Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Czwarty K - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
1 stycznia 2012
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Produkt niedostępny.  Może zainteresuje Cię

Czwarty K - ebook

Thriller polityczny. Nowym prezydentem Stanów Zjednoczonych zostaje potomek klanu Kennedych - Francis Xavier Kennedy. Jest bogaty, przystojny,niezwykle utalentowany, a po swoich sławnych stryjach - Johnie Fitzgeraldzie i Robercie, zamordowanych przed laty - odziedziczył charyzmat i młodzieńczy idealizm. Wydaje się, że Amerykę czeka ponownie okres gospodarczej, społecznej i politycznej prosperity. Seria tragicznych wydarzeń - śmierc papieża z rąk fanatyków nazywających siebie Chrystusami Przemocy, groźba zdetronowania bomby nuklearnej w Nowym Jorku, porwanie i zabójstwo przez terrorystów córki prezydenta USA - odmieniaja bieg historii. Francis Kennedy postanawia wykorzystać do zemsty całą potęgę swojego urzędu. Posunie się nawet do groźby wojny...

Kategoria: Horror i thriller
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-7885-172-1
Rozmiar pliku: 2,5 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

O książ­ce

No­wym pre­zy­den­tem Sta­nów Zjed­no­czo­nych zo­sta­je po­to­mek kla­nu Ken­ne­dych – Fran­cis Xa­vier Ken­ne­dy. Jest bo­ga­ty, przy­stoj­ny, nie­zwy­kle uta­len­to­wa­ny, a po swo­ich sław­nych stry­jach – Joh­nie Fit­zge­ral­dzie i Ro­ber­cie, za­mor­do­wa­nych przed laty-odzie­dzi­czył cha­ry­zmat i mło­dzień­czy ide­alizm. Wy­da­je się, że Ame­ry­kę cze­ka po­now­nie okres go­spo­dar­czej, spo­łecz­nej i po­li­tycz­nej pro­spe­ri­ty. Se­ria tra­gicz­nych wy­da­rzeń, w szcze­gól­no­ści śmierć pa­pie­ża z rąk fa­na­ty­ków na­zy­wa­ją­cych sie­bie Chry­stu­sa­mi Prze­mo­cy, groź­ba zde­to­no­wa­nia bom­by nu­kle­ar­nej w No­wym Jor­ku, po­rwa­nie i za­bój­stwo przez ter­ro­ry­stów pre­zy­denc­kiej cór­ki, od­mie­nia bieg hi­sto­rii. Fran­cis Ken­ne­dy po­sta­na­wia wy­ko­rzy­stać do ze­msty całą po­tę­gę swo­je­go urzę­du. Nie za­wa­ha się na­wet przed groź­bą woj­ny…MA­RIO PUZO

(1920-1999)

Pro­za­ik ame­ry­kań­ski, uro­dzo­ny w No­wym Jor­ku w bied­nej ro­dzi­nie wło­skich imi­gran­tów. Au­tor dzie­się­ciu po­wie­ści, książ­ki dla dzie­ci, opo­wia­dań przy­go­do­wych oraz kil­ku sce­na­riu­szy fil­mo­wych (m.in. do fil­mów o Su­per­ma­nie oraz sagi Oj­ciec Chrzest­ny Fran­ci­sa For­da Cop­po­li). W 1955 wy­dał swą pierw­szą po­wieść Mrocz­na are­na. Jego naj­słyn­niej­szym dzie­łem jest opu­bli­ko­wa­ny w 1969 Oj­ciec Chrzest­ny – saga o ame­ry­kań­skiej ro­dzi­nie ma­fij­nej sprze­da­na w USA w na­kła­dzie po­nad 20 mi­lio­nów eg­zem­pla­rzy i prze­tłu­ma­czo­na na kil­ka­dzie­siąt ję­zy­ków. W do­rob­ku li­te­rac­kim Puzo są też po­wie­ści Dzie­sią­ta Ale­ja, Czwar­ty K, Głup­cy umie­ra­ją, Sy­cy­lij­czyk, Ostat­ni don, Sześć gro­bów do Mo­na­chium oraz wy­da­ne po­śmiert­nie ty­tu­ły Omer­ta i Ro­dzi­na Bor­giów.

www.ma­rio­pu­zo.comRozdział 2

Rano, w Nie­dzie­lę Wiel­ka­noc­ną, Ro­meo i jego sek­cja, skła­da­ją­ca się z czte­rech męż­czyzn i trzech ko­biet, wy­sia­dła z fur­go­net­ki w peł­nym opo­rzą­dze­niu bo­jo­wym. Na uli­cach w po­bli­żu pla­cu Świę­te­go Pio­tra wmie­sza­li się w świą­tecz­nie odzia­ny tłum – ciż­bę ko­biet ob­no­szą­cych pa­ste­lo­we bar­wy wio­sny, jak­że te­atral­nych w swych od­święt­nych ka­pe­lu­szach, i męż­czyzn, wy­stro­jo­nych w je­dwab­ne kre­mo­we gar­ni­tu­ry, z żół­ty­mi krzy­ża­mi z pal­mo­wych li­ści przy­szy­ty­mi do klap ma­ry­na­rek. Dzie­ci pre­zen­to­wa­ły się jesz­cze bar­dziej olśnie­wa­ją­co: małe dziew­czyn­ki no­si­ły rę­ka­wicz­ki i pli­so­wa­ne su­kien­ki, chłop­cy zaś – gra­na­to­we ubran­ka od bierz­mo­wa­nia, a nad­to czer­wo­ne kra­wa­ty i śnież­no­bia­łe ko­szu­le. W tłu­mie znaj­do­wa­li się rów­nież księ­ża, ślą­cy swym wier­nym do­stoj­ne, acz po­god­ne uśmie­chy.

Ro­meo był tu ra­czej po­nu­rym piel­grzy­mem, na­chmu­rzo­nym świad­kiem cudu Zmar­twych­wsta­nia, uświę­ca­ją­ce­go ten wiel­ka­noc­ny po­ra­nek. Miał na so­bie nie­mal ża­łob­ny czar­ny gar­ni­tur, bia­łą sztyw­no na­kroch­ma­lo­ną ko­szu­lę i bia­ły kra­wat, pra­wie zu­peł­nie nie­wi­docz­ny na jej tle. Czar­ne buty, któ­re wzuł dziś na nogi, mia­ły gu­mo­we po­de­szwy. Za­piął sta­ran­nie płaszcz z wiel­błą­dziej weł­ny, aby przy­sło­nić za­wie­szo­ny w spe­cjal­nej po­chwie ka­ra­bin. Przez ostat­nie trzy mie­sią­ce od­by­wał z nim nie­ustan­ne ćwi­cze­nia strze­lec­kie, aż w koń­cu osią­gnął mor­der­czą wprost cel­ność.

Czte­rej męż­czyź­ni z jego gru­py prze­bra­ni byli za mni­chów-ka­pu­cy­nów, to­też no­si­li dłu­gie po­włó­czy­ste ha­bi­ty brud­no­brą­zo­we­go ko­lo­ru, ścią­gnię­te sze­ro­ki­mi płó­cien­ny­mi pa­sa­mi. Ich ton­su­ry przy­sła­nia­ły nie­wiel­kie cza­pecz­ki. Owe luź­ne stro­je mia­ły skry­wać gra­na­ty i ręcz­ne pi­sto­le­ty.

Trzy ko­bie­ty – wśród nich była tak­że An­nee – prze­bra­ły się za za­kon­ni­ce. Mia­ły na so­bie czar­no-bia­łe sza­ty, któ­re rów­nież kry­ły w swych fał­dach broń. An­nee i dwie inne „sio­stry” szły przo­dem, gdyż lu­dzie skwa­pli­wie ustę­po­wa­li im z dro­gi, tak iż Ro­meo po­dą­żał tyl­ko ich śla­dem. Za Ro­me­em szli czte­rej „mni­si” z jego sek­cji, bacz­ni na wszyst­ko, go­to­wi przyjść mu z po­mo­cą, je­śli­by za­trzy­ma­ła go po­li­cja pa­pie­ska.

W ten spo­sób lu­dzie Ro­mea zmie­rza­li w stro­nę pla­cu Świę­te­go Pio­tra, wto­pie­ni w ogrom­ny tłum, któ­ry gęst­niał z każ­dą chwi­lą. I w koń­cu, ni­czym czar­ne kor­ki uno­szo­ne wie­lo­barw­ną falą, spi­skow­cy za­trzy­ma­li się przy od­le­głej pie­rzei pla­cu, gdzie tyły za­bez­pie­cza­ły im mar­mu­ro­we ko­lum­ny i ka­mien­ne ścia­ny. Ro­meo przy­sta­nął nie­co na ubo­czu. Wy­pa­try­wał sy­gna­łu z dru­giej stro­ny pla­cu, gdzie Yabril i jego sek­cja za­ję­ci byli przy­mo­co­wy­wa­niem świę­tych fi­gu­rek do mu­rów.

Gru­pa Yabri­la skła­da­ła się z trzech męż­czyzn i trzech ko­biet, ubra­nych na spor­to­wo, w luź­ne kurt­ki. Męż­czyź­ni wy­po­sa­że­ni byli w pi­sto­le­ty, na­to­miast ko­bie­ty mo­zo­li­ły się nad fi­gur­ka­mi, ma­ły­mi sta­tu­et­ka­mi Chry­stu­sa, wy­peł­nio­ny­mi środ­ka­mi wy­bu­cho­wy­mi i za­pro­jek­to­wa­ny­mi w ten spo­sób, aby eks­plo­do­wa­ły za spra­wą im­pul­su ra­dio­we­go. Fi­gur­ki te przy­le­pia­ły do mu­rów kle­jem, i to tak sil­nym, że w ża­den spo­sób nie ustą­pił­by on pod na­po­rem rąk przy­pad­ko­wych cie­kaw­skich. Owe Chry­stu­si­ki były do­sko­na­le ob­my­śla­ne i wy­ko­na­ne z de­li­kat­nej masy pla­stycz­nej, za­bar­wio­nej na bia­ło i ufor­mo­wa­nej na dru­cia­nym szkie­le­cie. Spra­wia­ły wra­że­nie, iż sta­no­wią część po­zo­sta­łych wiel­ka­noc­nych de­ko­ra­cji, więc jako ta­kie były nie­ty­kal­ne.

Wy­ko­naw­szy za­da­nie, Yabril po­pro­wa­dził swój od­dzia­łek przez tłum, zmie­rza­jąc z pla­cu Świę­te­go Pio­tra do cze­ka­ją­cej nie­co da­lej fur­go­net­ki. Wy­słał jed­ne­go ze swych lu­dzi do Ro­mea, by wrę­czył mu na­daj­nik prze­sy­ła­ją­cy im­pul­sy ra­dio­we, nie­zbęd­ne do zde­to­no­wa­nia fi­gu­rek. A po­tem, za­jąw­szy wraz ze swą sek­cją miej­sca w fur­go­net­ce, po­pę­dził w stro­nę rzym­skie­go lot­ni­ska. Pa­pież In­no­cen­ty miał się po­ja­wić na bal­ko­nie do­pie­ro w trzy go­dzi­ny póź­niej. Dzia­ła­li za­tem zgod­nie z har­mo­no­gra­mem.

W fur­go­net­ce, od­cię­ty od wiel­ka­noc­ne­go zgieł­ku Rzy­mu, Yabril roz­my­ślał o pierw­szych swo­ich pla­nach, od któ­rych wszyst­ko się za­czę­ło…

W cza­sie pew­nej ak­cji, już parę lat temu, Ro­meo wspo­mniał, że pa­pież ma naj­sku­tecz­niej­szą ochro­nę ze wszyst­kich eu­ro­pej­skich głów pań­stwa. Yabril ro­ze­śmiał się i po­wie­dział: „A ko­muż przy­szło­by do gło­wy za­bi­jać pa­pie­ża? To tak, jak za­bi­jać węża, któ­ry nie ma jadu. Bez­u­ży­tecz­na sta­ra ku­kła, za któ­rą stoi z tu­zin in­nych bez­u­ży­tecz­nych sta­rych męż­czyzn, go­to­wych ją za­stą­pić. Ob­lu­bień­cy Chry­stu­sa, ze­spół dwu­na­stu wap­nia­ków w czer­wo­nych ka­pe­lu­szach. A cóż się zmie­ni na świe­cie wraz ze śmier­cią pa­pie­ża? Ro­zu­miem, że moż­na go po­rwać, bo jest naj­bo­gat­szym fa­ce­tem tego świa­ta. Ale za­bi­cie go przy­po­mi­na­ło­by uka­tru­pie­nie jasz­czur­ki wy­grze­wa­ją­cej się na słoń­cu”.

Ro­meo wy­su­wał ar­gu­men­ty na ko­rzyść swo­jej tezy i za­in­try­go­wał nimi Yabri­la. Pa­pie­ża czczą set­ki mi­lio­nów ka­to­li­ków na ca­łym świe­cie. Po­nad­to jest on sym­bo­lem ka­pi­ta­li­zmu, to­też po­pie­ra­ją go bur­żu­azyj­ne za­chod­nie spo­łecz­no­ści chrze­ści­jan. Pa­pież jest jed­ną z głów­nych pod­pór bu­dow­li, jaką wznio­sło to spo­łe­czeń­stwo. Tak więc, je­śli­by zo­stał za­bi­ty, był­by to szok i strasz­li­wy cios psy­chicz­ny dla wro­gie­go świa­ta, gdyż pa­pież jest uwa­ża­ny za przed­sta­wi­cie­la Boga na zie­mi. Ro­dzi­ny pa­nu­ją­ce Ro­sji oraz Fran­cji zo­sta­ły wy­mor­do­wa­ne dla­te­go, że one tak­że uwa­ża­ły, iż pra­wo do rzą­dze­nia zo­sta­ło im dane przez Boga, lecz owe za­bój­stwa pchnę­ły ludz­kość na dro­gę po­stę­pu. Bóg – to oszu­stwo ze stro­ny bo­ga­tych, to opium dla bie­da­ków, pa­pież zaś jest głów­nym ziem­skim dys­po­nen­tem jego po­nu­rej mocy. Nie­mniej nadal był to tyl­ko bar­dzo mgli­sty za­mysł. Do­pie­ro Yabril roz­wi­nął ową kon­cep­cję. Te­raz ope­ra­cja na­bra­ła roz­ma­chu, któ­ry za­dzi­wił Ro­mea i na­peł­nił Yabri­la sa­mo­uwiel­bie­niem.

Ro­meo, po­mi­mo ca­łej swej ga­da­ni­ny i po­świę­ceń, nie był kimś, kogo Yabril mógł­by uwa­żać za praw­dzi­we­go re­wo­lu­cjo­ni­stę. Yabril stu­dio­wał dzie­je wło­skich ter­ro­ry­stów. Byli oni bar­dzo do­brzy, gdy szło o mor­do­wa­nie głów ko­ro­no­wa­nych; uczy­li się tego od Ro­sjan, któ­rzy w koń­cu, po wie­lu pró­bach, zdo­ła­li sprząt­nąć swo­je­go cara. W rze­czy sa­mej Wło­si za­po­ży­czy­li od Ro­sjan na­zwę, któ­rej Yabril nie zno­sił – Chry­stu­so­wie Prze­mo­cy.

Yabril ze­tknął się raz z ro­dzi­ca­mi Ro­mea. Oj­ciec, czło­wiek bez­u­ży­tecz­ny, pa­so­żyt na cie­le ludz­ko­ści. Miał wszyst­ko – szo­fe­ra, oso­bi­ste­go słu­żą­ce­go i wiel­kie­go, po­dob­ne­go do owcy psa, któ­re­go uży­wał na wa­bia, by móc za­cze­piać ko­bie­ty na bul­wa­rach. Po­sia­dał jed­nak rów­nież nie­na­gan­ne ma­nie­ry. Było wprost rze­czą nie­moż­li­wą nie lu­bić go. Chy­ba że było się jego sy­nem.

Mat­ka – rów­nież pięk­ność, w ty­po­wy dla sys­te­mu ka­pi­ta­li­stycz­ne­go spo­sób pa­zer­na na pie­nią­dze i klej­no­ty, żar­li­wa ka­to­licz­ka. Wspa­nia­le ubra­na, cho­dzi­ła co­dzien­nie rano na mszę wraz z or­sza­kiem słu­żą­cych. Po do­peł­nie­niu tego obo­wiąz­ku resz­tę dnia po­świę­ca­ła na przy­jem­no­ści. Po­dob­nie jak jej mąż była wzglę­dem sie­bie bar­dzo po­błaż­li­wa, wia­ro­łom­na i nie­zwy­kle od­da­na swe­mu je­dy­ne­mu sy­no­wi, Ro­me­owi.

I oto te­raz ta szczę­śli­wa ro­dzi­na zo­sta­nie w koń­cu uka­ra­na. Oj­ciec, ka­wa­ler mal­tań­ski, mat­ka, ko­bie­ta pod­trzy­mu­ją­ca co­dzien­ną więź z Chry­stu­sem, a ich syn – mor­der­ca pa­pie­ża. Więc nie ma w tym cie­nia zdra­dy, roz­my­ślał Yabril. Ech, bied­ny Ro­meo, spę­dzisz parę kiep­skich dni, kie­dy do­wiesz się o mo­jej zdra­dzie.

Je­śli nie li­czyć owych kro­ków osta­tecz­nych, ukar­to­wa­nych przez Yabri­la, Ro­meo znał cały plan ak­cji. „Do­kład­nie tak jak w sza­chach – mó­wił. – Szach kró­lo­wi, szach kró­lo­wi i mat. Po pro­stu pięk­ne”.

Yabril spoj­rzał na ze­ga­rek. Jesz­cze na­stęp­ne pięt­na­ście mi­nut. Fur­go­net­ka z umiar­ko­wa­ną pręd­ko­ścią zmie­rza­ła au­to­stra­dą w kie­run­ku lot­ni­ska.

Pora było za­czy­nać. Ze­brał od swe­go od­dzia­łu wszyst­kie pi­sto­le­ty i gra­na­ty i wło­żył je do wa­liz­ki. Gdy fur­go­net­ka przy­sta­nę­ła przed ter­mi­na­lem lot­ni­ska, Yabril wy­siadł pierw­szy. Wóz po­je­chał da­lej, by wy­sa­dzić resz­tę od­dzia­łu przy in­nym wej­ściu. Yabril po­wo­li prze­szedł przez ter­mi­nal, nio­sąc wa­liz­kę i wy­pa­tru­jąc taj­nych agen­tów ochro­ny. Tuż przed punk­tem kon­tro­l­nym wszedł do skle­pu z upo­min­ka­mi i kwia­ta­mi. Na drzwiach wi­sia­ła wy­wiesz­ka ZA­MKNIĘ­TE, wy­pi­sa­na ja­skra­wo­czer­wo­ny­mi i zie­lo­ny­mi li­te­ra­mi. Był to znak, że może tam wejść bez­piecz­nie, a nad­to że do skle­pu nie będą za­glą­dać żad­ni inni klien­ci.

Ko­bie­ta w skle­pie była tle­nio­ną blon­dyn­ką o prze­sad­nym ma­ki­ja­żu i cał­kiem prze­cięt­nej uro­dzie, ale za to o cie­płym za­chę­ca­ją­cym gło­sie i buj­nym cie­le, ko­rzyst­nie wy­glą­da­ją­cym w pro­stej weł­nia­nej su­kien­ce, moc­no ścią­gnię­tej w ta­lii pa­skiem.

– Przy­kro mi – po­wie­dzia­ła do Yabri­la. – Na wy­wiesz­ce jest cał­kiem wy­raź­nie na­pi­sa­ne, że już za­mknę­li­śmy. W koń­cu jest to prze­cież Nie­dzie­la Wiel­ka­noc­na. – Ale jej głos był przy­ja­zny, nie ra­ził opry­skli­wo­ścią. Uśmiech­nę­ła się ła­god­nie.

Yabril rzu­cił jej w od­po­wie­dzi za­szy­fro­wa­ne zda­nie, po pro­stu sy­gnał roz­po­znaw­czy:

– Chry­stus wpraw­dzie zmar­twych­wstał, ale­ja nadal mu­szę po­dró­żo­wać w in­te­re­sach.

Wy­cią­gnę­ła rękę i wzię­ła odeń wa­liz­kę.

– Czy sa­mo­lot od­la­tu­je o cza­sie? – za­py­tał Yabril.

– Tak – od­par­ła ko­bie­ta. – Ma­cie całą go­dzi­nę. Czy za­szły ja­kieś zmia­ny?

– Nie – po­wie­dział Yabril. – Ale pa­mię­taj, wszyst­ko za­le­ży od cie­bie.

A po­tem wy­szedł. Nig­dy przed­tem nie wi­dział tej ko­bie­ty i nig­dy wię­cej jej już nie zo­ba­czy, a ona zna­ła je­dy­nie pew­ną kon­kret­ną fazę ope­ra­cji. Spraw­dził na ta­bli­cy czas od­lo­tu. Tak, sa­mo­lot wy­star­tu­je o cza­sie.

Ko­bie­ta była jed­ną z nie­licz­nych człon­kiń Pierw­szej Set­ki. Umiesz­czo­no ją w skle­pie trzy lata temu, jako wła­ści­ciel­kę, i w cią­gu tego cza­su, dzia­ła­jąc na­der ostroż­nie i ko­rzy­sta­jąc ze swych uwo­dzi­ciel­skich ta­len­tów, na­wią­za­ła sto­sun­ki z per­so­ne­lem ter­mi­na­lu li­nii lot­ni­czej, a tak­że ze straż­ni­ka­mi ochro­ny. Spryt­nie upo­wsze­dni­ła zwy­czaj omi­ja­nia ska­ne­rów na punk­tach kon­tro­l­nych, by móc do­rę­czać pacz­ki lu­dziom w sa­mo­lo­tach. Nie ro­bi­ła tego zbyt czę­sto, a jed­nak trud­no mó­wić, by zda­rza­ło się to jej rzad­ko. W trze­cim roku pra­cy na­wią­za­ła ro­mans z jed­nym z uzbro­jo­nych straż­ni­ków, któ­ry mógł ge­stem swo­jej ręki otwo­rzyć dro­gę przez nie­ska­ne­ro­wa­ne przej­ście. Jej ko­cha­nek miał tego dnia dy­żur; obie­ca­ła mu lunch i sje­stę na za­ple­czu skle­pu. To­też zgło­sił się na ochot­ni­ka na służ­bę w Nie­dzie­lę Wiel­ka­noc­ną.

Lunch cze­kał już na sto­le na za­ple­czu, gdy opróż­nia­ła wa­liz­kę, by upchnąć broń w we­so­łych ko­lo­ro­wych pu­deł­kach z pre­zen­ta­mi od Guc­cie­go. Wsu­nę­ła pu­deł­ka do li­lio­wych pa­pie­ro­wych re­kla­mó­wek i cze­ka­ła, póki do od­lo­tu nie zo­sta­ło już tyl­ko dwa­dzie­ścia mi­nut. Po­tem, trzy­ma­jąc tor­bę obie­ma rę­ka­mi, gdyż była ona tak cięż­ka, iż za­cho­dzi­ła oba­wa, że pa­pier może się ro­ze­rwać, nie­zdar­nie po­bie­gła w kie­run­ku ko­ry­ta­rza, gdzie znaj­do­wa­ło się przej­ście bez ska­ne­ra. Jej ko­cha­nek z ga­lan­te­rią prze­pu­ścił ją na dru­gą stro­nę. Ob­da­rzy­ła go czu­łym uśmie­chem. Kie­dy wcho­dzi­ła na po­kład sa­mo­lo­tu, ste­war­de­sa roz­po­zna­ła ją i po­wie­dzia­ła, chi­cho­cząc: „Jak zwy­kle, Li­vio”. Ko­bie­ta prze­szła przez kla­sę tu­ry­stycz­ną i wresz­cie zo­ba­czy­ła Yabri­la, któ­ry sie­dział tam wraz z trze­ma męż­czy­zna­mi i trze­ma ko­bie­ta­mi ze swo­jej sek­cji. Jed­na z ko­biet wy­cią­gnę­ła ręce, by prze­jąć cięż­ką pacz­kę.

Ko­bie­ta zna­na jako Li­via od­da­ła pa­ku­nek w stę­sk­nio­ne ra­mio­na tam­tej, a na­stęp­nie od­wró­ci­ła się i wy­bie­gła z sa­mo­lo­tu. Wró­ci­ła do skle­pu i skoń­czy­ła na za­ple­czu przy­go­to­wa­nia do lun­chu.

Straż­nik ochro­ny, Fa­en­zi, był jed­nym z tych wspa­nia­łych wło­skich sam­ców, stwo­rzo­nych, zda się, je­dy­nie po to, aby za­chwy­cać ko­bie­ty. Fakt, że był przy­stoj­ny, sta­no­wił tyl­ko naj­drob­niej­szą z jego za­let. Co waż­niej­sze, był jed­nym z tych męż­czyzn o cu­dow­nym uspo­so­bie­niu, któ­rzy są cał­ko­wi­cie za­do­wo­le­ni z gamy swych ta­len­tów i za­się­gu am­bi­cji. Fa­en­zi no­sił mun­dur pra­cow­ni­ka lot­ni­ska z do­sto­jeń­stwem god­nym na­po­le­oń­skie­go mar­szał­ka; jego wąsy były rów­nie schlud­ne i za­dba­ne jak za­dar­ty no­sek sub­ret­ki. Ła­two było do­strzec, że uwa­ża, iż ma od­po­wie­dzial­ną pra­cę i speł­nia waż­ny obo­wią­zek wzglę­dem pań­stwa. Na prze­cho­dzą­ce ko­bie­ty spo­glą­dał czu­le i do­bro­tli­wie, gdyż znaj­do­wa­ły się one pod jego ochro­ną. Ko­bie­ta o imie­niu Li­via do­strze­gła go pra­wie na­tych­miast w pierw­szym dniu jego służ­by i ozna­ko­wa­ła jako swo­ją wła­sność. Po­cząt­ko­wo trak­to­wał ją z do­sko­na­łą sy­now­ską kur­tu­azją, lecz ona wkrót­ce po­ło­ży­ła temu kres, sto­su­jąc la­wi­nę za­lot­nych po­chlebstw, kil­ka cza­ru­ją­cych po­dar­ków, któ­re su­ge­ro­wa­ły ta­jo­ne bo­gac­two, a na­stęp­nie wie­czor­ne prze­ką­ski w swo­im bu­ti­ku. To­też po­ko­chał ją, a przy­najm­niej był jej od­da­ny ni­czym pies swe­mu po­błaż­li­we­mu panu. Była bo­wiem źró­dłem sma­ko­ły­ków.

Li­via też czu­ła się przy nim do­brze. Był wspa­nia­łym i po­god­nym ko­chan­kiem, któ­re­mu nig­dy nie po­sta­ła w gło­wie żad­na bar­dziej waż­ka myśl. To­też wo­la­ła go w łóż­ku od tych po­nu­rych mło­dych re­wo­lu­cjo­ni­stów, zże­ra­nych przez po­czu­cie winy, drę­czo­nych wy­rzu­ta­mi su­mie­nia, z któ­ry­mi sy­pia­ła tyl­ko z tej przy­czy­ny, że byli jej to­wa­rzy­sza­mi w po­li­tycz­nej wie­rze.

Stał się jej ulu­bień­cem. Na­zy­wa­ła go czu­łym imie­niem Zon­zi. Kie­dy wszedł do skle­pu i za­mknął drzwi na klucz, po­de­szła doń, prze­peł­nio­na naj­go­ręt­szym pra­gnie­niem i uczu­ciem, nie­mniej z nie­czy­stym su­mie­niem. Bied­ny Zon­zi. Wło­ska bry­ga­da an­ty­ter­ro­ry­stycz­na wszyst­ko za­raz wy­śle­dzi i spo­strze­że jej znik­nię­cie ze sce­ny. Zon­zi nie­chyb­nie prze­chwa­lał się swym suk­ce­sem mi­ło­snym – w koń­cu była prze­cież doj­rza­łą i do­świad­czo­ną ko­bie­tą, a więc nie mu­siał aż do prze­sa­dy strzec jej ho­no­ru. Ich zwią­zek zo­sta­nie od­kry­ty. Bied­ny Zon­zi, ten lunch bę­dzie jego ostat­nią go­dzi­ną szczę­ścia.

Za­czę­li się więc ko­chać. Spo­koj­nie i ze znaw­stwem z jej stro­ny, a z en­tu­zja­zmem i ra­do­ścią, gdy szło o jej part­ne­ra. Li­via za­sta­na­wia­ła się nad iro­nią fak­tu, że oto od­da­je się czyn­no­ści, któ­ra spra­wia jej do­głęb­ną ra­dość, a jed­nak słu­ży za­ra­zem jej ce­lom re­wo­lu­cjo­nist­ki. Zon­zi po­nie­sie karę za swo­ją dumę i aro­gan­cję, za swe pro­tek­cjo­nal­ne uczu­cie do nie­mło­dej już prze­cież ko­bie­ty. I wła­śnie to ona od­nie­sie tak­tycz­ne i stra­te­gicz­ne zwy­cię­stwo. A jed­nak żal jej Zon­zie­go. Ja­kiż był pięk­ny nagi! Ta oliw­ko­wa skó­ra, te wiel­kie sar­nie oczy, smo­li­ste wło­sy, wspa­nia­ły wąs i pe­nis oraz ją­dra twar­de ni­czym z brą­zu. „Ach, Zon­zi, Zon­zi – szep­ta­ła wtu­liw­szy war­gi w szcze­li­nę jego ud. – Pa­mię­taj, że cię ko­cham”. Nie było to praw­dą, lecz może wspo­mnie­nie tych słów po­zwo­li mu sca­lić roz­bi­te ego, gdy bę­dzie od­sia­dy­wał swój wy­rok w wię­zie­niu.

Na­kar­mi­ła go do syta, wy­pi­li bu­tel­kę zna­ko­mi­te­go wina, a po­tem znów się ko­cha­li. Zon­zi ubrał się, po­ca­ło­wał ją na po­że­gna­nie i od­szedł w ra­do­snym prze­świad­cze­niu, iż na­praw­dę za­słu­gu­je na tak przy­chyl­ny los. Gdy wy­szedł, ro­zej­rza­ła się po skle­pie. Ze­bra­ła wszyst­kie swe rze­czy wraz z za­pa­so­wy­mi ubra­nia­mi i wpa­ko­wa­ła je do wa­liz­ki Yabri­la. Było to czę­ścią in­struk­cji. Po Yabri­lu nie po­win­no tu zo­stać ani śla­du. Jej ostat­nim za­da­niem było star­cie wszyst­kich od­ci­sków pal­ców, ja­kie mo­gła zo­sta­wić w skle­pie, lecz sta­no­wi­ło to je­dy­nie dzia­ła­nie po­zor­ne. Praw­do­po­dob­nie nie uda się jej ze­trzeć wszyst­kich. Na­stęp­nie wzię­ła wa­liz­kę, wy­szła ze skle­pu, za­mknę­ła go i opu­ści­ła ter­mi­nal. Na ze­wnątrz, w ja­skra­wym wiel­ka­noc­nym słoń­cu, cze­ka­ła na nią w sa­mo­cho­dzie ko­bie­ta z jej wła­snej sek­cji. Wsia­da­jąc do wozu, Li­via po­ca­ło­wa­ła ją na po­wi­ta­nie i stwier­dzi­ła nie­mal z ża­lem:

– Dzię­ki Bogu, że to już ko­niec.

Tam­ta od­po­wie­dzia­ła:

– Nie było to ta­kie złe. Za­ro­bi­ły­śmy dzię­ki skle­po­wi.

Yabril i jego gru­pa za­ję­li miej­sca w sek­to­rze kla­sy tu­ry­stycz­nej, po­nie­waż The­re­sa Ken­ne­dy, cór­ka pre­zy­den­ta Sta­nów Zjed­no­czo­nych, po­dró­żo­wa­ła pierw­szą kla­są z sze­ścio­ma ludź­mi ob­sta­wy. Yabril nie chciał, aby ci zo­ba­czy­li, jak jego sek­cja od­bie­ra prze­sył­kę z bro­nią, opa­ko­wa­ną na po­do­bień­stwo pre­zen­tów. Wie­dział tak­że, że The­re­sa Ken­ne­dy wsią­dzie do­pie­ro tuż przed od­lo­tem, że wcze­śniej we­wnątrz sa­mo­lo­tu ochro­ny nie bę­dzie, bo ci fa­ce­ci nig­dy nie mie­li po­ję­cia, kie­dy cór­ka pre­zy­den­ta zmie­ni swe za­mia­ry. Yabril po­my­ślał więc, że mu­sie­li się pew­nie z cza­sem stać bar­dzo nie­dba­li i roz­le­ni­wie­ni.

Sa­mo­lot, od­rzu­to­wiec jum­bo, świe­cił ra­czej pust­ka­mi. Nie­wie­lu lu­dzi we Wło­szech wy­bie­ra się gdzieś w po­dróż w samą Nie­dzie­lę Wiel­ka­noc­ną, to­też Yabril za­sta­na­wiał się, dla­cze­go robi to aku­rat cór­ka pre­zy­den­ta. Tak czy owak była ka­to­licz­ką, choć ostat­nio ule­gła co­kol­wiek wpły­wom no­wej re­li­gii li­be­ral­nej le­wi­cy, naj­bar­dziej po­gar­dza­nej ten­den­cji po­li­tycz­nej. Ale fakt, iż w sa­mo­lo­cie nie było zbyt wie­lu pa­sa­że­rów, od­po­wia­dał jego pla­nom. Stu za­kład­ni­ków ła­twiej jest kon­tro­lo­wać.

W go­dzi­nę póź­niej, kie­dy sa­mo­lot znaj­do­wał się już w po­wie­trzu, Yabril po­grą­żył się w fo­te­lu, a tym­cza­sem ko­bie­ty za­czę­ły zry­wać z pa­kun­ków pa­pier fir­mo­wy Guc­cie­go. Trzej męż­czyź­ni na­to­miast uży­li swo­ich ciał jako pa­ra­wa­nów, na­chy­la­jąc się nad po­rę­cza­mi fo­te­li i wio­dąc oży­wio­ne roz­mo­wy ze swy­mi to­wa­rzysz­ka­mi. A jako że w po­bli­żu nie sie­dzie­li żad­ni inni pa­sa­że­ro­wie, ście­śni­li się jak gdy­by w ma­łym pry­wat­nym krę­gu. Ko­bie­ty wrę­czy­ły Yabri­lo­wi gra­na­ty owi­nię­te w ozdob­ny pa­pier, a on szyb­ko ukrył je pod odzie­żą. Trzej męż­czyź­ni otrzy­ma­li krót­kie pi­sto­le­ty ma­szy­no­we i scho­wa­li je pod ma­ry­nar­ka­mi. Yabril rów­nież wziął pi­sto­let, a trzy ko­bie­ty same za­dba­ły o swo­je uzbro­je­nie.

Kie­dy już wszyst­ko było go­to­we, Yabril za­cze­pił prze­cho­dzą­cą środ­kiem ste­war­de­sę. Zo­ba­czy­ła gra­na­ty i roz­py­lacz, nim jesz­cze Yabril wy­szep­tał swo­je roz­ka­zy i ujął ją za rękę. Zna­ny był mu ów jak­że ty­po­wy wy­raz zdzi­wie­nia, a na­stęp­nie szo­ku i stra­chu. Ści­skał jej spo­co­ną dłoń i uśmie­chał się. Dwóch jego lu­dzi usta­wi­ło się tak, by trzy­mać w sza­chu sek­tor tu­ry­stycz­ny. Yabril, wciąż ści­ska­jąc rękę ste­war­de­sy, wszedł do pierw­szej kla­sy. Go­ry­le z Se­cret Se­rvi­ce na­tych­miast go zo­ba­czy­li, za­uwa­ży­li gra­na­ty i spo­strze­gli pi­sto­let. Yabril uśmiech­nął się do nich.

– Po­zo­stań­cie na swo­ich miej­scach, pa­no­wie – po­wie­dział.

Cór­ka pre­zy­den­ta z wol­na od­wró­ci­ła gło­wę i spoj­rza­ła Yabri­lo­wi w oczy. Twarz jej jak gdy­by nie­co ze­sztyw­nia­ła, ale nie prze­stra­szy­ła się zbyt­nio. Jest dziel­na, po­my­ślał Yabril. I taka ład­na. Na­praw­dę szko­da. Po­cze­kał, aż trzy ko­bie­ty z jego od­dzia­łu zaj­mą swe sta­no­wi­ska z sek­to­rze pierw­szej kla­sy, a po­tem ka­zał ste­war­de­sie otwo­rzyć drzwi pro­wa­dzą­ce do ka­bi­ny pi­lo­tów. Yabril czuł, że oto wni­ka w mózg ogrom­ne­go wie­lo­ry­ba i spra­wia, że cała resz­ta cia­ła sta­je się bez­rad­na.

Kie­dy The­re­sa Ken­ne­dy spo­strze­gła Yabri­la, od razu go roz­po­zna­ła, a jej cia­łem wstrzą­snął dreszcz obrzy­dze­nia. Był tym de­mo­nem, przed któ­rym ją ostrze­ga­no. W jego po­cią­głej śnia­dej twa­rzy cza­ił się ja­kiś dzi­ki wy­raz, a ma­syw­na dol­na szczę­ka przy­da­wa­ła ca­ło­ści cech ob­li­cza z kosz­ma­ru. Za­wie­szo­ne na ma­ry­nar­ce gra­na­ty, a tak­że i ten je­den, któ­ry ści­skał w ręce, wy­glą­da­ły jak ocię­ża­łe, zie­lon­ka­we ro­pu­chy. Po­tem uj­rza­ła jesz­cze trzy ko­bie­ty ubra­ne w ciem­ne spodnie i bia­łe ma­ry­nar­ki, z pi­sto­le­ta­mi ma­szy­no­wy­mi w rę­kach. Po pierw­szym szo­ku na­stęp­nym od­ru­chem The­re­sy Ken­ne­dy była re­ak­cja dziec­ka, któ­re coś prze­skro­ba­ło. Do dia­bła, wpa­ko­wa­ła ojca w kło­po­ty i nig­dy już nie zdo­ła po­zbyć się swo­ich lu­dzi ze służ­by spe­cjal­nej. Pa­trzy­ła, jak Yabril zmie­rza do ka­bi­ny pi­lo­tów, nadal trzy­ma­jąc ste­war­de­sę za rękę. Od­wró­ci­ła gło­wę, żeby wy­mie­nić spoj­rze­nie z do­wód­cą swej ob­sta­wy, ale ten w na­pię­ciu przy­glą­dał się uzbro­jo­nym ko­bie­tom.

W tej sa­mej chwi­li je­den z lu­dzi Yabri­la wszedł do pierw­szej kla­sy, trzy­ma­jąc w ręku gra­nat. Któ­raś z ko­biet ka­za­ła dru­giej ste­war­de­sie pod­nieść słu­chaw­kę in­ter­ko­mu. Przez gło­śnik po­pły­nę­ły sło­wa. Dało się w nich uchwy­cić nie­znacz­ne tyl­ko drże­nie.

– Wszy­scy pa­sa­że­ro­wie, pro­szę za­piąć pasy. Sa­mo­lot zo­stał opa­no­wa­ny przez gru­pę re­wo­lu­cyj­ną. Pro­szę za­cho­wać spo­kój i cze­kać na dal­sze in­struk­cje. Pro­szę nie wsta­wać z miejsc. Pro­szę nie się­gać do ba­ga­żu pod­ręcz­ne­go. Pro­szę za­cho­wać spo­kój. Przede wszyst­kim spo­kój.

W ka­bi­nie pi­lo­tów pod­eks­cy­to­wa­ny ka­pi­tan zwró­cił się do wcho­dzą­cej ste­war­de­sy:

– Hej, w ra­diu wła­śnie mó­wi­li, że ktoś do­pie­ro co strze­lił do pa­pie­ża. – Po­tem zo­ba­czył wcho­dzą­ce­go w ślad za ste­war­de­są Yabri­la i jego usta za­mar­ły w nie­mym „O”, sło­wa uwię­zły w ustach. Ni­czym na ilu­stra­cji z ko­mik­su, po­my­ślał Yabril, wzno­sząc za­ra­zem rękę, w któ­rej trzy­mał gra­nat. Ale ten pi­lot mó­wił, że ktoś „strze­lał do pa­pie­ża”. Czyż­by Ro­meo chy­bił? Czyż­by cała ak­cja skoń­czy­ła się fia­skiem? Tak czy owak Yabril nie miał in­ne­go wyj­ścia. Na­ka­zał pi­lo­to­wi, żeby zmie­nił kurs i skie­ro­wał jum­bo jeta do arab­skie­go pań­stwa Sher­ha­ben.

Ro­meo i jego gru­pa po­że­glo­wa­li po­przez od­mę­ty tłu­mu i do­tar­li do rogu pla­cu, osło­nię­te­go przez ka­mien­ny mur, gdzie utwo­rzy­li swą wła­sną wy­sep­kę. An­nee, ubra­na w ha­bit za­kon­ni­cy, sta­ła tuż przed Ro­me­em, kry­jąc w fał­dach swej sza­ty go­to­wy do strza­łu pi­sto­let. Mia­ła osła­niać do­wód­cę, tak aby dać mu czas nie­zbęd­ny do wy­strze­le­nia. Inni człon­ko­wie sek­cji, w po­dob­nych prze­bra­niach, utwo­rzy­li krąg o ta­kiej śred­ni­cy, by Ro­meo mógł za­cho­wać od­po­wied­nią swo­bo­dę ru­chów. Do przy­by­cia pa­pie­ża po­zo­sta­ły im jesz­cze trzy go­dzi­ny.

Ro­meo oparł się o ka­mien­ny mur, przy­mru­żył oczy, chro­niąc je przed bla­skiem wiel­ka­noc­ne­go, po­ran­ne­go słoń­ca, i jesz­cze raz prze­biegł my­ślą prze­ćwi­czo­ne już wcze­śniej eta­py ca­łej ak­cji. Kie­dy po­ja­wi się pa­pież, Ro­meo klep­nie w ra­mię męż­czy­znę sto­ją­ce­go tuż obok, po le­wej stro­nie, a ten na­tych­miast uru­cho­mi apa­rat wy­sy­ła­ją­cy im­puls ra­dio­wy, któ­ry z ko­lei zde­to­nu­je świę­te fi­gur­ki po prze­ciw­nej stro­nie pla­cu. W chwi­li eks­plo­zji Ro­meo wy­cią­gnie ka­ra­bin i wy­strze­li – rzecz musi być do­kład­nie zgra­na w cza­sie, tak aby jego wy­strzał zda­wał się tyl­ko echem po­zo­sta­łych wy­bu­chów. Po­tem upu­ści broń, mni­si i za­kon­ni­ce sku­pią się wo­kół nie­go, a póź­niej wspól­nie spró­bu­ją wy­mknąć się z pla­cu. Po­śród fi­gu­rek znaj­do­wa­ły się rów­nież świe­ce dym­ne, to­też cały plac Świę­te­go Pio­tra spo­wi­ją nie­ba­wem ob­ło­ki dymu. Po­wsta­nie okrop­ne za­mie­sza­nie i wy­buch­nie pa­ni­ka. W tych wa­run­kach po­win­no mu się udać zbiec. Ci spo­śród wi­dzów, któ­rzy będą tuż obok, mogą oka­zać się nie­bez­piecz­ni, bo zda­dzą so­bie spra­wę z jego wy­czy­nu, ale na­pór ucie­ka­ją­cych tłu­mów ry­chło ich roz­dzie­li. Ci, któ­rzy będą na tyle upar­ci, że ru­szą za nim w po­goń, zo­sta­ną za­strze­le­ni.

Ro­meo czuł, iż pierś zra­sza mu zim­ny pot. Ogrom­ny tłum wy­ma­chu­ją­cy w gó­rze kwia­ta­mi stał się te­raz mo­rzem bie­li i fio­le­tu, różu i czer­wie­ni. Dzi­wił się ra­do­ści tych lu­dzi, ich wie­rze w Zmar­twych­wsta­nie, ich eks­ta­zie na­dziei wy­ra­ża­ją­cej sprze­ciw wo­bec sa­mej śmier­ci. Wy­tarł ręce o płaszcz i po­czuł pod ma­te­ria­łem cię­żar za­wie­szo­ne­go na szel­kach ka­ra­bi­nu. Stwier­dził, że nogi za­czy­na­ją go bo­leć i drę­twieć. Prze­stał jed­nak roz­my­ślać o do­le­gli­wo­ściach cia­ła, aby móc ja­koś prze­trwać owe dłu­gie go­dzi­ny, któ­re przyj­dzie mu spę­dzić w ocze­ki­wa­niu, aż pa­pież po­ja­wi się na bal­ko­nie.

Znów od­ży­ły za­po­mnia­ne sce­ny z dzie­ciń­stwa. Przy­go­to­wy­wa­ny do bierz­mo­wa­nia przez pew­ne­go ro­man­tycz­ne­go księ­dza, wie­dział, iż star­szy kar­dy­nał w czer­wo­nym ka­pe­lu­szu spraw­dza zgon ko­lej­nych pa­pie­ży, stu­ka­jąc ich w czo­ła srebr­nym młot­kiem. Czy rze­czy­wi­ście robi się tak nadal? Tym ra­zem ów mło­tek mu­siał­by być chy­ba moc­no za­krwa­wio­ny. Cie­ka­we, jak też może wy­glą­dać taki mło­tek? Czy jest wiel­ko­ści za­baw­ki? Cięż­ki i na tyle duży, by moż­na nim było wbić gwóźdź? Z pew­no­ścią jest to ja­kaś pa­miąt­ka z cza­sów Re­ne­san­su, cały wy­sa­dza­ny dro­gi­mi ka­mie­nia­mi, praw­dzi­we dzie­ło sztu­ki. Tak czy owak, zbyt mało dziś zo­sta­nie z gło­wy pa­pie­ża, aby móc w nią po­stu­kać; ka­ra­bin, któ­ry miał przy so­bie, na­ła­do­wa­ny był po­ci­ska­mi z ekra­zy­tem. A Ro­meo nie wąt­pił w cel­ność swe­go strza­łu. Wie­rzył w swo­ją le­wo­ręcz­ność; być man­ci­no zna­czy­ło od­no­sić suk­ce­sy w spor­tach, w mi­ło­ści i oczy­wi­ście – we wszyst­kich mor­der­czych po­czy­na­niach.

Trwa­jąc w ocze­ki­wa­niu, Ro­meo dzi­wił się, że nie drę­czą go żad­ne wy­rzu­ty su­mie­nia ani też uczu­cie, że oto stoi w ob­li­czu świę­to­kradz­twa. W koń­cu wy­cho­wa­no go prze­cież na pra­wo­wi­te­go ka­to­li­ka, do tego miesz­kał w mie­ście, któ­re­go każ­da uli­ca i bu­dy­nek przy­po­mi­na­ły dzie­je wcze­sne­go chrze­ści­jań­stwa. Na­wet stąd wi­dział ko­pu­la­ste da­chy świą­tyń, po­dob­ne do mar­mu­ro­wych dys­ków przy­sła­nia­ją­cych nie­bo, sły­szał głę­bo­kie, nio­są­ce po­cie­chę, a jed­nak za­ra­zem onie­śmie­la­ją­ce tony dzwo­nów ko­ściel­nych. Na wiel­kim okrą­głym pla­cu wi­dział fi­gu­ry mę­czen­ni­ków, wdy­chał po­wie­trze aż dusz­ne od nie­zli­czo­nych wią­za­nek wio­sen­nych kwia­tów, przy­nie­sio­nych tu­taj przez praw­dzi­wych wy­znaw­ców Chry­stu­sa.

Ogar­nął go na­gle znie­wa­la­ją­cy za­pach wiel­kich ilo­ści kwie­cia. Przy­po­mnie­li mu się mat­ka i oj­ciec, a tak­że ko­sme­ty­ki, któ­rych zwy­kli uży­wać, aby roz­pro­szyć odór swych mięk­kich i wy­pie­lę­gno­wa­nych śród­ziem­no­mor­skich ciał.

I wów­czas ogrom­ny tłum, odzia­ny w od­święt­ne ubra­nia, wy­buch­nął na­gle wrza­wą: „Pa­pież, pa­pież, pa­pież!”. Sto­jąc w żół­ta­wym bla­sku słoń­ca wcze­snej wio­sny, w dole, u stóp ka­mien­nych rzeźb anio­łów, lu­dzie nie­stru­dze­nie do­ma­ga­li się bło­go­sła­wień­stwa swo­je­go pa­ste­rza. W koń­cu po­ja­wi­ło się dwóch spo­wi­tych w czer­wo­ne sza­ty kar­dy­na­łów i wy­cią­gnę­ło ręce w ge­ście bło­go­sła­wień­stwa. Nie­ba­wem też na bal­ko­nie uka­zał się pa­pież In­no­cen­ty.

Był bar­dzo sta­rym czło­wie­kiem. Okry­wał go śnież­no­bia­ły or­nat; na nim no­sił zło­ty krzyż oraz ha­fto­wa­ne w krzy­że pal­lium. Na gło­wie miał bia­łą piu­skę, a na sto­pach – tra­dy­cyj­ne ni­skie, czer­wo­ne pan­to­fle, z wy­szy­ty­mi na no­skach zło­ty­mi krzy­ża­mi. Na pal­cu dło­ni, wznie­sio­nej te­raz w po­wi­tal­nym ge­ście, wid­niał pon­ty­fi­kal­ny pier­ścień ry­ba­ka, świę­te­go Pio­tra.

Tłum rzu­cał w górę całe na­rę­cza kwia­tów, lu­dzie wzno­si­li okrzy­ki, a cały bal­kon mi­go­tał w bla­sku słoń­ca, tak jak­by miał rów­nież za­miar opaść, we­spół z płat­ka­mi kwia­tów.

W tej wła­śnie chwi­li Ro­meo po­czuł lek­ki dreszcz, taki sam, jaki we wcze­snej mło­do­ści wy­wo­ły­wa­ły u nie­go wszel­kie sym­bo­le wia­ry. Przy­po­mniał so­bie kar­dy­na­ła, któ­ry udzie­lał mu sa­kra­men­tu bierz­mo­wa­nia, czło­wiecz­ka w czer­wo­nym ka­pe­lu­szu, o twa­rzy po­zna­czo­nej śla­da­mi po ospie, twa­rzy iście dia­bel­skiej. A po­tem do­znał unie­sie­nia, któ­re po­grą­ży­ło go w od­mę­tach bło­go­sta­nu i naj­wyż­szej ra­do­ści. Ro­meo klep­nął w ra­mię swe­go pod­wład­ne­go, aże­by ten wy­słał czym prę­dzej od­po­wied­ni sy­gnał ra­dio­wy.

Pa­pież uniósł ra­mio­na spo­wi­te w bia­łe rę­ka­wy. Czy­nił to, by od­po­wie­dzieć na chó­ral­ne wo­ła­nie Papa! Papa! Aby wszyst­kich po­bło­go­sła­wić, by uczcić świę­to Wiel­kiej Nocy, Zmar­twych­wsta­nia Pań­skie­go, by wresz­cie po­zdro­wić ka­mien­ne anio­ły roz­miesz­czo­ne tuż obok mu­rów. Ro­meo wy­su­nął ka­ra­bin spod płasz­cza; dwaj mni­si z jego gru­py, któ­rzy sta­li tuż przed nim, przy­klęk­nę­li, od­sła­nia­jąc mu wi­dok. An­nee usta­wi­ła się tak, aby mógł wes­przeć lufę na jej ra­mie­niu. Męż­czy­zna – sto­ją­cy te­raz za nim – nadał sy­gnał ra­dio­wy, ma­ją­cy zde­to­no­wać fi­gur­ki-miny po dru­giej stro­nie pla­cu.

Wy­bu­chy wstrzą­snę­ły po­sa­da­mi ścian, chmu­ra dymu buch­nę­ła w po­wie­trze, a za­pach kwia­tów na­sy­cił się wo­nią zgni­li­zny za spra­wą swą­du przy­pa­la­ne­go mię­sa. I w tym wła­śnie mo­men­cie Ro­meo, wy­ce­lo­waw­szy naj­pierw sta­ran­nie, po­cią­gnął za spust. Eks­plo­zje po dru­giej stro­nie pla­cu za­mie­ni­ły po­wi­tal­ny krzyk tłu­mów w coś, co brzmia­ło ni­czym skwir sta­da nie­zli­czo­nych mew.

Na bal­ko­nie po­stać pa­pie­ża unio­sła się jak­by w górę, bia­ła piu­ska po­fru­nę­ła w po­wie­trze, za­wi­ro­wa­ła w gwał­tow­nych po­dmu­chach za­gęsz­czo­ne­go po­wie­trza, a po­tem – już jako okrwa­wio­ny strzęp – po­szy­bo­wa­ła w dół, wprost na gło­wy tłu­mu. Jęk zgro­zy, prze­ra­że­nia i zwie­rzę­cej wście­kło­ści wy­peł­nił te­raz plac, bo­wiem cia­ło pa­pie­ża osu­nę­ło się bez­wład­nie na po­ręcz bal­ko­nu. Zło­ty krzyż ko­ły­sał się swo­bod­nie, a pal­lium na­sią­ka­ło czer­wie­nią.

Nad pla­cem prze­ta­cza­ły się chmu­ry ka­mien­ne­go pyłu. Ru­nę­ły mar­mu­ro­we zło­my roz­bi­tych anio­łów i świę­tych. Za­pa­no­wa­ła upior­na ci­sza, tłum za­marł na wi­dok zwłok ar­cy­ka­pła­na. Wszy­scy wi­dzie­li te­raz jego zdru­zgo­ta­ną gło­wę. I wy­bu­chła pa­ni­ka. Lu­dzie ucie­ka­li z pla­cu, tra­tu­jąc szwaj­car­skich gwar­dzi­stów, któ­rzy usi­ło­wa­li od­ciąć im dro­gę. Barw­ne re­ne­san­so­we mun­du­ry uto­nę­ły wśród ciż­by prze­ra­żo­nych wier­nych.

Ro­meo upu­ścił ka­ra­bin na zie­mię. Oto­czo­ny przez swo­ją gru­pę uzbro­jo­nych mni­chów i za­kon­nic, po­zwo­lił unieść się z pla­cu na uli­ce Rzy­mu. Mo­gło­by się wy­da­wać, że stra­cił chwi­lo­wo wzrok, gdyż za­ta­czał się ni­czym śle­piec. An­nee uję­ła go za ra­mię i we­pchnę­ła do cze­ka­ją­cej już fur­go­net­ki. Ro­meo przy­sła­niał uszy dłoń­mi, aby nie sły­szeć wrza­sków, trząsł się zmo­żo­ny szo­kiem, a na­stęp­nie falą bez­brzeż­ne­go zdu­mie­nia, jak gdy­by do­ko­na­ne mor­der­stwo było tyl­ko snem.

Yabril i jego gru­pa ob­ję­li te­raz peł­ną kon­tro­lę nad jum­bo je­tem, le­cą­cym zgod­nie z pla­nem z Rzy­mu do No­we­go Jor­ku. Sek­tor pierw­szej kla­sy zo­stał opróż­nio­ny ze wszyst­kich pa­sa­że­rów, z wy­jąt­kiem The­re­sy Ken­ne­dy.

The­re­sa była te­raz chy­ba bar­dziej za­cie­ka­wio­na niż prze­stra­szo­na. Za­fa­scy­no­wa­ło ją to, że po­ry­wa­cze tak ła­two upo­ra­li się z jej od­dzia­łem służb spe­cjal­nych, po­ka­zu­jąc ob­sta­wie po pro­stu środ­ki wy­bu­cho­we, któ­re mie­li roz­miesz­czo­ne po ca­łym cie­le, co ozna­cza­ło w prak­ty­ce, że ja­ki­kol­wiek wy­strze­lo­ny po­cisk może prze­kształ­cić sa­mo­lot w garść odłam­ków, roz­rzu­co­nych gdzieś po nie­bie. Za­uwa­ży­ła, że trzej męż­czyź­ni i trzy ko­bie­ty byli bar­dzo szczu­pli i mie­li na­pię­te, ner­wo­we twa­rze, ta­kie ja­kie mają za­zwy­czaj wy­bit­ni lek­ko­atle­ci w chwi­lach in­ten­syw­ne­go wy­sił­ku i emo­cji wal­ki. Męż­czy­zna-po­ry­wacz wy­pchnął na­raz jed­ne­go z jej agen­tów ochro­ny, a po­tem wlókł go da­lej przez otwar­te przej­ście w kla­sie tu­ry­stycz­nej. To­wa­rzy­szą­ca mu ko­bie­ta trzy­ma­ła wpraw­dzie pi­sto­let w po­go­to­wiu, nie­mniej za­cho­wy­wa­ła pe­wien dy­stans. Kie­dy któ­ryś z go­ry­li wzbra­niał się opu­ścić The­re­sę, ko­bie­ta unio­sła broń i przy­sta­wi­ła mu lufę do gło­wy. Jej groź­ne spoj­rze­nie zda­wa­ło się do­wo­dzić, iż na­praw­dę by­ła­by go­to­wa po­cią­gnąć za spust; roz­war­ła lek­ko war­gi, aby ulżyć na­pię­ciu mię­śni wo­kół ust. W tym mo­men­cie The­re­sa ode­pchnę­ła swo­je­go straż­ni­ka i sta­nę­ła oko w oko z ko­bie­tą, któ­ra uśmiech­nę­ła się z ulgą i ru­chem ręki dała jej znać, by usia­dła.

The­re­sa ob­ser­wo­wa­ła te­raz kie­ru­ją­ce­go ak­cją Yabri­la. Za­cho­wy­wał on dy­stans wo­bec wszel­kich wy­da­rzeń, był ni­czym re­ży­ser, któ­ry śle­dzi grę swo­ich ak­to­rów. Zda­wa­ło się, iż nie wy­da­je roz­ka­zów, lecz co naj­wy­żej udzie­la wska­zó­wek i rzu­ca drob­ne su­ge­stie. Uśmie­cha­jąc się ła­god­nie, dał jej znak, by nie ru­sza­ła się z miej­sca. Było to za­cho­wa­nie czło­wie­ka, któ­ry do­glą­da ko­goś, kogo po­wie­rzo­no jego spe­cjal­nej pie­czy. Po­tem wszedł do ka­bi­ny pi­lo­tów. Je­den z po­ry­wa­czy, sto­jąc w czę­ści tu­ry­stycz­nej, pil­no­wał wej­ścia do pierw­szej kla­sy. Dwie ko­bie­ty sta­ły nie­opo­dal The­re­sy, ple­ca­mi do sie­bie, i trzy­ma­ły broń w po­go­to­wiu. Ste­war­de­sa ob­słu­gi­wa­ła in­ter­kom. Pod nad­zo­rem po­ry­wa­cza prze­ka­zy­wa­ła pa­sa­że­rom naj­śwież­sze wia­do­mo­ści. Wszy­scy ci ter­ro­ry­ści wy­da­wa­li się ja­cyś dziw­nie mali, jak na spraw­ców aż tak do­nio­słe­go aktu ter­ro­ru.

Yabril udzie­lił pi­lo­to­wi po­zwo­le­nia, by nadał przez ra­dio wia­do­mość, iż sa­mo­lot zo­stał upro­wa­dzo­ny, i by okre­ślił nową tra­sę lotu do Sher­ha­be­nu. Wła­dze ame­ry­kań­skie doj­dą w ten spo­sób do wnio­sku, że ich je­dy­nym pro­ble­mem jest wy­ne­go­cjo­wa­nie zwy­kłych żą­dań arab­skich ter­ro­ry­stów.

Tym­cza­sem sa­mo­lot kon­ty­nu­ował lot w no­wym kie­run­ku i po­zo­sta­wa­ło je­dy­nie cze­kać. Yabril ma­rzył o Pa­le­sty­nie, ta­kiej jaką znał, gdy był jesz­cze dziec­kiem, a jego dom stał po­śród zie­lo­nej oazy na pu­sty­ni, gdy jego oj­ciec i mat­ka byli świe­tli­sty­mi anio­ła­mi, a pięk­ny Ko­ran, któ­ry spo­czy­wał na biur­ku ojca, w każ­dej chwi­li mógł umoc­nić go w wie­rze.

I wszyst­ko to się skoń­czy­ło, po­śród mor­der­czych sza­rych ob­ło­ków dymu, wśród ognia i odłam­ków bomb spa­da­ją­cych z góry. Przy­szli Izra­el­czy­cy i oto do­szedł na­gle do wnio­sku, że całe dzie­ciń­stwo przyj­dzie mu spę­dzić w ja­kimś wiel­kim obo­zie je­niec­kim zło­żo­nym z nędz­nych chat, w wiel­kiej osa­dzie prze­peł­nio­nej jed­nym tyl­ko uczu­ciem – nie­na­wi­ścią do Ży­dów. Do tych sa­mych Ży­dów, któ­rych tak chwa­lił Ko­ran.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: