Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Diavolina - ebook

Wydawnictwo:
Tłumacz:
Data wydania:
12 maja 2017
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Produkt niedostępny.  Może zainteresuje Cię

Diavolina - ebook

Tytułowa Diavolina, posługaczka, a potem lekarka przez lata służąca Gorkiemu, jego żonom, kochankom i otaczającemu go tłumowi literatów, donosicieli, naukowców, rewolucjonistów, wydawców, czekistów, artystów, którzy miesiącami i latami żyli na koszt pisarza, pod koniec życia stała się jego ostatnią miłością. Zapiski Olimpiady Czertkowej, bo tak naprawdę nazywała się Diavolina, to fascynująca opowieść o zmaganiach wielkiego twórcy z autorytarną władzą. Choć sam pamiętnik jest fikcyjny, wszystkie pojawiające się w nim postaci i wydarzenia są autentyczne.

Historia Gorkiego odsłania przerażającą rzeczywistość rewolucji wszechobecność potwornego terroru, nienawiść, strach i ogromną liczbę ofiar bezlitosnych inżynierów dusz. Opowieść stawia też odwieczne pytanie o cenę, jaką artysta płaci za funkcjonowanie, a czasem wręcz przeżycie w zbrodniczym systemie.

Erudycja i precyzja  Spiró  w  opisywaniu i analizowaniu  procesów społeczno-politycznych prowadzi do dramatycznego wniosku: bolszewizm trwa i nadal zbiera krwawe żniwo. Zdaniem autora Diavoliny ideologia rewolucyjna nie była wyjątkiem, ale regułą dyktatury XX wieku, a jej wariacje można dostrzec we współczesnych totalitaryzmach.

Kategoria: Powieść
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-07-03424-9
Rozmiar pliku: 2,9 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Diavolina

Wczoraj przypadkowo spotkałam moją dawną panią, Marię Fiodorownę, i tak mnie to wytrąciło z równowagi, że postanowiłam napisać, co za jej sprawą przeżyłam. Żeby to zrobić, muszę zacząć od samego początku.

Biedacy zwykli dawać swoim dzieciom dziwne imiona, żeby chociaż one brzmiały pańsko, tak oto ja zostałam Olimpiadą. Nikt tego imienia nie rozumiał, pieszczotliwie zwano mnie Lipą, co przecież ma też swoje odrębne znaczenie jako rodzaj drzewa. Nie byłam ładną dziewczyną i nie stałam się ładną kobietą, do szkoły nie chodziłam. Moi starsi bracia też nie uczyli się długo, rychło oddano ich do fabryki. Mieliśmy jedną izbę, słyszałam, jak sylabizują, i tym sposobem w wieku czterech lat i ja nauczyłam się czytać i pisać. Kiedy miałam lat dziesięć, oddano mnie na służbę, trafiłam do polskich panów, a potem oni przekazali mnie dalej, nowym panom, ci nowi zaś kolejnym, zawsze we własnym gronie, ponieważ uważali mnie za osobę godną zaufania – nie kradłam, nie kłamałam, wpisy w książeczce służby miałam dobre. W wieku dwudziestu lat trafiłam do rodziny Andrieja Aleksiejewicza Żelabużskiego. Małżeństwo mojego pana i jego żony popsuło się z czasem, mąż wrócił do rodziców, zabierając ze sobą córeczkę i synka, ja pozostałam z moją panią. Ze służącej awansowałam na gospodynię prowadzącą dom, później stałam się wręcz przyjaciółką – kogoś takiego nazywano damą do towarzystwa.

Moja dobrodziejka, Maria Fiodorowna Andriejewa, to kobieta znana, gwiazda Moskiewskiego Teatru Artystycznego. Wielu nienawidziło jej przez zazdrość, inni, dlatego że stała się rewolucjonistką, jeszcze inni – dlatego że urodziła się do bycia panią, jej ojciec był reżyserem teatralnym, a ona już jako dziecko występowała na scenie, aktorstwo miała we krwi. Nienawidzono jej także przez to, że była kobietą twardą, nieugiętą, upartą, reżyserzy przed nią drżeli. Równie swobodnie poruszała się w kręgach arystokratycznych, jak i wśród mieszczan. Miała wytwornych i bogatych wielbicieli, na przykład Sawwę Morozowa, który z jej powodu wydawał majątek na Teatr Artystyczny, a potem na „Iskrę”, pismo socjaldemokratów. Redakcji tego periodyku moja sławna pani użyczała własnego nazwiska, dlatego „Iskrę” łagodniej cenzurowano i rzadziej zakazywano. Wtedy żyła już z Gorkim, więc i tego jej zazdroszczono. Maria Fiodorowna nie była ładna – oczy miała małe, nos nazbyt wydatny, zęby wystające tak, że górna warga, opadając na dolną, z trudem je przykrywała, i już w młodości zrobił się jej drugi podbródek – jednak potrafiła być bardzo pociągająca tak na scenie, jak i w życiu, umiała też po mistrzowsku obchodzić się ze swoim głosem – piszczała, gruchała, krzyczała, szeptała, a wszystko to niezwykle melodyjnie. Przez długi czas trzymała się dobrze, Desdemonę grała jeszcze jako pięćdziesięciolatka, kiedy to sprawowała już funkcję komisarza do spraw teatrów w obwodzie północnym. Szkoda, że więcej już nie pozwolono jej stanąć na scenie. Ani nie pozwolono jej nauczać, a przecież wielokrotnie prosiła o to i Łunaczarskiego, i Stalina. Wojnę przeżyła w Kazachstanie, dokąd została wysiedlona, także tam zorganizowała Dom Naukowców, jak wcześniej tutaj, w Moskwie. Spotkałam ją przypadkowo na ulicy Gorkiego, jest ode mnie starsza o dziesięć lat, czyli ma teraz osiemdziesiąt trzy lata, dokładnie tyle samo miałby też Gorki.

Gorki posiadał już rodzinę, gdy zeszli się z moją panią, i mieszkał w Jałcie z żoną, Kateriną Pawłowną, synem Maksymem i córką Katią. Alosza¹ ich zostawił, a do nowego gospodarstwa przywiózł tylko swojego służącego, Zachara Wasiljewicza Seliwierstowa. Nie sądzę, by moja pani domyśliła się, że zakochałam się w jej lubym, a nawet gdyby się domyśliła, niewiele by ją to obeszło. Chcieli mieć zabezpieczenie, żeby służąca nie porzuciła ich po tym, co zaszło, toteż wydali mnie za mąż za Zachara, którego nie kochałam, jednak znosiłam wszystko z godnością. Rewolucjoniści swatali swoich służących dokładnie tak samo, jak panowie chłopów pańszczyźnianych i jeszcze byli z siebie dumni, że tak dobrze ich traktują. Urodziłam Zacharowi dziecko, po kilku latach oboje zamknęli powieki tego samego dnia. Nigdy nie policzono, ile setek tysięcy ludzi zabrała u nas hiszpanka. Gdybym była wierząca, mogłabym pomyśleć, że mąż i syn zmarli z powodu moich grzesznych pragnień, ale ja nie byłam osobą wierzącą i nie zostałam nią nawet po ich śmierci.

Jeszcze nie miałam okazji spotkać Aloszy, a już ze wszystkich stron dochodziło mnie, że to talent pobłogosławiony przez Boga. Wreszcie przychodzi ktoś z ludu. Bardziej obiecujący niż Dostojewski, Tołstoj, Czechow i Mierieżkowski razem wzięci. W jego osobie to sam lud puka do drzwi literatury rosyjskiej. Jako uosobienie literatury rosyjskiej – do drzwi literatury światowej! W rosyjską ociężałość, zastój z impetem wpada wreszcie XX wiek! To właśnie słyszałam od arystokratów, od demokratów, od żon przemysłowców, od narodników, od krytyków – wszyscy byli szczęśliwi, że nadszedł wreszcie ten, którego wyczekiwali.

Pierwsze jego opowiadanie, które przeczytałam, Makar Czudra, to głupia, wydumana, romantyczna bajka, o czym zresztą powiedziałam Marii Fiodorownie, na co ona odrzekła: „Nie szkodzi, kiedyś jeszcze napisze coś lepszego”. Minęło wiele lat, nim wzięłam do ręki jakiś nowy utwór Gorkiego, ale prawdą jest, że musiałam oglądać jego sztuki, bo wystawiał je w Teatrze Artystycznym, w którym grała Maria Fiodorowna, moja dobrodziejka. Druga diwa, Olga Knipper, upatrzyła sobie Czechowa, zaś moja pani, żeby nie pozostać w tyle, upatrzyła sobie Gorkiego. Czechow też chorował na gruźlicę, ale był już stary, miał czterdzieści lat, a Gorki tylko trzydzieści.

W Aloszy wszystko było fałszem, i to, co pisał, i to, co mówił, i nawet to, jak się ubierał. Miał ryże krzaczaste wąsy, włosy z przedziałkiem na środku, zaczesane na uszy. Nosił kapelusz z szerokim rondem, buty z wysokimi cholewami, w które wpychał szare pantalony, miał też szytą na zamówienie jedwabną gimnastiorkę² z wysoką stójką skośnie zapinaną z boku i kaukaski skórzany pas. W tym przebraniu, które sam sobie wymyślił, czuł się źle, a wyglądał jak jakiś zamożny chłop wybierający się do fotografa, żeby zrobić sobie zdjęcie. Ilekroć przychodziło mu stanąć obok kobiety, zawsze garbił się nieco, jakby ze wstydu, że jest wysoki, choć przecież wcale nie był wysoki, tylko wywoływał takie wrażenie właśnie na skutek przygarbienia, i grał uległego samca. No i samice nabierały się na to, jedna za drugą. Palił fajkę, machorkę, pił, tańczył, śpiewał, całkiem się podobał drobnomieszczanom, arystokratom i socjaldemokratom, którzy zawsze odczuwają wyrzuty sumienia w stosunku do tak zwanego ludu, o którym nikt nie wie, co to właściwie jest ten lud, ale na pewno przynależą do niego biedacy. Wyższe sfery uwielbiają rozpieszczać takiego prostaka z ludu, a jeśli ów osobnik jest ostrożny, swoją rolę gra wystarczająco dobrze i nie łamie mieszczańskiej etykiety, to pod płaszczykiem odtwarzania tej wepchniętej mu kreacji może znaleźć schronienie nawet na całe dziesiątki lat, niech się dzieje co chce, niechby tymczasem wybuchła wojna światowa, wojna domowa czy rewolucja. Zwłaszcza Żydzi uwielbiają plebejuszy, a z Gorkim mieli większe szczęście niż z pozostałymi rosyjskimi pijakami. Alosza naprawdę ich kochał, powtarzał, że w młodości jedynie od Żydów spotkało go coś dobrego, podczas gdy Rosjanie go tylko bili. Nigdy nie spotkałam drugiego takiego filosemity.

Kiedy ujrzałam go po raz pierwszy, obwąchał mnie nieufnie, przy tym powieki rozsunął ledwie na szparkę, tak że nawet nie od razu zauważyłam, jak bardzo niebieskie są jego oczy. Od dawna wiedział, że mieszczuchów z łatwością owija sobie wokół palca, w służących natomiast podejrzewał wroga – służący mają dobry węch i potrafią go przejrzeć. Miał rację, lud rzeczywiście jest podły. Ja byłam służącą, czyli wrogiem. Nigdy nie znałam nikogo, kto aż do tego stopnia nienawidziłby ludu, z którego ponoć wyszedł i który ponoć reprezentował. Pierwsze wrażenie, jakie na mnie zrobił, było takie, że się pcha, stara, ze wszystkich sił prze w górę, rozpycha łokciami, wdzięczy, umizguje; wiercił się i kręcił jak jakaś kurwa, mówił brednie, wyraz jego twarzy wydał mi się wyzywający, i zakochałam się w nim.

Polował na starsze kobiety, które mogły być mu pomocne w karierze, i żeby je zadowolić, wyczarowywał sobie na twarzy, na tych mięsistych wargach, pod tymi krzaczastymi brwiami jak u człowieka pierwotnego, chłopięcy urok i powściągliwą kapryśność. Kiedy rozmawiał z kobietą, obniżał tembr głosu, gruchał przymilnie, po tym można było poznać, że tę kobietę chce. A każdą chciał, ten picuś. Przeszło mi przez myśl, żeby powiedzieć mojej pani, niech ma się na baczności przed tym sztucznym wieśniakiem, ale w końcu nie powiedziałam, moja dobrodziejka była doświadczoną niewiastą, cała Moskwa leżała u jej stóp, uwielbiali ją milionerzy, jej kochankiem był akurat Sawwa Morozow, który potem stał się dobrym przyjacielem Aloszy. Wiele razy odprowadzałam moją panią do pałacu Sawwy, przez co żona Morozowa, dopóki żyła, jej wręcz nienawidziła. Sawwa był we wszystkim przeciwieństwem Aloszy. Nie znalazłam w nim nawet cienia fałszu, a choć i on pochodził z nizin, był duszą czystą, prostolinijną – co miał w sercu, to i na języku, nawet samemu carowi mówił, co myślał, i nie przestawał rzucać w twarz milionerom, jak bardzo są podli. Niespecjalnie też go oni lubili. Nienawidził caratu i pogardzał Europą Zachodnią, tak naprawdę powinien był przyjaźnić się z Czechowem. Wszystko zbierał i gromadził w tej swojej łysej tatarskiej głowie. Pamięć miał podobnie zdumiewającą jak Alosza, jednak dużo szybciej od niego myślał i tak trajkotał, że czasem nie można było za nim nadążyć. Nie bawiło go zarabianie pieniędzy, uznawał to za zbyt łatwe, zajmował się dobroczynnością, jeśli tylko dostrzegał, że ma ona sens. Za to właśnie rodzina kazała go zabić – jej członkowie mieli dość tego, że trwoni ich dziedzictwo, do którego oni sami niczym się nie przyczynili – a potem rzuciła podejrzenie na Krasina, który jako ostatni był u Sawwy w Cannes. Oficjalnie zaś Morozow popełnił samobójstwo.

Moja pani była doświadczoną kobietą, a mimo to wpadła w sidła Aloszy, albo raczej na odwrót, to ten sztuczny wieśniak nie okazał się dostatecznie mądry.

Byłam tuż obok, gdy tamtego pierwszego wieczoru Alosza, mężczyzna żonaty i ojciec dwojga dzieci, opowiadał, o co zapytał go przed kilkoma laty w Niżnym Nowogrodzie Korolenko. Zapytał, czy ma rodzinę. Alosza odpowiedział, że ma. Błąd, podobno odparł Korolenko, panu potrzebna jest wolność!

Mnie na tę bezczelność krew nabiegła do twarzy, za to Maria Fiodorowna nie zdradzała żadnych emocji, doskonale była obeznana z wszelkimi fortelami pchających się aktorskich miernot.

Alosza uwielbiał czytać na głos, wyrywał się z niego aktor. Nie raz i nie dwa odczytywał fragmenty utworów Czechowa oraz Leonida Andriejewa. Z Andriejewem wówczas jeszcze był w bardzo dobrych stosunkach. W trakcie czytania niejednokrotnie wybuchał płaczem. W ogóle dużo i często płakał publicznie, nie było mi łatwo przyzwyczaić się do tego. Kiedy czytał nowelę Czechowa Wąwóz, szlochało wraz z nim całe towarzystwo.

Nieśpiesznie opowiadał o swoich przygodach, a w jego relacjach mało było puent, potrafił długo mówić i argumentować w imieniu tej czy innej postaci, w ogóle poza nią nie wykraczając, jakby improwizował dramat, w którym nie ma ani akcji, ani punktu kulminacyjnego, są jedynie bohaterowie. Być może byłby lepszym aktorem niż pisarzem, ale i tak całe swoje życie grał niczym komediant w teatrze.

Pewnego razu odwiedziliśmy Czechowa w Jałcie. Było nas wiele, między innymi Bunin, Skitalec, Czirikow, a także pewien młody oficer nazwiskiem Łazarewski, który wszystkich zanudzał na śmierć. Alosza dowodził, że Tołstoj i Dostojewski to co prawda wielcy pisarze, jednakże szkodliwi, ponieważ uczą lud pasywności i chcą zatrzymać koło historii. Słuchano go w milczeniu. Ja pomyślałam sobie, że lud w Rosji nie czyta takich pisarzy, ba, nawet nie słyszał o nich, Alosza opowiada bzdury. Ta prowokacja nie doczekała się reakcji. Alosza się obraził i wybiegł, a pozostali zaczęli na niego pomstować, że to nieokrzesany, zadufany w sobie typ, co on sobie wyobraża. Czechow zapytał wtedy: „Dlaczego teraz się burzycie, panowie, dlaczego nie powiedzieliście mu tego prosto w oczy?”.

Dramat Na dnie Alosza odczytał w wielkiej i brzydkiej tymczasowej siedzibie teatru, ponieważ tę stałą akurat remontowano. Zjawiło się mnóstwo ludzi. Od Sawwy Morozowa po fryzjerów, dlatego też i ja mogłam tam być. Kiedy Alosza doszedł do sceny, w której bohaterka imieniem Anna umiera, wybuchnął płaczem i zawołał: „Ależ ja to dobrze napisałem, a niech mnie, to naprawdę dobrze jest napisane!”. Na co Szalapin poklepał go po ramieniu i powiedział: „Dobrze jest napisane, Alosza”.

Stanisławski, walcząc ze łzami, prosił, żeby kontynuował czytanie. Wszyscy oni byli marnymi aktorami, a najgorszym Alosza.

Sztukę przyjęto z entuzjazmem, mnie jedną ona nudziła, bo nic w niej się nie działo, nędza bohaterów mnie nie wzruszała, widziałam już i gorszą. Każda z postaci przemawiała długo i sztucznie, wszyscy byli przepojeni emocjami na modłę romantyczną. Z pewnością dlatego odniosła taki sukces na świecie. Ale mnie było wszystko jedno, jaka jest ta sztuka, dobrze było patrzeć na Aloszę i słuchać, jak nadaje swojemu głosowi vibrato.

Alosza nie pojawił się na próbach, przez ten cały czas przebywał w Jałcie, starał się ułożyć z żoną, która źle znosiła to, że ją zdradza. Stanisławski wymyślił, żeby aktorzy wybrali się na Chitrowkę, bo dzięki temu ich gra będzie bardziej wiarygodna. To targowisko było ulubionym miejscem zbiegłych więźniów i bezdomnych, jak mówiono o nich z hipokryzją, w istocie zaś nigdzie indziej w Moskwie nie tolerowano tych ludzi. Było światem kurew i alfonsów, w którym stale przeprowadzano obławy, w którym w domach nie było prądu ani wody, jedynie krany na ulicy. Znajdowały się tam szpital, kościół, noclegownia, darmowa kuchnia. Maria Fiodorowna poprosiła, żebym jej towarzyszyła, a nuż trafi się u paserów coś cennego, służąca kupi taniej niż dama. Udało mi się korzystnie zdobyć piękne chińskie wazy. Alosza, który już wtedy był namiętnym zbieraczem bibelotów, orzekł później, że są podrabiane, ale nieważne, bo i te wytwarzają Chińczycy.

Stanisławski zabrał całe towarzystwo do pałacu Buturlina. Niegdyś był to zbytkowny, luksusowy budynek, lecz teraz całkowicie już podupadł, opanowany przez bezdomnych. W tym to miejscu nędzarze, starannie dobrani wcześniej przez Stanisławskiego, opowiadali o swoim życiu. Kłamali bez ładu i składu, jak mieli w zwyczaju – biedacy okłamują siebie nawzajem, a i samych siebie, tak czy owak więcej kłamią niż ludzie lepiej sytuowani, na dodatek tym razem jeszcze nawet zapłacono im za to. Stanisławki z dumą wysłuchiwał tych strasznych historii, no proszę, co za losy, co za nędza, jakież piekielne tobołki, proszę, oto, do czego winni państwo, panie artystki i panowie artyści, dorosnąć. Smród, szczury, wilgoć, godzinami sterczeliśmy tam, dżentelmeni i damy, w pustej, pozbawionej wszelkich oznak życia, nieogrzewanej sali, ścierpły nam nogi, ale nie było wskazane, byśmy usiedli, żeby przypadkiem nie złapać wszy czy pluskiew. A ci nędzarze opowiadali tak rozwlekle, jakby wyszli wprost z jakiejś sztuki wyreżyserowanej przez Stanisławskiego. Aktorzy więc wyczarowali sobie na twarzach zainteresowanie, Niemirowicz-Danczenko, drugi reżyser, zrobił minę świadczącą o entuzjazmie, zaś Simow, autor scenografii, spał z otwartymi oczami. On już wcześniej wiedział, jakie będą dekoracje, jednakże z ostrożności nie przedstawiał swojego projektu – niech Stanisławski wierzy, że natchnęła go Chitrowka. Kaczałow zalał się łzami, pozostali rżeli bezgłośnie, chowając się za plecami innych przed wzrokiem Stanisławskiego, który śledził wszystkich niczym wychowawca klasy. Potem miesiącami wspominali tę wizytę, a jeśli coś nudziło ich niewymownie, mówili: „zupełnie jak na Chitrowce”.

Przed premierą Maria Fiodorowna z kamienną twarzą zrelacjonowała wyprawę studyjną na Chitrowkę, Alosza przysłuchiwał się jej w osłupieniu. Nic nie powiedział, tylko popatrzył na mnie. Nie mrugnął okiem ani się nie roześmiał, jedynie przesunął wzrokiem ku mnie tak, że nasze oczy się spotkały. Wiedział, że myślę to samo, co on, bo oboje dorastaliśmy w biedzie. To wtedy po raz pierwszy wymieniliśmy spojrzenia.

Maria Fiodorowna wiarygodnie odegrała Nataszę, prostą, dla mnie osobiście przesadnie czystą dziewczynę, naturalnym gestem owijała się w długi szal i potrafiła przemówić w sposób niewymuszony, czego po niej się nie spodziewano, albowiem już ją zaszufladkowano do ról wielkich bohaterek. W trakcie przedstawienia Alosza szwendał się za kulisami, cały w nerwach, paląc papierosa, a kiedy został wywołany oklaskami, nie zgasił tego papierosa i dopiero gdy już stał przed kurtyną, oprzytomniał, ukrył go w garści i tak trzymał, dymiącego, przez pięć minut, póki trwały owacje przeznaczone wyłącznie dla niego, autora, i potem za kurtyną dalej go sobie palił. A w oczach aktorów palił się gniew. Niełatwo trzymać papierosa w garści tak, by nie zgasł, a zarazem człowieka nie oparzył, coś takiego trzeba ćwiczyć. Owacje należne aktorom i reżyserowi sprzątnął im sprzed nosa autor. Sukces był ogromny, czegoś podobnego od tamtej pory nie widziałam.

Całą rewolucję od początku do końca przeszliśmy razem.

Mieszkaliśmy wtedy w wielkiej kamienicy z apartamentami, która nazwała się Peterhof, na rogu ulic Wozdwiżenki i Mochowej, my to znaczy Maria Fiodorowna, Alosza i ja z mężem. Nigdy nie mieszkało z nimi żadne z łącznie czworga ich dzieci z wcześniejszych związków. Za gabinetem Aloszy znajdowała się ptaszarnia, w klatkach było zawsze pięć–sześć ptaków, a gdy któryś padł, przynosiłam nowego. Trzymaliśmy tam także ziarno w workach. W tejże ptaszarni przechowywaliśmy również bomby, zaś szuflada w biurku Aloszy wypełniona była rewolwerami i nabojami.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: