Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Człowiek z gór - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
Sierpień 2016
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Produkt niedostępny.  Może zainteresuje Cię

Człowiek z gór - ebook

Nagiego ciała wyłowionego z rzeki pod Uppsalą nie sposób zidentyfikować. Ślad, jaki pozostał na ramieniu, to za mało – morderca wyciął cały tatuaż nożem...
Inspektor Ann Lindell rozpoczyna śledztwo. Trop prowadzi do modnej restauracji „Dakar”. O jej właścicielu krążą różne plotki. Podobno kiedyś handlował narkotykami, ale nigdy mu nic nie udowodniono.
Wydaje się, że wszyscy w „Dakarze” mają coś do ukrycia. Wspólnik właściciela, ekscentryczny kucharz, kelnerka – pogrążona w depresji i samotna, młody pomywacz z Meksyku. Ale czy wśród nich jest morderca?
Ann, choć przytłoczona własnymi problemami, zagłębia się w ich życie i odkrywa plątaninę kłamstw, niejasnych powiązań, ciemnych spraw z przeszłości i nieprzemijającej rozpaczy, która prowadzi do zbrodni…

Kategoria: Kryminał
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-241-6106-5
Rozmiar pliku: 2,8 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

1

Chmury ześliznęły się leniwie za góry po drugiej stronie doliny. Wąskie, białe jak kość słoniowa pasma mgły, które zakradły się przez przełęcz na wschodzie, jak często bywało późnym popołudniem lub wczesnym wieczorem, utworzyły mleczne zasłony podświetlone blaskiem promieni zachodzącego słońca. Porastające grzbiety drzewa prężyły się niczym kolumny żołnierzy, ich szeregi ciągnęły się dalej, niż Manuel Alavez potrafił sobie wyobrazić.

Chmury popłynęły w dół do nabrzeży Oaxaca po pożywienie i wilgoć. Choć czasem, jakby dla odmiany, kierowały się na północ, by posmakować słoności Karaibów.

Gdy wróciły, zbocza wciąż były mokre i parowały gorącym oddechem gęstej roślinności. Ludzie i muły, niewiele więksi od dźwiganych ciężarów, krok za krokiem schodzili ścieżkami do wioski, gdzie psy witały ich znużonym poszczekiwaniem, a nad wypalonymi słońcem dachami połyskującymi ciepłymi odcieniami czerwieni unosił się dym.

Obłoki ospale przesunęły się bliżej gór. Manuel wyobraził sobie, że chmury i góry wymieniły się płynami, a potem opowiedziały sobie, co się wydarzyło w ciągu dnia. Nie, żeby góry miały do opowiedzenia coś więcej niż zwykłe plotki ze wsi, jednak chmurom najwyraźniej to wystarczało. Tęskniły za tą krótką pogawędką po tym, jak musiały przeć naprzód nad niespokojnym kontynentem naznaczonym piętnem rozpaczy i mozolnej harówki.

La vida es un ratio, życie to chwila, mawiała jego matka, odsłaniając prawie bezzębne usta w lekkim uśmiechu, który jednocześnie podkreślał i pomniejszał jej słowa. Później Manuel zmienił jej powiedzenie na La vida es una ratita – życie jest szczurem.

Manuel, jego matka i jego dwaj bracia zwykli przyglądać się górom ze zbocza, na którym suszyli ziarna kawy. Z tego miejsca widzieli także ponad sześćdziesiąt domów w wiosce.

Wioska, jak wiele innych, była oddalona od świata. Leżała godzinę drogi od najbliższej większej szosy prowadzącej do Talei, skąd po pięciogodzinnej podróży autobusem można było dotrzeć do Oaxaca.

Kawę pakowano w porcie – nikt nie wiedział w którym – i wysyłano el norte lub do Europy. Kupcy ładowali worki na statki, statki odpływały w siną dal, a wieśniacy wiedzieli tylko, że ich kawa jest smaczna i że zanim dotrze do konsumenta, jej cena wzrośnie dziesięć razy, może i dwadzieścia.

Manuel, zapatrzony w kryształowo przejrzystą atlantycką noc, oparł czoło o chłodne okno w samolocie. Był wyczerpany długą podróżą z gór do Oaxaca, siedmiogodzinną jazdą autobusem do stolicy i czekaniem pół dnia na lotnisku. Pierwszy raz w życiu leciał samolotem. Strach, jaki czuł wcześniej, przerodził się w zdumienie, że znajduje się na wysokości jedenastu tysięcy metrów.

Przeszła stewardesa i zaproponowała kawę, ale odmówił. Ta, którą dostał wcześniej, nie była smaczna. Obserwował stewardesę, gdy obsługiwała pasażerów po drugiej stronie przejścia. Przypominała mu Gabriellę, kobietę, którą zamierzał poślubić. Najwyższy czas, powiedziała jego matka. W jej oczach był już stary. Uznał, że wreszcie musi ożenić się z Gabriellą. Poznali się kilka lat temu, kiedy był w Kalifornii, i utrzymywali kontakt listownie. Kilka razy do niej dzwonił. Czekała na niego, a jemu to ciążyło. Nie miał serca odmówić jej tego, czego się spodziewała: małżeństwa. Oczywiście kochał Gabriellę, przynajmniej tak sobie mówił, ale na myśl o związaniu się na zawsze odczuwał coraz silniejszy niepokój.

Zasnął, gdy lecieli między dwoma kontynentami, i natychmiast przyśnił mu się Angel. Stali na milpa, na której uprawiali kukurydzę, fasolę i dynie. Było to tuż przed zbiorami kukurydzy. Jego brat wyciągnął się na ziemi w cieniu pod drzewem. Miał dobry humor i śmiał się tak, jak tylko on potrafił, jakby gdakanie dobiegało z jego zaokrąglonego brzucha. Angel był pulchny i w dzieciństwie przezywali go el Gordito.

