Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Człowiek z sową - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
Kwiecień 2015
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Produkt niedostępny.  Może zainteresuje Cię

Człowiek z sową - ebook

Pełna ironicznego humoru i metafizycznego tła historia czwórki lwowian, w przeszłości blisko związanych z Urszulą, piękną dziewczyną, która ginie w czasach okupacji. Ich losy, rozdzielone przez wojnę, w dramatycznych okolicznościach splotą się na powrót w skomunizowanym Krakowie. Czy morderstwo Uli sprzed lat może mieć związek z niewyjaśnionymi zabójstwami esbeckich funkcjonariuszy? Obserwatorem wydarzeń jest Michał – obdarzony pewnym specyficznym fizycznym mankamentem, z uporem odmawia włączenia się życie w świecie socjalizmu. Z natury niezaangażowany, z pozoru bez poglądów, nie uniknie jednak starcia z rzeczywistością… Czy Michał będzie w stanie stawić czoło zbrodni sprzed lat i odzyskać dawną miłość?

Kategoria: Kryminał
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-7835-404-8
Rozmiar pliku: 497 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Prolog. Sopot 1975

Krew wypłynęła z rany niechętnie, jakby zgęstniała jeszcze za życia, jakby nie było jej pod skórą, jakby ten dawny aparatczyk miał żyć wiecznie. Jednak w końcu popłynęła — kiedy pojawiły się nowe rany w ciele, świeże, wypełnione śmiercią. Gdy mężczyzna upadał, krew przesączyła się już przez ubranie.

— To nie było potrzebne. — Wycedzone z dezaprobatą słowa były ostatnimi, które usłyszał partyjniak. Dalszych słów nie mógł już słyszeć, przynajmniej nie tam, gdzie się znalazł. — Tyle krwi. Dobrze, że to nie blok, przeciekłoby przez sufit.

* * *

Magdalena Kowalik szła właśnie na piętro w swojej willi, zbudowanej przed wojną i odebranej prawowitym właścicielom, odruchowo spoglądając na ulicę przez okienko na półpiętrze. Przez furtkę do domu naprzeciwko wchodził jakiś mężczyzna, przekraczając długim krokiem kałużę po wieczornej burzy. Przy jego nodze ruszało się coś jasnego. Szarik — domyśliła się tylko, bo lampa, która zawsze oświetlała bramkę, tym razem była wygaszona.

Kobieta pokonała szybko kilka schodów i wyjrzała przez większe okno, w pokoju. Przyklejona do szyby, widziała otwierające się drzwi i postać w świetle. Pies przywitał się z właścicielem, który przykucnął i dał się polizać po twarzy. Przed wejściem stał nie jeden, ale dwóch mężczyzn. Po chwili obaj weszli do środka. Drzwi się zamknęły.

Obywatelka Kowalik stała długą chwilę przy oknie i nie zapalając światła, czekała na ich wyjście. Nie doczekała się jednak. Odeszła w głąb pokoju i z westchnieniem usiadła w fotelu. Nogi już nie były te, co kiedyś. Chciała jeszcze raz wyjrzeć, za chwilę, ale zapomniała o tym. Było ciemno i cicho.

* * *

Pułkownik Zbigniew Pudysz, szara eminencja w późniejszych procesach dotyczących pobicia Grzegorza Przemyka i morderstwa Jerzego Popiełuszki, od niedawna był zastępcą naczelnika w Wydziale Inspekcji Biura Śledczego MSW w Warszawie. Gdyby nie przebywał akurat w Gdańsku, w Komendzie Wojewódzkiej MO, mógłby nie mieć nic wspólnego z tą sprawą. Był jednak na miejscu, co więcej, ofiarę poznał kiedyś osobiście — w latach sześćdziesiątych wspólnie wykładali w Katedrze Prawa i Kryminalistyki Centrum Wyszkolenia MSW w Legionowie. To nie on miał prowadzić tę sprawę, ale był teraz w tym mieście najwyższy rangą spośród całego personelu śledczego SB.

Milicja została odsunięta od śledztwa, jeszcze zanim się zaczęło. Wystarczyło sprawdzić, kto był zameldowany w willi: Józef Dzięgiel, były pracownik Urzędu Bezpieczeństwa.

— Dziwne, że mu się to przytrafiło. Nasi twierdzą, że był cholernie ostrożny — mówił mu jeden z ubeków, już na miejscu.

— Znał mordercę? — zastanawiał się głośno Pudysz.

— Starzy ludzie mają dziwactwa, obywatelu pułkowniku. Ten miał psa. Kundel, Szarik. — Ubek uśmiechnął się na myśl, że obywatel denat okazywał coś w rodzaju patriotyzmu nawet przy nadawaniu imienia małemu pieskowi o jasnej sierści. Teraz nieszczęsne zwierzę leżało w kałuży krwi. Ktoś zadbał nawet o to, żeby nie szczekał po śmierci swojego pana. — Zgubił go na spacerze.

— Skąd wiecie?

— Zawiadomił o tym milicję. Wieczorem ktoś przyprowadził mu psa.

— Świadkowie?

— Widziała ich kobieta z naprzeciwka.

— Ich?

— Było ich dwóch.

— Rysopisy?

— Było zupełnie ciemno. Dwóch mężczyzn, raczej starszych. Milicja już ich szuka.

— Samochód?

— Nic. Ale przepytujemy sąsiadów.

— Przepytajcie całą dzielnicę. Jeżeli to nic nie da, to sąsiednie także. To wille, ludzie tutaj są ostrożni. Ktoś jeszcze musiał ich widzieć. Zwłaszcza z psem obywatela pułkownika.

Spojrzał obojętnie na ciało. Jeden z oficerów śledczych przeszedł pomiędzy denatem a oknem, przez które padało ostre światło lipcowego poranka. Wtedy, w tym jednym momencie, w ruchu powietrza Pudysz zauważył coś, co dotąd wydawało się zwykłym brudem. Podszedł do leżącego. Plamka na czole nie była plamką. Ślad — jeżeli to delikatne cieniowanie można było nazwać śladem — prowadził z góry na dół, nieco po skosie. Mogłaby to zrobić ofiara, pocierając sobie skórę, gdyby nie to, że ślad układał się w formę rzymskiej cyfry „V”.

ROZDZIAŁ I. Lwów 1938—1940

1.

Zobaczył ją przez okno Kawiarni Szkockiej, na placu Akademickim. Czekał na Urszulę, cierpliwie tracąc czas, ale kiedy pojawiła się — ona, nieznana dziewczyna — skupił swoją uwagę tylko na niej. Myślał potem, że nie mógł być w tej Urszuli zakochany, jeżeli wybrał ją — młodszą od niego, z twarzą, która skłaniała do grzechu, zdrady, do natychmiastowej zmiany.

Szły obie — Urszula i ona, ta nowa, piękna, właśnie tak: po prostu piękna. Pożegnały się dokładnie na wprost okna, przy którym siedział. Cmoknęły się w policzek i na końcu prawie niezauważalnie, jakby przypadkiem, musnęły swoje wargi w przelotnym pocałunku.

Miał jeszcze na twarzy to roztargnienie, kiedy jego ukochana („Ukochana?” — zadał sobie to pytanie) usiadła naprzeciw niego. Wesołe „serwus!” zaskoczyło go. Nie zdążył wstać, żeby podsunąć jej krzesło. Myślał wtedy: „Jeżeli jeszcze raz spotkam tę dziewczynę, to wpadłem po uszy”. Ale kiedy Ula zapytała go ze śmiechem, o czym duma, nic nie odpowiedział. Chciał wykręcić się jakąś głupotą, a zamiast tego pokazał dziewczynie przez okno garbusa: małego chłopca z monstrualnym grzybem na plecach, okrytym odstającym od tułowia płaszczykiem. Szybko podążał chodnikiem w stronę, w którą oddaliła się piękność.

— Spójrz tylko! Kto mu pozwala chodzić po ulicach?

— Widziałam go przy szkole — prychnęła Ula.

— Nie powinien siedzieć w zakładzie zamkniętym?

— Podobno chodzi do zwykłej szkoły, wyobrażasz sobie?

Ale Jan Zakrzewski zapomniał już o garbusie. Nie chciał kontynuować rozmowy. Zawiesił swój wzrok na jakiejś dorożce, ale nie myślał o niczym innym, jak o włosach tej dziewczyny.

— Z kim to hulałaś? — zapytał obojętnie Ulę.

— A co, spodobała ci się? — zaczepnie zapytała jego sympatia.

— Nieee…… — Jan zamruczał jak kot, a Urszula roześmiała się cicho.

— Petra — wypowiedziała jednak to słowo, imię tej dziewczyny, imię miękkie, delikatne i obiecujące.

Tak to wyglądało wtedy, we Lwowie, kiedy miłość chadzała ulicami jak enkawudzista, zgarniając garściami ludzi.

* * *

Dom był cichy, spokojny. Petra lubiła go najbardziej, kiedy sprawiał wrażenie wymarłego. Mogła wtedy na chwilę położyć się na łóżku, zanim matka przyjdzie do niej, aby sprawdzić, co porabia. Wiedziała, że nie ma dużo czasu. Niedługo się pojawią — i matka, i ten mężczyzna, Oskar Semczuk.

Miała wrażenie, że ich śmiech jest sztuczny. Nie było to wrażenie prawdziwe, siedemnastolatka nie mogła ocenić prawidłowo zwyczajów dorosłych, ich rytualnych, skrępowanych godów. Petra zwyczajnie cierpiała, widząc obcego człowieka całującego jej matkę w szyję, łapczywie zaciskającego dłoń na jej przegubie, przelotnie muskającego jej ramię. Gdyby chociaż nie robili tego na widoku, gdyby chociaż nie robili tego przy niej… Ale ona nie miała nic do powiedzenia. Była tylko córką. Mogła tylko patrzeć, stroić fochy, udawać kontrolowaną niechęć. Były granice tych uczuć. Bezlitośnie karcona za mocniejsze słowo, za zbyt stanowczy sprzeciw, za wydęcie warg — Petra tłumiła w sobie odrazę, zamykając się w sobie. Nienawiść wykwitała w jej wnętrzu jak czarny tulipan.

To było takie zwyczajne. I takie przykre. Szczęśliwe dzieciństwo. Nieszczęśliwe uczucia.

* * *

Mijały miesiące — miesiące uścisków matki z Oskarem, miesiące niechętnych myśli Petry.

— Pamiętasz, mamo, nasze zabawy z Semczukiem?

— Z Oskarem, Petro, z Oskarem! — oschle poprawiła córkę Emilia. — Jakie zabawy?

— Te, kiedy skakaliśmy po łóżku, jak małe dzieci.

— Ach, to głupoty. Nie mów o nich nikomu. Ale to było przyjemne, prawda? Dobrze się bawiliśmy.

— Tak… Ale jest coś… Wstydzę się…

— Czego się wstydzisz? Oskara? — Nie przyszło jej do głowy, że wstyd może obejmować wiele rzeczy. Że Petra może wstydzić się rozmowy ze swoją matką.

— Nie… Chodzi o to, że… — Naprawdę nie mogło przejść jej to przez gardło, słowa, których nauczyła się na pamięć, leżąc w swoim łóżku, które powtarzała, patrząc na ulicę, a nawet ślęcząc nad podręcznikiem. Te słowa, które miały przeciąć to wszystko. — Semczuk… to znaczy Oskar… on mnie wtedy chwycił, o tu — Pokazała na swoją pierś. — Ścisnął ją tak mocno… Och, tak się wstydzę, mamo!

Rzuciła się do przodu, przytulając twarz do jej kołnierza. Tak naprawdę nie dlatego, że wstydziła się tego, co zrobił Semczuk. Wstydziła się tego, że kłamie. Długo ukrywała twarz przy szyi Emilii, nakładając maskę żalu, lęku, przerażenia, usztywniając wyobrażone rysy nienawiści. W jej ustach nabrzmiewały kolejne oskarżenia, niewinne, nie do udowodnienia, ale jednoznaczne w oczach matki.

Kiedy odsunęła się, zobaczyła w oczach matki zmianę. Odetchnęła w głębi duszy. Udało się.

2.

Piękny majowy wieczór. Gromadka uczniaków siedziała na skarpie z widokiem na Lwów, z miastem pod stopami. Ten zwykły dzień na zawsze zapisał się w pamięci Petry. A przecież nic, absolutnie nic się nie zdarzyło. Tylko pierwsza miłość.

Zbliżał się zmrok, na dole światła zapalały się po kolei. Ze sporej gromady zostało niewielu. Tych, którzy się nie bali późnego powrotu. Tych, którzy udawali silniejszych od ojcowskiego pasa. Wytrwało ich w końcu tylko troje. Petra, Urszula i jej znajomy, Piotr Kaczmarek. Rówieśnicy. Kiedy Urszula znalazła się na progu swojego domu, rzucając im blady uśmiech, Piotr odprowadził Petrę. Dziewczyna, wdzięczna za towarzystwo, szła zbyt szybko, zbyt nerwowo, milcząc. Nigdy nie zrobiła czegoś takiego, nie wracała tak późno. Kto wie, może właśnie strach w oczach Petry spowodował, że Piotr chwycił jej dłoń i ścisnął ją delikatnie.

I tak już zostało — ich dłonie złączone po kryjomu, bo nie wypada inaczej, bo nie można tak jawnie. Myśleli, że tak będzie już zawsze, ale mylili się.

* * *

Historie, które opowiedziała Petra swojej matce, nie były całkowitym kłamstwem. Jednak ile było w nich prawdy, tego sama Petra nie mogła powiedzieć. Nie jest wykluczone, że dopowiadała sobie rzeczy, których wcale nie było w relacjach z Oskarem. Być może Semczuk mógłby odpowiedzieć na wszystkie pytania, jednoznacznie i bez ogródek, ale przed nim powstała ściana milczenia. Matka i córka zjednoczyły się, a uczucia Emilii do kochanka przygasły na chwilę. Nawet dla córki nie zrezygnowała jednak z tej miłości, co to, to nie. Znalazła rozwiązanie.

* * *

Kiedy Emilia pierwszy raz zobaczyła Petrę z jakimś chłopakiem, wybiegła z domu z krzykiem: „A pan co tu robisz?!”. Musiała jednak przyznać wkrótce, że Piotr spadł jej z nieba. Szybko zaprosiła go do domu, chciała go poznać. Piotr opowiedział Emilii o swojej wyobrażonej przyszłości. O studiach. O karierze. O pieniądzach. Gadatliwy, o sprecyzowanych poglądach i ambicjach sięgających poza lwowski ogródek, w jeden wieczór zdołał owinąć sobie matkę Petry wokół palca.

Szkoda tylko, że Emilia nie spojrzała mu głębiej w oczy. Albo że nie potrafiła wyczytać z nich, co naprawdę jest ważne dla tego człowieka. Jakie ma marzenia. Gdzie chodzi wieczorami. Z kim przestaje. Nie poznałaby go, gdyby zobaczyła go z przyjaciółmi. Nie miał już wtedy swoich rysów twarzy. Nie miał swoich Piotrowych spokojnych ruchów. Znikał gdzieś jego łagodny uśmiech. Usta ścinały się w twardą kreskę, oczy nabierały stalowego odcienia i patrzyły przenikliwie, dolna szczęka wysuwała się do przodu, jakby prowokując ciosy. Szkoda, że ani Emilia, ani też jej córka nie mogły być nigdy świadkami tej zdumiewającej metamorfozy. Piotr mógłby zostać fenomenalnym aktorem, ale nikt nie wskazał mu takiej drogi życiowej. Jego przemiana była doskonała i obejmowała całą osobowość, przeistaczając się w sposób zupełny z naiwnego uczniaka w grubiańskiego młodzika.

Oboje, Petra i Piotr, mieli niedługo skończyć siedemnaście lat. Oboje piękni, oboje żywiołowi, z daleka wyglądali na najlepiej dobraną parę we Lwowie. Potrafili śmiać się jak szaleni z żartów, które tylko oni rozumieli — i może to właśnie najbardziej, poza urodą, zbliżało ich do siebie.

* * *

Oskar Semczuk był jednym z siedemdziesięciu dwóch radnych zasiadających w Radzie Miejskiej Lwowa. Słowem — osobistość. Utrzymywał w dużej mierze Emilię i jej córkę po przedwczesnej śmierci ojca Petry. Wpływał na ich życie, czuł się za nie odpowiedzialny.

Dbał o swoją reputację, a ostatnią rzeczą, której by chciał, było wyzwanie go na pojedynek przez jakiegoś uczniaka. Kiedy dowiedział się o zaręczynach młodych, przewertował „Polski kodeks honorowy” Boziewicza, skupiając się na artykule ósmym: „Wykluczonymi ze społeczności ludzi honorowych są osoby, które dopuściły się pewnego ściśle kodeksem honorowym określonego czynu; a więc indywidua następujące…” — i tu prześledził kolejne punkty. Osoba karana, tchórz, homoseksualista, przyjmujący utrzymanie od kobiet, fałszywy gracz, paszkwilant, szantażysta, podstępnie napadający… Dwadzieścia osiem punktów, i nic o uczniakach. Rzucił książeczkę w kąt, nie szukając więcej. Do licha, pojedynek czy nie, przecież samo wyzwanie byłoby skandalem na całą Polskę! Ach, szlag! Zagryzł wargi i musiał uznać swoją przegraną w walce, której wcale nie zamierzał staczać, a która podkopała jego poczucie godności własnej.

* * *

Widok Petry spacerującej po korso na Akademickiej, z Piotrem pod rękę, przygnębił Jana. Gdyby w jakiś sposób dowiedział się o zaręczynach siedemnastolatków, popełniłby chyba samobójstwo. Tymczasem jedyne, co mógł zrobić, to zerkać na nich spode łba, szurając ze złością stopami. Lwowski savoir vivre nie pozwalał mu nawet jawnie oglądać się za swoim obiektem westchnień. Nie mógł też przywitać się, porozmawiać — przecież nie zostali sobie przedstawieni. Miał nadzieję, że po którejś niedzielnej dwunastnicy, kiedy tłumy wychodzą z kościołów i robią obowiązkową rundkę na Akademickiej, zobaczy ją z Urszulą. Ale nic z tego nie wyszło. Ula zawsze musiała iść do kościoła z rodziną. I stało się tak, że nigdy, ani razu nie zobaczył Petry, będąc ze swoją sympatią, ani też nigdy nie spotkał jej spacerującej z Urszulą. Jakby się obie zmówiły…

Ach, cóż to był za pech! Ale czy można to nazwać pechem w obliczu tego, co nadciągało?

3.

Czas przyspieszył i wszystko potoczyło się z taką szybkością… Jeżeli kiedyś rok mijał w rok, to teraz jeden rok był jednym całym życiem, wiekiem całym, a w jeden dzień świat potrafił wywrócić się do góry nogami i z powrotem.

Wojna wisiała w powietrzu, kraj się mobilizował. Petra, Piotr, Jan, Urszula — wszyscy pojechali jeszcze na ostatnie w życiu wakacje i widzieli miejsca, których za chwilę miało już nie być. Do końca życia pamiętali wiele, bardzo wiele ulotnych odcieni tych szczególnych wakacji — ich nastrój, barwy, zapachy, wszystko to było ostatnim w życiu oddechem wolności. Jeszcze był sierpień, jeszcze istniał świat. Potem, po latach, w innym miejscu i czasie, kiedy przychodziły te wspomnienia, serce kurczyło się, serce przestawało bić, łzy zbierały się na dnie oka. To nie była zwykła tęsknota za innym listowiem, innymi obłokami, za innymi ptakami, za innymi świerszczami, za zapachem zbóż ani żadnym innym widzialnym i odczuwalnym zmysłami elementem świata, bo to wszystko było i tutaj, gdzie te wspomnienia przychodziły. Nie, to było inne uczucie, to było coś niewyobrażalnego, niewypowiedzianego, wstydliwego jak własne życie, co uzasadniało tę śmierć serca i te łzy, i te głupie dziecinne uczucia.

Wszyscy wtedy mówili: „Damy radę”. Wystarczy przekazać państwu trochę pieniędzy, zebrać to i owo, i damy radę. Jesteśmy zdeterminowani, jeszcze kilka groszy i zmieciemy Hitlera z powierzchni ziemi. Wystarczy poczekać na atak, aby wojna była sprawiedliwa. W pamięci została z tego okresu nie nadzieja, ale kłamstwo i obłuda. Słynne obłudne, nieuzasadnione i śmieszne: „Nie oddamy ani guzika”. Młodzi nie byli tacy durni, jak myśleli dorośli. Może nawet byli mądrzejsi od tych wszystkich dorosłych, którzy dali się omamić idiotycznej propagandzie. I tak będzie już do końca ich życia — nieprawda z każdych ust, ordynarne kłamstwo w prasie, wszyscy udają, że wierzą; przy każdej okazji zaprzeczają, że może być inaczej, ale kiedy staje się inaczej — z obojętnością przyznają rację nowemu.

Nie mogło być wątpliwości — wygramy. Tak, wygramy. Nikt nie miał chęci przyznać, że to niemożliwe, jakby przyznanie się do słabości było wyzute z godności. Jakby to powiedzieć…? Wulgarne. Czy to była strategia jaszczurów — wywyższać się arogancko, zawadiacko, a nuż przeciwnik zrezygnuje? Ale to puszenie się było tak nieudolne w tej poprawności politycznej, tak odbiegało od rzeczywistości, w którą ruszył świat, zostawiając Polskę daleko w tyle, że nie mogło być dla nich nadziei. Nie chroniło, ale prowokowało, i można sobie wyobrazić, jak dalece takie nadymanie się kurczaka mogło działać motywująco na każdego tygrysa, każdą młodą potęgę, aby najechać na to głupie państwo, zniszczyć raz na zawsze, unicestwić i pozbawić przyszłości. Ach, jak zaślepia nienawiść do słabszego, który w dodatku prowokuje swoją głupotą i napuszeniem. Jakby kłamstwo w prasie wewnętrznej, ordynarne zaprzeczanie rzeczywistości przez elity rządowe miało zostać w ten sposób ukarane przez czas i historię.

Jacy głupi byli lwowianie, kiedy sypali kwiaty na głowy ułanów jazłowieckich, odjeżdżających dwudziestego dziewiątego sierpnia na linię przyszłego frontu. Powodzenia, ułani. Do zobaczenia w obozie!

* * *

Nie było jeszcze we Lwowie tak smutnej jesieni.

Chciałoby się wyjść na defiladę trzeciego i jedenastego listopada, popatrzeć na dorożki z weteranami powstań wyzwoleńczych dziewiętnastego wieku, którzy Lwów upodobali sobie szczególnie, na ułanów… Tego już nie było. Chciałoby się iść do sklepu, aby kupić cukierki. Tego już nie było. Chciałoby się iść do księgarni, usiąść przy stoliku, otworzyć książkę, czytać, patrzeć na zamglone jesienne ulice Lwowa. Nawet tego… nawet tego już nie było.

Dużo zostało. Stały jeszcze domy, ludzie jeszcze chodzili, ale pojawiły się rzeczy, które były nie do pomyślenia. Tłok na dworcu kolejowym. Chamstwo, które wypełzło nie wiadomo skąd i po co. Brud, który nagle napłynął, jakby falą, już dwudziestego drugiego września i został na zawsze. Szare ubrania, stare buty, kobiety w chustkach, najgorsze możliwe łachy narzucone na ramiona, łatane worki zamiast przedwojennych teczek, zabrudzone turystyczne plecaki. Smród, jakiś dziwny smród potu i moczu, smaru, zbutwiałych ubrań, zaniedbanego bydła, zjełczałego masła — może po prostu taki był zaduch radzieckiego czełowieka. Pewnie ich czerwona krew też śmierdziała, nawet zanim zmieszała się z błotem gułagu i gnojem kołchozu. I jeszcze do tego wszystkiego należy dodać ten metaliczny odór nienawiści, jaki tężał w powietrzu i otaczał ich niewidzialnymi więzami, z których nie mogli się wyzwolić.

Szto się tu porobiło?

Nieufność. Strach. Niesnaski między ludźmi, którzy dotychczas żyli zgodnie. Tyle nowych rzeczy, które siedziały ukryte albo nie było ich wcale, nawet na przedmieściach, nawet w dzielnicach biedoty, która kiedyś, przed nową apokalipsą, też miała swój honor, swoje zasady, odrobinę sumienia w duszach i higieny na dłoniach — miała to wszystko, czego teraz nie miał nikt.

Ci, których podziwiano za hart ducha, byli po prostu otępiali; pod rządami Sowietów nie można było mówić o odwadze w przypadku nikogo. Jeżeli ktoś był odważny, ukrywał to tak dalece, że nie różnił się niczym od innych. Uczucia ludzkie jakoś bezwładnie opadały na dno duszy i rządziła twarda konieczność ukrywania prawdy. Gdyby ktoś tego jeszcze nie zauważył, należałoby to obwieścić w „Prawdzie”: nowi kolonizatorzy nie byli już tymi dawnymi najeźdźcami lwowskiej ziemi z Austrii i Czech, którzy sami się spolszczyli, zamiast zgermanizować ludność.

4.

Jan szedł ulicą jak zwykły przechodzień. Nawet jego ubiór nie odstawał tak bardzo od reszty mieszkańców miasta, jak można byłoby się spodziewać po przebierańcu z polskiej armii, odzianym w znoszone chłopskie portki i koszulę do kolan, skradzioną spod jakiejś chałupy — najwyraźniej własność jakiejś stukilowej ciężarnej kobiety-wielkoluda — zawiniętą w pasie w gruby tołb. Dla pełnego obrazu sytuacji można dodać, że miał na sobie zatęchły, wytarty kożuch, wyhandlowany od Żyda za cały swój żołnierski ekwipunek, i nieprzypominające butów jakieś człapaki, ale trzeba przyznać, że niedziurawe. Nie był wyjątkiem na ulicy. Wszyscy poprzebierali się teraz w łachmany, wyszukując w domu rzeczy nieprzystające do siebie, najbardziej niezgodne z modą sprzed okupacji, w miarę potrzeby naszywając sobie na zbyt eleganckie odzienie łaty, które po wojnie — „skończy się niedługo”, myśleli naiwnie — dałoby się odpruć. Po prawdzie jednak, był zauważalny pewien schemat niewyróżniania się bogatym strojem, ale i nieodstawania od reszty przez ubieranie rzeczy nadmiernie zniszczonych lub dziurawych. Każdy starał się wtopić w szary tłum, odziewając się w szare ubrania bez wyrazu. Gdyby więc przypatrzeć się trochę dłużej tej bezbarwnej masie ludzi, to przebranie Jana nie było idealne — nikt tu kożucha nie nosił, a i chłopskie długie gacie nie były tu spotykane.

Czekał w jakimś opuszczonym ogródku na przedmieściach tak długo, jak mógł, obliczywszy sobie czas potrzebny na przebycie zaledwie jednego kilometra w linii prostej do domu, tak aby zdążyć dokładnie przed zmrokiem. Wygłodzony, wyczerpany, nie myślał racjonalnie. Bo skąd mógł wiedzieć, że zastanie rodzinę? Albo że w ogóle zastanie jeszcze dom, a nie jakieś zgliszcza? Albo, nie znając nowych realiów, że nie natknie się na enkawudzistę zajmującego jego dawny pokój?

Jan szedł teraz, dziękując Bogu za pokrzywione ulice lwowskie, za pagórki i zbocza, którymi poprowadzone zostały kręte zaułki, za bramy łączące się w przejścia znane tylko miejscowym. Z takiego właśnie przejścia, otwierając furtkę, wyszedł wprost na rutynowy patrol, bez jakiejkolwiek szansy na bezpieczne wycofanie się.

— Dokumenty! — jakby odruchowo warknął pierwszy czerwonoarmiejec, może dlatego, że sam został zaskoczony przez Polaczka.

Jan skulił się w sobie i zaczął obmacywać kożuch. Nie znał obecnych relacji we Lwowie, zasad narzuconych przez okupanta, regulacji prawnych, prawidłowego sposobu reagowania na żądanie okazania papierów. Nie wiedział, jak się zachować — czy pokazując przedwojenne dokumenty, zostanie aresztowany, czy zostanie puszczony wolno? Zaszczuty i wyczerpany po długiej wędrówce z miejsca rozsypki jego oddziału, nie był w stanie ocenić tej sytuacji. Wszystko, co się rozegrało, stało się bez udziału jego świadomości.

Drugi w szeregu sołdat warknął niezrozumiale jakieś przekleństwo i szturchnął Jana lufą karabinu, obchodząc go i stając od strony bramki, z której wyszedł. Chłopak spojrzał z ukosa i wysupłał zza pazuchy jakieś zawiniątko. Podał je pierwszemu — zdaje się dowódcy tego patrolu — nie wiadomo właściwie, w jakim celu, przekupstwa czy udawania głupiego. Ale jakikolwiek był cel, został osiągnięty — uwaga ruskich skupiła się na tej szmacie, kiedy on wyszarpnął z zawiniętej w pasie koszuli visa, zabranego z kabury trupa napotkanego przy drodze, odbezpieczonego już — zgodnie z ponurą poradą oficera wracającego jak i on do miasta („Zawsze od teraz noś odbezpieczony albo nie noś w ogóle”) — i pierwszy raz wystrzelił do człowieka. Dwie kule trafiły z bliska w pierś, trzecia, przeznaczona dla kolejnego żołnierza, klasnęła w płot.

Jedyna droga ucieczki wiodła do przodu, ulicą, na widoku i bez większych szans. Przez kilka sekund żołnierze nie mogli dojść do siebie, zaskoczeni oporem i śmiercią. A potem rzucili się w pogoń. Ba, kilka sekund to niedużo, a w opustoszałych nagle uliczkach słychać było jeszcze kroki tego ścierwa, Polaczka, kiedy ten nagle dał nurka w bramę.

Nowy patrol dobiegł z sąsiedniej ulicy, zwabiony strzałami, i teraz pięciu ludzi wpadło na podwórko, przewracając dozorcę. Z dachu drewutni, na którą wskoczył chłopak, posypały się strzały, na oślep, bez celowania. Ostatnie naciśnięcie cyngla nic nie dało — zacięła się cholera albo skończyły naboje. Jan zeskoczył na drugą stronę, na kolejne podwórko, kiedy zahaczył o gałąź kobiecą koszulą, powiewającą teraz w całej okazałości. Ściągnęło go prawie na ziemię, a w tym czasie zaklekotały pierwsze kule. Był doskonałym celem dla ognia karabinowego czerwonoarmiejca, który zdążył pierwszy wskoczyć na budę i złożyć się do strzału. Ze zwierzęcym rykiem rozpaczy Jan wyrwał się do przodu, drąc ubranie, rzucając się na kolejny płot i wbijając się palcami w śliskie omszałe sztachety. Piekielne ukąszenie w ramieniu omal nie spowodowało, że na szczycie płotu spadł tam, skąd uciekał. Zacisnął zęby, czując całym sobą, jak szala jego żywota obraca się gwałtownie. Kiedy jednak znalazł się po drugiej stronie, odzyskał resztę sił. Kolejny spazmatyczny ruch ciała, kolejny parkan. Biegł równolegle do ulicy i tylko furtka, którą zauważył po prawej, uratowała mu życie. Rzucił się do niej, zeskakując w otwartą przestrzeń obszernego podwórka, prześladowany dźwiękiem gwizdków, które rozświstały się za nim. Wybiegł z bramy na ulicę, ale w swoim brudnym kożuchu, mokry na twarzy, z raną, której z powodu nadmiaru emocji jeszcze nie czuł, z kolbą bezużytecznego pistoletu wiszącego na sznurku na szyi, wyglądał jak ofiara, która za minutę przepadnie w kazamatach NKWD.

I dopiero mignięcie jakiejś twarzy w kolejnej bramie, jakaś ręka przyzywająca na tej wirującej ze zmęczenia ulicy wyrwały go z obłędu. To był ostatni możliwy moment. Jeszcze było przed nim kilka labiryntowych przejść, błądzenia po jakichś ogrodach, zanim usłyszał szczęk kluczy i zapach przedsionka.

Dopiero kiedy zapaliło się światło, mógł spojrzeć na swojego wybawcę. Oparta o ścianę, dysząc ciężko, ze strachu, z przejęcia, ze zmęczenia, stała Petra.

5.

Luty czterdziestego, cecha charakterystyczna: mróz — zniknęli leśniczy i osadnicy wojskowi, urzędnicy państwowi i kolejarze. Potem ich rodziny, bogaci gospodarze, kupcy i przemysłowcy, nauczyciele i kolejni urzędnicy. Potem, w czerwcu — uciekinierzy z zachodniej Polski. Potem, rok później — przepadli inteligenci, rzemieślnicy, rodziny oficerów polskich i policjantów, i dzieci z sierocińców, i dzieci z kolonii letnich.

Jan już dawno zdążył wyleczyć swoje draśnięcie, już dawno zdążył znaleźć dla siebie bezpieczne lokum (jakkolwiek żadne nie było pod Sowietami bezpieczne). Petra została na miejscu, z matką, a czasami z Oskarem, który przeczuwał najgorsze i starał się jak najczęściej nocować u Emilii. Petra patrzyła na to krzywo, ale nic nie mogła powiedzieć — czasy się zmieniły, a ona z matką ratowała Semczukowi życie.

Piotr zaginął we wrześniu. Petra nie miała o jego losach żadnych informacji. Od Urszuli Petra dowiedziała się, jaki jest jego adres. Jego rodzice nic nie wiedzieli. Po pierwszej wizycie na Łyczakowie, jeszcze we wrześniu, rodzice już nie chcieli jej wpuścić do domu. Bali się, jak zwierzęta.

I Petrze, i Emilii wydawało się, że potrafią odgonić od siebie groźbę aresztowania poprzez okłamywanie losu, oszukiwanie przeznaczenia. Wydało im się naturalne, że jeżeli będą udawały, iż Sowietów zwyczajnie nie ma, że nie istnieje zagrożenie, wówczas ono nie przyjdzie. Ich nieszczęściem stała się choroba Oskara. Nie mógł siedzieć gdzieś w ukryciu poza domem, jak robili to inni wrogowie ludu pracującego. Nie mógłby spać pod pryzmą liści w podmiejskim lasku czy choćby zamykać się w piwnicy. Semczuk musiał leżeć w cieple, domownicy musieli czekać.

Codziennie bawili się w inną grę. Dzielili się rolami i stawali się w ciągu dnia innymi osobami. Co innego mieli robić, kiedy już wykonali wszystkie prace, które dawniej, przed wojną, były obowiązkiem pokojówki — zdobyli danego dnia jedzenie, posprzątali, pozmywali? Oskar na swoim łóżku z wisielczym humorem odgrywał sceny przeznaczone dla chorych i umierających, role rzymskich imperatorów rozłożonych na swoich orgiastycznych leżankach, przy czym musiały być to role niewymagające biegania z mieczem ani nawet machania rękami.

Kiedy przyszli po nich, też bawili się w teatr. Odgrywali bohaterstwo i wiarę w sens tego, co robią. „Za Ojczyznę” — kontynuowali grę w głębi duszy, bo za mówienie głośno dostaliby kolbą karabinu w głowę. Wydawało im się, że będąc potulnymi, nikt ich nie rozdzieli, nikt nie pobije, nie zapomni dać racji żywnościowych na drogę, i że w ogóle jakoś to będzie.

Do ciężarówki wsiadali ze ściśniętymi gardłami, w których uwięzły słowa: „Horror, horror, horror!”.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: