Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Dar języków - ebook

Wydawnictwo:
Tłumacz:
Data wydania:
13 lipca 2016
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Produkt niedostępny.  Może zainteresuje Cię

Dar języków - ebook

Barcelona, rok 1952

Za kilka tygodni Barcelona będzie gospodarzem Kongresu Eucharystycznego i z odgórnego nakazu wizerunek miasta ma być nieskazitelny, ponieważ w grę wchodzi uznanie Reżimu na arenie międzynarodowej. Ana Martí, dziennikarka do tej pory zajmująca się kroniką towarzyską w dzienniku „La Vanguardia”, dostaje odpowiedzialne zadanie – będzie relacjonować sprawę zabójstwa Mariony Sobrerocca, wdowy znanej w kręgach barcelońskiej burżuazji. W trakcie śledztwa Ana znajduje nowe tropy, oddalające się od oficjalnie przyjętej wersji wydarzeń, i prosi o pomoc swoją kuzynkę Beatriz Noguer, wybitną lingwistkę. Coś, co początkowo wydaje się zwykłą poradą językoznawczą, rozwija się w szereg kolejnych odkryć – w sprawę okazują się zamieszane najbardziej wpływowe osobistości barcelońskiej socjety… We wrogim środowisku, zdominowanym przez korupcję i przemoc, inteligencja i odwaga Any oraz wiedza i umiejętności Beatriz będą ich jedyną bronią, niezbędną do rozwiązania zagadki zabójstwa.

„Bardzo oryginalna historia, zręcznie, w wyrafinowany sposób bawiąca się klasycznymi elementami. Dobra literatura w stylu noir”. Alicia Giménez Bartlett

Kategoria: Kryminał
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-7999-865-4
Rozmiar pliku: 1 000 B

FRAGMENT KSIĄŻKI

Oto była Mariona. Blada, jasnowłosa, pulchna i martwa.

Abel Mendoza, jak uwięziona w klatce fretka, doskakiwał do ogromnego biurka to z jednej strony, to z drugiej, przetrząsając nieruszane od miesięcy sterty papierów, z których teraz przy każdym dotknięciu unosiły się obłoczki kurzu. Następnie zwrócił się do regałów wypełnionych dziełami z zakresu medycyny. Jego ręce zdawały się żyć własnym życiem, kiedy jak oszalałe wyciągały książka po książce, podnosiły te, które upadły na podłogę, zamykały otwarte szuflady i otwierały zamknięte.

W końcu znalazł to, czego szukał. W tym momencie jednak grzbietem lewej dłoni niechcący strącił na podłogę plastikową czaszkę, której połowa była pokryta mięśniami i miała oko, a druga połowa połyskiwała nagimi kośćmi. Czaszki mają to do siebie, że zawsze się uśmiechają, nawet kiedy spadną na podłogę, chociaż uderzenie zwykle sprawia, że wylatuje im gałka oczna i ucieka, tocząc się w podskokach jak piłeczka pingpongowa w stronę leżącego nieruchomo ciała.

Podniósł czaszkę i mimo zdenerwowania – choć może właśnie z tego powodu – bezwiednie odwzajemnił uśmiech. Wówczas plastikowe oko odbiło się od obcasa jedynego buta, jaki zmarła miała na sobie. Ten suchy, pusty dźwięk ostatecznie wyzwolił w nim panikę. Abel Mendoza opuścił mieszkanie i wybiegł z niego przez te same drzwi, które otworzył wytrychem kilka minut temu.1

– Zamordowano Marionę Sobrerroca.

Głos Goyanesa brzmiał neutralnie, profesjonalnie, jak zwykle. Joaquín Grau przełożył ciężką czarną słuchawkę telefonu do drugiej ręki, żeby sobie potrzeć prawą skroń. Ból głowy, odzywający się od rana, zaatakował go akurat w chwili, kiedy komisarz przekazywał mu wiadomość. Rozmówca z drugiej strony linii, nie wiedząc, jaki wywołał skutek, mówił dalej.

– Dziś rano służąca znalazła ją martwą, kiedy wróciła z weekendu spędzonego u rodziny w Manresie. Dom był przewrócony do góry nogami, zapewne rabunek.

Ból głowy stał się bardziej dotkliwy. Grau wyciągnął rękę, żeby sięgnąć po szklankę wody, którą sekretarka zostawiła dla niego na stole. Wziął saszetkę ze środkiem przeciwbólowym, przytrzymał ją zębami i rozdarł szarpnięciem. Wsypał zawartość do wody i zamieszał łyżeczką, nie robiąc hałasu. Wypił jednym haustem, po czym przerwał komisarzowi:

– Kto ma poprowadzić sprawę?

– Dałem ją Burguillosowi.

– Nie. Nie jestem przekonany.

Z drugiej strony dało się słyszeć ciche prychnięcie. Grau zignorował je i polecił:

– Chcę, żeby sprawę wziął Castro.

– Castro?

– Tak, Castro. To najlepszy z waszych ludzi.

Goyanes nie mógł zaprzeczyć.

– Dobrze – zgodził się, choć w jego głosie zabrzmiał sprzeciw.

Prokurator zareagował rozdrażnieniem.

– I oczekuję szybkich wyników. Za miesiąc mamy tu kongres eucharystyczny, chcę, żeby miasto było czyste. Czy to jasne?

– Jak słońce.

Odłożywszy słuchawkę, prokurator przeanalizował rozmowę. Podjął właściwą decyzję. Castro był jednym z najzdolniejszych inspektorów Kryminalnej Brygady Dochodzeniowej, żeby nie powiedzieć: najzdolniejszym. I nadzwyczaj lojalnym. Goyanesa nie był już taki pewien, ponieważ – mimo że tym razem komisarz KBD ponownie okazał mu niezbędne posłuszeństwo – Grau od jakiegoś czasu nie miał pewności, czy może temu człowiekowi w pełni ufać. Jemu i jego najbliższym współpracownikom, jak inspektor Burguillos.

Jego pozycja w prokuraturze była póki co niezachwiana. Póki co. Miał jednak świadomość, że wokół czyhają liczni wrogowie i że jest ich coraz więcej. W dodatku są przebiegli. Wiedział, że będą czekali, ukryci w cieniu, aż nadejdzie stosowna okazja. Musi zachować czujność. Go­yanes go posłuchał, Grau zauważył jednak, że komisarz zrobił to z jeszcze większym dystansem niż zwykle. A może to tylko jego wyobraźnia? Musi być czujny i baczny, jak zawsze. Zwycięża ten lew, który zaatakuje pierwszy.

„Nieugięty” – tak lubił określać sam siebie. Jak podczas wojny. Był wówczas sędzią wojskowym i wyróżniał się swoimi zdolnościami, a także szybkością w wydawaniu wyroków śmierci. Kiedy więc po wojnie reżim wyznaczał zaufane osoby do nowej administracji w resorcie sprawiedliwości, mianowano go głównym prokuratorem Barcelony. Praca rozpoczęta na wojnie nie zakończyła się – wiele zostało do zrobienia. Wciąż czuł się nieugięty.

Rozparł się na krześle i spojrzał na stos leżących przed nim listów. Nigdy nie pozwalał, by otwierała je sekretarka, tak samo jak nie dawał jej powodów do najmniejszej zażyłości. Mimo że był doskonale poinformowany, kim jest zatrudniana przez niego osoba, ona nie wiedziała absolutnie nic, czego nie musiała wiedzieć o swoim szefie. Nigdy nie rozumiał potrzeby, która każe ludziom opowiadać o sobie, a tym samym niepotrzebnie odsłaniać flanki, narażając je na ataki wroga.

Utkwił wzrok w nieruszonych kopertach. Nadal odczuwał lekki niepokój na widok piętrzącej się na biurku codziennej korespondencji. Po strajku pasażerów tramwajów, do którego doszło wiosną minionego roku, przez kilka tygodni otwierał listy z pewnym lękiem. W wyniku bojkotu, jakim ludność odpowiedziała na wzrost cen biletów komunikacji publicznej, i strajku generalnego, który po tym nastąpił, poleciało wiele głów. W pierwszej kolejności zwolniono cywilnego gubernatora Barcelony, zaraz po nim odwołano burmistrza. Dwóch urzędników z Falangi¹ skończyło w więzieniu, ponieważ nie wykazali nadmiernego entuzjazmu w wysyłaniu swoich oddziałów do zapełniania tramwajów i zakończenia strajku. Stracili stanowiska również inni przedstawiciele starej gwardii z tego ugrupowania. Nikt nie mógł być pewien, że zachowa pozycję.

Grau wziął pierwszą z brzegu kopertę z ładnego papieru i rozciął ją krótkim ruchem nożyka o stalowym uchwycie. Było to zaproszenie na oficjalne przyjęcie. Oczywiście pójdzie, choćby tylko po to, żeby nie dać okazji do szeptania i knucia intryg za swoimi plecami. Tak, stale musiał uważać.

A teraz to zabójstwo. Mariona Sobrerroca nie żyje. Znał ją, rozmawiali na spotkaniach towarzyskich. Znał również jej męża, nieżyjącego już doktora Jerónima Garmendię. Jak dziwne są koleje losu! Od dwóch lat okazała posiadłość na wzgórzu Tibidabo stała niezamieszkana. Tak szybko dosięgnęła ich kosa śmierci. „Wpadam w melancholię – pomyślał. – Niedobrze, melancholia i ból głowy są złym połączeniem”. Na obie przypadłości miał jeden sposób: zachować chłodny umysł. Śmierć Mariony Sobrerroca oznaczała tylko pracę – była sprawą, przedmiotem śledztwa policyjnego. Co pociągało za sobą również węszenie wśród barcelońskiej burżuazji. Z jednej strony mogło to wywołać komplikacje. Wiadomo, z czym mogą się spotkać. Zawsze, gdy prowadzi się dochodzenie w jakiejś sprawie, bez względu na to, w jakim środowisku, wychodzą na światło dzienne różne brudy. To jak praca szambiarza – prędzej czy później człowiek wyciągnie gówno. A ci ludzie, tak samo zresztą jak inni, nie lubią, gdy się zagląda do ich ścieków, wziąwszy zaś pod uwagę, że mają dobre koneksje, trzeba się z nimi obchodzić w białych rękawiczkach, ponieważ natychmiast wnoszą skargi i przede wszystkim wiedzą, do kogo się z nimi zwrócić. Potem należałoby się spodziewać, że wyniki śledztwa będą satysfakcjonujące. Może – tak jak przy innych okazjach – trzeba będzie ukryć to i owo. Nie był do końca przekonany, czy tego rodzaju sprawę w ogóle podawać do publicznej wiadomości.

A może jednak?

Sięgnął po słuchawkę telefonu i wybrał numer Goya­nesa. Bez zbędnych ceregieli powiedział mu, o co chodzi:

– Chcę, żeby to śledztwo zostało priorytetowo potraktowane w prasie.

– Dlaczego?

– Bo to ważne, aby pokazać światu, że w tym kraju ściga się przestępców i przykładnie karze.

Było mu wszystko jedno, czy komisarz uwierzy w ten frazes wzięty z oficjalnych wypowiedzi. Takie hasła mają to do siebie, że nie można im zaprzeczyć, i prokurator dobrze o tym wiedział.

– Co pan rozumie przez „priorytetowo”? – upewnił się Goyanes.

– Że macie dać gazecie wyłączność, „La Vanguardii”.

– Akurat im? Dlaczego? Proszę sobie przypomnieć, co się wydarzyło z informacjami w sprawie tej Broto…

– Właśnie dlatego. Tym razem, jako jedyne oficjalne źródło wiadomości, nie będą sobie mogli pozwolić na spekulacje.

Ta rozmowa była jeszcze krótsza niż poprzednia.

Po rozłączeniu się odchylił głowę do tyłu i zamknął oczy z nadzieją, że złagodzi to nieco ból, który w tej chwili odczuwał jako pulsowanie w uszach.

Z drugiej strony – rozmyślał, powracając do przerwanego wcześniej wątku – było bardzo prawdopodobne, że dzięki temu śledztwu wpadnie mu w ręce jakaś interesująca wiadomość, którą starannie zachowa i wykorzysta, gdy zajdzie taka potrzeba. Może nawet uzyska informacje pomocne w rozwiązaniu własnych drobnych problemów.

Zaczął odczuwać lekką ulgę.2

O dziewiątej rano Ana Martí sennymi oczyma wpatrywała się w do połowy opróżnioną filiżankę kawy, kiedy na klatce schodowej zadzwonił telefon. Aparat znajdował się we wnęce pod pierwszym ciągiem schodów, wstawiony do skrzynki z okratowanymi drzwiczkami zamkniętymi na kłódkę. Klucz miała tylko dozorczyni Teresina Sauret, drugim dysponowali państwo Serrahima, mieszkający na głównym piętrze właściciele budynku. Gdy rozlegał się dzwonek, dozorczyni otwierała drzwiczki, odbierała telefon, po czym zawiadamiała osobę, do której dzwoniono. Jeśli jej się chciało, ponieważ czasami nie miała ochoty. Do wspinania się po schodach zachęcały ją napiwki i gwiazdkowe podarki, tak samo skwapliwie przyjmowane, jak hojnie wręczane.

Tego dnia zapewne możliwość upomnienia się o dwumiesięczny czynsz, z jakim zalegała Ana, skłoniło dozorczynię do żywszego przebierania nogami, bo wkrótce po tym, jak piskliwy sygnał telefonu wywołał ją z kantorka, zdążyła się wdrapać na trzecie piętro, które – licząc z głównym – było właściwie czwarte, i zadudniła do drzwi.

– Panno Martí, telefon.

Ana otworzyła. Pośrodku otworu drzwiowego stała twardo Teresina Sauret, blokując jej przejście. Przez wolną przestrzeń, której nie wypełniło krępe ciało dozorczyni wciśnięte we frotowy szlafrok, wpadało zimne, wilgotne powietrze. Ana wyciągnęła rękę po płaszcz, w razie gdyby rozmowa okazała się długa, i po klucze, żeby zamknąć mieszkanie i uciąć ciekawskie spojrzenie pani Sauret. Ta zapewne pomyślała, że lokatorka sięga po pieniądze, i przesunęła się na bok. Ana wykorzystała wolną przestrzeń, wyszła na korytarz i zamknęła za sobą drzwi, zostawiając dozorczynię kilka centymetrów od drewnianego skrzydła, z twarzą na wysokości okrągłego brązowego wizjera przypominającego bulaj. Troje innych drzwi połyskiwało w świetle wiszącej u sufitu gołej żarówki. Na korytarzach czynszówki nie było lamp, jeśli nie liczyć tej u wejścia do budynku i tych na głównym piętrze, świecących dla państwa Serrahima. Właścicieli kamienicy nie obchodziło ani to, że lokatorzy na górnych piętrach nie mają lamp, ani to, co mogą o tym myśleć.

Dozorczyni coś wymamrotała. Nie było to nic miłego ani przyjemnego, ale Teresina Sauret przezornie nie wyartykułowała tego zbyt głośno – jeśli ktoś w budynku cokolwiek usłyszał, i tak nie rozróżnił słów, a dłużniczce wystarczył ton wypowiedzi, by zrozumiała przesłanie.

Tymczasem Ana zbiegła po schodach, dotarła do wnęki i podniosła ciężką bakelitową słuchawkę, którą dozorczyni zostawiła opartą o skrzynkę.

– Słucham?

– Aneta?

To był Mateo Sanvisens, redaktor naczelny „La Vanguardii”.

– Znasz Marionę Sobrerroca?

Jak miałaby jej nie znać? Od dwóch lat pisywała notatki prasowe o miejscowej śmietance towarzyskiej, siłą rzeczy musiała więc znać Marionę. Nadęta wdowa po lekarzu, wywodząca się ze starego katalońskiego rodu, należała do stałej obsady uczestników wszelkich ważnych uroczystości i przyjęć w mieście.

– Jasne – odpowiedziała Ana.

Teresina Sauret odkleiła się wreszcie od drzwi i zaczęła schodzić z ociąganiem, żeby uchwycić jak najwięcej z rozmowy. Jej kroki zbliżały się irytująco powoli.

– W takim razie nie znasz jej, tylko znałaś.

– Dlaczego?

– Bo nie żyje.

– I potrzebujecie na jutro nekrologu… – domyśliła się Ana.

W jej głowie już powstawały linijki tekstu:

Opuściła nas znamienita Mariona Sobrerroca i Salvat, wdowa po doktorze Garmendii, znana z dobroczynności…

Sanvisens wyrwał ją z tego transu uderzeniem maszyny do pisania w głowę.

– Aneta, ślicznotko! Jesteś tępa czy zgłupiałaś od tego, że za często chodzisz do Liceo², co? Myślisz, że dzwoniłbym do ciebie, żeby zamówić nekrolog?

Wystarczająco długo pracowała na czarno dla tej gazety, by wiedzieć, kiedy nie należy odpowiadać na pytania Sanvisensa. Skorzystała z chwili milczenia, żeby skinieniem głowy pożegnać dozorczynię, której wreszcie udało się dotrzeć do ostatniego stopnia. Teresina Sauret weszła do swojego mieszkania. Szuranie kapci ustało – czego się Ana spodziewała – tuż za drzwiami.

– Została zamordowana.

Na tę nowinę wyrwał jej się okrzyk i najwyraźniej wystraszyła tym dozorczynię, bo usłyszała uderzenie w drzwi. „Mam nadzieję, że się porządnie walnęła w głowę” – pomyślała Ana.

– Chciałbym, żebyś zajęła się relacjonowaniem tej sprawy. Weźmiesz ją?

Od razu opadły ją pytania. Dlaczego ja? Czemu nie Carlos Belda? Co mówi policja? Co miałabym zrobić? I dlaczego ja? Pytań było tak wiele naraz, że odpowiedziała tylko:

– Tak.

Mateo Sanvisens poprosił, żeby natychmiast stawiła się w redakcji.

Odłożyła słuchawkę. Wielkimi krokami wspięła się na swoje piętro, włożyła wyjściowe buty, wzięła torebkę i popędziła do wyjścia. Na dole Teresina Sauret zamykała drzwiczki od wnęki z telefonem.

– Co za obyczaje! Żeby tak gonić! – usłyszała Ana, gdy wybiegała na ulicę w kierunku la Rondy.

Minęła graffiti, nie oglądając się na namalowaną od szablonu twarz José Antonia widniejącą nad drukowanymi literami głoszącymi Obecny! Nikt nie odważył się protestować przeciwko takim aktom wandalizmu, żeby się nie wychylać. Ponieważ akurat żaden tramwaj nie jechał w stronę uniwersytetu, postanowiła nie czekać i iść pieszo. Zmierzała tak szybko w kierunku ulicy Pelayo, że wkrótce przestała odczuwać chłód w nogach. Spodziewała się, że w redakcji Sanvisens udzieli odpowiedzi na jej pytania. Może nawet wyjaśni, dlaczego wezwał ją zamiast Carlosa Beldę, który zawsze zajmował się podobnymi wydarze­niami.

– Carlos jest chory. Nie będzie go w pracy co najmniej przez tydzień, może dwa – powiedział Sanvisens, kiedy się z nią przywitał i spojrzał na zegarek, jakby mierzył czas od niedawnej rozmowy telefonicznej.

Z czystej uprzejmości spytała:

– Co mu jest?

– Czyści go. Leczył się penicyliną i teraz odreagowuje.

– Możliwe, że zaszkodziła mu właśnie penicylina.

Nie byłoby to takie dziwne. Niejednokrotnie penicylina i inne podrabiane lekarstwa zbierały żniwo śmierci i przewlekłych chorób. Podrabianie penicyliny karano śmiercią. Tak samo jak podrabianie chleba czy mleka. Wciąż się to jednak zdarzało.

– Możliwe – przytaknął naczelny.

Mateo Sanvisens niespecjalnie gustował w trywialnych rozmowach. Był powściągliwy i oszczędny w słowach – niektórzy mówili, że oschły – co pasowało do jego żylastego ciała weterana alpinizmu, z rękami o tak ostro zarysowanych krawędziach, jakby je wyrzeźbiono dłutem. W młodości zdobywał liczne wysokie szczyty alpejskie i znał Pireneje, z których pochodził, lepiej niż przemytnicy. Miał w swoim gabinecie obrazy z najwyższymi górami świata, między innymi Everestem.

– Góra najwyższa, choć może nie najtrudniejsza. To coś, o czym się wiele razy przekonujesz, gdy już się na nią wspinasz. Niedługo się zawali – mawiał.

Obok znajdowała się oprawiona w ramkę stronica z „La Vanguardii” sprzed dwóch lat, z 1950 roku, na której zamieszczono notatkę o zdobyciu Annapurny przez francuską wyprawę.

Gdy tylko Ana usadowiła się przed biurkiem, Sanvisens od razu zaczął jej przekazywać związane ze sprawą informacje.

– Służąca Mariony Sobrerroca znalazła swoją panią martwą wczoraj w jej domu.

– Jak ją zabito?

– Została uderzona, a potem uduszona.

– Czym?

Zadała to pytanie tak cichym głosem, że aż się zawstydziła – to narastająca ekscytacja ścisnęła ją za gardło.

– Rękami.

Sanvisens zrobił ruch naśladujący duszenie.

W kilku słowach streścił wszystkie „jak?”, „gdzie?” i – częściowo – „kiedy?”.

– Naprawdę mamy o tym napisać? – zapytała.

Doniesienia o zabójstwach nie były dobrze przyjmowane przez cenzorów. W kraju, w którym z założenia panowały spokój i porządek, lokalne zbrodnie nie powinny zakłócać idealnego wizerunku. W tej materii istniały wyraźne nakazy, a także, jak we wszystkim, wyjątki. Najwyraźniej ta sprawa należała do tych ostatnich.

– Nie da się tego ukryć. Mariona Sobrerroca jest zbyt znana, a jej rodzina, zwłaszcza brat, ma wiele wysoko postawionych znajomych zarówno tu, jak i w Madrycie. Z tego powodu władze uważają, że lepiej zdawać relację z postępów śledztwa i w ten sposób wykazać skuteczność działania sił porządkowych.

Ostatnie słowa zabrzmiały tak, jakby były ujęte w cudzysłów. Ana wychwyciła ironię.

– A jeśli się okaże, że zamordował ją ktoś z jej otoczenia, z wyższych sfer? – spytała.

We wspomnieniach Any – jakby przeglądała album z fotografiami – zaczęły się przewijać migawki z życia towarzyskiego Mariony Sobrerroca: w galowej sukni w Liceo wraz z żonami prominentnych polityków z miasta, wręczająca prezenty od Trzech Króli dzieciom w ramach pomocy społecznej w towarzystwie założycielek Koła Kobiecego, na uroczystości towarzyskiego debiutu panny z wyższych sfer, z grupą pań podczas święta pod sztandarem Czerwonego Krzyża, na balach, koncertach, mszach rocznicowych…

– Może wtedy sprawa będzie przykładem na to, że wszyscy jesteśmy równi wobec prawa. – W głosie dziennikarza wciąż pobrzmiewała ironia. – Nie sądzę jednak. Zdaje się, że to rabunek. Tak czy inaczej, będziemy o tym informować. Dostaliśmy wyłączność.

Przerwał i poszukał czegoś wzrokiem na biurku.

– Sprawę przekazano w ręce specjalisty, inspektora Isidra Castro z KBD.

Isidro Castro. Chociaż nie znała go osobiście, nie był to pierwszy raz, kiedy miała o nim pisać – choć rzeczywiście pierwszy raz tak otwarcie. Castro w ostatnich latach rozwiązał kilka ważnych spraw.

Ana szczególnie zapamiętała jedną z nich – zniknięcie, a następnie zamordowanie pielęgniarki ze Szpitala Świętego Pawła – ponieważ redagowała teksty, pod którymi podpisał się potem Carlos Belda.

Castro złapał zabójców jednego po drugim. Pierwszy z nich wydał wspólnika, ten z kolei oskarżył trzeciego sprawcę. Niezbyt długi łańcuch denuncjacji, liczący dziesięć ogniw, ale Castro zdołał je połączyć. Jego metody były brutalne i skuteczne, on sam zaś w ciągu kilku lat służby w Barcelonie zyskał sławę najlepszego inspektora. Wkrótce miała go poznać. Jak wygląda? Co prezentuje sobą architekt „najwspanialszego śledztwa przeprowadzonego przez Kryminalną Brygadę Dochodzeniową”, jak sama napisała w tamtym artykule? Bez sformułowań w takim stylu niepodobna było informować o przestępstwach wagi państwowej. Zbrodnia służy temu, by znaleźć jej sprawcę i na nowo zaprowadzić porządek, czyli przywrócić naturalny stan rzeczy w kraju. Ana wykonywała kawał dobrej roboty. Musiała się do niej przykładać, mimo że komuś innemu przypadały za nią zasługi. Może Sanvisens, choć nigdy tego nie mówił, doceniał jej wysiłki i teraz wynagradzał to, oferując właśnie tę możliwość.

Naczelny porzucił zamiar znalezienia czegoś wzrokiem i przetrząsał teraz rękami zaścielające blat biurka papiery, gazety i zeszyty. Ana wiedziała, że szuka czegoś dla niej.

Dużo mu zawdzięczała, a także przyjaźni, która łączyła go kiedyś z jej ojcem, zanim nieodwracalnie rozdzieliły ich różnice w poglądach politycznych. Po tym, jak ojciec wyszedł z więzienia i został oczyszczony z zarzutów, w domu nigdy więcej nie mówiło się o jego dawnym koledze z redakcji ani nie wymawiało jego nazwiska. Ojciec wściekał się nawet wtedy, kiedy Anie zdarzyło się o nim wspomnieć. Ona z kolei uparcie wypierała z umysłu podejrzenie, że jej praca w gazecie jest swego rodzaju zadośćuczynieniem, ponieważ Sanvisens znalazł się na miejscu, na którym powinien być jej ojciec. Gdy po raz pierwszy zaproponowano jej współpracę, poprosiła ojca o „pozwolenie” na przyjęcie oferty. Udzielił milczącej zgody, stwierdzając jedynie: „Jesteśmy rodziną dziennikarzy”. Imię i nazwisko Mateo Sanvisensa pozostało tabu.

I teraz w końcu mogła uprawiać poważne dziennikarstwo, pisać o sprawie zabójstwa. Zaskoczenie i pytanie „Dlaczego ja?” zapewne rysowały się na jej twarzy, ponieważ naczelny wyjął właśnie ze sterty papierów karteczkę, spojrzał na nią i rzekł:

– Czy nie tego zawsze chciałaś? To twoja szansa, skorzystaj z niej.

Jak w teatrze albo w operze, gdzie marzeniem wszystkich dublerów jest zapalenie krtani głównego aktora czy śpiewaka. Oto moment, kiedy można wreszcie stanąć na scenie, z rolą wyuczoną tak dobrze, tyle razy oglądaną zza kulis, wyjść i olśnić publiczność.

Otrzymała już wiele odpowiedzi, ale musiała rozwiać ostatnią wątpliwość:

– Podpiszę to…?

Sanvisens najwyraźniej spodziewał się tego pytania.

– Tak, napiszesz to pod swoim nazwiskiem.

Przeczytał notatkę, którą trzymał w dłoni:

– Ruszaj od razu. O jedenastej masz się stawić w Komendzie Głównej Policji. Nie zapomnij dowodu tożsamości. Olga przygotuje ci akredytację.

Ana nagle zdała sobie sprawę z tego, dokąd ma się udać.

– Na Vía Layetana?

– Tak, właśnie to powiedziałem. Coś nie pasuje?

– Nie, nie. Wolałam się tylko upewnić.

W żadnym wypadku nie chciała się przed nim przyznać, że tak jak wiele osób, odczuwa strach na samą wzmiankę o tym gmachu. Sanvisens spojrzał na nią z lekkim niedowierzaniem i Ana odwróciła wzrok, żeby naczelny nie nabrał obawy, czy rzeczywiście postępuje słusznie, powierzając jej to zadanie. Musiała wyjść zza kulis i olśnić, mimo że scena była jednym z najbardziej przerażających miejsc w mieście. Dostała szansę. W głowie zaczęła jej rozbrzmiewać aria Aidy Zwycięski powrót.

– O jedenastej, Vía Layetana – powtórzyła, jakby notowała w pamięci.

– Inspektor Isidro Castro będzie na ciebie czekał – dodał Sanvisens.

Próbowała mu podziękować, ale jej nie pozwolił.

– Mam jeszcze jedną prośbę. Gdy wyjdziesz, namierz gońca i powiedz mu, żeby poszedł do apteki i kupił dla mnie opakowanie magnezji.

W ramach wyjaśnienia wskazał ręką okolice żołądka, po czym odwrócił się i zaczął coś pisać na maszynie. Dlatego nie zdążyła go zapytać, czy Isidro Castro wie, że osoba, która ma relacjonować sprawę, to kobieta.

Kobieta, która po wydaniu polecenia gońcowi wpadła w taką euforię, że nie zdając sobie z tego sprawy, powiedziała głośno:

– Tym razem denatka ma nazwisko.

Nie jak w tym makabrycznym żarcie, który wyciął jej Carlos Belda, kiedy dopiero od kilku dni współpracowała z gazetą.

Przypomniała sobie szczura. Martwego szczura, który leżał spuchnięty na schodach, z różowym ogonem zwisającym aż do ostatniego stopnia. Nikt się nie pofatygował, by go usunąć, nawet policjanci ani pracownicy zakładu pogrzebowego, ani żaden z ciekawskich, którzy wchodzili na schody, żeby rzucić okiem. Ktoś go pewnie w końcu nadepnął.

Martwa kobieta, o której Ana miała napisać notatkę, znajdowała się na pierwszym piętrze opuszczonego budynku przy Arco del Teatro, uliczce z wylotem w dolnej części Paralelo, prowadzącej do najbardziej zapyziałych zaułków chińskiej dzielnicy. Jakieś dzieci znalazły ciało zakutane w stary płaszcz.

Ana nie zdążyła jej obejrzeć, ale nie było to konieczne. Widziała miejsce, w którym kobieta próbowała się schronić przed zimnem – drewnianą skrzynię, część tego, co niegdyś było szafą na ubrania. Jakby się za życia położyła do trumny.

– Była starsza? – zapytała Ana jednego z funkcjonariuszy, którzy zajrzeli do budynku.

– Miała pewnie czterdziestkę, ale wyglądała staro.

Sprawa okazała się żarcikiem Beldy, który wiedział, że tego rodzaju informacji nie podaje się do publicznej wiadomości, że przez cenzurę nie przejdą doniesienia o trupach, które policja co tydzień wynosi z opuszczonych mieszkań i noclegowni, gdzie szukają nocnego schronienia setki rojących się w mieście nędzarzy. Cała jej wyprawa na nic się zdała. Smród uryny i zgnilizny na ulicy, w budynku, na piętrze. Twarze – jedne zasuszone, inne obrzmiałe, przestraszone psy uciekające po chodnikach przed brudnymi dziećmi i ulicznikami.

Już sam fakt, że to Belda wysłał ją na miejsce zdarzenia, powinien obudzić w niej czujność. Upokorzenie z tego powodu, że tak naiwnie wpadła w pułapkę, bolało ją bardziej niż frustracja, którą poczuła, kiedy do niej dotarło, że nie będzie mogła o tym napisać.

Belda czekał na nią w redakcji „La Vanguardii” jak chłopcy, którzy w Dniu Niewiniątek³ ledwie powstrzymują śmiech, widząc papierową kukiełkę powieszoną na plecach ofiary. Nikt w redakcji nie sprzeciwiał się z taką zaciętością temu, że zaczęła współpracować z dziennikiem. Od tamtej pory minął już ponad rok, ale on wciąż jej nie akceptował.

By dotrzeć do swego biurka, musiała przejść koło jego miejsca pracy. Tamtego dnia, kiedy wróciła do redakcji, odczekał, aż znajdzie się wystarczająco blisko niego, podniósł wzrok, wyjął z ust papierosa i odezwał się do niej z udawanym rozczarowaniem:

– A więc zgubiłaś trupa? Zawsze przecież możesz napisać artykuł o najnowszej modzie dziwek z chińskiej dzielnicy.

Wybuchnął śmiechem i rozejrzał się, szukając aplauzu wśród kolegów, którzy – chcąc nie chcąc – byli świadkami tej sceny.

Rozległy się chichoty, ale zaraz przerodziły się w głośny śmiech, kiedy padła odpowiedź Any:

– W kwestii ich bielizny to zapewne ty jesteś lepiej poinformowany.

Odwróciła się i zostawiła go – najpierw z otwartymi ustami, później ciskającego obelgi, które przestał z siebie wyrzucać dopiero wtedy, gdy pojawił się naczelny.

Jej pierwsza sprawa była więc śmiercią bez zwłok, po której pozostało tylko orzeczenie zgonu w aktach jakiegoś sądu, zarchiwizowane wraz z podobnymi dokumentami dotyczącymi nieszczęśników zmarłych w tym samym tygodniu. Kolejna bezimienna śmierć.

Teraz, dla odmiany, czekała na nią śmierć z nazwiskiem – i to nie byle jakim.3

– Niech pani patrzy, w końcu Ruiz kupił tego srebrnego rupiecia. Może się pani cieszyć, że straciła to z oczu, bo tylko zbierało kurz.

Encarni postawiła na stole kosz z zakupami. Była zadowolona. Ruiz z lombardu dobrze jej zapłacił za stołowy bibelot, co pozwoliło zrobić porządne zakupy. Kosz był pełen różności. Zapewne pani jej powie, że może wziąć coś z tego dla matki.

– Dobrze – odpowiedziała pani, ale Encarni stwierdziła, że nie zwraca na nią uwagi. Siedziała przy kuchennym stole z filiżanką kawy przed sobą, trzymając w ręce ustnik z niedopałkiem papierosa. Zapewne kawa i papieros były jej śniadaniem, a dochodziło już południe.

Zaczęła wyjmować rzeczy z koszyka, robiąc przy tym jak najwięcej hałasu: zmięła czasopismo, by papier zaszeleścił, stuknęła jedną butelką o drugą, po czym postawiła je ciężko na podłodze. Lubiła, kiedy przedmioty się odzywały: podzwanianie sztućców wkładanych do szuflady, skrzypienie szuflad wysuwanych z mebli, pobrzękiwanie pokrywek na rondlach.

Hałas był ponadto praktyczny, gdy chciała przyciągnąć uwagę pani.

Ta zwróciła się wreszcie do służącej. Jej spojrzenie oderwało się z odległego punktu i spoczęło na dziewczynie.

– Ile ci zapłacił Ruiz?

– Dał mi dziewięćdziesiąt peset.

– Dobrze. – Pani zdobyła się na uśmiech. – Zdaje się, że to sporo.

Encarni uśmiechnęła się zadowolona. Była dumna ze swojej umiejętności targowania się, ale miała wrażenie, że bardziej elegancko będzie przyjąć komplement bez komentarzy, jak gdyby nigdy nic, dlatego zmieniła temat:

– Wie pani? Na górze, na Tibidabo, znaleziono zmarłą.

Czy pani Beatriz jeszcze jej słucha? Trudno powiedzieć. Jeżeli znów rozmyśla o tych zakurzonych papierzyskach i pożółkłych karteczkach, które trzyma w biurku, nie warto się trudzić, by jej cokolwiek opowiadać. Równie dobrze można by gadać do ściany albo do wieszaka. Ale pani podniosła głowę, czyli chciała dowiedzieć się więcej. Encarni mówiła więc dalej:

– Bogata wdowa. Straszna sprawa. Sprzedawca kurczaków mówił, że to była prawdziwa rzeź. Wszystko we krwi. Co za okropieństwo!

Odwróciła się, by wstawić do lodówki pół funta masła, które kupiła. Zanim je schowała, wyjęła z papieru, powąchała, żeby sprawdzić, czy nie jest zjełczałe, i przełożyła kostkę do porcelanowej maselniczki.

– Znalazła ją służąca. Biedaczka. Miała wolne, wróciła i oto leży wdowa. Sztywna. Dobrze, że nie przydarzyło się to mnie.

– Rzeczywiście, co za szczęście! Zwłaszcza dla mnie.

W głosie pani zabrzmiało rozbawienie. Była jeszcze w płaszczu kąpielowym. Jasne włosy miała schowane w turbanie, z boku wymykał się mokry kosmyk. Znowu siedziała do późna w nocy nad swoimi książkami.

Encarni uśmiechnęła się.

– Przepraszam, pani profesor. Ale proszę sobie wyobrazić, w rybnym sklepie Fermína mówili, że biedna dziewczyna o mało nie umarła na zawał.

Służąca zrobiła przerwę, żeby następne zdanie wywarło większy skutek.

– Ale najgorsze jest to oko…

Pani pochyliła się do przodu i wytrząsnęła sobie z rękawa trochę popiołu. Encarni westchnęła. Zanosiło się na kolejną dziurę w szlafroku. Najwyraźniej jednak pani zbytnio na tym nie zależało, choć musiał kosztować dużo pieniędzy. Z pewnością kupiła go jeszcze przed wojną, dziś nie widywało się takich modeli. Pani, gdyby chciała, mogłaby się nosić bardziej elegancko, ale nie, ostatecznie wkładała na siebie cokolwiek, co akurat wyjęła ze swoich przepastnych szaf. W jednej z nich miała nawet sutannę.

– Należała do mojego wuja Lázara – powiedziała, gdy Encarni spytała ją o to.

– A co tu robi?

– Nie pamiętam.

– Proboszcz z mojej wioski sprzedałby duszę za taką porządną sutannę.

– Encarni! – udała oburzenie pani Beatriz. – Cóż, jeśli chcesz, to mu ją wyślemy.

– Za duży wydatek, zostawmy ją.

Odpowiedziała wykrętnie, by sobie zaoszczędzić opowieści o tym, że wciąż ze wstydem wspomina, jak proboszcz z jej wsi, El Padul w Granadzie, nazwał ją „rozciekaną suką” i wytknął palcem podczas kazania w kościele, ponieważ poprzedniego wieczoru widział, jak się całuje z narzeczonym. Gdyby nie chodziło o ubiór duchownego i gdyby materiał nie był tak dobry, pocięłaby sutannę na szmaty do wycierania kurzu. Encarni znała się na ubraniach. Razem z siostrą co niedzielę wieczorem studiowała wystawy na paseo de Gracia.

– Zmarłej wyrwano oko. Upadło i potoczyło się po podłodze.

Służąca podniosła pomarańczę, która jej się wymknęła i poturlała po kuchennej posadzce. Ułożyła ją na paterze.

– Oko potoczyło się po podłodze?

– Tak mi powiedzieli w warzywnym, a jednocześnie, niby niechcący, wcisnęli mi nadgniłe jabłko.

Wyjęła owoc i położyła go na stole przed panią. Wydawało się, że jabłko także się poturla, ale Encarni złapała je i energicznym ruchem umieściła obok filiżanki z kawą.

– Proszę spojrzeć, idealna czwórka. „Niech je obejrzę – powiedziałam do sprzedawczyni. – Ostatnim razem dostałam jedno zepsute”. A ona mi na to: „Ależ kobieto, na miłość boską! Nie ma się co tak unosić. Przez to zabójstwo cała jestem r o z b r o s z o n a”.

Encarni naśladowała sposób mówienia i kataloński akcent sklepikarki.

– Akurat! Opowiada swoje historyjki tylko po to, żeby klienci nie mogli się połapać, a ona sprzedaje im wtedy zepsute jabłka i spleśniałe pomarańcze.

– Możesz powtórzyć?

– Co?

– To o spleśniałych.

– Ojej, niech pani znów nie zaczyna z tymi zetami – pożaliła się służąca, lecz bez zbytniego przekonania.

Nie zapomniała, że zawdzięcza pracę w tym domu swojej specyficznej wymowie.

Pracowała tu od dwóch lat, od wieczoru, kiedy znużona usiadła na jednej z okrągłych ławek na paseo de Gracia. Od wczesnego rana chodziła od domu do domu w poszukiwaniu posady. Była już tak zmęczona, że nie zwróciła uwagi na kobietę, która siedziała po lewej, aż do momentu, gdy ta wyjęła z torebki pudełko zapałek i zapaliła papierosa w długiej czarnej lufce. Kobieta paląca na ulicy. Ale nie była ladacznicą – wyglądała elegancko w nieco staromodnym ubraniu. Encarni dała jej ponad czterdzieści lat, a czterdzieści lat u osoby bogatej to mniej niż czterdziestka biedaka. Na jej kolanach leżała książka. Gdy zapaliła, wolną ręką trzymała lufkę i czytała dalej. Kobieta paląca i czytająca. Dziewczyna nie mogła powściągnąć ciekawości.

– Dobra jest?

Kobieta zwróciła się do niej zaskoczona.

– Słucham?

– Nie, nic. Zapytałam tylko, czy ta książka, którą pani czyta, jest dobra.

– Bardzo. To Wprowadzenie do dialektów francuskich Dauzata.

– Ojej. Brzmi dobrze – powiedziała, speszona niezrozumiałym tytułem.

Spodziewała się, że kobieta wróci do lektury, lecz ona nie zrobiła tego, tylko zadała pytanie:

– Pani jest z Andaluzji, prawda?

– Tak, proszę pani.

– Z Granady, jeśli się nie mylę.

– Tak, z wioski…

– Tak właśnie myślałam, że to musi być Granada! Ze stolicy albo okolic, prawda?

– Z wioski koło stolicy, El Padul, to… Skąd pani wie?

– Poznałam po wymowie. Wymawia pani es jak zet.

Kobieta powiedziała jej wtedy, że sposób, w jaki Encarni wymawia es, jest charakterystyczny dla Granady. Wyjaśniała to z takim entuzjazmem, że wydawała się niezbyt normalna. Mimo to dziewczyna bez oporów odpowiedziała na kolejne pytanie.

– Od jak dawna jest pani w Barcelonie?

– Od paru ładnych lat. Mieszkam na Monchuí.

Nie chciała wspominać, że w dzielnicy baraków, ale to jej przypomniało, w jakim celu tu przyszła – żeby się stamtąd w końcu wynieść.

– Przepraszam, czy nie potrzebuje pani pomocy domowej?

Kobieta zmierzyła ją wzrokiem z góry na dół. Encarni pozwoliła jej na to, ale z dumą zadarła brodę. Była czysta, a jeśli miała pocerowane ubranie, przynajmniej naprawiała je starannie.

– Prawda jest taka, że bardzo by mi się przydała – odrzekła kobieta – ponieważ mam dużo pracy, nie mogę jednak wiele płacić.

– Jedzenie, dach nad głową i to, co może mi pani dać. To mi wystarczy.

– Kiedy mogłaby pani zacząć?

– Z samego rana.

Adres, który jej dała kobieta, wskazywał porządną okolicę, rambla de Cataluña. Encarni ucieszyła się na wieść, że w domu nie ma mężczyzny, ale zasmuciła tym, że brakuje też dzieci.

Następnego dnia stawiła się w domu pani Beatriz Noguer i dowiedziała się, że jest ona profesorką, nie wykonuje swojego zawodu z jakichś przyczyn politycznych, ale pisze książki. Również książki o tym, jak ludzie wymawiają słowa w różnych częściach świata.

Tak, Encarni wiele zawdzięczała zetom, dlatego wzięła jabłko, podniosła je i powiedziała do pani:

– Sepzute jabłka i zpleźniałe pomarańcze.

Zamieniła wszystkie es na zet i odwrotnie. Pani wybuchnęła śmiechem.

Encarni rozpakowała kurczaka. Był trochę chudy, ale utargowała sporo z jego ceny. Teraz skupiła się na chowaniu wszystkich swoich zdobyczy.

– Sprzedawca drobiu mówi, że to byli masoni. Potrzebowali oczu do swoich rytuałów. Suszą je na wolnym ogniu, jak śliwki albo grzyby. A potem kroją na plasterki. Wolą oczy niebieskie, tak twierdzi ten od drobiu.

– W takim razie nic nam nie grozi – odpowiedziała pani.

– Pewnie nie. Chyba że masoni zmienią zdanie i nagle zaczną wyrywać brązowe.

Wyglądało na to, że zawsze winę za wszystko ponoszą masoni. Najprawdopodobniej w ogóle nie istnieją. Tak samo jak nie istnieje bebok, który porywa niegrzeczne dzieci. Gdyby zresztą nawet istnieli i potrzebowali do czegoś oczu, nie zostawialiby ich rozrzuconych na podłodze. Sprzedawca drobiu opowiadał głupstwa.

Rozejrzała się po kuchni. Zakupy były już schowane, wszystko znajdowało się na swoim miejscu. Pani znowu błądziła gdzieś myślami, zapatrzona w dym papierosowy. Encarni zastanowiła się, czy nie jest to dobry moment, żeby z nią porozmawiać o lodówce. Chyba była w dobrym humorze.

Głos pani wyrwał ją z zamyślenia.

– Encarni, czy przyszła do mnie poczta?

Nie, w skrzynce nie było żadnego listu. Tak, listonosz już chodził i zostawił grubaśną kopertę w skrzynce Ramíreza, na drugim piętrze. Nie, do niej nic nie przyszło.

Pani podniosła się. Wyglądała na niezadowoloną. Żegnaj, dobry humorze! Od kilku dni spodziewała się jakiegoś listu. Dziewczyna westchnęła i zaczęła obierać ziemniaki.4

Beatriz spoglądała na ulicę przez okno swej pracowni. Całe miasto okryła i przesłoniła gęsta warstwa chmur. Zaczynało padać, na rambla de Cataluña ludzie pootwierali parasole i przyśpieszyli kroku.

Dziś także list nie przyszedł. Pchnęła lekko fotel i zakręciła się na nim. Tytuły książek stojących na półkach były ledwie widoczne. Wolne miejsca – przeciwnie, wyróżniały się wśród nich aż nadto wyraźnie. Ciemne prostokąty między oprawionymi w skórę tomami. Za każdym razem, gdy jej wzrok padał na jedną z tych ziejących pustką dziur, odczuwała wyrzut sumienia, ale nie mogła tego uniknąć. Nie było innego wyjścia. Stare wydania przynosiły więcej pieniędzy niż srebrna zastawa. Pomyślała krótko, który tom będzie następny. Któraś z książek o herbach? Kolejne dzieło Wergiliusza? Przypuszczalnie O pocieszeniu, jakie daje filozofia Boecjusza – miała na półce wydanie z Lyonu z 1515 roku. Czytane, jak wszystkie książki w jej biblioteczce, ale w idealnym stanie. Może jednak nie będzie to konieczne. Kiedy przyjdzie list z wiadomością, na którą czeka… Jej bilet wyjazdowy.

W Hiszpanii nie mogła pracować na żadnej uczelni, nawet w instytucie kształcącym licencjatów. Aby otrzymać takie zatrudnienie, potrzebowała zaświadczenia o przynależności do reżimu. Tego zaś nigdy jej nie wydadzą. Kiedy wróciła z Argentyny, ubiegała się o posadę na Uniwersytecie Barcelońskim. Szybko dano jej do zrozumienia, że nie ma dla niej miejsca na uczelni „wolnej od elementów wywrotowych”.

– Przykro mi, pani doktor. Nie jest to miejsce dla ludzi próbujących podważać zasady Ruchu Narodowego – powiedział jej z sarkazmem jeden z profesorów, którego twarz zdawała sobie przypominać z czasów studenckich w Madrycie.

Nigdy nie uważała się za element wywrotowy, nawet niespecjalnie interesowała się polityką, ale artykuły, które napisała na początku wojny domowej, opowiadając się za słusznością Republiki, skazały ją najpierw na wygnanie, a po powrocie – na ostracyzm akademicki.

Wróciwszy z Buenos Aires w 1948 roku, zamieszkała wraz z matką w ogromnym rodzinnym mieszkaniu przy rambla de Cataluña. Ojciec zmarł wiele lat temu. Ulokowała się w jego dawnym pokoju. Matka była już wtedy bardzo chora. Beatriz czytała jej na głos powieści po francusku i matka, słuchając z zamkniętymi oczyma, od czasu do czasu poprawiała jej wymowę.

– Kochanie, myślę, że powinnaś znów pojechać do Francji.

Później okresy, kiedy matka była przytomna, stawały się coraz krótsze i komentarze na temat jej wymowy zaczęły zanikać. W końcu Beatriz zaprzestała czytania i nuciła te same piosenki, którymi matka usypiała ją przez ponad trzydzieści lat. Zmarła tego samego dnia, kiedy hiszpańska reprezentacja piłkarska wygrała z Anglią, ze „zdradzieckim Albionem”, jak wypowiedział się w radiu prezes Hiszpańskiej Federacji Piłki Nożnej. Gdy Beatriz przyszła do pokoju matki, by jej o tym powiedzieć i nieco rozbawić, znalazła ją w łóżku martwą.

Teraz mieszkała w domu sama z Encarni. Ale to już nie potrwa długo, jeśli tylko otrzyma w końcu list i jego zawartość okaże się zgodna z jej pragnieniem. A jeżeli nie? W takim razie będzie musiała hibernować dalej.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: