Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Dajmon: fantazja - ebook

Wydawnictwo:
Rok wydania:
2011
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Dajmon: fantazja - ebook

Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.

Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.

Kategoria: Klasyka
Zabezpieczenie: brak
Rozmiar pliku: 277 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

FAN­TA­ZJA.

A glo­ria non si va per via fio­rit­ta.

Dant .

Lwów.

Na­kła­dem Księ­gar­ni Gu­bry­no­wi­cza i Schmid­ta.

1879.

Woj­cie­cho­wi

Hra­bie­mu

Dzie­du­szyc­kie­mu na pa­miąt­kę prze­sy­ła

Au­tor.

5. li­sto­pa­da 1878. r.

Dre­zno.

….Ad­r­jan miał, gdy z mat­ką w po­dróż do Włoch się wy­bie­rał, lat trzy­dzie­ści; był więc, a ra­czej po­wi­nien był być w sile wie­ku. Umy­sło­wo rósł jesz­cze i po­tęż­niał z dniem każ­dym, ale to wzma­ga­nie się na du­chu od­by­wa­ło się wi­docz­nie kosz­tem cia­ła i or­ga­ni­zmu.

We­dle fran­cuz­kie­go wy­ra­że­nia, miecz po­chwę roz­dzie­rał i zu­ży­wał.

Me za­wsze było to wi­docz­ne, i du­sza mia­ła w nim jesz­cze siłę tak ogrom­ną, że już zu­ży­te 1 star­ga­ne przed­wcze­śnie cia­ło – dźwi­ga­ła na za­wo­ła­nie, da­wa­ła mu utra­co­ną po­tę­gę mło­do­ści. Ale po każ­dym ta­kim wy­sił­ku i zwy­cięz­twie nad wy­sła­błem cia­łem, mści­ło się ono, od­dzia­ły­wa­jąc na du­cha i na­wza­jem czy­niąc go, choć na krót­ko, nie­wol­ni­kiem swo­im. Na­ów­czas Ad­r­jan pa­dał na łóż­ko, le­żał dy­sząc, bez­myśl­ny na po­zór, znę­ka­ny, ma­jąc już prze­czu­cia śmier­ci, choć ża­den wi­docz­ny symp­tom cho­ro­by jej nie zwia­sto­wał.

Po­trze­bo­wał spo­czyn­ku, ci­szy, i w ja­kimś pół śnie, drę­czo­ny ma­ra­mi go­rącz­ko­we­mi, wi­ją­ce­mi się po mó­zgu bez­ład­nie, po­dob­ne­mi do wi­bra­cji strun, na któ­rych nie­daw­no brzmia­ła mu­zy­ka, nie był już pa­nem sie­bie.

Swiat ze­wnętrz­ny sta­wał mu się tak ob­cym, iż fe­no­me­na jego nie dzia­ła­ły już na zmy­sły stę­pio­ne.

Po­mi­mo ta­kie­go za­wcze­sne­go zu­ży­cia wszyst­kich władz, ja­kie­mi go ob­fi­cie wy­po­sa­ży­ła na­tu­ra, – wy­glą­dał jesz­cze mło­do, w twa­rzy miał od­blask wio­sen­ny, ży­ciem du­cho­wem wy­szla­chet­nio­ne ob­li­cze jego dziw­ną pięk­no­ścią ja­śnia­ło. "Wi­dać po niem było, że to wy­czer­pa­nie nie po­cho­dzi­ło z nad­uży­cia cie­le­snych sił, ale z walk we­wnętrz­nych i wy­sił­ków umy­słu…

Śred­nie­go wzro­stu, pięk­nej po­sta­wy, kształt­ny i zręcz­ny, we wszyst­kich ru­chach mimo wie­dzy i woli pe­łen stroj­ny ary­sto­kra­tycz­nym wdzię­kiem, zwra­cał uwa­gę ob­cych na­wet i naj­obo­jęt­niej­szych wy­ra­zem twa­rzy ry­sów nad­zwy­czaj re­gu­lar­nych, czy­stych, po­są­go­wych, czar­ne­mi oczy­ma peł­ne­mi bla­sku, smut­kiem ust jak­by wiecz­ną na­masz­czo­nych go­ry­czą, czo­łem za­okrą­glo­nem wspa­nia­le, bia­łem, za­le­d­wie kil­ku fał­da­mi przed­wcze­sne­mi roz­cię­tem.