Tamtego dnia opowiadał Manuelowi o Alfredzie, dziewczynie z Santa Maria de Yaviche, sąsiedniej wioski. Poznali się w lutym podczas fiesty i Angel opisywał twarz Alfredy i jej włosy z najdrobniejszymi szczegółami. Zawsze zwracał uwagę na szczegóły.

Manuel był zaniepokojony swawolnym tonem, jakim brat mówił o dziewczynie, która miała zaledwie siedemnaście lat.

– Uważaj, żebyś jej nie sprowadził na złą drogę – ostrzegł.

– To ona mnie sprowadza na złą drogę. – Angel zachichotał. – To ona sprawia, że cały drżę.

– Musimy wracać – orzekł Manuel.

– Zaraz – zaoponował Angel. – Jeszcze nie skończyłem.

Manuel nie potrafił powstrzymać uśmiechu. Angel mógłby być pisarzem, tak dobrze opowiada, pomyślał.

Po drugiej stronie pola baraszkowały dzikie zające. Skakały beztrosko, nieświadome szybującego na niebie jastrzębia.

– Jesteś conéju, ale życie to nie zabawa – zauważył Manuel i pożałował tych słów, gdy tylko je wypowiedział.

Był najstarszy z braci i zbyt często przyjmował rolę tego, który musi ganić i stawiać do pionu. Angel i średni brat, Patricio, zawsze byli skorzy do śmiechu i dziecinnych żartów. Zakochiwali się tak często i tak szybko jak żaby. Niczego się nie bali i Manuel zazdrościł im optymizmu i beztroski.

Angel podążył za spojrzeniem brata i dostrzegłszy drapieżnego ptaka, który wolno opuszczał się w dół, podniósł ręce, jakby trzymał strzelbę, wycelował i strzelił.

– Bang! – rzucił i spojrzał na Manuela.

Ten uśmiechnął się, ale odwrócił głowę. Wiedział, że jastrząb wkrótce ostro zanurkuje, i nie chciał oglądać końca jego polowania.

– Spudłowałem, ale jastrząb też musi żyć – rzekł Angel, jakby czytał bratu w myślach. – Zajęcy jest dużo.

Manuela zirytowało, że Angel mówi po hiszpańsku, ale nie zdążył go upomnieć, bo w tym momencie się obudził. Wyprostował się i zerknął na kobietę na siedzeniu obok. Spała. Najwyraźniej nie przeszkodził jej, gdy się wzdrygnął.

Patricio był gdzieś tam w dole. Od chwili, gdy Manuel dowiedział się o losie brata, jego nastrój oscylował między gniewem, żalem i smutkiem. Pierwszy list Patricia składał się tylko z trzech zdań: „Żyję. Złapali mnie. Dostałem osiem lat”.

Następny zawierał trochę więcej szczegółów, suchych faktów, ale za słowami dało się wyczuć beznadzieję i desperację, które zdominowały wszystkie kolejne listy.

Manuel nie potrafił sobie wyobrazić brata za kratkami. Patricio kochał otwartą przestrzeń i spoglądał tak daleko, jak to tylko możliwe. Miał w sobie ogromną witalność i zawsze był gotów pójść kilka kroków dalej, by sprawdzić, co się kryje za następnym zakrętem, wzgórzem, rogiem ulicy.

Był najsilniejszy z braci i wyższy od prawie wszystkich mężczyzn we wsi. Dzięki mocnej budowie i bystremu spojrzeniu cieszył się opinią człowieka wrażliwego, którego warto słuchać bardziej niż innych. Spokojny i małomówny Patricio, który zawsze się zastanowił, zanim coś powiedział lub zrobił, zupełnie nie przypominał gadatliwego, porywczego Angela. Tak naprawdę jedynym, co ich łączyło, było pogodne usposobienie i skłonność do śmiechu.

Z listu brata Manuel wywnioskował, że więzienia w Szwecji są zupełnie inne niż w Meksyku. Dobrze, że wolno im mieć w celi telewizor i mogą się uczyć. Ale czego mógł się uczyć Patricio? Nigdy nie lubił książek. Do pracy miał stosunek niechętny, nieważne, czy chodziło o sianie, pielenie czy zbieranie plonów. Maczetą posługiwał się, jakby miał dwie lewe ręce. Pomimo siły jego uderzenia bywały słabe i niecelne.

– Jeśli myślisz, że zostanę żałosnym campesino, to się mylisz – powtarzał, ilekroć Manuel przypominał mu, że muszą podtrzymywać tradycję. – Nie chcę siedzieć w górach jak ranchero, żreć fasoli i tortilli, raz w tygodniu schodzić do wsi, zalewać się aguardiante i klepać coraz większą biedę. Nie widzisz, że nas oszukują?

Czy wytrzyma osiem lat w więzieniu? Manuel bał się o życie i zdrowie brata. Dla Patricia przebywanie w zamknięciu praktycznie równało się wyrokowi śmierci. Kiedy Manuel napisał mu, że przyjeżdża do Szwecji, Patricio odpowiedział, że nie chce żadnych odwiedzin. Ale Manuela to nie obchodziło. Musiał się dowiedzieć, co się stało, jak i dlaczego zginął Angel i dlaczego Patricio okazał się aż tak głupi, by wplątać się w przemyt narkotyków.

Kiedy tylko samolot przebił się przez chmury i dotknął ziemi, Manuel powrócił myślami do gór, do matki i do ziaren kawy. Jakież one były piękne! Kiedy się suszyły w otwartych jutowych workach ustawionych w każdym kącie domu, nawet przed ich sypialnią, miało się ochotę ich dotykać. Ilekroć Manuel wsuwał dłoń między te, o dziwo pozbawione zapachu, ciemne kamyczki, czuł przelewające mu się przez palce czyste szczęście.

– La vida es una ratita – wymamrotał, wykonując znak krzyża i patrząc na rozciągającą się w dole panoramę obcego kraju.2

Slobodan Andersson głośno się roześmiał. Jego nalaną twarz przeciął krzywy uśmiech, który odsłonił pożółkłe od tytoniu zęby. Przypominały drewniane kołki z ociosanymi na ostro czubkami.

Andersson często się śmiał, a jego śmiech brzmiał jak ujadanie małego psa, nie był jednak człowiekiem, którego można byłoby nazwać wesołym.

Wrogowie – których liczba rosła z upływem lat – nazywali go lekceważąco „kłamliwym pudlem”, ale Slobodan zupełnie się tym nie przejmował. Ilekroć ktoś mu przypominał o tym przezwisku, unosił nogę i wydawał z siebie dodatkowe szczeknięcia.

– Pudel – mawiał – jest spokrewniony z wilkiem.

Nie tylko twarz miał nalaną. W ostatnich dwóch dekadach bardzo utył i coraz trudniej było mu utrzymać tempo, dzięki któremu wśród klientów i pracowników swojego pubu cieszył się podziwem i respektem. Ale to, co stracił z fizycznej mobilności, nadrabiał doświadczeniem i coraz większą bezwzględnością. Pozostawiał za sobą ludzi zagubionych, czasami wręcz załamanych, a czynił to z obojętnością, której nie łagodziła żadna dawka śmiechu i poklepywania po plecach.

Historia jego życia, którą ćmy barowe wręcz uwielbiały opowiadać, była tyleż pasjonująca, ile mętna. Slobodan zwykł ją doprawiać mieszanką anegdot ze swojej w przybliżeniu trzydziestoletniej działalności w branży i niejasnych stwierdzeń otwartych na interpretacje.

Pewne było, że jego matka była Serbką, a ojciec Szwedem, ale już nikt nie wiedział, czy wciąż żyją, a jeśli tak, to gdzie. Sam Slobodan milczał na ten temat. Za to chętnie opowiadał o swoim dzieciństwie w Skåne i o tym, jak w wieku piętnastu lat rozpoczął pracę w znanej restauracji w centrum Malmö. Odmawiał podania jej nazwy, mówił o niej po prostu „knajpa”. Pierwsze trzy miesiące spędził na myciu i szorowaniu, Według Anderssona tamtejszy szef kuchni – „niemiecka świnia” – był sadystą. Inni mówili, że Slobodan, który z czasem awansował na jego zastępcę, wpakował mu nóż w brzuch. Co do przyczyn i skutków tego dźgnięcia opinie były podzielone.

Tak czy inaczej, po licznych wyprawach do Kopenhagi i Hiszpanii Slobodan wypłynął na szerokie wody kulinarnego światka Uppsali i zaskoczył wszystkich, otwierając równocześnie dwie restauracje: „Lido” i „Pigalle”. Mało gustowne nazwy, uważało wielu, i podobną ocenę zyskało serwowane tam jedzenie. Obie knajpy łączył także drogi wystrój. „Lido” miało długi na jedenaście metrów bar z cynową ladą, na której klienci mogli wyrzynać zamówienia udostępnianymi specjalnie do tego celu śrubokrętami. Później, ze względu na bójki, śrubokręty usuwano.

„Pigalle” było nieudaną mieszaniną elementów orientalnych i śródziemnomorskich – sieci rybackie na suficie, muszle i wypchane ryby piły przywodziły na myśl wakacje na Majorce z późnych lat sześćdziesiątych, a ciężkie aksamitne zasłony i wszechobecna woń kadzideł kojarzyły się z jakąś bliskowschodnią tawerną.

Obie knajpy padły po zaledwie roku. Andersson część rzeczy wywiózł na śmietnik w Hovgården, ale te, które były coś warte, zachował i wkrótce otworzył kolejną restaurację. „Dżyngis-Chan” od początku cieszyła się sporym powodzeniem. Nie oferowała wprawdzie żadnych kulinarnych sensacji, ale szybko stała się popularnym miejscem spotkań. To wtedy zaczęto dostrzegać talent Slobodana do tworzenia wręcz rodzinnej atmosfery. Często sam stawał za barem i umiał wybierać spośród klienteli tych, którzy byli lojalni i ściągali innych.

„Dżyngis-Chan” zakończył żywot z przytupem, a raczej z dymem, bo wybuchł pożar w kuchni. Wprawdzie Slobodan kupił nowy sprzęt, ale gdy potem nastąpiły trzy włamania z rzędu, ostatecznie zbankrutował.

Wyjechał z Uppsali. Jedni twierdzili, że udał się do Azji Południowo-Wschodniej, inni, że na Karaiby albo do Afryki. Ponoć przysłał pocztówkę z pozdrowieniami do urzędu skarbowego. Po roku wrócił, opalony, z nieco mniejszym obwodem w pasie i głową kipiącą nowymi pomysłami.

Znowu miał pieniądze, mnóstwo pieniędzy. Rzucił kilka tysiączków wierzycielom, a krótko potem swoje podwoje otworzyła „Alhambra”. To był koniec lat dziewięćdziesiątych. Od tamtej pory restauracyjne imperium Slobodana tylko się rozrastało.

„Alhambra” mieściła się w zabytkowym budynku w centrum miasta, rzut kamieniem od głównego placu. Wejście było ekstrawaganckie, z marmurowymi schodami i mosiężnymi drzwiami, na których wykuto inicjały właściciela i wymalowano srebrną farbą nazwę restauracji.

Wszelkie sugestie szefa kuchni Oskara Hammera co do wystroju wnętrza Slobodan odrzucił.

– Za zimne – orzekł, gładząc się po łysinie na czubku głowy, gdy Hammer przedstawił mu do oceny swoje szkice. – Musi być wesoło, kolorowo i kapać od złota.

I tak było. Wielu uznało nawet, że konsekwentne zastosowanie się do wskazówek właściciela uczyniło wnętrze stylowym, jakkolwiek by ten styl oceniać. Złote i purpurowe ściany zostały obwieszone kinkietami i obrazami w ozdobnych białych ramach. Wszystkie obrazy przedstawiały sceny z greckiej mitologii.

– W końcu nazwa restauracji to „Alhambra” – bronił się Slobodan, gdy Hammer zgłaszał obiekcje.

Ciężką srebrną zastawę i rokokowe kandelabry, którymi udekorowano stoły, zdobył Armas, wieloletni zaufany asystent Slobodana.

Teraz imperium Anderssona stało na progu kolejnego przedsięwzięcia. W poszukiwaniu inspiracji Slobodan zwrócił się ku nowemu kontynentowi. Restauracja została ochrzczona nazwą „Dakar” i od początku wypaliła. Zdobiące ściany zdjęcia z Afryki Zachodniej – niektóre powiększone do prawie metra kwadratowego – przedstawiały sceny z jarmarków, codziennego życia wsi i wydarzeń sportowych. Wykonał je Senegalczyk, który przez wiele lat podróżował po kraju z aparatem fotograficznym.

Slobodan zamierzał pójść na całość i zainwestować w „pozłacaną oprawę”, jak to ujął. Jego celem było przekonanie klientów najmodniejszych lokali w mieście, by je porzucili na rzecz „Dakaru”.

– Ten stary bolszewik – nazywał tak właściciela rybnej restauracji, do której establishment Uppsali zwykł chadzać na lunch – będzie miał się z pyszna. Sprawię, że wielkie damy przeniosą się do mnie. Zdobędę tyle gwiazd, że światowa prasa będzie się ustawiała przed wejściem w kolejce. Moje menu będzie drukowane w podręcznikach jako przykład doskonałej kuchni.

Nie istniały granice dla wizji Slobodana i jego przekonania, że szturmem zdobędzie Uppsalę i cały świat.

– Potrzebuję szefa kuchni z prawdziwego zdarzenia – oznajmił na pierwszym spotkaniu z Hammerem i Armasem.

– Potrzebujesz dużo pieniędzy – odparł na to Hammer.

Slobodan odwrócił się do niego gwałtownie. Hammer już przygotował się na inwektywy, jakich zwykle nie szczędził mu pryncypał przy każdym tego rodzaju sprzeciwie, ale tym razem zamiast gniewnego spojrzenia zobaczył szeroki uśmiech.

– To już zostało załatwione – oznajmił Andersson.3

W drogę – wymamrotał Johnny Kvarnheden i podkręcił głośność w samochodowym stereo. Wieczorne słońce kąpało się w wodach jeziora Vättern. Wyspa Visingö wyglądała jak olbrzymi statek wojenny płynący na południe, a prom do Gränny przypominał chrząszcza na posadzce ze złota.

Było coś filmowego w ucieczce Kvarnhedena, jakby ktoś reżyserował jego melancholię, ustawił światła i dodał muzykę. Świadomy tego filmowego efektu, pozwolił sobie na wzruszenie tą klasyczną sceną: samotny człowiek porzucający dawne życie, w drodze do nieznanego.

Wystarczyła jedna rozmowa telefoniczna, chwila zastanowienia, podjęcie decyzji, spakowanie dobytku – niewielkiego, za to w wielkim pośpiechu – i już mógł wyruszyć w drogę.

Chciałby, aby ta jazda trwała wiecznie, aby pojemność baku, głód i pełny pęcherz stanowiły jego jedyne ograniczenia. Żeby mógł się skupić na podróży i mknąć przed siebie, nie przejmując się niczym poza tarciem opon po asfalcie.

Gdyby miał kamerę, skierowałby ją nie na swoją twarz czy krajobrazy za oknem, ale na ślady zostawione przez inne pojazdy, na koleiny pozostałe po zębach pługów. Ścieżką dźwiękową nie byłby głos Madeleine Peyroux płynący z odtwarzacza CD, tylko rytmiczne dudnienie kół. Głosem przemawiającym do widzów byłyby sztywność jego pleców i palce zaciśnięte jak na kierownicy.

Dusił w sobie uczucie zawodu i smutku, ale to samo robił z nadzieją i marzeniami. Myślał o przepisach kulinarnych, o półmiskach z potrawami, jednej smakowitszej od drugiej. To, że był szefem kuchni, na jakiś czas go ratowało.

Był bezwartościowy i jako kochanek – już mu nawet nie stawał – i jako partner. Uświadamiał to sobie stopniowo, choć coraz wyraźniej, a z całą siłą dotarło do niego wczoraj wieczorem, gdy Sofie nazwała jego wysiłki patetycznymi.

– Ty nie żyjesz – powiedziała w nagłym przypływie szczerości – a ta twoja tak zwana troska o nasz związek jest po prostu żałosna. Rzygliwa. Ty nie potrafisz kochać.

Wyciągnął rękę, żeby jej dotknąć, przywarł do niej całym ciałem i po raz pierwszy od miesięcy poczuł pożądanie. Odepchnęła go z odrazą.

– Rzygliwa – powiedział na głos. – Co to w ogóle za słowo?

Minął Linköping i Norrköping i wjechał na teren prowincji Sörmland, a narastająca desperacja sprawiała, że jechał stanowczo za szybko. Samo kierowanie już nie wystarczało. Jeszcze bardziej pogłośnił odtwarzacz i raz za razem puszczał ten sam album.

Dojeżdżając do Sztokholmu, starał się myśleć o nowej pracy. „Dakar” wydawał się dobrą restauracją, solidnej klasy B. Nie wiedział o niej nic poza tym, co znalazł poprzedniego dnia w Internecie. Menu wyglądało dobrze, ale odnosiło się wrażenie, że chociaż aspiruje do wysokiej klasy, nie do końca się w niej mieści. Nie brakowało ciekawych potraw. Wręcz przeciwnie. Zupełnie jakby ten, kto stworzył menu, za wiele w nim umieścił.

Gdy mieszkająca w Uppsali siostra powiedziała mu o tej robocie, Johnny zadzwonił do właściciela. Ten wypytał go o referencje i oddzwonił pół godziny później, by powiedzieć, że został przyjęty. Tak, jakby wyczuł jego sytuację.

O mieście Johnny wiedział tylko tyle, że jest tu uniwersytet. Siostra nie powiedziała mu wiele, ale to nie było konieczne. Zamierzał… no właśnie, co? Gotować, oczywiście, ale co jeszcze?4

Wyobraź sobie, że potrafisz żeglować.

Eva Willman uśmiechnęła się do siebie. Artykuł o wakacyjnym raju w Indiach Zachodnich ilustrowało zdjęcie jachtu. Żagle miał opuszczone do połowy, o burtę rozbijały się fale, a na szczycie masztu powiewała chorągiewka. Przy sterze stał mężczyzna w niebieskich szortach, białym podkoszulku bez rękawów i niebieskiej czapce z daszkiem. Wyglądał na zrelaksowanego, zwłaszcza jak na kogoś, kto odpowiada za tak dużą łódź. Eva przypuszczała, że to on sterował jachtem. Patrzył na żagle łopoczące na wietrze i chyba się lekko uśmiechał.

– Niestety, nie byłoby mnie stać nawet na taką czapkę – dodała i pokazała palcem.

Helen nachyliła się, zerknęła na zdjęcie, po czym z powrotem zatopiła się w sofie i dalej piłowała paznokcie.

– Ja tam mam chorobę morską – rzuciła.

– Ale tylko pomyśl, jaka to wolność – powiedziała Eva i wróciła do czytania.

Artykuł mówił o wyspach ABC – Arubie, Bonaire i Curaçao. Opisywano je jako istne eldorado dla nurkujących. Miejsce, gdzie można zapomnieć o wszelkich problemach.

– Antyle… – Eva westchnęła. – Pomyśl, ile tam miejsc do pływania.

– Żeglowanie to nie moja bajka – upierała się przy swoim Helen.

Przez chwilę Eva studiowała mapę ze sznureczkiem wysp wzdłuż wybrzeży Wenezueli. Przesuwała się wzdłuż linii brzegowej i odczytywała obco brzmiące nazwy. Chrobotanie pilniczka zaczynało jej działać na nerwy.

– Chciałabym zobaczyć ryby, te tropikalne, we wszystkich kolorach tęczy.

Zerknęła na cyfrowy zegar w odtwarzaczu wideo i ponownie zagłębiła się w lekturze.

– Może powinnam się zapisać na kurs – zastanawiała się. – Żeglarstwa, znaczy się. Pewnie to nie takie trudne.

– A znasz kogoś, kto ma łódź? – spytała Helen.

– Nie, ale zawsze można kogoś takiego poznać – odparła Eva.

Przebiegła wzrokiem następny artykuł. Był o jakiejś szkole na południu Szwecji, która spłonęła.

– Może poznam jakiegoś przystojniaka z łodzią. To musi być żaglówka, a nie coś z silnikiem.

– I kto to niby miałby być?

– Jakiś miły, przyzwoity chłopak.

– Który chciałby babkę w średnim wieku z dwójką dzieci? Śnij dalej.

Te słowa uderzyły w Evę z niespodziewaną siłą.

– Tak, a co z tobą? – rzuciła agresywnie.

Pilnik zawisł w powietrzu. Eva dalej przewracała strony magazynu. Czuła na sobie spojrzenie Helen. Dobrze wiedziała, jak teraz wygląda jej przyjaciółka: jeden kącik ust opuszczony, pionowa zmarszczka na czole i znamię między brwiami niczym kropka w wykrzykniku.

Helen była specjalistką w robieniu niezadowolonej miny, jakby ktoś ciągle próbował jej dokuczyć. Co zresztą nie odbiegało od prawdy. Mąż nieustannie ją zdradzał.

– Co masz na myśli?

– Nic szczególnego – odparła Eva i rzuciła szybkie spojrzenie w stronę przyjaciółki.

– Co w ciebie dzisiaj wstąpiło, do cholery? Nic nie poradzę na to, że cię wykopali.

– Nikt mnie nie wykopał! Zostałam zwolniona po długich cholernych jedenastu latach.

Eva odepchnęła magazyn i wstała. Nie po raz pierwszy Helen użyła słowa „wykopali”. Eva go nienawidziła. Miała trzydzieści cztery lata i daleko jej było do uczucia, że jest bezużyteczna.

– Znajdę sobie nową pracę – oznajmiła.

– Powodzenia – mruknęła Helen i wróciła do piłowania paznokci.

Eva wyszła z salonu i skierowała się do kuchni, gdzie pospiesznie zebrała ulotki z agencji pracy i wetknęła je między książki kucharskie. Wkrótce miał wrócić Patrik.

Rytmiczny odgłos piłowania docierał nawet tutaj. Eva ruszyła się sprzed szafki, w której stała puszka z czekoladą w proszku O’boy. Ważne stały się najbardziej rutynowe czynności, jak wyjęcie mleka i czekolady. Wyciągnęła rękę. Biały pasek na nadgarstku w miejscu, gdzie nosiła zegarek, przypominał o upływie czasu. Poruszała się ostrożnie, jakby obca we własnej kuchni, podczas gdy sekundy, minuty i godziny zawzięcie maszerowały przed siebie. Jej dłoń była ciepła, a ramię opalone i pokryte maleńkimi wątrobowymi plamkami, których w ostatnich kilku latach sporo przybyło.

Otworzyła szafkę. Odgłos piłowania ucichł i teraz słyszała tylko szelest stron magazynu przekładanych przez Helen.

Na półce stały cukier, mąka, płatki owsiane, kukurydza, kawa i inne suche produkty. Patrzyła na każdą paczkę, jakby widziała je po raz pierwszy w życiu.

Jej letarg przerwał dopiero odgłos otwieranych frontowych drzwi. Szybko wyjęła z szafki czekoladę w proszku, a potem otworzyła lodówkę i sięgnęła po mleko. Zostały go tylko dwa litry. Ogórki też już się kończyły, ser wysechł na wiór, były za to jajka i wystarczająca ilość jogurtu.

– Cześć! – zawołała, sama zaskoczona, jak radośnie to zabrzmiało, ale uśmiechnęła się dopiero na odgłos kroków syna w korytarzu.

Za jego niedbałym sposobem poruszania się i nieco zrzędliwym nastawieniem kryła się zdolność do obserwacji, która nigdy nie przestawała jej zadziwiać. Patrik był coraz mądrzejszy i dojrzalszy. Kiedy zwracała mu na to uwagę, kwitował jej słowa wzruszeniem ramion, a gdy go chwaliła, wydawał się kompletnie zbity z tropu, jakby nie chciał się przyznać, że bywa troskliwy i miły.

Wszedł do kuchni i usiadł. Eva też usiadła, ale milczała.

– Kto u nas jest? – spytał.

– Helen. Przyszła pożyczyć żelazko.

– Nie ma własnego?

– Zepsuło się.

Patrik westchnął i nalał sobie mleka. Eva przyglądała mu się. Jego spodnie były już porządnie znoszone, ale twierdził, że właśnie tak mają wyglądać. Gdy stare ciuchy stają się modne, biedni choć raz mają z tego korzyść, pomyślała.

– Znalazłem ci pracę – oznajmił niespodziewanie.

Szykował sobie czwartą kanapkę.

– Słucham? – Eva była zdumiona.

Patrik spojrzał na nią, a jej się wydało, że dostrzegła troskę w jego oczach.

– Mówiła o tym mama Simona. Jej brat przeprowadza się do Uppsali ze względu na nową pracę – wyjaśnił i upił łyk czekolady.

– A jaki to ma związek ze mną?

– Potrzebują tam kelnerków. Brat mamy Simona jest kucharzem.

– Kelnerek, nie kelnerków.

– Ale kucharz jest dobrze.

– Mam pracować jako kelnerka? Co jeszcze mówiła? Coś o mnie?

Patrik tylko westchnął.

– Co mówiła?

– Musisz sama z nią porozmawiać. – Wstał z kanapką w dłoni. – Idę dzisiaj do kina.

– Masz pieniądze?

Zamiast odpowiedzieć, poczłapał do swojego pokoju i zamknął za sobą drzwi. Eva spojrzała na ścienny zegar. Matka Simona, pomyślała i zaczęła sprzątać ze stołu, ale przypomniała sobie, że wkrótce ze szkoły wróci Hugo.

Do kuchni weszła Helen.

– Gdzie jest Patrik? – spytała, siadając przy stole.

Eva nie zawracała sobie głowy odpowiedzią. Helen świetnie wiedziała, gdzie jest jej syn. A to pytanie zadała chyba tylko po to, żeby ją wkurzyć.

– Uważasz, że z ciebie kpię, tak, wiem – odezwała się Helen niespodziewanie głośno. – Marzysz o jachtach i miłym, porządnym facecie, ale o czymś chyba nie pomyślałaś, co?

Eva wlepiła w nią zdumione spojrzenie.

– O co ci chodzi?

– O to, że nigdy nic z tym nie robisz. Rozumiesz? To tylko puste słowa.

– Mam pracę – oznajmiła Eva.

– Co?

– Będę kelnerką.

– Gdzie?

– Jeszcze nie wiem.

Helen spojrzała na nią, a Eva mogłaby przysiąc, że dostrzegła na jej ustach ślad uśmiechu.

Po wyjściu przyjaciółki Eva nalała sobie resztę kawy i opadła na krzesło. Najgorsze jest, pomyślała, gdy inni nie traktują cię poważnie. Albo raczej nie wierzą w twoje zdolności. Helen próbowała ukryć kpiący uśmieszek, bo zdawała sobie sprawę, że ich przyjaźń nie zniesie wszystkiego, ale wcześniej czy później zapyta o tę pracę kelnerki. Ot tak, mimochodem spyta, jak wyszło, bo… No właśnie, bo co? Bo chce się poczuć lepsza? A może żeby wyładować swoje frustracje na Evie, chociaż tak naprawdę powinna uporządkować własne życie? Helen nie pracowała, od kiedy przed kilku laty przestała prowadzić u siebie domowe przedszkole.

Te myśli sprawiły, że Eva aż zagotowała się z wściekłości. Sięgnęła po kubek z kawą. Pijąc ją małymi łykami, słyszała muzykę dochodzącą z pokoju Patrika. Szkoda, że nie został w kuchni i nie powiedział, co jeszcze mówiła matka Simona. Ale prawdopodobnie nie było wiele do powiedzenia.

Czy jestem bezwartościowa? To pytanie pojawiło się, gdy sięgała do szafki pod zlewem po nowy worek na śmieci. Na dnie plastikowego pojemnika leżała rozkładająca się skórka od banana. W cuchnącej brązowej mazi na dnie plastikowego pojemnika chyba zaczynało się rozwijać nowe życie. Wyjęła pojemnik, postawiła go na blacie i nie podnosząc się z kucek, spojrzała na otwór pod zlewem, w którym znikały rury odpływowe.

Już miała zawołać Patrika, żeby mu pokazać, jakie są skutki zapominania o czymś tak podstawowym, jak wynoszenie śmieci, ale postanowiła odpuścić. I tak zbyt często wychodziła na straszliwą zrzędę.

Ile razy w ciągu tygodnia wyjmowała z kosza przepełniony worek i ugniatała jego zawartość, aby móc go zawiązać?

Do jej nozdrzy wdarł się ostry zapach. To mój zapach, pomyślała, moje rury odpływowe, moja kolekcja środków czyszczących i szczotek. Gdy sięgnęła po gąbkę wetkniętą między rury, ogarnęła ją nagła chęć, żeby się w nią wgryźć, poszarpać na zielonożółte kawałki, rozkoszować się smakiem sprzątania i zmywania, prac domowych, które zaczynały ją przytłaczać.

W rurach rozległ się odgłos spływającej wody. To pewnie sąsiadka z góry, nowa imigrantka z Bośni, zmywa naczynia. Plusk przypomniał Evie, że nie jest w budynku sama.

Wyobraziła sobie mieszkania w formie pudełek ustawionych jedno nad drugim. Pięć klatek po cztery piętra i trzy mieszkania na każdym. Sześćdziesiąt lokali. Znała nazwiska może dziesięciu lokatorów, z około pięćdziesięcioma wymieniała zwyczajowe „dzień dobry”, ale nie kolegowała się z żadnym z nich.

Zdrętwiały jej nogi, więc usiadła. Oparta plecami o szafkę, z łokciami na kolanach, pocierała czoło czubkami palców i zastanawiała się, dlaczego tak siedzi we własnej kuchni, jakby czyjaś niewidzialna ręka przyciskała ją do podłogi.

Czasami wyobrażała sobie, że razem z synami chodzi po domu, dzwoni do wszystkich sześćdziesięciu mieszkań i mówi… Co mogłaby powiedzieć? I czy po tej strzelaninie w szkole ktokolwiek w ogóle by jej otworzył? Wprawdzie nikt nie został ranny, ale odgłosy wystrzałów rozniosły się echem po całej okolicy i teraz wszyscy byli bardzo podejrzliwi.

Kobieta z mieszkania piętro wyżej właśnie wysiadała z autobusu z dwójką dzieci, kiedy usłyszała strzały. Porwała na ręce młodsze dziecko, drugie złapała za rękę i pobiegła z nimi przez zwiędłą trawę i zarośla w stronę lasu. Schroniła się w lesie, jak zawsze czynią ludzie w niespokojnych czasach, i została odnaleziona dopiero następnego ranka przez zawodników z klubu sportowego UIF, którzy rozstawiali znaki do biegu na orientację. Szczęśliwie noc była ciepła.

O tej kobiecie i jej perypetiach pisały gazety. Osiedle zyskało własną celebrytkę.

Czy otworzyłaby Evie, gdyby ta zadzwoniła do jej drzwi? A Pär, samotny ojciec, który codziennie rano przejeżdżał pod oknami Evy na rowerze i zawsze witał ją uśmiechem, gdy wpadali na siebie na dworze?

Kiedyś nawet chwilę rozmawiali. Pär często siedział na ławce przy osiedlowym placu zabaw i patrzył, jak jego pięcioletni syn buduje zamki z piasku. Czasami chłopiec znikał, a Eva domyślała się, że był wtedy z matką. Pär pochodził z północy. To była jedyna rzecz, jaką o nim wiedziała.

Kobieta mieszkająca nad nią była z południa. Wspominała miasto Tuzlę, a także jakąś wieś, której nazwy Eva nie potrafiła sobie przypomnieć.

Oni wszyscy i pięćdziesiąt siedem innych rodzin byli lokatorami tego budynku. Eva wyobrażała sobie, jak przybywają z różnych stron świata, zostawiając za sobą dotychczasowe życie, krewnych i przyjaciół, by zamieszkać w bloku na przedmieściach Uppsali.

W dzielnicy, gdzie można usłyszeć dochodzące z lasu pohukiwanie puszczyków.Wcześniej nie myślała tyle o otoczeniu. Dopiero po rozwodzie z Jörgenem poczuła, że ma pole do rozmyślań. Kiedy jeszcze mieszkali razem, było tak, jakby Jörgen pochłaniał cały jej czas, zużywał cały tlen wokół niej, wypełniał przestrzeń nieustanną gadaniną i dudniącym śmiechem. Byli tacy, którzy uważali, że Jörgen jest chory, że ten jego słowotok to maniakalne zafiksowanie, reakcja lękowa na ciszę, ale Eva wiedziała swoje. To było dziedziczne: jego ojciec i dziadek byli tacy sami.

Możliwe, że cierpiał na nadmierne poczucie pewności siebie. Problem polegał na tym, że tę swoją pewność podtrzymywał kosztem otoczenia, polował na Evę niczym drapieżna żądląca osa, żeby się wzmocnić.

Czasami było jej go żal, ale tylko czasami i stopniowo coraz rzadziej. Kiedy siedzieli w biurze prawnika i omawiali rozwód, czuła tylko znużenie i wielką pogardę. Jörgen zachowywał się jak zawsze, jakby nie rozumiał, że przyszli do kancelarii omówić warunki opieki nad dziećmi.

Prawnik przerwał jego słowotok pytaniem, czy naprawdę stać go na dalsze utrzymywanie mieszkania obarczonego tak dużym kredytem hipotecznym. To sprawiło, że wreszcie zamilkł. Spojrzał na Evę z przerażeniem, jakby szukał odpowiedzi na pytanie, którego nigdy sobie nie postawił. Zrozumiała, że to nie kwestie finansowe go przeraziły, lecz nagła świadomość, że odtąd będzie mieszkał sam.

Ten niepokój nadal go nie opuszczał. Nie sprawił, że Jörgen przycichł, wręcz odwrotnie, ale zdaniem Evy ciągłe pytania o jej samopoczucie i próby poruszania tematów, których nigdy wcześniej nie poruszali, wskazywały, że tak naprawdę był niedojrzały, nie rozumiał, co to znaczy dzielić życie z drugą osobą, a ich małżeństwo było dla niego jedynie przedłużeniem wcześniejszego życia z samotną matką. Ta dziwka, jak Eva nazywała w myślach byłą teściową, w rzeczywistości miała tylko jednego przyjaciela – swego syna.

Teraz było już za późno na troskę i pytania. Evy nigdy nie kusiło, by uchwycić się jednego z haczyków, które były mąż ku niej rzucał, nigdy nawet przez myśl jej nie przeszło, że może powinni spróbować jeszcze raz. Zachowywała dystans i przeważnie traktowała Jörgena z formalną uprzejmością. Wiedziała, że go tym rani, ale z jakiegoś niezrozumiałego nawet dla niej samej powodu czerpała z tego satysfakcję. To była prymitywna zemsta, ale przecież nie mogła pozwolić, żeby Jörgen ją dręczył przygnębiającymi monologami, w których za narzekaniami, jakie życie jest ciężkie, zawsze kryło się użalanie się nad samym sobą.

Co dwa tygodnie Jörgen przychodził po Patrika i Hugona. Wtedy Eva ze spokojem i obojętnością słuchała jego nieustającego bełkotu, zadowolona, że udało jej się uciec, a jednocześnie na tyle taktowna, by nie posuwać się do złośliwości czy ironii. Jörgen skarżył się, że nie ma z chłopcami dobrej relacji, ale ilekroć sugerowała, że powinien częściej z nimi przebywać, wycofywał się.

Teraz miała tyle wolnego czasu, ile tylko mogła sobie zamarzyć. Jedyne terminy, jakich musiała pilnować, to wizyty w urzędzie pracy, a jej jedynym obowiązkiem była opieka nad synami, pilnowanie, żeby chodzili do szkoły, odrabiali lekcje i kładli się spać o rozsądnej porze.

Czasami była zadowolona, że ją zwolnili. Zupełnie jakby wolność, którą odzyskała wraz z rozwodem, przybrała teraz nową, wyższą formę. Ale radość z wolności i tego, że może robić, co chce, była podszyta frustracją i gniewem, które wynikały z poczucia, że jest niepotrzebna.

Odnosiła wrażenie, że życie na bezrobociu jest droższe, więc oszczędzała, na czym tylko się dało. Przed miesiącem rzuciła palenie i policzyła, że dzięki temu zaoszczędziła już czterysta koron. Nie poprawiło to jednak jej finansów, bo musiała wydać ponad tysiąc koron na wkładki protetyczne dla Hugona.

Była wolna i swobodna, ale jej poczucie wartości sięgnęło dna. Czuła się inna, czy raczej miała wrażenie, że wszyscy wokół niej patrzą na nią inaczej. Czekała na propozycje od potencjalnych pracodawców. Kłopot w tym, że jakoś nikt nie kwapił się jej zatrudnić. Czyżby bezrobocie pozostawiało widoczne ślady? Czy było w niej coś, co sprawiało, że dziewczyny w supermarkecie, niewiele starsze od Patrika, albo kierowcy autobusów, do których wsiadała, patrzyli na nią jak na człowieka gorszego sortu? Nie chciała w to wierzyć, ale poczucie bycia bezwartościową nieustannie ją dręczyło.

A teraz jeszcze Helen, która chciała poprawić sobie samopoczucie jej kosztem. Zachowywała się, jakby – zapewne nieświadomie – dostrzegła możliwość pomniejszenia Evy i tym samym zrekompensowania własnych niedociągnięć i tego, że ulegała mężczyźnie, którego powinna była zostawić wiele lat temu.

Eva podniosła wzrok na rury pod lśniącym czystością blatem. Wszystko w mieszkaniu było wypucowane i odkurzone, wszystko stało na swoim miejscu, tylko ona nie była już potrzebna. Błąd, pomyślała. Jestem potrzebna. W pracy wiele razy rozmawiali o tym, jacy są ważni, zwłaszcza dla starszych ludzi, którzy zawsze cierpliwie czekali na swoją kolej, ściskając w dłoniach listy i druki. Ale ktoś postanowił, że pocztę trzeba zmniejszyć. Pewnego dnia pojawili się stolarze i postawili ścianę. Usunięto również krzesła dla klientów i starsi ludzie musieli stać. Tak się to zaczęło.

Potem zredukowano liczbę godzin. Rozpoczął się tłok, a urzędnicy coraz częściej musieli się zmagać z frustracją petentów. W poczekalni pojawiły się listy, na których klienci mogli wpisywać swoje skargi na pogarszającą się jakość usług i na to, że zamykane są kolejne oddziały. Do „Upsala Nya Tidning” docierało wiele listów protestacyjnych, ale to nie pomogło i w końcu także poczta Evy została zamknięta. Było to przed dziewięcioma miesiącami.

Boże, ileż ona się naszukała innej pracy! Pierwsze kilka tygodni spędziła na bieganiu po sklepach, wydzwanianiu do różnych urzędów i do znajomych. Skontaktowała się nawet z Jörgenem, prosząc, by sprawdził, czy nie ma dla niej jakieś posady w firmie sanitarnej, w której pracował.

Ale nigdzie nic dla niej nie było. Latem zatrudniono ją na kilka tygodni w domu starców, a potem w supermarkecie w zastępstwie za kogoś na zwolnieniu chorobowym, ale ten ktoś nagle cudownie ozdrowiał i wrócił do pracy.

A później już niczego nie znalazła.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: