Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Diabeł kulawy - ebook

Wydawnictwo:
Rok wydania:
2011
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Diabeł kulawy - ebook

Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.

Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.

Kategoria: Klasyka
Zabezpieczenie: brak
Rozmiar pliku: 390 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

ROZ­DZIAŁ I

Noc paź­dzier­ni­ko­wa po­kry­ła gę­stym mro­kiem sła­wet­ne mia­sto Ma­dryt. Lud­ność schro­niw­szy się do do­mów zo­sta­wi­ła uli­ce wol­ne dla ko­chan­ków żąd­nych śpie­wać swo­je nie­do­le lub roz­ko­sze pod bal­ko­nem ubó­stwia­nej. Już dźwięk gi­ta­ry wpra­wiał w nie­po­kój oj­ców i rzu­cał po­strach na za­zdro­snych mę­żów; sło­wem, było bli­sko pół­no­cy, kie­dy don Kle­ofas Le­an­dro Pe­rez Za­mbul­lo, szko­larz z Al­ka­li, opu­ścił na­gle przez okien­ko na stry­chu dom, do któ­re­go go wpro­wa­dził lek­ko­myśl­ny syn bo­gi­ni Cy­te­ry. Ra­to­wał ży­cie i ho­nor, si­ląc się wy­mknąć kil­ku zbi­rom ści­ga­ją­cym upar­cie stu­den­ta, aby go za­bić lub zmu­sić gwał­tem do za­ślu­bie­nia damy, z któ­rą ze­szli go na czu­łym gru­cha­niu.

Mimo iż sam je­den prze­ciw wie­lu, bro­nił się dziel­nie; ob­rał dro­gę uciecz­ki je­dy­nie dla­te­go, iż w za­mę­cie wal­ki wy­dar­to mu szpa­dę. Ści­ga­li go ja­kiś czas po da­chach; ale dzię­ki ciem­no­ści don Kle­ofas zmy­lił po­goń. Ob­ró­cił się w stro­nę świa­tła, któ­re uj­rzał z da­le­ka: mimo iż sła­be po­słu­ży­ło mu za la­tar­nię mor­ską w tej nie­bez­piecz­nej prze­pra­wie. Na­ra­ziw­szy się nie raz i nie dwa na skrę­ce­nie kar­ku, do­bił do stry­chu, z któ­re­go są­czy­ły się pro­mie­nie świa­tła, i wszedł przez okno, pe­łen ra­do­ści jak pi­lot, któ­ry zdo­ła szczę­śli­wie wpro­wa­dzić do por­tu okręt przed roz­bi­ciem.

Ro­zej­rzał się na wsze stro­ny i zdzi­wio­ny, iż nie wi­dzi ni­ko­go w tej dość szcze­gól­nej ciup­ce, jął ba­dać te­ren z wiel­ką uwa­gą. Uj­rzał mo­sięż­ną lamp­kę wi­szą­cą u po­wa­ły, książ­ki i pa­pie­ry po­rzu­co­ne na sto­le, glo­bus i kom­pas z jed­nej stro­ny, fiol­ki i kwa­dra­ny z dru­giej. To na­pro­wa­dzi­ło go na myśl, iż po­ni­żej musi miesz­kać ja­kiś astro­log, któ­ry za­cho­dzi do tego ustro­nia na swo­je ob­ser­wa­cje.

Du­mał o nie­bez­pie­czeń­stwie, któ­re­go szczę­śli­wa gwiaz­da po­zwo­li­ła mu unik­nąć, i za­sta­na­wiał się w du­chu, czy po­zo­sta­nie tu do rana lub też po­weź­mie inny jaki za­miar. Na­gle usły­szał w po­bli­żu głę­bo­kie wes­tchnie­nie. My­ślał zra­zu, że to ja­ko­waś chi­me­ra wzbu­rzo­ne­go umy­słu, złu­da nocy; to­też, nie prze­ry­wa­jąc so­bie, cią­gnął da­lej swo­je roz­my­śla­nia.

Ale sko­ro wes­tchnie­nie po­wtó­rzy­ło się po raz dru­gi, nie wąt­pił już, że ma do czy­nie­nia z rze­czą re­al­ną; ja­koż, mimo że nie wi­dział ni­ko­go w po­ko­ju, krzyk­nął na cały głos: „Któż, u dia­ska, wzdy­cha tu­taj?”

– To ja, pa­nie szko­la­rzu – od­parł głos za­iste do­syć oso­bli­wy; – sie­dzę tu od sze­ściu mie­się­cy w za­kor­ko­wa­nej fiol­ce. Miesz­ka w tym domu uczo­ny astro­log, któ­ry jest czar­no­księż­ni­kiem. To on mocą swo­jej sztu­ki trzy­ma mnie w tym wię­zie­niu.

– Je­steś tedy du­chem? – rzekł don Kle­ofas nie­co oszo­ło­mio­ny tą nie­zwy­kłą przy­go­dą.

– Je­stem bie­sem – od­parł głos: – przy­by­wasz bar­dzo w porę, aby mnie wy­rwać z nie­wo­li. Usy­cham z bez­czyn­no­ści; na­le­żę bo­wiem do naj­spraw­niej­szych i naj­pra­co­wit­szych dia­błów w ca­łym pie­kle.

Te sło­wa prze­ję­ły don Za­mbul­la pew­nym nie­po­ko­jem; że jed­nak był z na­tu­ry od­waż­ny, opa­no­wał się i rzekł swo­bod­nie: – Mo­ści dia­ble, po­ucz mnie, je­śli ła­ska, ja­kie miej­sce zaj­mu­jesz wśród swo­ich współ­bra­ci; czy je­steś dia­błem-szlach­ci­cem czy cha­mem.

– Je­stem dia­błem pierw­szej ran­gi – od­parł głos; – z ca­łe­go pie­kła za­ży­wam naj­więk­szej re­pu­ta­cji na tym i na tam­tym świe­cie.

– Był­że­byś przy­pad­kiem – od­parł Kle­ofas – bie­sem, któ­ry nosi imię Lu­cy­pe­ra?

– Nie – od­parł duch; – to bies szar­la­ta­nów.

– Je­steś Urie­lem? – spy­tał szko­larz.

– Pfuj! – od­parł żywo głos – to pa­tron kup­ców, rzeź­ni­ków, pie­ka­rzy i in­nych łu­pież­ców ludu.

– Je­steś może Bel­ze­bu­bem? – rzekł Le­an­dro.

– Czy pan kpi? – od­parł duch – to duch sta­rych och­mi­strzyń i gierm­ków.

– To mnie dzi­wi – rzekł Za­mbul­lo – są­dzi­łem, że Bel­ze­bub to jed­na z naj­więk­szych oso­bi­sto­ści wa­sze­go gro­na.

– Jed­na z naj­lich­szych – od­parł De­mon. – Ma pan, wi­dzę, bar­dzo opacz­ne po­ję­cie o pie­kle.

– W ta­kim ra­zie – pod­jął Kle­ofas – mu­sisz być chy­ba Le­wia­ta­nem, Bel­fe­go­rem lub Asta­ro­tem?

– Och, ci trzej – rzekł głos – to przy­najm­niej dia­bły pierw­sze­go rzę­du. To du­chy dwor­skie. Za­sia­da­ją w ra­dach ksią­żąt, dają na­tchnie­nie mi­ni­strom, two­rzą ligi, sze­rzą roz­ru­chy w Pań­stwie i roz­nie­ca­ją po­chod­nie woj­ny. Ci, to nie byle ciu­ry jak owi, któ­rych wy­mie­ni­łeś zra­zu.

– Po­wiedz mi, dro­gi pa­nie – rzekł szko­larz – ja­kie są funk­cje Fla­ge­la?

– Jest du­szą pie­niac­twa, du­chem pa­le­stry – od­parł bies. – To on ukła­dał pro­to­kół dla woź­nych i re­jen­tów. On pod­że­ga skar­żą­cych, wspie­ra ad­wo­ka­tów i ob­le­ga sę­dziów.

– Co do mnie, mam inne za­trud­nie­nia; kle­cę po­ciesz­ne mał­żeń­stwa: ko­ja­rzę sta­ru­chów z nie­let­ni­mi dziew­cząt­ka­mi, pa­nów ze słu­żeb­ny­mi pan­ny bez po­sa­gu z tkli­wy­mi ko­chan­ka­mi go­ły­mi jak świę­ty tu­rec­ki. To ja przy­nio­słem na świat zby­tek, roz­pu­stę, grę i che­mię. Je­stem wy­na­laz­cą tur­nie­jów, tań­ca, mu­zy­ki, ko­me­dii i no­wych mód we Fran­cji. Imię moje Asmo­de­usz, prze­zwa­ny Dia­błem ku­la­wym.

– Jak to! – wy­krzyk­nął don Kle­ofas – był­że­byś ty owym słyn­nym Asmo­de­uszem… o któ­rym jest tak chlub­na wzmian­ka w Agryp­pie i w „Kla­wi­ku­li” Sa­lo­mo­na? Za­iste, nie wy­mie­ni­łeś mi wszyst­kich swo­ich roz­ry­wek. Za­po­mnia­łeś naj­lep­szej. Wiem, że ba­wisz się cza­sa­mi tym, aby wspo­ma­gać nie­szczę­śli­wych ko­chan­ków. Tak na przy­kład, w ze­szłym roku, zna­jo­my mi ba­ka­łarz uzy­skał, za twą po­mo­cą, w mie­ście Al­ka­li, fa­wo­ry mał­żon­ki pew­ne­go dok­to­ra uni­wer­sy­te­tu.

– To praw­da – rzekł duch – cho­wa­łem to so­bie na ko­niec. Je­stem de­mo­nem wy­uz­da­nia lub, aby rzecz okre­ślić przy­zwo­iciej, boż­kiem Ku­pi­dy­nem. Po­eci dali mi to ład­ne mia­no: ci pa­no­wie ma­lu­ją mnie bar­dzo po­chleb­nie. Po­wa­da­ją, że mam zło­co­ne skrzy­dła, opa­skę na oczach, łuk, koł­czan pe­łen strzał i że je­stem cza­ru­ją­co pięk­ny. Prze­ko­nasz się, jak jest w isto­cie, je­śli ze­chcesz mnie wy­pu­ścić.

– Mo­ści Asmo­de­uszu – od­parł Le­an­dro Pe­rez – od daw­na już, jak ci wia­do­mo, je­stem twym od­da­nym słu­gą. Nie­bez­pie­czeń­stwo, z ja­kie­gom wy­brnął przed chwi­lą, może słu­żyć za do­wód. Bar­dzom rad, iż na­strę­cza się spo­sob­ność od­da­nia ci usłu­gi; ale na­czy­nie, w któ­rym cię za­mknię­to, z pew­no­ścią jest za­cza­ro­wa­ne. Próż­no si­lił­bym się ode­tkać je lub strza­skać. Tak więc nie bar­dzo wiem," w jaki spo­sób mógł­bym cię uwol­nić. Nie mam wpra­wy w tego ro­dza­ju im­pre­zach; mó­wiąc mię­dzy nami, je­że­li tak szczwa­ny dia­beł jak ty nie zdo­łał się wy­wi­nąć, w jaki spo­sób li­chy śmier­tel­nik dał­by so­bie rady?

– Lu­dzie mają tę wła­dzę – od­parł duch."– Fiol­ka, w któ­rej mnie za­mknię­to, to zwy­kła bu­tel­ka. Wy­star­czy ci ją ująć i rzu­cić o zie­mię, a uka­żę się na­tych­miast pod ludz­ką po­sta­cią.

– Je­że­li tak – rzekł szko­larz – rzecz jest ła­twiej­sza, niż my­śla­łem. Ob­ja­śnij mnie tedy, w któ­rej fiol­ce sie­dzisz. Wi­dzę ich spo­ro zu­peł­nie po­dob­nych, nie umiem roz­róż­nić.

– W czwar­tej od okna – od­parł duch. – Mimo, że na kor­ku jest od­cisk ma­gicz­nej pie­czę­ci, bu­tel­ka trza­śnie na­tych­miast.

– Wy­star­czy – od­parł Kle­ofas. – Je­stem go­tów uczy­nić ci za­dość. Ale jest mała trud­ność. Lę­kam się, iż sko­ro ci od­dam tę przy­słu­gę, przyj­dzie mi za­pła­cić kosz­ta…

– Nie gro­zi ci nic złe­go – od­parł duch. – Prze­ciw­nie, rad bę­dziesz z mej wdzięcz­no­ści. Na­uczę cię wszyst­kie­go, co bę­dziesz chciał wie­dzieć. Ob­ja­śnię cię o wszyst­kim, co się dzie­je na świe­cie. Od­kry­ję ci przy­wa­ry lu­dzi, będę two­im du­chem opie­kuń­czym, świa­tlej­szym niż ge­niusz So­kra­te­sa: mam na­dzie­ję uczy­nić cię jesz­cze mę­dr­szym od tego fi­lo­zo­fa. Sło­wem, od­da­ję się to­bie z tym, co jest we mnie złe­go i do­bre­go: i jed­no, i dru­gie bę­dzie ci rów­nie uży­tecz­ne.

– Pięk­ne obiet­ni­ce – od­parł szko­larz; – ale wy, pa­no­wie dia­bły, ucho­dzi­cie za nie­zbyt słow­nych.

– Oskar­że­nie nie bez za­sa­dy – od­parł Asmo­de­usz. – Więk­szość ko­le­gów nie czy­ni so­bie z tym skru­pu­łów. Co do mnie (poza tym, iż nie mogę nad­to opła­cić ta­kiej przy­słu­gi!) do­cho­wu­ję wier­nie ślu­bów; przy­się­gam na wszyst­ko, co mi jest świę­te, że cię nie oszu­kam. Mo­żesz po­le­gać na tym. A co po­win­no cię ucie­szyć oso­bli­wie, ofia­ru­ję się po­mścić cię jesz­cze tej nocy na don­nie Te­re­sie, owej prze­wrot­nej da­mie, któ­ra skry­ła u sie­bie zbi­rów, aby cię ująć i zmu­sić do mał­żeń­stwa.

Ta ostat­nia obiet­ni­ca przy­pa­dła mło­de­mu Za­mbul­lo szcze­gól­nie do sma­ku. Aby przy­śpie­szyć jej speł­nie­nie, chwy­cił fiol­kę i nie trosz­cząc się o resz­tę, ci­snął ją o zie­mię. Strza­ska­ła się na ty­siąc ka­wał­ków i za­la­ła pod­ło­gę czar­nia­wym pły­nem, któ­ry stop­nio­wo wy­pa­ro­wał i zmie­nił się w dym. Dym ten roz­pro­szył się zwol­na i uka­zał oczom zdu­mio­ne­go stu­den­ta po­stać ludz­ką, odzia­ną w płaszcz, wy­so­ką na ja­kie pół­trze­ciej sto­py i wspar­tą na ku­lach. Mały ku­la­wy po­twór miał koź­le nogi, ścią­głą twarz, spi­cza­stą bro­dę, moc­no spłasz­czo­ny nos; oczki po­dob­ne były do ża­rzą­cych wę­gli; nad sze­ro­ko wy­cię­ty­mi usta­mi stro­szy­ły się rude wą­si­ki.

Gło­wę tego wdzięcz­ne­go Ku­pi­dy­na po­kry­wał tur­ban z czer­wo­nej kre­py, zdob­ny bu­kie­ci­kiem ko­gu­cich i pa­wich piór. Na szyi sze­ro­ki płó­cien­ny koł­nierz, na któ­rym wid­nia­ły wzo­ry na­szyj­ni­ków i kol­czy­ków. Miał krót­ką suk­nię z bia­łe­go atła­su, prze­pa­sa­ny był sze­ro­ką wstę­gą per­ga­mi­nu, całą usia­ną ma­gicz­ny­mi zna­ki. Na suk­ni były wy­ma­lo­wa­ne licz­ne przed­mio­ty do użyt­ku dam, na­pier­śni­ki, szar­fy, pstro­ka­te far­tusz­ki i mod­ne fry­zu­ry, jed­ne dzi­wacz­niej­sze od dru­gich.

Ale wszyst­ko to było ni­czym w po­rów­na­niu do płasz­cza, rów­nież z bia­łe­go atła­su. Wi­dać było na nim mno­gość po­sta­ci ma­lo­wa­nych chiń­skim tu­szem, z taką swo­bo­dą pędz­la i w tak śmia­łych po­zach, iż ła­two było po­znać, że to ro­bo­ta dia­bła. Z jed­nej stro­ny, dama hisz­pań­ska okry­ta płasz­czem wa­bi­ła cu­dzo­ziem­ca na prze­chadz­ce; z dru­giej dama fran­cu­ska stu­dio­wa­ła w zwier­cia­dle nowe min­ki, aby je wy­pró­bo­wać na mło­dym la­bu­siu, któ­ry się zja­wiał wła­śnie w drzwiach z musz­ka­mi i ró­żem. Tu ka­wa­le­ro­wie ital­scy śpie­wa­li i brzą­ka­li na gi­ta­rze pod bal­ko­nem; tam Niem­cy, roz­pię­ci, roz­chla­sta­ni, za­la­ni wi­nem i uma­za­ni ta­ba­ką, ota­cza­li stół plu­ga­wy od śla­dów hu­lan­ki. W jed­nym rogu wi­dać było bo­ga­te­go mu­zuł­ma­ni­na wy­cho­dzą­ce­go z ką­pie­li i oto­czo­ne­go pięk­no­ścia­mi se­ra­ju, któ­re ci­snę­ły się na wy­przód­ki z usłu­gą. W dru­gim an­giel­ski szlach­cic dwor­nie czę­sto­wał swą damę pi­wem i faj­ką.

Wi­dać tam było i gra­czy prze­dziw­nie od­two­rzo­nych; jed­ni, prze­ję­ci ra­do­ścią, na­peł­nia­li ka­pe­lu­sze zło­tem i sre­brem; inni gra­li już na sło­wo i rzu­ca­li ku nie­bu bluź­nier­cze spoj­rze­nia, ką­sa­jąc kar­ty z roz­pa­czy. Sło­wem, wi­dzia­ło się tam tyle oso­bli­wych rze­czy, co na cu­dow­nej tar­czy, któ­rą bo­żek Wul­kan wy­ko­nał na proś­bę Te­ty­dy. Ale ta była róż­ni­ca mię­dzy dzie­ła­mi dwóch ku­la­sów, że ob­raz­ki na tar­czy nie mia­ły związ­ku z czy­na­mi Achil­le­sa, po­sta­ci zaś na płasz­czu były ży­wym ob­ra­zem wszyst­kie­go, co się dzie­je na świe­cie z pod­szep­tu Asmo­de­usza.ROZ­DZIAŁ II DAL­SZY CIĄG OSWO­BO­DZE­NIA ASMO­DE­USZA

Spo­strze­ga­jąc, iż wi­dok jego nie uspo­sa­bia szko­la­rza zbyt ko­rzyst­nie, bies rzekł z uśmie­chem: – I cóż, mo­ści Kle­ofa­sie Le­an­drze Pe­res Za­mbul­lo, wi­dzisz oto cza­row­ne­go boga mi­ło­ści, wszech­wład­ne­go pana serc. Co mnie­masz o mo­jej mi­nie i uro­dzie? Czyż po­eci to nie są do­sko­na­li ma­la­rze?

– Szcze­rze mó­wiąc – od­parł don Kle­ofas – po­chle­bia­ją tro­chę. Przy­pusz­czam, że nie pod tą po­sta­cią uka­za­łeś się oczom Psy­che.

– Och! nie – od­parł dia­beł. – Aby obu­dzić pio­ru­nu­ją­cą mi­łość, po­ży­czy­łem ry­sów od mło­de­go fran­cu­skie­go mar­ki­za. Trze­baż po­kry­wać grzech przy­jem­ną po­sta­cią, in­a­czej nie sku­sił­by ni­ko­go. Przy­bie­ram do woli wszyst­kie kształ­ty; mo­głem się uka­zać two­im oczom ob­le­czon w uro­jo­ne cia­ło pięk­niej­szej przy­ro­dy; ale sko­ro ci się od­da­łem cały i sko­ro cię nie pra­gnę w ni­czym oszu­ki­wać, chcia­łem, abyś mnie uj­rzał pod po­sta­cią naj­le­piej wy­ra­ża­ją­cą sąd ludz­ki o mnie i o mej dzia­łal­no­ści.

– Nie dzi­wię się – od­parł Le­an­dro – że je­steś nie­co szpet­ny. Da­ruj mi, je­śli ła­ska, ten przy­miot­nik: przy­szłe sto­sun­ki na­sze wy­ma­ga­ją szcze­ro­ści. Te rysy zga­dza­ją się do­sko­na­le z po­ję­ciem, ja­kie mia­łem o to­bie; ale ob­ja­śnij mnie, pro­szę, cze­mu je­steś ku­la­wy?

– Stąd – od­parł bies – iż po­róż­ni­łem się nie­gdyś we Fran­cji z Pil­lar­do­kiem, bie­sem chci­wo­ści. Cho­dzi­ło o to, któ­ry z nas opę­ta mło­dzień­ca z Man­ce, przy­by­łe­go do Pa­ry­ża dla zro­bie­nia for­tu­ny. Po­nie­waż był to prze­mi­ły chło­piec, mło­dzian po­sia­da­ją­cy nad­zwy­czaj­ne ta­len­ty, kłó­ci­li­śmy się żywo o jego po­sia­da­nie. Po­ty­ka­li­śmy się w po­śred­niej sfe­rze po­wie­trza. Pil­lar­dok był moc­niej­szy: rzu­cił mnie o zie­mię tak samo jak Jo­wisz, we­dle tego, co mó­wią po­eci, pra­snął Wul­ka­na. Zgod­ność tych przy­gód spra­wi­ła, iż ko­le­dzy prze­zwa­li mnie Dia­błem ku­la­wym; przy­do­mek ten, dany mi na po­śmie­wi­sko, przy­lgnął do mnie. Mimo to, choć ochwa­co­ny, do­syć je­stem so­bie żwa­wy. Bę­dziesz świad­kiem mej zwin­no­ści.

– Ale – do­dał – kończ­my ga­wę­dę. Spiesz­my wy­do­być się z tego stry­chu. Czar­no­księż­nik przy­bę­dzie nie­ba­wem, aby pra­co­wać nad nie­śmier­tel­no­ścią pięk­nej Syl­fi­dy, któ­ra od­wie­dza go tu­taj co nocy. Gdy­by nas ze­szedł, nie omiesz­kał­by mnie wpa­ko­wać z po­wro­tem w bu­tel­kę a może i cie­bie rów­nież. Wy­rzuć­my naj­pierw przez okno sko­ru­py fiol­ki, aby cza­ro­dziej nie za­uwa­żył mej uciecz­ki.

– A gdy­by i spo­strzegł się po na­szym odej­ściu – rzekł Za­mbul­lo – cóż by wy­ni­kło?

– Co by wy­ni­kło? – od­parł Ku­las. – Wi­dać, żeś nie czy­tał książ­ki „O Przy­mu­sie”. Gdy­bym się ukrył zgo­ła na krań­cu zie­mi albo w re­gio­nach za­miesz­ka­łych przez go­re­ją­ce Sa­la­man­dry; gdy­bym zstą­pił w pań­stwo Gno­mów albo w naj­głęb­sze ot­chła­nie mo­rza, nie był­bym bez­piecz­ny od jego po­msty. Uczy­nił­by za­klę­cia tak sil­ne, iż całe pie­kło by za­drża­ło. Da­rem­nie chciał­bym nie usłu­chać: mu­siał­bym zja­wić się, wbrew woli, przed jego ob­li­czem, aby po­nieść na­zna­czo­ną karę.

– Sko­ro tak – rzekł stu­dent – lę­kam się, iż na­sze sto­sun­ki nie po­trwa­ją dłu­go. Ten strasz­li­wy ne­kro­man­ta od­kry­je ry­chło twą uciecz­kę.

– Nie wiem – od­parł duch – nie zna­my rze­czy, któ­re mają się zda­rzyć.

– Jak to – wy­krzyk­nął Le­an­dro Pe­rez – dia­bły nie zna­ją przy­szło­ści?

– Oczy­wi­ście, nie – od­rzekł dia­beł – ci, któ­rzy po­le­ga­ją na nas w tej mie­rze, są wiel­ce na­iw­ni. To wła­śnie spra­wia, iż wróż­bi­ci pra­wią tyle głupstw i tyle głupstw każą po­peł­niać szla­chet­nym da­mom szu­ka­ją­cym u nich rady. Zna­my je­dy­nie prze­szłość i te­raź­niej­szość. Nie wiem tedy, czy czar­no­księż­nik spo­strze­że szyb­ko mą nie­obec­ność, ale mam na­dzie­ję, że nie. Jest tu wię­cej po­dob­nych fio­lek: nie za­uwa­ży, że bra­ku­je jed­nej. Je­stem w jego pra­cow­ni niby ko­deks praw w bi­blio­te­ce fi­nan­si­sty: nie my­śli o mnie; a gdy­by na­wet po­my­ślał, nie czy­ni mi nig­dy tego za­szczy­tu, aby ze mną roz­ma­wiać: to naj­dum­niej­szy czar­no­księż­nik, ja­kie­go znam. Od cza­su jak mnie trzy­ma w nie­wo­li, nie ra­czył ode­zwać się da mnie ani razu.

– Cóż za czło­wiek! – rzekł don Kle­ofas. – Có­żeś uczy­nił ta­kie­go, aby ścią­gnąć jego nie­na­wiść?

– Po­krzy­żo­wa­łem mu pla­ny – od­parł Asmo­de­usz. – Za­wa­ko­wa­ło miej­sce w Aka­de­mii: pra­gnął, aby je otrzy­mał jego przy­ja­ciel, ja chcia­łem ob­sa­dzić je kim in­nym. Czar­no­księż­nik stwo­rzył ta­li­zman zro­bio­ny z naj­po­tęż­niej­szych zna­ków Ka­ba­ły; ja od­da­łem mego pro­te­go­wa­ne­go w służ­by mi­ni­stra, któ­re­go imię prze­wa­ży­ło ta­li­zman.

Wśród tej roz­mo­wy bies ze­brał szcząt­ki fiol­ki i wy­rzu­cił przez okno.

– Mo­ści Za­mbul­lo – rzekł do stu­den­ta – uchodź­my: chwyć się za kraj mego płasz­cza i nie lę­kaj się ni­cze­go.

Mimo iż przed­się­wzię­cie wy­da­ło się don Kle­ofa­so­wi dość nie­bez­piecz­ne, wo­lał się ra­czej na nie wa­żyć, niż wy­sta­wiać się na gniew czar­no­księż­ni­ka; ucze­pił się z ca­łych sił dia­bła, któ­ry uniósł go w jed­nej chwi­li.ROZ­DZIAŁ III DO­KĄD ZA­NIÓSŁ DIA­BEŁ KU­LA­WY STU­DEN­TA I CO MU NAJ­PIERW PO­KA­ZAŁ

Asmo­de­usz nie bez słusz­no­ści cheł­pił się swą zwin­no­ścią. Po­mknął przez po­wie­trze niby strza­ła wy­pusz­czo­na z cię­ci­wy i przy­cup­nął na wie­ży św. Sal­wa­to­ra. Zna­la­zł­szy się tam, rzekł do to­wa­rzy­sza:

– No i cóż, mo­ści Le­an­dro, kie­dy lu­dzie po­wia­da­ją o li­chej jeź­dzie dia­bel­ska jaz­da, praw­da, że nie mają słusz­no­ści?

– Prze­ko­na­łem się o fał­szu tego wy­ra­że­nia – od­parł grzecz­nie Za­mbul­lo. – Mogą upew­nić, iż jest to jaz­da wy­god­niej­sza niż w naj­mięk­szym po­wo­zie, a przy tym tak uciesz­na, że czło­wiek nie ma cza­su się znu­dzić.

– Ha, ha! – od­parł bies – nie wiesz, cze­mu cię tu­taj przy­wio­dłem. Mam za­miar po­ka­zać ci wszyst­ko, co się dzie­je w Ma­dry­cie; że zaś chcę roz­po­cząć od tej dziel­ni­cy, nie mo­głem wy­brać spo­sob­niej­sze­go miej­sca. Ze­rwę mocą mej dia­bel­skiej wła­dzy da­chy: mimo ciem­no­ści, wnę­trze ich od­sło­ni się na­szym oczom. – To rze­kł­szy wy­cią­gnął ra­mię i na­tych­miast wszyst­kie da­chy zni­kły. Za czym stu­dent uj­rzał, niby w bia­ły dzień, wnę­trze do­mów; tak, po­wia­da Lo­do­vi­co Ve­lez de Gu­eve­ra, jak wi­dzi się wnę­trze pasz­te­tu, zdjąw­szy sko­ru­pę z cia­sta.

Wi­do­wi­sko to było zbyt nowe, aby go nie mało po­chło­nąć. Roz­glą­dał się na wsze stro­ny, a roz­ma­itość zja­wisk na dłu­go przy­ku­ła jego cie­ka­wość.

– Mo­ści Kle­ofa­sie – rzekł dia­beł – mno­gość scen, któ­rym przy­glą­dasz się z taką ucie­chą, jest w isto­cie miła dla oka. Ale to tyl­ko czcza roz­ryw­ka. Pra­gnę ją za­pra­wić po­żyt­kiem; aby ci dać peł­ną zna­jo­mość ludz­kie­go ży­cia, wy­tłu­ma­czę ci, co ro­bią wszyst­kie te oso­by. Od­sło­nię ci ich po­bud­ki, ob­na­żę naj­skryt­sze my­śli.

Od cze­go za­cznie­my? Przyj­rzyj­my się naj­pierw, po pra­wej ręce, star­co­wi, któ­ry li­czy zło­to i sre­bro. To ską­py miesz­cza­nin. Ka­ro­cę jego, na­by­tą wpół­dar­mo na li­cy­ta­cji po dwor­skim pa­ni­czu, cią­gną dwa li­che muły, któ­re trzy­ma w staj­ni i żywi we­dle pra­wa dwu­na­stu ta­blic, to zna­czy da­jąc każ­de­mu co­dzien­nie funt jęcz­mie­nia. Ob­cho­dzi się z nimi tak, jak Rzy­mia­nie ob­cho­dzi­li się ze swy­mi nie­wol­ni­ka­mi. Przed dwo­ma laty wró­cił z In­dii przy­wo­żąc mno­gość krusz­cu w szta­bach, któ­re roz­mie­nił na mo­ne­tę. Po­dzi­wiaj tego sta­re­go sza­leń­ca: z jaką roz­ko­szą pije ocza­mi swo­je bo­gac­twa! Nie może się nimi na­sy­cić. Ale patrz rów­no­cze­śnie, co się dzie­je w ma­łej iz­deb­ce w tym sa­mym domu. Wi­dzisz dwóch mło­dych chłop­ców w to­wa­rzy­stwie sta­rej ko­bie­ty?

– Tak – od­parł Kle­ofas. – To wi­docz­nie jego dzie­ci.

– Nie – rzekł dia­beł – to sio­strzeń­cy, któ­rzy mają po nim dzie­dzi­czyć i któ­rzy w żą­dzy ry­chłe­go po­dzie­le­nia się łu­pem spro­wa­dzi­li ta­jem­nie cza­row­ni­cę, aby się od niej do­wie­dzieć, kie­dy sta­ry umrze.

– Wi­dzę w są­sied­nim domu dwa wca­le uciesz­ne ob­raz­ki. Je­den to pod­sta­rza­ła za­lot­ni­ca, któ­ra uda­je się na spo­czy­nek zło­żyw­szy wło­sy, brwi i zęby na go­to­wal­ni. Dru­gi to sześć­dzie­się­cio­let­ni ga­lant po po­wro­cie ze schadz­ki. Odło­żył już sztucz­ne oko i wąsy wraz z pe­ru­ką kry­ją­cą gło­wę łysą jak ko­la­no. Cze­ka, aż słu­żą­cy odej­mie mu drew­nia­ną rękę i nogę, aby resz­tę uło­żyć w łóż­ku.

– Je­że­li mnie oczy nie zwo­dzą – rzekł Za­mbul­lo – wi­dzę tam kształt­ną i mło­dą dziew­czy­nę, ist­ne ma­lo­wa­nie! Ja­każ ona wdzięcz­na!

– Otóż – rzekł Ku­las – ta mło­da pięk­ność, któ­ra cię ude­rzy­ła, to star­sza sio­stra ga­lan­ta uda­ją­ce­go się na spo­czy­nek. Two­rzy do­bra­ną parę ze sta­rą za­lot­ni­sią, z któ­rą ra­zem miesz­ka. Ki­bić, któ­rą po­dzi­wiasz, to cały kunszt me­cha­ni­ki. Pier­si i bio­dra sztucz­ne; nie­daw­no wy­braw­szy się do ko­ścio­ła zgu­bi­ła w ciż­bie po­ślad­ki. Mimo to, po­nie­waż na­da­je so­bie tony pod­lot­ka, w tej chwi­li dwóch mło­ko­sów spie­ra się o jej wzglę­dy. Przy­szło na­wet mię­dzy nimi do bi­twy o tę pięk­ność. Sza­leń­cy! Rzekł­byś dwa psy gry­zą­cy się się o kość.

– Uśmiej się ze mną z kon­cer­tu, któ­ry od­by­wa się o parą kro­ków da­lej, w miesz­czań­skim domu, pod ko­niec wie­cze­rzy. Śpie­wa­ją tam kan­ta­ty. Sta­ry kau­zy­per­da uło­żył mu­zy­kę, sło­wa zaś po­peł­nił ko­mi­sarz po­li­cji wdzię­czą­cy się do Muz; cym­bał, któ­ry skła­da wier­sze ku swo­jej przy­jem­no­ści a utra­pie­niu dru­gich. Kob­za i szpi­net sta­no­wią or­kie­strę. Dry­blas z ko­gu­cim dy­sz­kan­tem śpie­wa pierw­szą par­tię, mło­da zaś pan­na, któ­ra ma gru­by głos, to­wa­rzy­szy mu ba­sem.

– O cóż za ko­micz­ne wi­do­wi­sko! – wy­krzyk­nął don Kle­ofas śmie­jąc się – gdy­by ktoś chciał umyśl­nie zło­żyć po­ciesz­ny kon­cert, nie po­tra­fił­by tego tak do­brze.

– Zwróć oczy na ten wspa­nia­ły pa­łac – cią­gnął bies – uj­rzysz ma­gna­ta spo­czy­wa­ją­ce­go we wspa­nia­łej kom­na­cie: przy nim peł­na szka­tuł­ka bi­le­ci­ków mi­ło­snych. Czy­ta je, aby usnąć roz­kosz­nie: po­cho­dzą od damy, któ­rą ubó­stwia. Oso­ba ta przy­pra­wia go o ta­kie wy­dat­ki, iż nie­ba­wem bę­dzie zmu­szo­ny pro­sić o po­sa­dę gu­ber­na­to­ra.

– O ile wszyst­ko spo­czy­wa w tym pa­ła­cu, o ile wszyst­ko jest tam spo­koj­ne, w za­mian w są­sied­nim domu, po le­wej, pa­nu­je wiel­kie oży­wie­nie. Wi­dzisz tam pew­ną damę w łóż­ku z czer­wo­ne­go ada­masz­ku? To oso­ba na­le­żą­ca do wy­so­kiej so­sje­ty; don­na Fa­bu­la; po­sła­ła wła­śnie po aku­szer­kę i go­tu­je się dać spad­ko­bier­cę sta­re­mu don Tor­ri­bo, swe­mu mę­żo­wi, któ­re­go wi­dzisz koło niej. Czy nie za­chwy­ca cię do­broć tego mał­żon­ka? Krzy­ki dro­giej po­ło­wi­cy prze­szy­wa­ją mu ser­ce. Nie po­sia­da się z bo­le­ści, cier­pi na rów­ni z nią. Z jaką tro­skli­wo­ścią i za­pa­łem sili się jej po­móc!

– W isto­cie – rzekł Le­an­dro – za­da­je so­bie wie­le tru­du. Ale wi­dzę w tym sa­mym domu in­ne­go męż­czy­znę, któ­ry śpi głę­bo­kim snem, nie trosz­cząc się o po­wo­dze­nie spra­wy.

– Rzecz po­win­na go wszak­że ob­cho­dzić – od­parł ku­las – to słu­żą­cy, któ­ry jest istot­ną przy­czy­ną bo­le­ści swej pani..

– Spójrz nie­co da­lej – cią­gnął – i przyj­rzyj się, w izbie na dole, szel­mecz­ce, któ­ra się na­cie­ra sta­rym sa­dłem, aby się udać na zbór cza­row­nic od­by­wa­ją­cy się tej nocy mię­dzy San Se­ba­stia­no a Fon­ta­ra­bią. Za­niósł­bym cię tam na­tych­miast, aby ci do­star­czyć przy­jem­nej roz­ryw­ki, gdy­bym się nie oba­wiał, iż bies gra­ją­cy na tej uro­czy­sto­ści rolę ko­zła może mnie po­znać.

– Je­ste­ście tedy – rzekł stu­dent – z tym dia­błem w nie­oso­bli­wych sto­sun­kach?

– Nie, na ho­nor – od­parł Asmo­de­usz. – To wła­śnie ten Pil­lar­dok, o któ­rym ci mó­wi­łem. Hul­taj zdra­dził­by mnie. Nie­chyb­nie uprze­dził­by czar­no­księż­ni­ka o mej uciecz­ce.

– Mia­łeś może i inne ja­kie nie­po­ro­zu­mie­nia z tym Pil­lar­do­kiem?

– Zga­dłeś – od­parł dia­beł – przed dwo­ma laty po­sprze­cza­li­śmy się zno­wuż o pew­ne­go pa­ry­skie­go mło­dzień­ca, któ­ry no­sił się z my­ślą ob­ra­nia so­bie za­wo­du. Każ­dy z nas ro­ścił so­bie pre­ten­sje do po­kie­ro­wa­nia nim. On chciał zeń wy­kro­ić se­kre­ta­rza przy mi­ni­strze, ja ulu­bień­ca dam; dla prze­cię­cia spo­ru ko­le­dzy zro­bi­li zeń mni­cha bez po­wo­ła­nia. Za czym po­go­dzo­no nas; uści­ska­li­śmy się i od tego cza­su je­ste­śmy śmier­tel­ny­mi nie­przy­ja­ciół­mi.

– Daj­my po­kój temu pięk­ne­mu zgro­ma­dze­niu – rzekł don Kle­ofas – nie mam żad­nej ocho­ty brać w nim udzia­łu. Pro­wadź­my da­lej prze­gląd. Co zna­czą iskry do­by­wa­ją­ce się z tej piw­ni­cy?

– To jed­no z naj­bar­dziej nie­do­rzecz­nych za­trud­nień ludz­kich – od­parł dia­beł. – Oso­ba, któ­ra sma­ży się w piw­ni­cy przy tym go­re­ją­cym pie­cu, to al­che­mik. Czło­wiek ten tra­wi po­ma­łu w ogniu swo­je bo­gac­twa, a nie znaj­dzie nig­dy tego, cze­go szu­ka. Mó­wiąc mię­dzy nami, Ka­mień fi­lo­zo­ficz­ny jest jeno pięk­ną chi­me­rą, któ­rą ja sam uku­łem, aby so­bie za­drwić z ludz­kie­go umy­słu, si­lą­ce­go się prze­kro­czyć gra­ni­ce, ja­kie mu za­kre­ślo­no.

Al­che­mik ten ma są­sia­da, po­czci­we­go ap­te­ka­rza, któ­ry jesz­cze nie udał się na spo­czy­nek. Wi­dzisz go, jak pra­cu­je w skle­pie wraz z le­ci­wą mał­żon­ką i sy­nem. Wiesz, co ro­bią? Mąż robi pi­guł­ki mi­ło­sne dla sta­re­go ad­wo­ka­ta, któ­ry się żeni ju­tro. Chło­piec przy­rzą­dza le­wa­ty­wę, żona zaś tłu­cze w moź­dzie­rzu spe­cy­fi­ki an­ty­we­ne­rycz­ne.

– Na­prze­ciw­ko domu ap­te­ka­rza – rzekł Za­mbul­lo – czło­wiek ja­kiś wsta­je i ubie­ra się śpiesz­nie.

– Tam do kata! – od­parł duch – to le­karz: we­zwa­no go do bar­dzo na­głe­go wy­pad­ku. Przy­sła­no po nie­go od pew­ne­go pra­ła­ta, któ­ry od­kąd się po­ło­żył, za­kasz­lał raz czy dwa razy.

Rzuć okiem wy­żej, po pra­wej i sta­raj się od­szu­kać na stry­chu czło­wie­ka, któ­ry prze­cha­dza się w ko­szu­li przy mdłym bla­sku lam­py.

– Już go mam – wy­krzyk­nął stu­dent. – Wi­dzę tak do­kład­nie, iż mógł­bym spo­rzą­dzić in­wen­tarz me­bli. Jest tyl­ko tap­czan, zy­del i stół; ścia­ny zu­peł­nie za­ba­bra­ne na czar­no.

– Czło­wiek, któ­ry miesz­ka tak wy­so­ko, to po­eta – od­parł Asmo­de­usz – a to, co ci się wy­da­je czar­ne, to tra­ge­dia jego pió­ra, któ­rą ustro­ił po­kój, zmu­szo­ny z bra­ku pa­pie­ru kre­ślić swo­je po­ezje na ścia­nie.

– Z tego, jak się mio­ta i ge­sty­ku­lu­je – rzekł Kle­ofas – Wno­szę, iż ukła­da ja­kieś waż­ne dzie­ło.

– Wca­leś to traf­nie osą­dził – od­parł Ku­las – wczo­raj ukoń­czył ostat­nie sce­ny tra­ge­dii pod ty­tu­łem: „Po­top”. Nie moż­na mu za­rzu­cić, aby nie prze­strze­gał jed­no­ści miej­sca, gdyż cała ak­cja roz­gry­wa się w arce No­ego. Upew­niam cię, że sztu­ka jest wy­bor­na; wszyst­kie by­dlę­ta roz­pra­wia­ją w niej jak dok­to­ro­wie Sor­bo­ny. Ma za­miar przy­pi­sać ją ko­muś; od sze­ściu już go­dzin pra­cu­je nad de­dy­ka­cją. W tej chwi­li ob­my­śla ostat­nie zda­nie. Moż­na po­wie­dzieć, iż ta de­dy­ka­cja to ist­ne ar­cy­dzie­ło; wszyst­kie cno­ty mo­ral­ne i po­li­tycz­ne, wszyst­kie po­chwa­ły, ja­kie moż­na od­dać czło­wie­ko­wi zna­mie­ni­te­mu ro­dem i za­słu­gą, na­zna­czy­ły w niej so­bie schadz­kę: nig­dy ża­den au­tor nie zu­żył tyle ka­dzi­dła.

– Do ko­góż za­mie­rza zwró­cić tę chlub­ną po­chwa­łę? – spy­tał stu­dent.

– Nie wie jesz­cze – od­parł dia­beł – zo­sta­wił na­zwi­sko i n blan­co. Szu­ka ja­kie­goś moż­ne­go pana, któ­ry by się oka­zał hoj­niej­szy od tych, któ­rym przy­pi­sał po­przed­nie dzie­ła. Ale lu­dzie go­to­wi opła­cać szum­ne de­dy­ka­cje sta­li się dziś bar­dzo rzad­cy. Jest to wada, z któ­rej ma­gna­ci już się wy­le­czy­li od­da­jąc tym sa­mym usłu­gę pu­blicz­no­ści: była wprost za­wa­lo­na nędz­ny­mi pło­da­mi, ile że więk­szość ksią­żek pi­sa­no daw­niej je­dy­nie dla zy­sku z de­dy­ka­cji.

Sko­ro mowa o de­dy­ka­cjach – do­dał dia­beł – mu­szę ci opo­wie­dzieć zda­rze­nie wca­le oso­bli­we. Pew­na dama ze Dwo­ru ze­zwo­liw­szy, aby jej przy­pi­sa­no dzie­ło, chcia­ła wi­dzieć de­dy­ka­cję, nim od­da­dzą rzecz do dru­ku; otóż zna­la­zł­szy, iż po­chwa­ła nie jest dość po­chleb­na, sama uło­ży­ła inną i prze­sia­ła ją au­to­ro­wi, aby ją po­mie­ścił na cze­le utwo­ru.

– Zda­je mi się – wy­krzyk­nął Le­an­dro – że oto zło­dzie­je do­sta­ją się do domu przez bal­kon.

– Masz słusz­ność – rzekł Asmo­de­usz – to zło­dzie­je. Za­kra­dli się do ban­kie­ra. Idź­my za nimi wzro­kiem, zo­ba­czy­my, co będą ro­bi­li. Prze­szu­ku­ją kan­to­rek, szpe­ra­ją wszę­dzie, ale ban­kier uprze­dził ich, wy­je­chał wczo­raj do Ho­lan­dii ze wszyst­kim zło­tem, ja­kie miał w skrzy­niach.

– Ale wi­dzę – rzekł Za­mbul­lo – in­ne­go znów zło­dzie­ja, któ­ry wspi­na się po je­dwab­nej dra­bin­ce na bal­kon.

– To nie to! – od­parł Ku­ter­no­ga. – To mar­kiz, usi­łu­ją­cy wśli­znąć się do po­ko­ju pan­ny, któ­ra rada by się roz­stać z pa­nień­stwem. Przy­rzekł dość lek­ko, że ją po­ślu­bi, ona zaś nie wzdra­ga­ła się wziąć przy­się­gę za do­brą mo­ne­tę; jako iż w han­dlu mi­ło­snym mar­ki­zo­wie to kup­cy za­ży­wa­ją­cy na ryn­ku wiel­kie­go kre­dy­tu.

– Cie­kaw był­bym – rzekł stu­dent – do­wie­dzieć się, co robi pe­wien czło­wiek, któ­re­go wi­dzę oto w krym­ce i w szla­fro­ku. Pi­sze coś bar­dzo pil­nie, obok nie­go zaś mała czar­na fi­gur­ka w cza­sie pi­sa­nia pro­wa­dzi mu rękę.

– Czło­wiek ten – od­parł dia­beł – to pi­sarz try­bu­na­łu, któ­ry, aby wy­go­dzie bar­dzo wdzięcz­ne­mu opie­ku­no­wi, fał­szu­je wy­rok wy­da­ny na ko­rzyść pu­pil­ki; czar­na zaś po­stać, któ­ra wie­dzie mu rękę, to Grif­fa­el, bies pi­sa­rzy try­bu­nal­skich.

– Ten Grif­fa­el – od­parł don Kle­ofas – zaj­mu­je ten urząd chy­ba par in­te­rim; sko­ro Fla­gel jest du­chem pa­le­stry i pi­sa­rze, jak są­dzę, mu­szą na­le­żeć do jego wy­dzia­łu?

– Nie – od­parł Asmo­de­usz – pi­sa­rzy try­bu­nal­skich uzna­no za god­nych wła­sne­go Dia­bła; i przy­się­gam ci, że nie próż­nu­je!

Przy­patrz się opo­dal domu pi­sa­rza da­mie, któ­ra zaj­mu­je pierw­sze pię­tro. Jest wdo­wą; czło­wiek zaś, któ­re­go wi­dzisz przy niej, to jej wuj miesz­ka­ją­cy na dru­gim pię­trze. Po­dzi­wiaj wsty­dli­wość tej wdo­wy; nie chce prze­wdziać ko­szu­li przy wuju i chro­ni się do al­kie­rza, gdzie każe po­móc so­bie ga­cho­wi, któ­re­go tam ukry­ła.

U owe­go pi­sa­rza miesz­ka gru­by ba­ka­łarz-ku­ter­no­ga, jego krew­niak, czło­wiek nie ma­ją­cy rów­ne­go so­bie w żar­tach. Wo­lum­niusz, tak wy­sła­wia­ny przez Cy­ce­ro­na za swo­je cię­te i zło­śli­we kon­cep­ty, nie umył się do tego kpia­rza. Ba­ka­ła­rza tego, zwa­ne­go w Ma­dry­cie ba­ka­ła­rzem Do­no­so, roz­ry­wa­ją so­bie, na Dwo­rze i w mie­ście, na obia­dy: wal­czą o nie­go po pro­stu. Ma oso­bli­wy dar roz­we­se­la­nia go­ści; na­peł­nia ra­do­ścią cały stół; to­też co dzień jest na obie­dzie w ja­kimś god­nym domu, skąd wra­ca do­pie­ro o dru­giej po pół­no­cy. Dziś jest u ma­gra­bie­go d'Al­ka­ni­zas, gdzie zna­lazł się je­dy­nie przy­pad­kiem.

– Jak to przy­pad­kiem? – prze­rwał Le­an­dro.

– Wy­tłu­ma­czę się… ja­śniej – od­parł dia­beł. – Dziś przed po­łu­dniem spo­tka­ło się u drzwi ba­ka­ła­rza kil­ka ka­roc: za­je­cha­ły po nie­go na zle­ce­nie roz­ma­itych pa­nów. Ka­zał wpro­wa­dzić pa­ziów, i rzekł bio­rąc ta­lię kart: „Moi przy­ja­cie­le, po­nie­waż nie mogę za­do­wo­lić wszyst­kich na raz, a nie chcę żad­ne­mu dać pierw­szeń­stwa, niech kar­ty roz­strzy­gną. Po­ja­dę na obiad do kró­la żo­łęd­ne­go”.

– Cóż za za­mia­ry – rzekł don Kle­ofas – może mieć, po dru­giej stro­nie uli­cy, ka­wa­ler, któ­ry przy­siadł na pro­gu? Cze­ka, aż słu­żeb­na wpro­wa­dzi go do wnę­trza?

– Nie, nie – od­parł Asmo­de­usz. – To mło­dy Ka­styl­czyk, któ­ry gra rolę do­sko­na­łe­go ko­chan­ka. Chce, przez czy­stą ga­lan­te­rię, na wzór sta­ro­żyt­nych aman­tów, spę­dzić noc u drzwi uko­cha­nej. Brzą­ka od cza­su do cza­su w gi­ta­rę, nu­cąc ro­man­ce wła­sne­go cho­wu; pięk­na zaś in­fant­ka, le­żąc w łóż­ku na dru­gim pię­trze, opła­ku­je słu­cha­jąc go nie­obec­ność jego ry­wa­la.

Przejdź­my do tego no­we­go bu­dyn­ku, któ­ry mie­ści dwa od – dziel­ne apar­ta­men­ty. Je­den zaj­mu­je wła­ści­ciel, ów po­de­szły ka­wa­ler, któ­ry to cho­dzi po po­ko­ju, to osu­wa się na fo­tel.

– Ro­zu­miem – rzekł Za­mbul­lo – że to­czy w gło­wie ja­ko­wyś wiel­ki za­miar. Kto to taki? Są­dząc z bo­gac­twa, ja­kie błysz­czy w tym domu, musi to być grand pierw­szej kla­sy.

– To tyl­ko fi­nan­si­sta – od­parł bies. – Ze­sta­rzał się w bar­dzo zy­skow­nym rze­mio­śle; uciu­łał czte­ry mi­lio­ny. Nie jest wol­ny od nie­po­ko­ju co do środ­ków, ja­ki­mi się po­słu­gi­wał; czu­jąc się zaś bli­ski zda­nia ra­chun­ków na dru­gim świe­cie, stał się wiel­kim skru­pu­la­tem: my­śli o ufun­do­wa­niu mo­na­sty­ru. Po­chle­bia so­bie, że po tak do­brym uczyn­ku su­mie­nie zo­sta­wi go w spo­ko­ju. Uzy­skał już po­zwo­leń­stwo na za­ło­że­nie klasz­to­ru, ale chce w nim osa­dzić je­dy­nie za­kon­ni­ków, któ­rzy by byli wraz czy­ści, wstrze­mięź­li­wi i po­kor­ni: ogrom­ny ma kło­pot z wy­bo­rem.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: