebezpiecznych obrzeży społeczeństwa do stabilnych finansowo, troskliwych rodzin. Jednak jak każdym rynkiem adopcjami rządzą prawa popytu i podaży. Zachód, który realizuje większość międzynarodowych adopcji, domaga się dzieci o jaśniejszej skórze, co prowadzi do wypaczeń rasowych w sierocińcach. Domy dziecka odzwierciedlają skalę uprzedzeń rasowych Ameryki. Białe dzieci niemal natychmiast znajdują nowych rodziców, a czarne często zostają wychowankami systemu opieki społecznej.
Jeszcze gorzej wygląda sytuacja na innych kontynentach, gdzie głównym kryterium wyboru nie jest pochodzenie dziecka, lecz stan jego zdrowia. Wiadomo powszechnie, że dzieci z wyjątkowo biednych sierocińców w Indiach, Chinach, Samoa, Zambii, Gwatemali, Rumunii i Korei zatrzymują się w rozwoju. Choć brzmi to okropnie, model adopcyjny w tych krajach – i w znacznej części Trzeciego Świata – przypomina rynek bananów. Jeśli dziecko lub owoc spędzą zbyt dużo czasu w przechowalni, są już niewiele warte na rynku. Tylko dzieci, które krótko przebywały w tych instytucjach, mają szansę na znalezienie nowego domu, a sierocińce często ściągają spore opłaty za każdą międzynarodową adopcję. Mimo iż dzięki adopcjom dzieci rzeczywiście pną się w górę drabiny społecznej, zależność między okresem ich pobytu w domu dziecka a szansą na życie w nowej rodzinie oznacza, że agencje adopcyjne muszą zwiększyć tempo obrotów albo znaleźć sposób na szybsze pozyskiwanie dzieci. Istnieją zarówno legalne, jak i nielegalne rozwiązania tego problemu.
Aż do lat siedemdziesiątych ubiegłego wieku handel ludzkimi organami funkcjonował praktycznie bez ograniczeń. Pierwszy i najskuteczniej rozwiązany spór o legalizację sprzedaży tkanki ludzkiej dotyczył krwi. W 1901 roku wiedeński naukowiec Karl Landsteiner wyróżnił podstawowe grupy krwi, dając tym samym początek erze bezpiecznych transfuzji. Wcześniej każda próba przetoczenia krwi była niczym gra w rosyjską ruletkę. Pacjent miał szansę przeżyć albo mógł umrzeć w konwulsjach na stole operacyjnym, gdy krew niekompatybilnej grupy krzepła mu w żyłach, a skonsternowani lekarze drapali się po głowach. Odkrycie Landsteinera nabrało szczególnego znaczenia podczas I wojny światowej, kiedy setki tysięcy transfuzji ratowały życie żołnierzom rannym na polu bitwy. Nim wybuchła II wojna światowa, rozwój banków krwi sprawił, że krew stała się jednym z najważniejszych rodzajów broni, utrzymywała bowiem żołnierzy przy życiu i pozwalała im nadal uczestniczyć w walce. Stacje krwiodawstwa starały się zaspokoić rosnący popyt, płacąc każdemu, kto chciał oddać liczącą niecałe pół litra porcję krwi. Dzięki dostępności dużych zasobów tego płynu lekarze mogli przeprowadzać znacznie rozleglejsze i dłuższe operacje niż do tej pory. Utrata krwi nie utrudniała już leczenia, co doprowadziło do szybkiego rozwoju różnych gałęzi medycyny.
Upowszechnienie oddawania krwi oznaczało również, że banki krwi i stacje krwiodawstwa zamieniły się w duże, dobrze prosperujące firmy. W połowie lat pięćdziesiątych tego rodzaju instytucje w samych tylko Stanach Zjednoczonych płaciły za ponad dwa i pół miliona litrów krwi rocznie. Dziesięć lat później zasoby tej tkanki przekroczyły trzy miliony litrów. Stacje krwiodawstwa wyrastały jak grzyby po deszczu w dzielnicach nędzy każdego większego miasta. Były tam wówczas równie liczne i popularne, jak dziś punkty realizacji czeków i lombardy. W Indiach związki zawodowe negocjowały ceny krwi z rządem, a wkrótce w całym kraju pojawili się zawodowi dawcy.
Cały ten krwawy biznes ratował ludziom życie i mało kto zawracał sobie głowę jego etycznym aspektem. Dopiero w roku 1970 brytyjski antropolog kulturowy Richard Titmuss zwrócił uwagę na fakt, że rynek ludzkich tkanek tworzy nierówności w dostępie do nowoczesnej medycyny. Poglądy Titmussa z pewnością były w dużej mierze zbieżne ze stanowiskiem, jakie prezentowała w tej kwestii jego ojczyzna. W czasie II wojny światowej Anglicy wymyślili akcję honorowego oddawania krwi. Miliony ludzi oddawały wówczas krew za darmo, by wspomóc swoich żołnierzy. Także po wojnie szpitale prawie nigdy nie płaciły za krew – Brytyjczycy uważali krwiodawstwo za swój patriotyczny obowiązek. W książce zatytułowanej The Gift Relationship. From Human Blood to Social Policy Titmuss porównał komercyjny system krwiodawstwa w Stanach Zjednoczonych z altruistycznym angielskim systemem i wysnuł z tego porównania dwa istotne wnioski.
Po pierwsze, wykazał, że w kupowanej krwi znacznie częściej trafiają się porcje zakażone wirusem zapalenia wątroby i że banki krwi uciekają się do coraz drastyczniejszych środków przymusu, byle tylko zwiększyć swoje zapasy. Kupowana krew była niebezpieczna, a przy tym często zdobywano ją za pomocą różnych form wyzysku. Ponieważ krwiodawstwem rządziły zwykłe prawa rynku, szukano najtańszych źródeł dochodowego towaru. Po jakimś czasie zaczęto zmuszać do oddawania krwi więźniów, co Titmuss nazwał współczesną formą niewolnictwa. Pisał również, że do podobnego zjawiska może dojść na rynku innych rodzajów ludzkiej tkanki.
Po drugie, autor twierdził, że jedynym sposobem rozwiązania tego problemu jest stworzenie systemu opartego wyłącznie na bezpłatnym krwiodawstwie. Uważał, że taki system będzie nie tylko ratował ludzkie życie i pozwalał szpitalom oszczędzić sporo środków, ale także tworzył społeczności. Pisał: „Ci, którzy oddają krew jako członkowie społeczeństwa obcym ludziom, sami w końcu również odniosą z tego korzyść jako członkowie społeczeństwa (albo korzyść taką odniosą ich rodziny)”⁴. Zdaniem Titmussa ciała i części ciał należy oddawać wyłącznie za darmo, jako dar. Można to potraktować jako swego rodzaju socjalizm krwi.
Co zdumiewające, pomimo potężnego sprzeciwu lobby handlarzy krwią ludzie wzięli sobie do serca argumenty Titmussa. W Stanach Zjednoczonych przyjęto prawo, które wprowadzało honorowe krwiodawstwo jako normę. Odtąd płacenie za krew uznawano za przestępstwo równoznaczne ze stosowaniem przymusu i surowo karano. (Należy zauważyć, że prawo to nie obejmuje całej krwi. Zrobiono wyjątek dla osocza, które organizm odtwarza szybciej niż inne składniki krwi. Do tej pory oddawanie osocza jest źródłem dodatkowego dochodu dla wielu ludzi w całych Stanach Zjednoczonych). Podobną zasadę zaczęto stosować również w odniesieniu do wszystkich innych rodzajów ludzkiej tkanki.
W 1984 roku w amerykańskim senacie Al Gore powiedział, że „ciało nie powinno być jedynie zbieraniną zapasowych części”. Wygłosił te słynne słowa, gdy pomagał w uchwaleniu ustawy zabraniającej płacenia za jakikolwiek rodzaj ludzkiej tkanki. Odwoławszy się do argumentów Titmussa, senat przegłosował ustawę o nazwie National Organ Transplant Act, która zakazywała handlu ludzką tkanką i organami. Świat poszedł za przykładem USA. Dziś, z kilkoma nielicznymi wyjątkami, w żadnym kraju nie można legalnie sprzedać krwi, kupić nerki, kupić dziecka do adopcji ani sprzedać swojego szkieletu przed śmiercią. Powstał skomplikowany system umożliwiający dobrowolne przekazywanie różnych części ciała. Oddajemy więc krew do banków krwi, podpisujemy karty ze zgodą na pobranie naszych organów, zapisujemy nasze ciała różnym instytucjom naukowym. Wszystko za darmo. Teoretycznie każdy, kto bierze pieniądze w zamian za część ciała, powinien trafić do więzienia. Prawo jest w tej kwestii jednoznaczne: kupowanie ciała to przestępstwo.
Niestety, prawo nie zdołało zapobiec czerpaniu profitów z handlu ciałem. System wymyślony przez Titmussa i przyjęty niemal przez cały świat ma dwie zasadnicze wady. Po pierwsze, choć teoretycznie nie można bezpośrednio kupować i sprzedawać ciał, lekarze, pielęgniarki, kierowcy karetek, prawnicy i dyrektorzy szpitali mogą wystawiać rachunki za swoje usługi. Nie płacisz za serce, ale musisz zapłacić za przeszczep. W rezultacie koszt serca zostaje wliczony w koszt usług związanych z pozyskaniem tego organu. Szpitale i inne instytucje medyczne zarabiają coraz więcej na przeszczepach organów – niektóre przynoszą całkiem spore zyski swoim udziałowcom. Zarabiają wszystkie ogniwa łańcucha dostaw z wyjątkiem samego dawcy. Zakaz kupowania części ciała sprawił, że szpitale dostają je praktycznie za darmo.
Z punktu widzenia klienta rynek transplantacji organów w Stanach Zjednoczonych przypomina słynny model biznesowy firmy Gillette, która sprzedaje praktycznie za bezcen samą maszynkę do golenia, lecz każe sobie drogo płacić za wymienne ostrza. Handel nerkami wygląda podobnie. Oczywiście nie można jej kupić, ale koszt przeszczepu certyfikowanej używanej nerki może sięgnąć niemal pół miliona dolarów.
Jak w każdym systemie gospodarczym, darmowe zapasy surowców prowokują do tego, by znaleźć nowe sposoby ich wykorzystania. W Stanach Zjednoczonych, ogólnie rzecz biorąc, zgadzamy się co do tego, że popyt na przeszczepialne organy jest wartością stałą, związaną z liczbą sytuacji wymagających transplantacji, takich jak niewydolność nerek. Fakt, iż na przeszczep nerki trzeba czekać aż pięć lat, wydaje się potwierdzać, że popyt znacznie przewyższa podaż. Ale być może wcale tak nie jest.
Od ponad trzydziestu lat organizacja Sieć Wymiany Narządów (United Network for Organ Sharing) stale poszerza listę dawców, a mimo to wciąż nie udaje jej się nadążyć za popytem. Co więcej, kolejka oczekujących się wydłuża. W miarę jak zwiększa się liczba dostępnych organów, lekarze dodają do listy kandydatów do przeszczepu nowych pacjentów, którzy wcześniej nie zostali zakwalifikowani do takiego zabiegu. Techniki oraz skuteczność transplantacji polepszają się z roku na rok, lekarze zaś odkrywają, że tkanki i narządy przeszczepialne mogą pomóc coraz większej liczbie ludzi. Listy oczekujących na przeszczep fałszują rzeczywisty obraz i ukrywają fakt, że popyt wcale nie jest tu wartością stałą. Długość takiej listy zależy od całkowitej podaży dostępnych organów. Innymi słowy, popyt jest w tym wypadku funkcją podaży. Dobra wiadomość jest taka, że dzięki temu udaje się przedłużyć życie wielu ludziom. Jednakże nieograniczony potencjał rozwoju tego rynku oznacza, że nie należy skupiać się jedynie na profitach płynących z wykorzystania organów, ale musimy sobie także uzmysłowić, jak duży i bezwzględny może stać się system ich pozyskiwania.
Za analogię niech posłuży nam niemal bezgraniczny popyt na produkty naftowe na całym świecie. Wynalazki i innowacje związane z energią pozyskiwaną z ropy przyniosły ogromne korzyści gospodarcze, technologiczne i społeczne. Dzięki samochodom odległości znacznie się skurczyły, mamy światło w nocy i ciepło w zimie. To jednak nie oznacza, że wydobywanie i spalanie tego produktu aż do całkowitego wyczerpania zasobów rzeczywiście dobrze przysłuży się ludzkości.
Drugi błąd modelu Titmussa to brak odniesienia do podstawowych standardów medycznej poufności. Choć władze mogą na podstawie dokumentacji dotrzeć do dawcy, opinia publiczna nie ma żadnej kontroli nad tymi dokumentami. Jeśli ktoś nie pracuje w szpitalu, to nie ma żadnych szans, by poznać tożsamość krwiodawcy, którego poświęcenie uratowało komuś życie podczas operacji. Krew zostaje pozbawiona jakiegokolwiek związku z konkretną osobą, oznaczona kodem kreskowym i rozlana do hermetycznie zamkniętych woreczków. Kupujemy porcje krwi, a nie część człowieka. Główny argument na obronę tej zasady głosi, że umożliwienie kontaktu między dawcą i biorcą mogłoby narazić na szwank cały system, być może nawet sprawić, że ludzie przestaliby oddawać swoją tkankę.
Osoba, która przyjmuje krew, nie czuje się zobowiązana wobec konkretnego dawcy, ale wobec całego systemu krwiodawstwa, a w szczególności wobec lekarza przeprowadzającego zabieg. Ktoś, kto otrzymuje nerkę, czy to od żywej osoby, czy też pobraną ze zwłok, rzadko zna tożsamość człowieka, od którego pochodzi ten organ. Choć anonimowość ma chronić interesy dawcy, przesłania również cały łańcuch dostaw. Pacjenci, kupując tkankę, nie muszą się wcale zastanawiać nad tym, jak ją pozyskano. Tego rodzaju polityka prywatności jest ostatnim elementem procesu, który zamienia ludzkie ciało w towar.
Zatajanie źródła surowców na jakimkolwiek rynku to prawie zawsze kiepski pomysł. Nigdy nie pozwolilibyśmy, żeby korporacja naftowa ukrywała lokalizację swoich szybów naftowych albo trzymała w tajemnicy swoją politykę ochrony środowiska. Kiedy zepsuje się platforma wiertnicza, a do oceanu wyciekną miliony baryłek ropy, domagamy się konsekwencji. Przejrzystość to podstawowy element zabezpieczający kapitalizmu.
Z perspektywy nieuczciwego przedsiębiorcy obecny system pozyskiwania tkanki stanowi doskonałą przykrywkę dla nieograniczonego i bezwzględnego wyzysku. Zasada honorowego dawstwa zabrania płacić za tkankę i podczas gdy firmy inwestują ogromne środki w infrastrukturę związaną z przeszczepami – podobnie jak koncerny naftowe inwestują w szyby wiertnicze – cena surowca wynosi praktycznie zero. Równocześnie retoryka prywatności nie pozwala prześledzić drogi, jaką ciała i ich części trafiają na rynek. Anonimowość oznacza, że kupujący narządy nie musi się martwić tym, skąd pochodzą. Nikt nie będzie zadawał żadnych pytań. Struktura dawstwa sprawnie wygłusza wszelkie protesty i zastrzeżenia, skrywając źródło narządów za zasłoną etyki. Zasada anonimowości dawcy sprawia, że realizujący zyski pośrednicy kontrolują cały łańcuch dostaw, a kupowanie ludzkich organów jest równie łatwe jak wypisywanie czeków.
Po części niniejsza książka jest próbą znalezienia odpowiedzi na pytanie, co złego stało się z obecnym systemem gromadzenia tkanki i pozyskiwania ciał. Czerwony rynek jest teraz większy, agresywniejszy i bardziej zyskowny niż kiedykolwiek w historii. W ciągu czterdziestu lat, które upłynęły od publikacji książki Titmussa, za sprawą globalizacji rynek handlu narządami rozwijał się w oszałamiającym tempie, osiągając niezwykły stopień złożoności. Nie zamierzam tu potępiać w czambuł tego zjawiska, narzekać na wszechobecną komercjalizację. Żyjemy w obrębie czerwonego rynku. Nie jest to coś, co po prostu zniknie, jeśli odrzucimy przekonanie, że ludzka tkanka podlega prawom gospodarki. Czy nam się to podoba, czy też nie, ludzkie ciała będą kupowane i sprzedawane zarówno otwarcie, jak i po kryjomu – nawet w najbardziej szanowanych instytucjach świata. Pozostaje tylko pytanie: jak?
Nie skupiam się tutaj na milionach transakcji dokonywanych codziennie na czerwonym rynku. Oczywiście, bez technologii transplantacji, bez krwiodawstwa i programów adopcyjnych nie udałoby się nieść pomocy wielu ludziom. Nie musimy śledzić historii tych, którzy prowadzą szczęśliwe życie dzięki czemuś, co kupili na czerwonym rynku. To historia popytu na ludzką tkankę. Znacznie bardziej zależy mi na tym, by zrozumieć, jak owa tkanka trafia na czerwony rynek, niż jak ją się wykorzystuje. Niniejsza książka to spojrzenie na drugą stronę tego ekonomicznego równania, na stronę podaży. Jeśli jej nie zrozumiemy, nie uświadomimy sobie, jak szybko czerwony rynek może stać się polem działania światowych organizacji przestępczych.
Zderzenie altruizmu i prywatności niszczy szlachetne ideały, które miały być chronione przez obie te wartości. Każdy krok wzdłuż łańcucha dostaw czerwonego rynku zamienia ludzi w mięso. Handlarze, którzy kupują i sprzedają ciała, odgrywają rolę rzeźników postrzegających żywego człowieka wyłącznie jako sumę jego części składowych.
Jak to się wszystko zaczęło
Od roku 2006 do 2009 mieszkałem w mieście Madras, zwanym też Sennaj, wielkiej nadmorskiej metropolii w południowych Indiach, odległej zaledwie o kilkaset kilometrów na północ od Sri Lanki. Wcześniej spędziłem w Indiach kilka lat, badając dzięki programom uniwersyteckim folklor i język w pustynnym stanie Radżastan i w pobliżu Dharamsali, miasta, w którym żyje na wygnaniu Dalajlama. Wiedziałem, że chcę spędzić więcej czasu w południowej Azji, choć początkowo nie byłem pewien, czy będę się zajmował dziennikarstwem. Jako świeżo upieczony absolwent antropologii na Uniwersytecie Wisconsin-Madison rozpocząłem swoją krótką karierę akademicką, nauczając amerykańskich studentów, którzy przyjeżdżali na jeden semestr do Indii.
Opiekowałem się dwunastoma studentami podczas podróży z Delhi do świętego miasta Waranasi i ośrodka pielgrzymkowego Bodh Gaja. Na ostatnim postoju zmarła jedna z moich studentek, a ja musiałem zorganizować transport jej zwłok do rodziny w Stanach Zjednoczonych. Spędziłem przy jej ciele trzy dni, starając się zahamować nieuchronny proces rozkładu. Nigdy wcześniej nie przebywałem tak blisko zmarłego człowieka, a obserwując, jak zwłoki stygną i zmieniają barwę, musiałem stanąć twarzą w twarz z fizyczną naturą śmiertelności.
Ten smutny wypadek nauczył mnie przede wszystkim, że każda śmierć i zwłoki mają swoich udziałowców. Gdy moja studentka zamieniła się z żywej osoby w martwy przedmiot, pojawiło się nagle mnóstwo ludzi, którzy rościli sobie prawa do tego, co z niej zostało. Spędziłem wówczas wiele czasu na negocjacjach z policją, firmami ubezpieczeniowymi, zakładami pogrzebowymi, członkami rodziny i przedstawicielami linii lotniczych, które miały przewieźć ją do kraju.
Choć wówczas nie zdawałem sobie z tego sprawy, zaczynałem poznawać międzynarodowy rynek martwych ciał. W pewnym sensie zostałem wrzucony w ten temat przez wydarzenia, na które nie miałem żadnego wpływu. Ich właśnie dotyczy pierwsza część książki. Niektórzy czytelnicy mogą uznać ją za drastyczną.
Po tych wypadkach zrozumiałem, że nie mogę już dłużej uczyć. W końcu zacząłem pisać do czasopism „Wired” i „Mother Jones”, przygotowywałem również korespondencje dla kanałów telewizyjnych i radiowych ze swojej bazy w Madrasie. Opisywałem głównie praktyki biznesowe handlarzy nerek, złodziei szkieletów, piratów krwi i porywaczy dzieci w Azji Południowej. Potem podróżowałem po Europie i Stanach Zjednoczonych, dokumentując najciekawsze i najbardziej przerażające przypadki. Za każdym razem stwierdzałem ze zdumieniem, że większość osób kupujących ludzkie narządy nie ma pojęcia, jakie zdarzenia doprowadziły do tego, że narządy te trafiły na rynek.
Zacząłem uzmysławiać sobie, że czerwony rynek jest czymś wyjątkowym, innym od zwykłych systemów ekonomicznych, gdy zajmowałem się tematem handlarzy kośćmi i złodziei nerek w Indiach, choć pojęcie czerwonego rynku obejmuje nie tylko ciała wykorzystywane jako magazyn części zamiennych. Pomieszanie źle pojętego altruizmu i prywatności w znacznym stopniu wpłynęło również na kształt interesów związanych z pochówkiem i adopcją. Co zadziwiające, kiedy chodzi o ludzkie ciało, łańcuch dostaw wygląda niemal zawsze tak samo.
Kiedy zacząłem się zastanawiać nad zebraniem wszystkich swoich obserwacji i badań w jednej książce, uświadomiłem sobie, że nigdy nie zdołam opisać ogromnej liczby rodzajów czerwonego rynku, które istnieją na świecie. Zrezygnowałem z analizy znamiennych przypadków kradzieży ciał z kostnic, do których dochodziło w całych Stanach Zjednoczonych. (Zakłady pogrzebowe sprzedawały powierzone im zwłoki firmom handlującym organami – ze zbezczeszczonych ciał wycinano między innymi skórę i ścięgna, przekazywane potem do przeszczepów). Zignorowałem skandale towarzyszące objazdowym wystawom pokazującym ciała skazańców, które po śmierci poddano plastynacji. Wspomniałem ledwie o raporcie, z którego wynika, że w Anglii skradziono ponad sto tysięcy przysadek mózgowych wykorzystywanych do wytwarzania ludzkiego hormonu wzrostu. Nie zajmowałem się niedawnymi doniesieniami o boliwijskich seryjnych mordercach, którzy sprzedawali tłuszcz swoich ofiar europejskim firmom kosmetycznym produkującym luksusowe kremy do twarzy. Każdego dnia ta lista się wydłuża. Od połowy lat dziewięćdziesiątych do roku 2000 izraelscy żołnierze zbierali rogówki palestyńskich bojowników zabitych w walce. Znacznie wcześniej, na przełomie XIX i XX wieku, rosnący popyt na zmniejszone ludzkie głowy w Europie doprowadził do wojen międzyplemiennych w Ameryce Południowej. Krótko mówiąc, szczegółowe opisanie wszystkich rodzajów czerwonego rynku przekracza moje możliwości.
Mam jednak nadzieję, że ta książka pozwoli czytelnikom spojrzeć w nowy sposób na handel ludzkimi ciałami. Jeśli znajdziemy wspólne cechy różnych rodzajów czerwonego rynku, być może uda nam się stworzyć rozwiązania problemów dotykających tego rynku. W najciemniejszych zakątkach gospodarki naszego świata działają przestępcy, ale dzieje się tak tylko dlatego, że na to pozwalamy. Handlarze, z którymi się zetknąłem podczas moich badań, mieli bardzo mało skrupułów co do sposobów zdobywania przez siebie ludzkiego surowca. Kierują się prostą kapitalistyczną zasadą: kupuj tanio, sprzedawaj drogo. Handlarze starannie ukrywają łańcuch dostaw przed wścibskimi spojrzeniami.
Choć przekazywanie ludzkiej tkanki i narządów przynosi wiele korzyści, pośrednicy otwierają drogę do niebezpiecznych nadużyć. Jedyny sposób, aby się ich pozbyć, to wpuścić światło do tych mrocznych zakamarków i ujawnić cały łańcuch dostaw, od początku do końca. Każdy woreczek krwi powinien być zaopatrzony w informacje umożliwiające dotarcie do dawcy, każda nerka opisana nazwiskiem poprzedniego właściciela, każda matka zastępcza możliwa do odnalezienia, każda adopcja prowadzona w przejrzysty sposób. W poszczególnych rozdziałach niniejszej książki opisuję inny rodzaj czerwonego rynku. Każdy z nich przedstawia najważniejsze, najzyskowniejsze lub najbardziej niepokojące scenariusze, jakie udało mi się odkryć – razem tworzą ogólny obraz czerwonego rynku na świecie.
Obecnie możliwość prześledzenia drogi ludzkiego materiału wzdłuż całego łańcucha dostaw mają jedynie odpowiednie organy administracyjne. Zwykle instytucje te są niedofinansowane i współpracują blisko ze szpitalami oraz handlarzami, których powinny kontrolować. Często międzynarodowe transakcje przeprowadza się bez żadnego nadzoru. Błędy popełniane przez takie instytucje są dobrze udokumentowane i powszechne na każdym z rodzajów czerwonego rynku, które tu opisuję. Moim zdaniem nie powinniśmy ślepo wierzyć, że uczciwie i bezpiecznie przeprowadzą proces, który przemieni ludzkie ciało w produkty, a dokumentację opisującą ich działania należy ujawnić.
Całkowita przejrzystość wywołuje jednak inne problemy, może również prowadzić do zmniejszenia podaży ciał. Na przykład w Wielkiej Brytanii nowa inicjatywa polegająca na ujawnieniu akt dawczyń komórek jajowych spowodowała, że kobiety przestały oddawać swoje gamety. Teraz pary, które same nie mogą doprowadzić do poczęcia, kupują takie komórki w Hiszpanii albo na Cyprze.
Mimo to przejrzystość na czerwonym rynku powstrzymałaby handlarzy, którzy nie cofną się przed niczym, byle tylko zdobyć ludzkie ciało. Nikt nie zabijałby ani nie porywał ludzi dla ich nerek, jeśli nabywca znałby dane rodziny dawcy, choćby po to, by wysłać jej list z podziękowaniem. Nikt nie porywałby dzieci, jeśli proces adopcji byłby całkowicie jawny. Żaden krwiodawca nie spędzałby kilku lat w zamknięciu tylko po to, by minimalnie zwiększyć miejscowe zasoby krwi.
Czas już przestać ignorować czerwony rynek i wziąć za niego odpowiedzialność.