Twarz ta wpraw­dzie umia­ła się naj­nie­spo­dzia­niej zmie­niać i z ła­god­nej sta­wać groź­ną, ale rzad­ko obcy mógł go po­chwy­cić w tej chwi­li wal­ki, gdy się ona pięt­no­wa­ła Ave wszyst­kich ry­sach, psu­jąc uro­czą har­mo­nię jaką im nada­wał olim­pij­ski spo­kój dni po­wsze­dnich.

Wiel­kie po­czu­cie god­no­ści wła­snej czy­ni­ło go bacz­nym nie­zmier­nie na spo­sób, w jaki się ob­cym lu­dziom przed­sta­wiał. Od dzie­cięc­twa czuł w so­bie ge­niusz, i ob­cho­dził się z nim jak go­spo­darz, któ­ry naj­do­stoj­niej­sze­go go­ścia ma w domu.

Ge­niu­szo­wi temu, z głę­bo­ką weń wia­rą, po­świę­cił wszyst­ko – szczę­ście, mło­dość, po­kój, ser­ce; na­wet to czem roz­po­rzą­dzać nie miał pra­wa – ser­ca tych, co go ko­cha­li.

Od pierw­sze­go prze­bu­dze­nia się tej my­śli, miał tyl­ko jed­ną tro­skę: to, co w so­bie czuł w ca­łym bla­sku i po­tę­dze, świa­tu po­ka­zać, i zmu­sić świat, by temu Daj­mo­no­wi jego bił czo­łem.

Ad­r­jan czuł się po­etą.

Oprócz kil­ku prób mło­dzień­czych, istot­nie tak pięk­nych for­mą i tak wie­le obie­cu­ją­cych, iż ogól­ny za­chwyt obu­dzi­ły, nie chciał Ad­r­jan już póź­niej ni­czem się dać po­znać, z żad­ną po­ezją swo­ją wejść w szran­ki.

Pra­co­wał, wy­si­lał się, mio­tał, aby stwo­rzyć ar­cy­dzie­ło, od razu wy­stą­pić mi­strzem, dać choć­by jed­nę tyl­ko wiel­ką pieśń, a po niej – bo­daj za­milk­nąć i umrzeć. Szczę­ściem czy nie­szczę­ściem los dał mu tyl­ko mat­kę, opie­kun­kę je­dy­ną, któ­ra go mia­ła jed­ne­go; ubó­stwia­ła go, wie­rzy­ła weń, po­ślu­bi­ła jego ma­rze­nia, jemu i im po­świę­ca­jąc wszyst­ko.

Nic więc swo­bod­ne­mu roz­wi­ja­niu się po my­śli wła­snej nie sta­wa­ło na dro­dze.

Bar­dzo pręd­ko, po­mi­mo przy­wią­za­nia do mat­ki, Ad­r­jan za­wo­jo­waw­szy ją, uczuł się wyż­szym nad nią, żył z nią tyl­ko w związ­ku ser­ca, ale nie my­śli.

Z tych się przed nią nie spo­wia­dał. Ona mu tego nie mia­ła za złe, w po­ko­rze du­cha mó­wiąc so­bie, że nie mo­gła się­gnąć my­śla­mi tam, gdzie ge­niusz sy­now­ski skrzy­dła jego uno­si­ły.

Sto­su­nek bar­dzo czu­ły był na­po­zór zim­ny; spo­ty­ka­li się… z sobą, gdy on zstę­po­wał na po­ziom rze­czy­wi­sto­ści, na któ­rym ona w po­ko­rze, za­wsze mu słu­żyć go­to­wa, cier­pli­wie nań ocze­ki­wa­ła.

Znacz­niej­szą część dnia Ad­r­jan spę­dzał sam za­mknię­ty, czy­ta­jąc, ro­jąc, two­rząc – albo na roz­mo­wach z bar­dzo szczu­płą garst­ką tych, któ­rych do pew­nej, róż­nie stop­nio­wa­nej po­ufa­ło­ści przy­pusz­czał. Nie zwie­rzał się jed­nak z pra­cy swej ni­ko­mu, i nie do­pusz­czał spoj­rzeć w nią… pro­fa­nom.

Nie mó­wił, nie my­ślał, nie żył ni­czem, tyl­ko tą jed­ną żą­dzą utwo­rze­nia ar­cy­dzie­ła; ale ją no­sił za­mknię­tą, le­d­wie się wy­da­jąc z ogól­ne­mi za­ry­sa­mi cze­goś ol­brzy­mie­go….

Ży­cie mu­sia­ło się za­sto­so­wać do tego celu. Wszyst­ko, co mo­gło wy­wo­łać na­tchnie­nie, spo­tę­go­wać je, ubar­wić, było dla nie­go po­żą­da­ne, resz­ta obo­jęt­na. Pod­że­gał się, sma­gał mo­ral­nie i ma­ter­jal­nie, zmu­sza­jąc się do two­rze­nia…

Na samo jed­nak na­tchnie­nie wcze­śnie za­prze­stał się spusz­czać; prze­ko­nał się, od­gadł ra­czej, iż obok nie­go sta­nąć musi roz­wa­ga, na­uka, ra­chu­ba pew­na, sąd straż­nik. Przy­cho­dzi­ły też oba­wy, aby na­tchnie­nie nie za­śle­pi­ło w są­dzie, by sąd nie zła­mał na­tchnie­nia, a trwo­gi te i mio­ta­nia się czy­ni­ły go praw­dzi­wym mę­czen­ni­kiem.

Stan ten roz­go­rącz­ko­wa­nia trwał już pra­wie bez prze­rwy od lat prze­szło dzie­się­ciu.

W po­cząt­kach ta wal­ka we­wnętrz­na była jesz­cze wa­ha­ją­cą się, nie­okre­ślo­ną, ży­cie i mło­dość od­zy­ski­wa­ły swe pra­wa chwi­lo­wo; – póź­niej plan przy­szło­ści sta­nął że­la­zny, nie­po­ru­szo­ny, pod­dać mu się mu­sia­ło wszyst­ko.

W ta­kiem pa­so­wa­niu się z my­śla­mi, z sobą, z tą żą­dzą nie­za­spo­ko­jo­ną nig­dy, Ad­r­jan do­szedł do lat pra­wie trzy­dzie­stu, nie czu­jąc się zła­ma­nym ani ze­sta­rza­łym….

Mat­ka tyl­ko z prze­ra­że­niem po­strze­gła, że w oczach jej więd­nął. Twarz tra­ci­ła świe­żość mło­dzień­czą, oczy na­bie­ra­ły cho­ro­bli­we­go bla­sku, ręce wy­bie­la­łe i schu­dłe mia­ły drga­nia spa­zma­tycz­ne.

We­zwa­ny le­karz, przy­ja­ciel domu, po ostroż­nem zba­da­niu go z da­le­ka, pod­szep­nął wy­jazd za gra­ni­cę, gdzieś ku po­łu­dnio­wi, ku gó­rom, roz­tar­gnie­nie, za­ję­cie, któ­re­by zmu­si­ło ode­rwać się od sa­mot­ne­go za­gry­za­nia się my­śla­mi.

Spy­ta­ny, nad spo­dzie­wa­nie wszel­kie, Ad­r­jan… na po­dróż się zgo­dził. Chciał ją na­przód od­by­wać sam, ale mat­ka bła­ga­ją­co mu się na­rzu­ci­ła. Po­zwo­lić mu­siał, aby mu to­wa­rzy­szy­ła.

Wy­jazd na czas praw­do­po­dob­nie dłuż­szy z domu, na wę­drów­kę kosz­tow­ną, któ­rej trwa­nia i fan­ta­zji ob­li­czyć nie było po­dob­na, nie­ma­łem był za­da­niem dla mat­ki. Wszyst­ko do­tąd spo­czy­wa­ło w jej rę­kach, na jej gło­wie i ser­cu.

Mu­sia­ła my­śleć nie­tyl­ko o te­raź­niej­szo­ści, ale i o przy­szło­ści, o tem, aże­by, gdy się raz na­ro­dzi ar­cy­dzie­ło, twór­ca jego miał do cze­go po­wró­cić na zie­mię i być szczę­śli­wym jak pro­sty śmier­tel­nik.

Nie po­wąt­pie­wa­ła by­najm­niej, że ar­cy­dzie­ło przyj­dzie na świat, że Ad­r­jan uspo­ko­jo­ny po­tem, znaj­dzie to­wa­rzysz­kę ży­cia i zstą­pi z tych wy­żyn, na któ­rych te­raz prze­by­wał, aby spo­cząć na ło­nie ro­dzi­ny.

Ma­ją­tek, któ­ry po­zo­stał po ojcu Ad­r­ja­na, do­syć był znacz­ny, ale jak wszyst­kie u nas po­sia­dło­ści ziem­skie miał cię­ża­ry, wy­ma­gał tro­skli­we­go za­rzą­dza­nia, nie za­wsze rów­ne da­wał do­cho­dy. Zdać go na ręce lu­dzi obo­jęt­nych, nie­zdol­nych ra­dzić so­bie w każ­dym ra­zie, nie było po­dob­na. Wo­la­ła­by była może po­zo­stać tu sama i pra­co­wać dla syna, gdy­by ge­niusz jego nie po­trze­bo­wał opie­ki i nie­ustan­ne­go niań­cze­nia.

Szczę­ściem dla utra­pio­nej mat­ki mia­ła ona pod ręką przy­ja­cie­la, na któ­rym mo­gła po­le­gać.

Był nim nie­ja­ki pan ka­pi­tan By­lec­ki, nie­gdyś żoł­nierz, te­raz hrecz­ko­siej, któ­ry się w pani Kla­rze nie­gdyś ko­chał na za­bój, nie że­nił się cze­ka­jąc na nią, po owdo­wie­niu mo­dlił się o jej rękę, a nie otrzy­maw­szy nic, oprócz za­pew­nie­nia przy­jaź­ni, po­zo­stał jej wier­nym słu­gą.

By­lec­ki trzy­mał znacz­ną w są­siedz­twie dzier­ża­wę. Był to do­rad­ca, opie­kun, peł­no­moc­nik, po­wier­nik za­prze­da­ny jej cia­łem i du­szą. Uśmiech wdo­wy, wej­rze­nie, po­da­nie ręki, do­bre sło­wo wy­na­gra­dza­ło mu jego tru­dy. Czło­wiek był w so­bie za­mknię­ty, nie wy­da­ją­cy się z tem co no­sił we środ­ku, poj­mu­ją­cy wszyst­ko ła­two i ja­sno, a ła­god­ny jak dzie­cię.

Przy cha­rak­te­rze bar­dzo dziel­nym zda­wać się mógł czę­sto czło­wie­kiem sła­bym, tak dla dru­gich wy­ro­zu­mia­łym był i po­bła­ża­ją­cym, choć dla sie­bie był nie­ubła­ga­ny.

Mó­wił mało, za­gad­nię­ty za­czy­nał od otwar­te­go wy­po­wie­dze­nia praw­dy, ale gdy mu za­prze­cza­no, wal­ki o utrzy­ma­nie się przy swem zda­niu nie to­czył; mil­czał wpręd­ce, choć stał przy swo­jem.

Nie­mło­dy już, miał po­wierz­chow­ność lu­dzi, co tyl­ko do pew­ne­go kre­su ze­sta­rzeć mogą. Zna­no go od lat wię­cej dzie­się­ciu ta­kim sa­mym za­wsze, jak­by już za­wię­dłym na wie­ki. Ubie­rał się nie­zmien­nie jed­na­ko­wo na świąt­ki i piąt­ki, nie cho­ro­wał nig­dy, fan­ta­zyi nie miał żad­nych. W domu go­spo­da­rzył pil­no, a całą po­cie­chą jego było po­je­chać do sę­dzi­ny, tam kil­ka go­dzin prze­sie­dzieć, i po­kar­miw­szy się jej wej­rze­niem, wró­cić pod swą sa­mot­ną strze­chę.

Ad­r­ja­na tro­chę nie­cier­pli­wił ten przy­ja­ciel domu tak bar­dzo skrom­ny, nie od­ro­sły od zie­mi – ale ko­chał go, bo nie­po­dob­na było nie ko­chać ta­kie­go ser­decz­ne­go czło­wie­ka. Jemu tyl­ko wy­da­wał się… on po­spo­li­tym, pro­za­icz­nym, i do po­ję­cia ge­niu­szu pod­nieść się nie­ma­ja­cym siły.

Ile razy przy­jeż­dżał ka­pi­tan, Ad­r­jan był zmu­szo­ny dla nie­go za­mknąć się w so­bie, zni­żać i cho­dzić z nim po zie­mi; do nie­bios, w ob­ło­ki pod­nieść go nie było po­dob­na.

Sę­dzi­na, któ­ra go le­piej zna­ła, bo był wszyst­kich jej my­śli po­wier­ni­kiem, sta­ra­ła się nie­raz prze­ko­nać syna, że za mało go ceni,. że są­dzi za su­ro­wo.

Ad­r­jan się uśmie­chał, zo­sta­jąc przy swo­jem.

Gdy dok­tor za­wy­ro­ko­wał, że po­dróż za gra­ni­cę była po­trzeb­na, bied­nej mat­ce przy­ja­ciel na myśl przy­szedł, jako je­dy­ny czło­wiek mo­gą­cy ją wy­ba­wić od tro­ski, za­bez­pie­czyć od strat, dać spo­kój na tę po­dróż, o któ­rą z prze­ra­że­niem kło­po­ta­ła się. Po­sła­no po ka­pi­ta­na, któ­ry przy­był nie­zwłocz­nie. W dwóch sło­wach sę­dzi­na, pa­trząc mu w oczy bła­ga­ją­co, opo­wie­dzia­ła drżą­cym gło­sem w ja­kiem była po­ło­że­niu, i nie da­jąc mu się ode­zwać, chwy­ci­ła go za ręce, wo­ła­jąc;

– Przy­ja­cie­lu, na cie­bie ra­chu­ję! ty nas nie opu­ścisz! nie od­mó­wisz mi!

Ka­pi­tan mil­czał spu­ściw­szy gło­wę.

– Od­dam ci wszyst­ko, rób co chcesz z ma­jąt­kiem. Ad­r­ja­na nie mogę wy­pra­wić sa­me­go, mu­szę z nim je­chać.

Łzy za­krę­ci­ły się jej w oczach. Ka­pi­tan stał za­fra­so­wa­ny, nie śmie­jąc się ode­zwać. Po na­my­śle rzekł w koń­cu sła­bym gło­sem:

– Rad­bym z du­szy słu­żyć, pani wiesz do­brze, iż to naj­więk­sze szczę­ście dla mnie być jej uży­tecz­nym; ale jak­że ja temu po­do­łam? czy po­tra­fię?

– A! masz ro­zum, masz ser­ce zło­te, do­świad­cze­nie, i ko­chasz nas tro­chę, do­da­ła wdo­wa, – cze­góż wię­cej po­trze­ba?

Miłe to po­chleb­stwo nie roz­bro­iło ka­pi­ta­na, któ­ry, po­ca­ło­waw­szy za nie w rękę sę­dzi­nę, wes­tchnął głę­bo­ko, i usa­do­wiw­szy się obok ka­na­py przy niej, po­czął ci­cho:

– Moja do­bro­dziej­ko… daw­no mi już to na ser­cu cię­ży­ło, pra­gną­łem a nie śmia­łem mó­wić z nią w tak de­li­kat­nym przed­mio­cie. Cho­dzi o tego ko­cha­ne­go Ad­r­ja­na. Ja z dala nań pa­trzę, źle może wi­dzę, ale mi się zda­je – zda­je mi się, pro­szę mi da­ro­wać – pan Ad­r­jan na tej dro­dze się zmar­nu­je. Jed­ną po­ezją żyć nie­po­dob­na.

Ta mu słów ja­koś za­bra­kło, sę­dzi­na za­trwo­ży­ła go.su­ro­wem wej­rze­niem. Zmię­szał się, otarł pot z czo­ła.

– Gdy się już raz po­czę­ło, do­dał z wy­sił­kiem – do­koń­czyć po­trze­ba, wy­spo­wia­dać się ja­sno. Wie­rzę moc­no, że Ad­r­jan ma nie­po­spo­li­ty ta­lent.

– Ge­niusz! ge­niusz! po­pra­wi­ła mat­ka z wy­rzu­tem.

– Ma ge­niusz, po­pra­wił się ka­pi­tan po­słusz­nie, – ma zdol­no­ści, ma na­ukę i bę­dzie, jak chce, po­etą wiel­kim; ależ po­eta musi żyć! Ten ge­niusz jego sa­me­go i pa­nią za­bi­ja, nim nas do no­we­go ży­cia zbu­dzi.

– A! mój przy­ja­cie­lu! prze­rwa­ła go­rą­co Kla­ra – go­dziż się ofia­rę moją, tak drob­ną, nic nie zna­czą­cą, kłaść na sza­lę z ob­ja­wie­niem się ge­niu­szu? Ad­r­jan nie ma li­to­ści, nie oszczę­dza sie­bie sa­me­go, pra­cu­je, wal­czy, za­bi­ja się, a ja, mat­ka, nie mia­ła­bym mu przyjść w po­moc ofia­rą – ach! choć­by i ży­cia?…

"Wstrzy­mać go nie­po­dob­na, czu­je się prze­zna­czo­nym… nic go nie wy­rwie z tej dro­gi… Niech się więc speł­ni, co mu dano jako po­słan­nic­two!…

Aby go oszczę­dzić, jest je­den spo­sób: do­po­módz, by prę­dzej do­szedł do celu…

Za­ła­ma­ła ręce, oczy mia­ła we łzach. Ka­pi­tan po­pa­trzyw­szy na nią, za­milkł…

– Ty, ko­cha­ny przy­ja­cie­lu – do­da­ła wdo­wa – nie znasz go jak ja, i nie uwie­rzysz w nie­go!

Ka­pi­tan się zmie­szał.

– Jak to? owszem! wie­rzę! wie­rzę! – za­wo­łał – ale mi żal jego i pani.

Sę­dzi­na łzy ocie­ra­ła.

– Nie, nie – rze­kła – ty go nie znasz, ty nie wiesz jak wiel­ka przy­szłość go cze­ka. Gdy­bym ja śmiesz­nem skąp­stwem, nie­do­wiar­stwem, wa­ha­niem się mo­jem sta­nę­ła mu na dro­dze, mia­ła­bym to so­bie do wy­rzu­ce­nia jak zbrod­nię. Za­bić czło­wie­ka jest zbrod­nią, cóż do­pie­ro ge­niusz, co ludz­ko­ści ma przy­świe­cać?

Ka­pi­tan wi­dząc, że prze­ko­nać nie po­tra­fi sę­dzi­ny, po­prze­stał na­tem, i po­czął do­py­ty­wać o szcze­gó­ły tych usług, ja­kich od nie­go wy­ma­ga­ła.

Wdo­wa, jak sama cała się po­świę­ca­ła sy­no­wi, tak od przy­ja­cie­la żą­da­ła śmia­ło naj­zu­peł­niej­szej ofia­ry cza­su i pra­cy. Mó­wi­ła o tem z na­iw­no­ścią dzie­cię­cą, jak­by pra­wo do nich mia­ła. By­lec­ki przy­jął to jako na­tu­ral­ne na­stęp­stwo przy­jaź­ni.

Na­za­jutrz za­raz za­siąść mu­siał do pa­pie­rów, obej­rzeć go­spo­dar­stwo, przyj­mo­wać wszyst­ko co mu zda­wa­no, roz­py­ty­wać, no­to­wać, go­to­wać się do wzię­cia na bar­ki cię­ża­ru, któ­ry nań spa­dał…

Nie opie­rał się już wca­le, a dro­żyć się wstyd mu było.

Ad­r­jan, któ­ry znacz­niej­szą część dnia spę­dzał ze swe­mi książ­ka­mi, nad sto­li­kiem lub cho­dząc po oko­li­cy albo le­żąc w swo­im po­ko­ju na so­fie – do­kąd nikt bez po­zwo­le­nia wcho­dzić nie miał pra­wa – przy­wi­tał By­łec­kie­go chłod­no, wy­szep­tał coś na­kształt po­dzię­ko­wa­nia, i roz­tar­gnio­ny jak za­wsze, już wca­le na go­ścia nie zwa­żał.

Ge­niusz czy­nił go rze­czy­wi­ście ty­ra­nem cza­sem dla sie­bie, za­wsze dla ota­cza­ją­cych, nie wyj­mu­jąc mat­ki. Po­wia­dał so­bie z Emer­so­nem, że kto po­tęż­ne­go du­cha czu­je, a ma wiel­kie w ży­ciu za­da­nie, ten na­by­wa pra­wa od­py­cha­nia bez­względ­ne­go wszyst­kich i wszyst­kie­go co mu na dro­dze sta­je.

W domu też co żyło sto­so­wać się do jego woli mu­sia­ło, na­ka­zy­wał mil­cze­nie, wy­zna­czał go­dzi­ny obia­du i wie­cze­rzy, czu­wać dlań mu­sia­no i cho­dzić na pal­cach. Jemu zda­wa­ło się to zu­peł­nie na­tu­ral­nem, bo się to dzia­ło dla ge­niu­szu nie dla nie­go.

Mat­ka drża­ła nad tem te­raz, że co moż­li­we było na wsi, w domu u sie­bie, za gra­ni­cą stać się mu­sia­ło nie­tyl­ko trud­nem, ale nie­wy­ko­nal­nem. Sama ta myśl ją trwo­ży­ła. Prze­wi­dy­wa­ła, że w wa­run­kach, ja­kich Ad­r­jan wy­ma­gał, po­dróż sta­nie się kosz­tow­niej­szą i nie­skoń­cze­nie kło­po­tli­wą. Ale od cze­goż są mat­ki i ma­cie­rzyń­skie ser­ca?

Po­eta w po­cząt­kach, może przez gnu­śność ja­kąś, nie bar­dzo pra­gną­cy po­dró­ży, po kil­ku dniach za­czy­nał go­rzeć co­raz więk­szą żą­dzą wi­dze­nia świa­ta. Spo­dzie­wał się wra­żeń i na­tchnień no­wych, chciał od­żyć i od­młod­nieć nie­mi, przy­pi­sy­wał mat­ce cu­dow­ne ja­sno­wi­dze­nie, od­gad­nie­cie wiesz­cze tego, co dlań było nie­zbęd­nie ko­niecz­ne – dla du­cha, bo cia­ło w ża­den nie wcho­dzi­ło ra­chu­nek.

Nie wspo­mi­na­li­śmy, iż w licz­bie ofiar, któ­re na oł­ta­rzu ge­niu­szu spło­nąć mia­ły, była jed­na jesz­cze przez po­etę z zim­nem nie­mal okru­cień­stwem po­świę­co­na Daj­mo­no­wi.

Cio­tecz­na sio­stra pani Kla­ry, to­wa­rzysz­ka jej mło­do­ści i naj­lep­sza przy­ja­ciół­ka, pani Drwęc­ka, miesz­ka­ją­ca o mil parę… mia­ła cór­kę o lat kil­ka młod­szą od Ad­r­ja­na. Le­nia była ślicz­nem dziew­czę­ciem. Dzie­ci wi­dy­wa­ły się czę­sto, ro­sły ra­zem, ba­wi­ły z sobą. Ad­r­jan nim zo­stał ge­niu­szem za­ko­chał się w Leni, ona go po­ko­cha­ła jak bra­cisz­ka na­przód, po­tem jako ide­ał ma­rzeń swych dzie­wi­czych.

Pierw­sze wier­szy­ki, pierw­sze prze­bu­dze­nie się ge­niu­szu tchnę­ły nie­bie­skie oczy ku­zyn­ki.

Gwał­tow­na mi­łość wzma­ga­ła się aż do tej chwi­li, gdy Ad­r­jan uczuł się po­etą i po­sta­no­wił być wiel­kim. Ma­rze­nia wiel­ko­ści ode­rwa­ły go od ślicz­nej Leni. Po­wie­dział so­bie, że bę­dąc szczę­śli­wym, stał­by się po­spo­li­tym czło­wie­kiem, że szczę­ście­by go wy­czer­pa­ło, że ge­niusz na ob­ja­wie­nie się po­trze­bu­je sił wszyst­kich, od któ­rych nic ode­rwać nie­ma pra­wa…

Nie tłu­ma­czył się z tego przed Le­nią, ale osty­gał po­wo­li i uni­kać od niej za­czął. Prze­ko­naw­szy się, że ile­kroć zbli­żył się do niej, miękł i słab­nął – po­czął usu­wać się ostroż­nie.

Mat­ka, któ­ra tego związ­ku do­syć so­bie ży­czy­ła, ale ani na­ma­wiać, ani na­wet otwar­cie się o tem z sy­nem roz­mó­wić nie śmia­ła, z da­le­ka pa­trza­ła trwoż­na.

Le­nia z pew­ną dumą mil­czą­cą, wi­dząc się za­nie­dba­ną, znio­sła to, nie chcąc dać po so­bie po­znać, że cier­pi. Mi­łość jej była tak sil­na, że cze­kać mo­gła i cier­pieć uczy­ła. Po­wie­dzia­ła so­bie spo­koj­nie: On lub nikt.

Po­smut­nia­ła, spo­waż­nia­ła, ani się na­strę­cza­jąc Ad­r­ja­no­wi, ani uni­ka­jąc od nie­go. Spo­ty­ka­li się rza­dziej, na­ów­czas po­eta do­zna­wał jak­by zgry­zo­ty su­mie­nia, sta­wał się czu­łym, po­kor­nym, ob­le­kał się tra­gicz­nym smut­kiem swo­je­go prze­zna­cze­nia, mó­wił z nią o rze­czach obo­jęt­nych, o po­ezji cza­sem, o ser­cu nig­dy. Obie mat­ki pa­trząc zda­le­ka, wzdy­cha­ły.

Gdy pro­jekt po­dró­ży już był po­sta­no­wio­ny, sę­dzi­na do sio­stry o nim na­pi­sa­ła. W kil­ka dni po­tem przy­je­cha­ła pani Drwęc­ka.

Ad­r­jan prze­czu­wa­jąc, że z nią Le­nia przy­bę­dzie, wy­biegł na ga­nek, i z po­dzi­wie­niem prze­ko­nał się, że cio­cia była sama.

Pod po­zo­rem zdro­wia Le­nia przy­je­chać nie chcia­ła. Wię­cej to obe­szło Ad­r­ja­na, niż się spo­dzie­wać było moż­na; chmur­ny, prze­mó­wiw­szy za­le­d­wie słów kil­ka, po­szedł za­mknąć się w swo­im po­ko­ju i nie po­ka­zał się już wię­cej.

Dwie sio­stry przy­ja­ciół­ki, ci­cho szep­cząc z sobą kil­ka go­dzin, spła­ka­ły się moc­no, i póź­nym wie­czo­rem do­pie­ro pani Drwęc­ka po­wró­ci­ła do domu.

Za­raz po jej wy­jeź­dzie Ad­r­jan wy­szedł ze swej kry­jów­ki do mat­ki, po­sęp­ny, mil­czą­cy, ska­rząc się na ból gło­wy.

W roz­mo­wie prze­ry­wa­nej na­po­mknął, że na­le­ża­ło z po­że­gna­niem po­je­chać do ciot­ki. Jak za­wsze, wola ge­niu­szu była dla mat­ki roz­ka­zem. O Leni nie wspo­mi­nał wca­le; moż­na było go jed­nak po­są­dzić, że nie… chcąc sam ko­chać, nie mógł po­zwo­lić aa to, aby go ko­chać prze­sta­no.

Trze­cie­go dnia przy­po­mniał od­wie­dzi­ny ciot­ki, mat­ka za­wsze była go­to­wa, i mimo dnia słot­ne­go ru­szy­li na­tych­miast. Przez całą dro­gę Ad­r­jan sie­dział za­du­ma­ny, dwa tyl­ko czy trzy razy chwy­ciw­szy ołó­wek, któ­ry za­wsze no­sił przy so­bie, aby coś za­pi­sać. Two­rzył bo­wiem tak cią­gle, i nie­kie­dy wśród naj­pro­za­icz­niej­szych wa­run­ków, mie­wał chwi­le na­tchnie­nia, przy­cho­dzą­ce­go i zni­ka­ją­ce­go jak bły­ska­wi­ca.

Gdy przy­by­li do Za­le­sia i we­szli do dwo­ru, Leni nie było w po­ko­ju, nie­ry­chło się na­wet uka­za­ła, co wi­docz­nie ku­zyn­ko­wi hu­mor po­psu­ło. Na za­py­ta­nie o nią, od­po­wie­dzia­ła ciot­ka, że wkrót­ce za­pew­ne na­dej­dzie.

Ja­koż za chwi­lę, bied­ne dziew­czę, któ­re po­trze­bo­wa­ło ze­brać siły, obu­dzić w so­bie męz­two, ochło­nąć ze wzru­sze­nia – we­szło z twa­rzą spo­koj­ną, pra­wie we­so­łą, nie­zmie­sza­ne wca­le, i przy­wi­ta­ło Ad­r­ja­na z daw­ną po­ufa­ło­ścią, jak­by mu nic do wy­rzu­ce­nia nie mia­ło.

W tej chwi­li ona była wyż­szą pa­no­wa­niem nad sobą niż ge­niusz, któ­ry zdra­dził wzru­sze­nie wiel­kie, cho­ciaż na­tych­miast się go za­wsty­dził i po­skro­mił je.

Dzień po desz­czu nad wie­czór zro­bił się bar­dzo pięk­ny. Słoń­ce w ty­sią­cach kro­pel zwie­szo­nych na drzew li­ściach, na tra­wach i kwia­tach, świe­ci­ło bry­lan­ta­mi. Coś mło­dzień­czo we­so­łe­go było w na­tu­rze od­ży­wio­nej rosą nie­bie­ską. Wy­szli na ga­nek otwar­ty świe­żem od­dy­chać po­wie­trzem.

Le­nia uśmie­cha­ła się zmu­sza­jąc się oka­zać obo­jęt­ną.

– A za­tem, – mó­wi­ła do nie­go – po­sta­no­wio­no to, ucie­ka­cie od nas, osie­ro­ca­cie nas? Na dłu­go?

– Któż wie­dzieć może? – od­parł Ad­r­jan me­lan­cho­licz­nie, jak gdy­by de­spo­ty­zmo­wi ko­niecz­no­ści ja­kiejś mu­siał ule­gać. Po­dróż tę po­sta­no­wi­li­śmy na­gle, nie mia­łem do niej z po­cząt­ku ocho­ty. Te­raz wy­obraź­nia pu­ści­ła so­bie cu­gle, już nie wiem gdzie się oprę… Wło­chy! Włoch mi za mało, pra­gnę, wi­dzieć Wschód – ko­leb­kę, a Wschód to cały świat ogrom­ny w gru­zach lat ty­siąc­ów. Praw­dzi­wie mat­ka moja to anioł, któ­ry za­wsze ser­cem prze­czu­wa cze­go mi po­trze­ba. Ona pierw­sza to zro­zu­mia­ła, że nie go­dzi mi się za­my­kać tak, rdze­wieć, zja­da­jąc się my­śla­mi wła­sne­mi…

Je­dzie­my więc.

Le­nia słu­cha­ła na po­zór obo­jęt­nie.

– To całe lata po­trwać może? – do­da­ła z re­zy­gna­cją chłod­ną.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: