Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Dolce vita po polsku - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
9 września 2012
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Produkt niedostępny.  Może zainteresuje Cię

Dolce vita po polsku - ebook

Grażyna Torbicka, Zbigniew Boniek, Ania Kuczyńska, Jan Rokita, Jacek Pałasiński, Janusz Kaniewski czy Sergiusz Stochmiałek opowiadają, jak można w Polsce żyć po włosku. Wtórują im Włosi, którzy wybrali życie w naszym kraju. Mówią o swojej polsko-włoskiej drodze, tłumaczą, skąd się wzięła polska nostalgia do Włoch, zdradzają swoje włoskie inspiracje: literackie, filmowe, malarskie i, oczywiście, kulinarne. Przekonują, że Włochy to nie tylko piękne krajobrazy i doskonała kuchnia, ale dzielą się też przepisami na najlepsze włoskie dania, radzą, jak wybrać wino czy ubierać się z włoską fantazją.
Między ich opowieści autorka wplotła mnóstwo przydatnych dla italofilów informacji: które włoskie filmy trzeba zobaczyć, jak i gdzie jeść po włosku, jakie wina zamawiać, by przyjemność jedzenia była większa…
Podobno Polacy jako jedyni na świecie potrafią nauczyć się włoskiego w trzy tygodnie. Dzięki tej książce włoski styl życia będzie na wyciągnięcie ręki.

Spis treści

1. Grażyna Torbicka; Spaghetti i Rossellini
2. Leonardo Massi; Warsaw calling
3. Ania Kuczyńska; Na włoską miarę
4. Emiliano Castagna; Diabeł tkwi w szczegółach
5. Janusz Kaniewski; Wziąłem sobie Włochy
6. Maria i Jacek Pałasińscy; Wino ma kolor czerwony
7. Tessa Capponi Borawska; Moja włoska wyspa
8. Alberto Macchi; Kawa, karczochy, Caravaggio
9. Piotr Adamczyk; Luksus dnia codziennego
10. Zbigniew Boniek; Ja się nie śpieszę
11. Fabio Cavallucci; Od pierwszego spojrzenia
12. Sergiusz Stochmiałek; W poszukiwaniu polskości
13. Dolores Battaglia; I tylko sjesty brak
14. Sebastiano Giorgi; Uśmiech czyni cuda
15. Jan Rokita; Z tęsknoty za rajem
16. Nicodemo Ferraro; Zamość, czyli Włochy w Polsce

Kategoria: Literatura faktu
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-7779-054-0
Rozmiar pliku: 467 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Spotykamy się w prowadzonej przez Włoszkę kawiarni w centrum Warszawy. We Włoszech rano byłby tutaj tłum, w Warszawie panuje senna atmosfera. Ale kawa jest świetna. Grażyna Torbicka kocha Włochy i kocha kino. Te dwie miłości łączy w pracy. W jej programie „Kocham kino” gościli m.in. reżyserzy: Michelangelo Antonioni, Ettore Scola, Giuseppe Tornatore, aktorki: Monika Belluci, Claudia Cadinale i Sophia Loren. W lecie jeździ na festiwale filmowe do Wenecji i Taorminy, a w Polsce robi filmowe Włochy w Kazimierzu Dolnym podczas festiwalu, którego jest dyrektor artystyczną. Prezydent Republiki Włoch przyznał jej w 2008 roku medal Stella della Solidarietà Italiana za zasługi w promocji kultury włoskiej.

Gdy wracamy z Włoch, bardzo brakuje nam małych kafejek tętniących życiem, gdzie wpada się na moment, wypija szybko kawę, zjada spuntino i zamienia z kimś dwa słowa. I zapachu parzenia kawy, bo Włochy od rana pachną kawą. I tak zaczynamy dzień od espresso. Jemy głównie potrawy śródziemnomorskie. Mamy ogromną kolekcję włoskich płyt, z ulubionymi, takimi jak Paolo Conte, Gino Paoli, Mia Martini, Ornella Vanoni, Renzo Arbore. Jeździmy alfą romeo. Żaden inny samochód nie mruczy tak jak alfa. Jesteśmy z mężem prawdziwymi italofilami.

* * *

Mieszkaliśmy we Włoszech dwa lata, między 1989 a 1991 rokiem. Mąż jest kardiologiem i dostał propozycję współpracy naukowej z jedną z włoskich klinik. Ja wcześniej bywałam we Włoszech turystycznie i byłam bardzo ciekawa, jakie one są naprawdę, gdy poznaje się je z perspektywy kogoś, kto tam mieszka. Dlatego nie wahałam się ani chwili, czy mam z nim pojechać.

W chwili wyjazdu znałam dwa włoskie słowa: amore i buongiorno. Szybko okazało się, że dzięki temu, że znam francuski, włoski przychodzi mi łatwo. Mieszkaliśmy w Pawii, małym uniwersyteckim miasteczku położonym w Lombardii. Mieliśmy bardzo przytulne małe mieszkanie na starówce, przy jednej z wąziutkich uliczek, na których z trudem, ostrożnie manewrując, mogą się minąć dwa samochody. Niemal na wyciągnięcie ręki, naprzeciwko naszego mieszkania, znajdowało się okno sąsiadki z kamienicy po drugiej stronie ulicy. Codziennie obydwie otwierałyśmy okiennice, codziennie mówiłyśmy sobie: „Buongiorno”. Wieczorem, kiedy przyszła pora zamykania okiennic, zamieniałyśmy kilka słów i mówiłyśmy sobie: „A domani”, czyli do jutra. Ten rytuał trwał kilka miesięcy. Pewnego dnia sąsiadka, zamykając na noc okiennice, jak zwykle pożegnała się ze mną i dorzuciła: „A więc do zobaczenia w kwietniu”. Naturalnie zapytałam, dokąd wybiera się na tak długo, bo była dopiero połowa września. „Nie, nie wyjeżdżam. Tylko przez kilka miesięcy i tak nic nie będzie widać, więc nawet nie będę otwierać okiennic”, wyjaśniła. Zaczął się sezon mgieł. I rzeczywiście, zobaczyłyśmy się ponownie dopiero na wiosnę.

Pawia jesienią i zimą niczym nie przypomina słonecznych, pogodnych obrazów, które kojarzą się z Włochami. Wygląda jak z filmów Antonioniego, który zresztą pochodził z Lombardii. Ludzie brodzą we mgle. Przypominają bezszelestnie poruszające się zjawy. Chłód i wilgoć zawieszone w powietrzu jeszcze potęgują niepokojącą atmosferę. Tę naturalną wilgotność powietrza od wieków wykorzystują rolnicy, którzy na lombardzkich polach uprawiają ryż. Nikt nie zastanawia się, dlaczego sławne risotto jest takie popularne we Włoszech. Ano właśnie dlatego, że ciągną się tam wielkie połacie risaie, ryżowe pola. Risotto alla milanese jest typową potrawą lombardzką. Proste, aromatyczne danie z ryżu i szafranu. Żółte jak dojrzała dynia. To od szafranu.

W Pawii niemal od razu poczułam się jak w domu. Chodziłam na kurs włoskiego organizowany dla obcokrajowców przez tamtejszy uniwersytet, jeden z trzech najstarszych we Włoszech. W czternastoosobowej grupie każdy z nas był z innego kraju. Od Kapsztadu po Londyn, od Tokio po Buenos Aires. Zwykle po zajęciach chodziliśmy na pizzę, którą oczywiście wszyscy uwielbiali.

* * *

Moja trwająca do dziś włoska przygoda, która zaczęła się od zamglonej Lombardii, zawiodła mnie na rozpaloną Sycylię i do artystycznej Wenecji, gdzie miałam okazję pracować przy festiwalach filmowych. Praca ta była dla mnie spełnieniem marzeń.

W pewnym sensie zawdzięczam ją włoskiemu reżyserowi Michelangelo Antonioniemu. Kiedy w 1995 roku odwiedził Polskę z filmem „Po tamtej stronie chmur”, był już po wylewie – częściowo sparaliżowany i raczej niechętny dziennikarzom. A mnie udało się nawiązać z nim nić porozumienia i zdobyć jego zaufanie. Zapamiętał to jego przyjaciel i współpracownik, producent filmowy Felice Laudadio. Gdy został dyrektorem Międzynarodowego Festiwalu Filmowego w Wenecji, zaprosił mnie do współpracy. Zaproponował mi funkcję moderatora konferencji prasowych oraz prowadzenie wieczoru galowego i rozdania nagród. Ugięły się pode mną kolana, zadzwoniłam do niego i zapytałam, czy przypadkiem się nie pomylił. Włosi byli tym początkowo zdumieni. „Jak to? Obca? Straniera, Polacca poprowadzi nasz festiwal?”. Bo jeśli już dopuszczają do czegoś obcokrajowców, to najlepiej, żeby to byli Amerykanie. Z drugiej strony są bardzo tolerancyjni wobec błędów w ich języku, nie zwracają uwagi na drobiazgi. Zabawne jest to, że jeśli gdziekolwiek we Włoszech porozumiewasz się po włosku – będąc obcokrajowcem – to od razu jesteś inaczej, przyjaźniej traktowany.

W Wenecji poznałam włoski styl pracy. Splendor. Czerwony dywan. Największe światowe gwiazdy, najlepsze filmy z całego świata. To widać w telewizji. A za kulisami panuje nieprawdopodobny chaos. Dla mnie, osoby zorganizowanej, to było trudne do przyjęcia, bardzo stresujące. Włosi pracują chaotycznie, zostawiają wszystko na ostatnią chwilę i prowadzą niekończące się debaty. Wynik debat – piętnaście pomysłów na minutę, coraz to innych, działanie wbrew wszelkim ustaleniom, ostateczny efekt inny od zamierzonego, ale to nie szkodzi, przecież nic takiego się nie stało. Musiałam przyzwyczaić się do takiego trybu pracy.

W Taorminie na Sycylii, gdzie pracowałam przez sześć lat, każdego roku zaznaczałam, że zgodzę się poprowadzić festiwal pod warunkiem, że najpóźniej w dniu występu dostanę w punktach chociaż zarys programu. Udało się tylko raz, kiedy już naprawdę zagroziłam, że basta. Tam zdarzało się, że tuż przed wejściem na scenę magicznego Teatro Greco, dyrektor festiwalu całkowicie zmieniał scenariusz. Stoję na scenie, przede mną na widowni pięć tysięcy osób, oślepiają mnie światła, a on podbiega do rampy scenicznej, puka w scenę, coś mówi szeptem i daje mi znaki. Ja mrużę oczy, ale nic nie widzę. Staram się wyczytać z jego oczu, o co chodzi. Mówi, że kompletnie zmienia się scenariusz. Pełna improwizacja.

Innym razem zapowiadam gościa, który ma się za chwilę pojawić na scenie – był to Hugh Grant – a gościa nie ma. Zaczynam więc opowiadać anegdoty, kątem oka patrząc na backstage i czekając, aż pojawi się aktor. Nagle na scenę wskakuje dyrektor festiwalu i to on zaczyna zabawiać publiczność. Opanowuję konsternację, zaczynam grać według nowego planu. Po piętnastu minutach pojawia się Hugh Grant, rozbawiony całym zajściem. Okazało się, że osobie, która miała go przyprowadzić z hotelu, pomyliły się godziny.

* * *

Artyści przyjeżdżają do Taorminy z radością, bo to przepiękne miejsce, z widokami zapierającymi dech w piersi. Są traktowani jak królowie. W Wenecji chodzą obstawieni agentami, a tu spędzają czas, jakby byli na wakacjach. I tak jak różnią się festiwale filmowe w Taorminie i Wenecji, tak różni są pochodzący z tych miejsc ludzie. W wypadku gwiazd widać to jeszcze mocniej. W zależności od tego, gdzie urodził się artysta, jego postrzeganie świata i środki wyrazu, jakie stosuje, są zupełnie inne. W filmie jest to bardzo wyraźne. Włochy Antonioniego są tajemnicze i skąpane raczej w zamglonym świetle księżyca niż w radosnym blasku słońca. Sycylijczyk Giuseppe Tornatore, reżyser „Cinema Paradiso” czy „Maleny”, robi filmy, w których niby nic się nie dzieje, a są bardzo intymnym pamiętnikiem z Sycylii. Północ i południe, noc i dzień. Dwóch włoskich artystów, dwa zupełnie inne światy. Dwie zupełnie inne artystyczne wizje. Obydwie prawdziwe. Obydwie urzekające.

Włosi są bardzo przywiązani do swojej różnorodności. Świat Kalabryjczyka jest innym światem niż ten, który zna Lombardczyk. Ten z kolei jest zupełnie inny niż świat znany Sardom. Albo mieszkańcom Rzymu. Są z tego dumni, choć nie jest im z tym łatwo. Od zawsze funkcjonuje jasny podział na północ i południe. Ci na południe od Rzymu uważają, że ci z północy to sztywniacy. Ci z północy, że południowcy nie potrafią pracować.

* * *

Pizza, pasta i martini. Piłka nożna i wakacje nad Adriatykiem. Tak nam się kojarzą Włochy, i choć to skojarzenia i dobre, i przyjemne, to zaledwie cząstkowe przy całym bogactwie kulturalnym, które Włochy mają do zaoferowania. Z drugiej strony – przynajmniej jeśli chodzi o kino – Włosi nie są w stanie na światową skalę wypromować wszystkich twórców, których mają. Automatycznie przychodzi do głowy Michelangelo Antonioni, Federico Fellini czy Giuseppe Tornatore. Może jeszcze Roberto Benigni, ale głównie dlatego, że dostał Oscara za film „Życie jest piękne”. To ludzie-ikony, których nazwiska i dokonania trzeba znać, ale włoskie kino jest o wiele, wiele bogatsze.

Dlatego przy okazji mojego Festiwalu Filmowego Dwa Brzegi w Kazimierzu Dolnym przygotowuję przegląd włoskich filmów. Pokazałam np. mało znaną w Polsce Lilianę Cavani, reżyserkę, która w rewolucyjny sposób robiła kino polityczne. W filmach „Nocny portier” i „Skóra” pokazała, jakim okrutnym nonsensem jest wojna. „Skóra” z 1981 roku, nakręcona na podstawie powieści Curzio Malaparte, który w czasie wojny był korespondentem wojennym, to jeden z najbardziej drastycznych filmów o wojnie, jakie kiedykolwiek powstały. Innym razem sprowadziłam filmy, które zostały zrealizowane według książek Leonardo Sciascii, wybitnego sycylijskiego pisarza. Jego książki „Dzień puszczyka” czy „Kontekst” (zekranizowany przez Francesco Rossiego jako „Szacowni nieboszczycy”) to właściwie gotowe scenariusze, pokazujące prawdziwą Sycylię i panujące tam zasady. Przegląd nazwałam „Viaggio in Italia” („Podróż do Włoch”), jak jeden z filmów Roberto Rosselliniego. Przygotowałam też retrospektywę jego kina, bo nazwisko Rossellini zna wielu, ale mało kto zna jego twórczość. Sama uzmysłowiłam sobie, że widziałam tylko „Roma città perta” („Rzym, miasto otwarte”) i „Paisa”. Nigdy nie miałam szansy zobaczyć „Germania anno zero” („Niemcy rok zerowy”), „Siamo donne” („Jesteśmy kobietami”) czy „L’Amore” („Miłość”) ze znakomitą Anną Magnani – muzą Rosselliniego. Na ten ostatni tytuł zwróciła mi uwagę profesor Maria Kornatowska – niezwykła kobieta, zakochana w Fellinim i włoskim kinie, autorka znakomitych publikacji poświęconych sztuce filmowej Włoch, też italofilka.

Najprzyjemniejsze w robieniu festiwalu jest właśnie to, że sama poznaję coś, czego wcześniej nie znałam, a potem jeszcze opowiadam o tym widzom. Dla mnie to też prawdziwa podróż do Włoch.

* * *

Czy Włochami można się znudzić? Chyba nie. Jestem tego najlepszym przykładem, a naprawdę nieźle znam ten kraj. Wciąż wracam tam, kiedy tylko mogę. Także dlatego, że we Włoszech nie jestem panią z telewizji. Mogę udawać turystkę, mogę być anonimowa. To miła odmiana, chociaż na popularność nie narzekam.

Jest tam wszystko – i przepiękne jeziora, i góry, i morza. Wspaniałe plaże i magiczne wyspy. Odkrywaliśmy z mężem te różne oblicza Włoch, ani razu się nie rozczarowując, za to ciągle przeżywając zaskoczenia. Długo na przykład unikaliśmy Capri, bo wydawało nam się nudnym, snobistycznym kurortem. Pojechaliśmy – i zaskoczenie. Bo Capri to prawdziwy klejnot, różnorodny mikrokosmos. Wyspa ma wyraźnie odrębny charakter, w dodatku inny na górze, inny na dole.

Wydawało mi się, że doskonale znam Wenecję, tę Wenecję, która ledwo wystaje spod okupujących ją turystów. Podczas jednej z wizyt zaproponowano mi zwiedzanie miasta z przewodnikiem. Odmówiłam, bo nie miałam ochoty setny raz słuchać opowieści o placu św. Marka. Namówiła mnie znajoma, mówiąc, że warto poświęcić kilka godzin na spacer, bo przewodniczką będzie wenecka hrabina. Kiedy owa hrabina – contessa, do rodziny której od wieków należą dwa najpiękniejsze pałace nad Canale Grande – pojawiła się na moście, wiedziałam już, że to nie będzie typowa wycieczka. Ubrana w szerokie czarne spodnie, ogromną, męską białą koszulę, miała do tego kapelusz z rondem tak szerokim, że ledwo mieścił się w wąskiej uliczce. Nonszalancko trzymała w dłoni papierosa. Chodziłyśmy po wąziutkich uliczkach, niemal chowając się pod jej kapeluszem. Ona pukała do małych, bajkowych drzwi, które otwierały się jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki.

Za tymi weneckimi drzwiami jest zupełnie inny świat. Świat weneckich ogrodów ukrytych przed wzrokiem ciekawskich. Te ogrody, rosnące tam w zadziwiającym mikroklimacie, są przepiękne, z bogatą, egzotyczną roślinnością. Contessa napisała o nich książkę zatytułowaną właśnie „Sekretne ogrody Wenecji”. Drugą poświęciła mozaikom w kamienicach i pałacach. Szalone wzory czerpią inspirację właśnie z tej przebogatej, bujnej roślinności. Kamienne ogrody Wenecji. Wtedy zobaczyłam zupełnie inną Wenecję. Stała się dla mnie bardziej otwarta, bardziej przyjazna. Właśnie dlatego, że wiem, co znajduje się za tymi baśniowymi drzwiami.

* * *

Któregoś razu – przy bardzo oficjalnej okazji – rozmawiałam z dyrektorem jednego z włoskich banków. Jedliśmy niezwykle wykwintną kolację, z rodzaju tych, podczas których zupę sączy się przez słomkę. Wdaliśmy się w rozmowę o włoskiej kuchni, bo on, podobnie jak wielu Włochów, okazał się zapalonym kucharzem. Rozmowa była długa i apetyczna. W pewnym momencie zapytał mnie, jaka jest moja ulubiona włoska potrawa. „Spaghetti al pomodoro”, odparłam bez zastanowienia. Rozpromienił się i uściskał mnie z radości, uznając, że widocznie dobrze znam się na kuchni, skoro potrafię docenić dobry makaron z pomidorowym sosem. Bo właśnie o to chodzi w tej miłości do Włoch. O czerpanie radości z najprostszych rzeczy.

GRAŻYNA TORBICKA (ur. 1959) – dziennikarka telewizyjna, krytyk filmowy. Absolwentka Wiedzy o Teatrze Akademii Teatralnej w Warszawie. Od 1987 roku związana z Programem Drugim TVP. Autorka magazynu „Kocham Kino”, który otrzymał nagrodę Polskiego Instytutu Sztuki Filmowej dla najlepszego programu filmowego. Była jurorem na festiwalach w Berlinie i Cannes, moderatorem konferencji prasowych na Międzynarodowym Festiwalu Filmowym w Wenecji, gdzie w 1998 roku prowadziła także ceremonię rozdania Złotych Lwów Weneckich. Przez wiele lat była gospodynią wieczorów filmowych Międzynarodowego Festiwalu Filmowego w Taorminie na Sycylii. Dyrektor Artystyczna Festiwalu Filmu i Sztuki Dwa Brzegi w Kazimierzu Dolnym i Janowcu nad Wisłą.Kino

Siedem włoskich filmów, które warto znać
poleca Beata Kęczkowska,
dziennikarka „Gazety Wyborczej”.

„Noce Cabirii” (1957), reż. Federico Fellini

Bardzo trudno z twórczości Felliniego wybrać jeden tytuł. Jak zrezygnować z „La strady”, „Słodkiego życia”, z filmu „Osiem i pół”?… Ale właśnie o „Nocach Cabirii” sam Fellini powiedział, że jest opowieścią o kobiecie, która kocha być zakochana. Nawet nieszczęśliwie. Cabiria – grana przez Giuliettę Masinę – mieszka na peryferiach Rzymu, ma mały, ubogi domek i marzy o wielkiej romantycznej miłości. Poznajemy ją w chwili, gdy jeden z jej mężczyzn kradnie jej torebkę, a ją spycha do wody. Dziewczyna cudem uchodzi z życiem. Ale ani ten incydent, ani żaden następny z naciągających ją mężczyzn nie zabierze jej wiary w spotkanie tego jedynego. Dziewczyna przeżywa kolejne bolesne rozczarowania, bywa upokarzana, nic jednak nie może zakłócić jej wiary w odmianę losu. Tylko Fellini mógł zrobić film o każdej z nas.

„Teoremat” (1968), reż. Pier Paolo Pasolini

Ten poeta kina (jak sam siebie nazywał) ciągle inspiruje twórców z całego świata. Obrazoburczy, nieznośny, śmiały, przełamujący tabu. Otoczony poetyką skandalu, która zdominowała jego biografię i twórczość. „Włóczykij”, „Mamma Roma”, „Ewangelia wg Mateusza”, „Ptaki i ptaszyska”, „Chlew”, „Dekameron”, „Salo, czyli 120 dni Sodomy” – każdy jego film to wyzwanie. Dlaczego więc „Teoremat”? Bo jego bohater, tajemniczy gość, który trafia do domu bogatego fabrykanta, by kochać się z każdym – ze służącą, z synem, ojcem, matką, córką, spełniając ich ukryte pragnienia – jest jak sam Pier Paolo Pasolini. Realizujący to co najskrytsze, pozostawiający uczucie niedostytu.

„Życie jest piękne” (1997), reż. Roberto Benigni

„Wygrał Roberto!” – krzyknęła Sophia Loren, ciesząc się z Oscara dla najlepszego filmu nieanglojęzycznego dla swego rodaka Roberto Benigniego za „Życie jest piękne”. Nagrodzony podwójnie, bo również za główną w nim rolę – toskańskiego wieśniaka Guido, który razem z żoną i synkiem trafia do obozu koncentracyjnego – Begnini szedł na scenę po oparciach foteli i wprost szalał z radości. A „Życie…” – „tragikomedia o Holocauście” – wyróżniane prestiżowymi laurami, budziło też gwałtowne sprzeciwy za szydzenie z pamięci ofiar, za farsowe potraktowanie tematu Zagłady. Dziś, po latach możemy powtórzyć, za Loren: Benigni, niepokorny jak zawsze, naprawdę wygrał. Jego film odmienił historię kina.

„Boski” (2008), reż. Paolo Sorrentino

Portret władzy i uzależnienia od niej. Bohaterem filmu jest włoski polityk, wielokrotny premier Giulio Andreotti, mimo wielu afer ciągle powracający na szczyt. Ten film to wybitne kino polityczne, ale i intrygujący portret człowieka-polityka Andreottiego zagrany po arcymistrzowsku przez Toniego Servillo. A kto chce się dowiedzieć, jak różnorodnym reżyserem jest Paolo Sorrentino, niech koniecznie obejrzy „Wszystkie odloty Cheyenne’a”. To dla Sorrentino Sean Penn nadużywa szminki.

„Gomorra” (2008), reż. Mateo Garrone

Świetna ekranizacja słynnej książki Roberta Saviano analizującej funkcjonowanie przestępczej camorry. W filmie Mateo Garrone mafia nie ma w sobie uroku, daleka jest od atrakcyjnych obrazów o zawsze przystojnych, acz nie zawsze grzecznych mafioso. Wchodzimy w piekielne kręgi zła, aż do samych dołów. Kino na wskroś prawdziwe.

„Passione” (2010), reż. John Turturro

„Neapol to miasto namalowane za pomocą dźwięków. A muzyka stanowi jeden z najważniejszych jego elementów” – mówi John Turturro, amerykański aktor o włoskim rodowodzie. Jego film to na wpół dokumentalna, na wpół muzyczna opowieść o tym mieście i jego burzliwej historii. Na ekranie artyści różnych stylów i temperamentów. Łzy płyną, serce się rozrzewnia. Porywający, żywiołowy. Kto nie był w Neapolu, ten po obejrzeniu tego filmu pakuje walizkę i czym prędzej tam jedzie.

„Pokój syna” (2001),

„Habemus papam – mamy papieża” (2011),
reż. Nanni Moretti

„To film, który musiałem zrobić, niezależnie od tego, czy publiczność zechce zobaczyć obraz, który mówi o śmierci i bólu. Jeśli jest jakiś film, który chcę zrobić, i tak go zrobię” – tak Nanni Moretti tłumaczył realizację „Pokoju syna”. Ten niepokorny twórca idzie wbrew oczekiwaniom szerokiej publiczności, ale i tak podbija jej serca. Wzruszającym, nagrodzonym Złotą Palmą „Pokojem…” czy nietuzinkowym „Habebus papam…” ze świetną kreacją Michela Piccoli jako papieża, który nie chce nim zostać, i pełną półcieni rolą Jerzego Stuhra w roli rzecznika Watykanu.Z pasją sieka pietruszkę. Z anielską cierpliwością napełnia łódeczki z selerów pikantną pastą. Z łagodnym uśmiechem krąży wśród gości, roznosząc przygotowane delicje. Opowiada żarty i czyta Dantego. Po włosku.

Oto Leonardo Masi, polonista z Florencji i pomysłodawca Kuchni Dantego – latającej restauracji. Wspólnie z Alfredo Boscolo zapraszają gości w różne miejsca, by pokazać im, jak gotuje się po włosku, nakarmić i podzielić się kuchenną radością.

Z wielkiego gara wydobywają się kłęby pary. Jeszcze minuta, dwie i pasta będzie idealna. W stojącej obok patelni sos z gorgonzolą i orzechami daje znać pękającymi z cichutkim sykiem pęcherzykami powietrza, że jest już prawie gotowy. Będzie jeszcze sałatka z fenkułów i pomarańczy, grzanki z pastą z bakłażana i szałwiowe chipsy. I wino, ciężkie apulijskie Primitivo.

Leonardo Masi robi w Polsce Włochy dla chętnych. A dla siebie? Tylko na tyle, na ile to konieczne. Wszak opuścił Florencję, by zamieszkać w Warszawie.

W obiegowej opinii Włochy to dolce vita, a Włosi nic innego nie robią, tylko uprawiają dolce far niente, czyli słodkie nieróbstwo. Ja te powolne, rzekomo włoskie rytmy odnalazłem w Warszawie. We Florencji – dziesięć razy mniejszej od Warszawy – żyje się o wiele szybciej. Co z tego wynika? Może to, że wszystko jest w nas. I może to jeszcze, że podróże najwięcej nas uczą o nas samych.

* * *

Wszystko zaczęło się od języka. We Florencji studiowałem lingwistykę. Musiałem wybrać sobie dwa języki. Wiedziałem, że chcę uczyć się portugalskiego. Zanim zdecydowałem, jakiego jeszcze, przez miesiąc chodziłem na zajęcia z arabskiego, szwedzkiego i polskiego. O tym, że wybrałem polski, zdecydowało chyba środowisko naukowe. Poloniści to niezwykli ludzie – nietuzinkowi, barwni, o ogromnej wiedzy. Byłem nimi zafascynowany i podobały mi się polskie słowa. Pomyślałem, że skoro istnieje język z takimi zbitkami głosek w wyrazach, których na pozór nie da się wymówić, to to jest coś dla mnie. Urzekło mnie szeleszczenie.

To było w 1996 roku. Dwa lata później po raz pierwszy przyjechałem do Polski, na stypendium. Spędziłem w Warszawie trzy tygodnie. Miasto nie wywarło na mnie piorunującego wrażenia, ale już środowisko uniwersyteckie – tak. Wielu oryginałów, artystów. Dziwaków. Nikt nie był taki sobie, po prostu. Wtedy zacząłem poważnie interesować się Polską. Wróciłem do Włoch i oznajmiłem profesorowi, że rozważam dalsze studia polonistyczne. Kiedy zobaczyłem jego entuzjazm, było za późno, żeby się wycofać – nie mogłem mu zepsuć tej radości.

Zacząłem pisać pracę magisterską o libretcie opery „Król Roger” Karola Szymanowskiego. Mieszkałem wtedy w Warszawie przez pięć miesięcy. Później przez rok pracowałem w Poznaniu jako lektor włoskiego. Po powrocie do Włoch zacząłem pisać – w zawieszeniu między Polską a Włochami – doktorat o polskich kabaretach studenckich z lat pięćdziesiątych. Napisałem i teraz wykładam historię muzyki na Uniwersytecie Kardynała Stefana Wyszyńskiego, bo jestem też gitarzystą klasycznym.

* * *

Ludzie pytają mnie, skąd taka ogromna miłość do Polski. „Jaka miłość?”, odpowiadam. Tak się złożyło, że tu mieszkam, od kiedy niemal trzy lata temu podjąłem decyzję o emigracji. Nie narzekam. Czasami na złość mówię, że nie lubię Polski – bo wiem, że Polacy chcą słuchać, jak bardzo kocham ich kraj. Ta złośliwość mnie osłania. Wiadomo przecież, że Polska jest mi bliska. Jestem florentyńczykiem, to typowa dla nas cecha – złośliwość często kryje ciepłe uczucia. Podoba mi się w Polsce, bo tutaj są możliwości. Widać to na każdym kroku. W kwestii pracy na pewno można zdziałać więcej niż we Włoszech, ale jest też większa otwartość na wszelkie nowe pomysły. Jeśli chcę zagrać koncert gitarowy, wystarczy, że się rozejrzę. Zawsze znajdzie się ktoś, kto jest zainteresowany, kto pozwoli mi wystąpić u siebie w lokalu. We Włoszech trzeba się nachodzić, namęczyć. W końcu może uda się coś wymęczyć, ale to wymaga naprawdę wielu zabiegów.

Podoba mi się ten smutek podlany melancholią, słowiański ból istnienia. Staracie się udawać, że tego w was nie ma, ale trudno to ukryć. Może on właśnie sprawia, że tak dobrze czuję się w Polsce. Bo sam trochę taki jestem. Dlatego lubię polską literaturę, która kryje w sobie odcień tragizmu, ale tragizmu oswojonego. To jest i u Witolda Gombrowicza, i u Brunona Schulza, i u Jarosława Iwaszkiewicza. Wspaniała jest polska poezja. Włosi znają głównie Wisławę Szymborską, bo dostała Nagrodę Nobla. Ja cenię właściwie wszystkich poetów XX wieku. Szczególny sentyment mam do Tomasza Różyckiego i Krzysztofa Karaska, zapewne dlatego, że ich wiersze tłumaczyłem na włoski. Nie jestem poetą, ale bywa, że się nim czuję, kiedy tłumaczę. Cenię też Wojciecha Bonowicza, Jacka Podsiadło i Adama Zagajewskiego. Chociaż z Zagajewskim dość długo miałem problem – przez tego Nobla, którego nie może dostać. Z jednej strony złości mnie to, bo uważam, że powinien dostać nagrodę, ale fakt, że go tak lansują, mnie drażni – pewnie jego również.

Żałuję, że włoska literatura jest w Polsce mało znana. Chciałbym, żeby wszyscy czytali książki Tiziano Terzaniego. Cieszę się, że ostatnio jego dzieła zostały przetłumaczone na polski. „Powiedział mi wróżbita” czy „Koniec jest moim początkiem”, książka napisana wspólnie z synem Falco, to lektury obowiązkowe dla wszystkich ludzi ciekawych świata. Polscy wydawcy reklamują go jako włoskiego Kapuścińskiego, mam nadzieję, że to pomaga, bo Terzani, podobnie jak Kapuściński, był tłumaczem kultur. Jego pisanie uosabia otwartość, wyrozumiałość dla innych. Był błyskotliwym obserwatorem, który nie komentuje rzeczywistości, tylko mądrze ją opisuje. No i pochodził z Florencji. Jak ja. No i Dante.

* * *

Boy Żeleński powiedział kiedyś, że trzeba odbrązowić Mickiewicza, a ja uznałem, że trzeba to samo zrobić z Dantem. Owijamy więc go w makaron, żeby był bardziej smakowity. Dante Alighieri, najbardziej znany jako autor „Divina Commedia”, czyli „Boskiej komedii”, stoi w świadomości Włochów na piedestale tak wysokim, że ludzie nawet boją się tam sięgać. Jest dla Włochów tym, kim Rej i Kochanowski razem wzięci dla Polaków. „Boską komedię” połączyliśmy z jedzeniem, bo jedzenie to dla nas, Włochów, druga świętość. To centralny punkt życia.

Polacy jedzą, żeby żyć, a Włosi odwrotnie – żyją, aby jeść. Zrobiliśmy z tego sztukę. Jedzenie często jest okazją, pretekstem, żeby spotykać się z rodziną, przyjaciółmi. Jest jak piłka nożna – można oglądać samemu, ale co to za przyjemność. Nie ma z kim dyskutować, pokłócić się, nie ma kogo uściskać w razie gola. Jedzenie samemu jest smutne. Jedzenie, piłka nożna i kobiety to trzy dyżurne tematy rozmów. Niektórzy nie lubią piłki nożnej albo kobiet, dlatego jedzenie jest najbardziej uniwersalne z tych trzech rzeczy. To radość, którą najłatwiej się dzielić. Stąd Kuchnia Dantego.

Pisałem doktorat i szukałem pomysłu na siebie w Polsce. Wtedy poznałem Pierluigiego Peggiani. Wulkan pomysłów. Przychodził do mnie co dwa dni z jakimś nowym. W 2005 roku założyliśmy radio internetowe Warsaw Calling. Warszawa nas wołała, my wołaliśmy ją. Robiliśmy audycję kulinarną pod nazwą „Kuchnia Dantego”.

Gotowaliśmy u mnie w domu, tarabaniąc pokrywkami i śmiejąc się do rozpuku. Nagrywaliśmy na mini disc, to była naprawdę chałupnicza praca. W czasie gotowania czytaliśmy, a jakże inaczej, „Boską Komedię”. Wtedy dołączył do nas Alfredo Boscolo. Był naszym oficjalnym kucharzem w czasie, kiedy mieszkaliśmy w akademiku. Z nim w sierpniu 2009 roku wymyśliliśmy Kuchnię Dantego w nowej wersji, już nie radiowej. Pomysł znalezienia jakiegoś miejsca dla kuchni i zarazem kultury włoskiej powstał właśnie w czasach audycji kulinarnych w internecie. Ale zawsze brakowało nam konkretnego miejsca i, przede wszystkim, pieniędzy.

Kiedy powstał Lokal Użytkowy na ulicy Brzozowej, wspólni znajomi pomyśleli, że na razie możemy tam organizować wieczory kulinarne. Udało się, od pierwszego wieczoru pomysł chwycił. Ostatnio pojawiliśmy się też w restauracji Casa Sicilia i w Cafe Spokojna 15. Myślimy o własnym lokalu, niekoniecznie typowej restauracji. Jednak wtedy musiałbym znacznie ograniczyć swoje kontakty z gitarą i z książkami, a to byłoby dla mnie bolesne. Może kiedyś. Na razie przygotowujemy książkę kucharsko-awanturniczą, gdzie opisujemy życie Dantego – studenta Erasmusa w Warszawie. Dante miał za przewodnika Wergiliusza, w naszej książce będzie miał nas (Scusa, Virgilio!). Oprowadzimy go po Warszawie, przy okazji gawędząc o kuchni. Wszystko będzie opatrzone cytatami z „Boskiej Komedii”. To nie będzie po prostu zbiór przepisów, choć oczywiście doradzimy, jak zrobić carbonarę, szałwiowe chipsy, amatricianę, jak zabrać się za karczochy, sałatkę z fenkułów czy przyrządzić liście szałwii.

Część przepisów to nasze autorskie receptury, inne pochodzą z grubych zeszytów naszych mam. Oczywiście przepis to nie wszystko – nawet jeśli rygorystycznie przestrzegasz proporcji, a mascarpone na tiramisu kupujesz zawsze w tym samym sklepie, efekt zawsze będzie inny. Bo jajko będzie inne, bo dodasz ciut więcej soli. Ale na tych niespodziankach polega też zabawa.

* * *

Kuchnia Dantego to nie szkoła kulinarna. Oto dwóch Włochów będzie pokazywać biednym Polakom, jak się gotuje. Nic z tych rzeczy. My, robiąc to, świetnie się bawimy i chcemy, żeby ta kuchenna radość udzielała się innym. Zdarza się, że ludzie robią notatki, ale raczej chodzi o nastrój. Przychodzą do nas, żeby się rozerwać.

Zapraszamy gości dwa razy w miesiącu. Część potraw przygotowujemy dzień wcześniej, ale jedną albo dwie robimy przy publiczności. Przychodzą o wpół do ósmej, podajemy im przystawki i pierwszy makaron. Menu jest ustalone, można wybrać opcję z mięsem albo wegetariańską.

Niestety, nie wszystkie włoskie potrawy, nawet proste, da się zrobić z polskich składników. Trudno jest z warzywami. Żeby znaleźć np. dobre gruntowe pomidory na bruschettę albo świeży zielony groszek, trzeba czekać na sezon i szukać na bazarowych straganach. Zawsze chcieliśmy smażyć kwiaty z cukinii, obtoczone w cieście – palce lizać! – ale sezon na nie trwa bardzo krótko i prawie nikt ich w Warszawie nie sprzedaje. Szkoda nam również, że lampredotto, czyli czwarty żołądek krowy, to zupełnie nieużywane w polskiej kuchni mięso. Nie do kupienia. A to florencki przysmak, jedyny powód, dla którego nie jestem wegetarianinem.

Ale radzimy sobie. Kiedy czekamy, aż sos się ugotuje, czytamy boskiego Dantego. Ja czytam po włosku, czego oczywiście nikt nie rozumie, bo Dante to jednak nie najlżejsza lektura, dosyć archaiczny język. Później Alfredo czyta po polsku, i wtedy dopiero jest zabawnie. Znowu mało kto rozumie, bo specjalnie wybieramy jak najstarsze przekłady, a poza tym Alfredo czasami przekręca polskie słowa, mimo że dobrze zna język.

Kulinarnie czasami improwizujemy. Zdarzają się wpadki, bo kiedy gotujesz kilka różnych dań dla trzydziestu osób, to trudno ich uniknąć. Zdarzył nam się zupełnie nieudany wieczór, klapa na całej linii. To było niedługo po naszym występie w telewizji. Ludzie przyszli sprawdzić, czy naprawdę potrafimy gotować. Tylko że oczekiwania mieli różne, nie zrozumieli, że nie jesteśmy kucharzami i nie pracujemy w restauracji, ale w lokalu z małą kuchnią… Ktoś myślał, że za studenckie 25 złotych dostanie trufle i stek florencki, ktoś nie lubił naszych żartów, my byliśmy trochę zestresowani, czas płynął za szybko, ogień palił się za wolno, risotto się spaliło, ziemniaki nie chciały się ugotować za żadne skarby… Chaos. W końcu podaliśmy deser i zaprosiliśmy wszystkich na inny termin.

* * *

Dante nigdy nas nie zawiódł. W czasach, gdy chodziliśmy z Pierluigim do barów, na początku głośno mówiliśmy po włosku, żeby przyciągnąć uwagę dziewczyn. On wrzeszczał do mnie z jednego końca baru: „Leonardo, czy czytałeś dziś Dantego?”, a ja odkrzykiwałem z drugiego: „Tak, oczywiście, że czytałem”. Taka poza na nonszalanckich włoskich intelektualistów.

Pytaliśmy dziewczyny, czy lubią Dantego. Czasem działało. Ale gdy w 2001 roku w klubie Hybrydy zobaczyłem swoją Beatrice, nie trzeba było nawet pytać. Na Kaśkę, moją dziewczynę, czar Mariano Italiano nie zadziałał. Ona woli Skandynawię, nawet Islandię. Szkoda, że jest chyba jedyną Polką, która jest źle nastawiona wobec Włoch.

Od lat próbuję ją przekonać, że włoska kultura jest fajna. Udaje mi się z włoską kuchnią, bo wszystko, co nie zawiera mięsa, je ze smakiem. Ale zaraz zaczyna narzekać, że w Skandynawii byłoby lepiej. Na szczęście robimy postępy. Polubiła pizzę i docenia włoskie krajobrazy. Mówimy między sobą zawsze po polsku. Myślałem, że jeśli ją zatrzymam w językowej ignorancji, to będę miał przewagę. Jednak szybko okazało się, że rozumie, o czym rozmawiam z kolegami. Teraz mówi po włosku nawet nieźle.

Czasem myślę, że to żart losu, że polskie kobiety są w tym samym kraju, co polscy faceci, a Włoszki – w tym samym, co włoscy. Przecież to oczywiste, że lepiej byłoby na krzyż. I Włoch, i Polak boi się swojej kobiety. Polki i Włoszki mają różne metody, ale w sumie trzymają facetów krótko.

* * *

Wolałbym, żeby wiosna przychodziła do Polski wcześniej, żeby było więcej słońca. Ale nie narzekam na klimat. Wiadomo, że jak jest zima, to w Polsce jest zimno. Trudno. W ogóle nie lubię narzekania. I to chyba różni mnie od wielu Polaków.

Nie pomstuję nawet na brak kawy. Może dlatego, że nie jestem kawoszem, picie kawy nigdy nie było dla mnie ważnym rytuałem. Wbrew pozorom, nie upieram się nawet przy włoskiej kuchni. Lubię bigos, śledzie, sałatkę jarzynową. Choć oczywiście czasem chodzę na pizzę. Jest już kilka niezłych pizzerii w Warszawie. Polacy w ogóle rozpieszczają Włochów. A każdy lubi być rozpieszczany.

LEONARDO MASI (ur. 1976) – polonista z Florencji. Pisał doktorat o kabaretach studenckich w Polsce w latach pięćdziesiątych, dzięki temu poznał Warszawę. Gitarzysta klasyczny, wykłada historię muzyki na Uniwersytecie Kardynała Stefana Wyszyńskiego w Warszawie. Tłumacz i poliglota. Pomysłodawca i połowa duetu Kuchnia Dantego (www.kuchniadantego.com).Fagioli all’uccelletto

Leonardo Masi ujawnia jeden ze swoich ulubionych
florenckich przepisów.

Najlepiej jest użyć fagioli cannellini (włoska odmiana białej fasoli, można ją zastąpić polską niedużą białą fasolą). Jeśli nie mamy wystarczająco dużo czasu, żeby moczyć ją całą noc, nie moczymy wcale.

Gotujemy w dużej ilości wody (powinno być jej 4-5 razy tyle, co fasoli, np. 500 g fasoli na 2-2,5 l wody), najpierw na mocnym ogniu, a gdy się zagotuje – długo, na bardzo słabym.

Jednocześnie w rondlu, najlepiej glinianym, przysmażamy na oliwie z oliwek czosnek (może być nawet cała głowa) i szałwię, wedle uznania z ostrą papryczką. Dodajemy pomidory i gotujemy, aż sos zrobi się gęsty. Wtedy dokładamy fasolę i gotujemy jeszcze około 15 minut. Sól, pieprz i smacznego.

Świetnie pasuje do włoskiej salsiccia, podobnej do białej kiełbasy. Można gotować ją razem z fasolą w rondlu.Ania Kuczyńska przypomina heroiny włoskiego kina, którymi jest zafascynowana. Mówi niskim, odrobinę zachrypniętym głosem. Gładko uczesana, ubrana w ulubioną czerń, wyraźnie odcina się od jasnego, minimalistycznego wnętrza swojego atelier. Projektuje ubrania, w których kreatywność artystki spotyka się z sumiennością poważnie traktowanego rzemiosła, gdzie ważny jest najdrobniejszy nawet szczegół. Nauczyła się tego we Włoszech.

Nie tęsknię za Włochami. Nie muszę. Włochy są we mnie. W codziennym espresso, które piję na placu Zbawiciela. W cornetto, które przegryzam na śniadanie. W rozmowach z przyjaciółką Sycylijką, tak bliską, że wybrała mnie na matkę chrzestną swojego synka Guliano. W tonach kawy, które przywożę z Włoch i mielę w młynku, bo tylko taka mi smakuje. W prostym włoskim jedzeniu, które gotuję. W tym, że używam tylko makaronu Barilla, bo jest najlepszy na świecie, i w tym, że uwielbiam kosmetyki Felce Azzurra, bo ich zapach kojarzy mi się z trzema cudownymi latami, które spędziłam w Rzymie. W czerni – kolorze stonowanym i miejskim, w który się owijam, a który wprawdzie przywiozłam z Paryża, nie z Rzymu, ale nieodmiennie kojarzy mi się z fascynującymi mnie od lat sycylijskimi wdowami, całymi w czerni.

To na powierzchni; to moje Włochy widoczne na pierwszy rzut oka.

Nie wyeksportowałam siebie do Włoch, tylko przywiozłam je sobie tutaj. Włoski szacunek dla rzemiosła jest w każdej bluzce z moich kolekcji, dbałość o detal w tym, z jaką starannością wybieram materiały. Jestem dumną warszawianką zakochaną we Włoszech. Myślę, że to miłość odwzajemniona, bo moje ubrania nieźle się we Włoszech sprzedają.

* * *

Materiał jest pretekstem do tworzenia kolekcji. Namacalną próbką czegoś, czego jeszcze nie ma. Tajemnicą, która już niedługo zostanie odkryta. Wybieranie materiałów do kolekcji jest jak wyznaczanie trasy ekscytującej podróży. Dosłownie i w przenośni, bo po tkaniny jeżdżę do Włoch. A to podróż zawsze elektryzująca.

Co pół roku na targach materiałów Milano Unica wkraczam w zupełnie inny świat. Świat, w którym tkaniny kuszą bogactwem albo urzekają prostotą. Zniewalają miękkością. Intrygują chropowatą strukturą. W długich alejkach wystawowych hal piętrzą się bele materiałów, tysiące modeli guzików sprawiają, że czuję się jak w sklepie z zabawkami. Pięknie wyeksponowane błyszczą zwykłe guziki i fantazyjne guziczki z masy perłowej. Jedna z firm, które tam przyjeżdżają, od ponad stu lat wyrabia tylko guziki z masy perłowej. Inna – tylko tasiemki. Kolejna produkuje rozmaite gumki. Niektóre robią tylko guziki do koszul, inne – tylko do marynarek.

Dla mnie to inspiracja, ale też szansa podejrzenia ludzi, którzy się tym zajmują. Starsi panowie w garniturach skrojonych na miarę. Z klap marynarek wystają nieskazitelne chusteczki, spod rękawów – mankiety śnieżnobiałych koszul. Zajmują się tym samym, co ich ojcowie, a przedtem dziadkowie.

Te targi to dla mnie kwintesencja oblicza Włoch, które bardzo lubię. Tego, w którym jest ogromna dbałość o detal, w którym ważne jest i to, jakiej igły używasz do szycia, i to, jak starannie wykończysz koszulę. Dostrzeganie szczegółu, charakterystyczne dla Włochów, łączy się tu z nieposkromioną fantazją. To ona sprawia, że oglądanie pięćsetnego guzika z masy perłowej nie jest nudne.

* * *

W modzie kreatywność jest kluczowa. Musi mieć bazę w warsztacie, inaczej bywa tylko interesującym szkicem, zaczętą opowieścią. Fantazji nauczyłam się właśnie we Włoszech. Rozwijania talentów, zwiększania estetycznych potrzeb. Studiowałam i w Rzymie, i w Paryżu. Rzym dał mi miejsce, żebym rozwinęła skrzydła. Paryż – nauczył zdyscyplinowania, kultu pracy, nabożnej czci do rzemiosła. Rozkrzyczany, gorączkowy Rzym różni się od chłodnego, cynicznego Paryża. Różne miasta, różni ludzie, różna moda. Nie lepsza, nie gorsza. Inna.

Zawsze byłam związana z Włochami, bo skończyłam włosko-francuską klasę w warszawskim liceum im. Stefana Batorego. Dzięki wyjątkowo wymagającej profesorce znam na pamięć nazwy wszystkich weneckich mostów i dziwi mnie, kiedy ktoś nie wie, co to jest Canale Grande. Dla mnie to absolutne podstawy.

Wybrałam Rzym, nie Mediolan, bo to właśnie Wiecznie Miasto jest stolicą alta moda, wysokiego krawiectwa. Houte couture to szycie, które jest sztuką. Tak go uczą w Accademia Koefia – założonej przez wielbicielkę elegancji i luksusowych strojów księżną Koefię – uczelni, którą skończyłam. Włosi nadal mają uświęcony wielowiekową tradycją, niemal religijny szacunek do szycia na miarę. Mówimy o elegancji ostatecznej, szyku, którego nie da się znaleźć, kupując nawet luksusowe gotowe prêt--à-porter. Tradycyjne szycie na miarę wciąż jest wyznacznikiem elegancji. Jest też – jako ważne rzemiosło – promowane przez państwo. Mówimy o kraju, w którym moda jest wielomiliardowym biznesem, ale też o kraju, w którym odznaczenie od prezydenta republiki dostaje neapolitański krawiec, który od sześćdziesięciu lat szyje krawaty na miarę. Dla nas to brzmi jak herezja, bo nie wiemy nawet, że można zrobić krawat na miarę, ale dla Włocha to naturalne. Klient sam wybiera materiał na krawat, mistrz mierzy odległość między szyją a brzuchem, obliczając optymalną długość. A prezydent republiki docenia jego wysiłek i uważa, że to jest wkład w kulturę Włoch.

Rzemiosło we Włoszech, mimo chińskiej konkurencji, nadal żyje swobodnie, nie jest spychane do piwnic przez wielkie koncerny. Ręcznie robione koszule, krawaty, spinki, portfele, rękawiczki… Włosi ciągle są mistrzami detalu, piękna i ulotności. Potrafią do niemal wszystkiego, co robią, dodać czaru, tego nieuchwytnego czegoś. Ciuchom i przedmiotom, o jedzeniu nie wspominając, dają część siebie, dlatego to kupujemy. Nie tylko sam produkt, ale też filozofię życia, która się z nim łączy. Gros światowych firm, które wszyscy znamy i lubimy, to firmy włoskie – Dolce&Gabbana, Prada, Fendi, Moschino. Nie trzeba być specjalistą od mody, żeby je znać.

To przywiązanie do jakości wynika z tego, że Włosi wzrastają otoczeni pięknem. Połowa wszystkich zabytków świata skupiona jest we Włoszech, więc trudno jest być niewrażliwym na piękno, jeśli codziennie widzi się barokową piazza, a w niedzielę chodzi się do kościoła, który zaprojektował Gian Lorenzo Bernini albo Michał Anioł.

* * *

Włochy wciąż są dla mnie potężnym źródłem inspiracji. I w stylu życia, i w pracy. Wciąż na nowo odkrywam włoskie kino – wczesnego Michelangelo Antonioniego, Roberto Rosselliniego, Luchino Viscontiego, Federico Felliniego, Vittorio de Sicę. „L’Avventura” („Przygoda”), film tego pierwszego, stał się inspiracją mojej kolekcji na jesień/zimę 2011/2012. Grająca w nim Monica Vitti jest dla mnie muzą od wielu, wielu lat. Ale i Anna Magniani, i Claudia Cardinale, i Sophia Loren. Najdoskonalsza manifestacja fantastycznej, zmysłowej kobiecości. Dla mnie te heroiny włoskiego kina są takimi samymi ikonami, jak Jane Birkin czy Liz Taylor. To symbole świata elegancji, którego już nie ma.

Bo ten wysmakowany włoski styl dziś się zmienia. Widać to na ulicy. Starsze Włoszki ciągle wyglądają pięknie, za to młodsze – już niekoniecznie. Globalizacja skazuje także Włochów na wieczne chodzenie w podartych dżinsach. Włoska elegancja też idzie w stronę wielkich okularów na pół twarzy, nadmiernej ilości żelu na włosach, opinających atrybuty męskości dżinsów z dziurami, wielkich zabudowanych sportowych butów. Trendy na szczęście mają to do siebie, że mijają.

Ja ubieram się u siebie, bo Ania Kuczyńska jest dobra na każdą okazję. Kiedy jeżdżę do Mediolanu, zawsze zaglądam do sklepu FRIP. Potrafię wydać małą fortunę na buty Salvatore Ferragamo, Giuseppe Zanotti czy Celine. Ale na co dzień unikam ekstrawagancji. Noszę ubrania własnego projektu, zwykle czarne. Prostota jest elegancka w nieostentacyjny sposób. Tego nauczyła mnie mama. Znajomi zresztą śmieją się, że wyglądam jak jej młodsza kopia.

* * *

Nie mam problemu z tym, że pochodzę z Polski, czyli niby z Europy B. Przeciwnie, uważam to za swój atut. Dzięki temu potrafię zrobić i kolekcję inspirowaną kolorami draży, które pamiętam z dzieciństwa, i inspirowaną baletem Niżyńskiego, i filmami Antonioniego. Owszem, dorastałam w czasach obrzydliwej estetycznie komuny, chodziłam po krzywych chodnikach, bywałam w mieszkaniach w blokach z wielkiej płyty. Ale moja mama zawsze uczyła mnie wrażliwości na piękno. Byłam malutka, kiedy zabierała mnie na pokazy Mody Polskiej, przedstawienia Tadeusza Kantora i spektakle Maurice’a Béjarta. Z mamą i babcią chodziłam do krawcowych, oglądałam materiały, patrzyłam, jak powstają ich bajkowe, jedwabne kreacje. Jak szyją się spódnice z koła, obciążane dwudziestozłotowymi monetami, żeby się lepiej układały. Po części dlatego zostałam projektantką mody.

Moi rodzice zawsze siedzą w pierwszym rzędzie na pokazach moich kolekcji. Po to, żeby dobrze widzieli, ale też po to, żebym ja dobrze widziała ich. Rodzina to dla mnie świętość i podoba mi się we Włoszech kult rodziny. Szczęśliwy Włoch to taki, który o jasno określonych, stałych porach zasiada – otoczony rodziną – nad miską parującej pasty.

Od Włochów wielu rzeczy można się uczyć, ale nie ma potrzeby się do nich porównywać. To jak porównanie poloneza do alfy romeo, samochodu, który jest dla mnie kwintesencją elegancji włoskiego designu.

My jesteśmy narodem absolutnie skrzywdzonym, który na nowo się siebie uczy. Demokracji, wszystkiego. Minie jeszcze wiele czasu, zanim cała szpetota komunizmu, w rozmaitych jego aspektach, zostanie wyrzucona z naszych głów i wyparta z mentalności. Nasze potrzeby i poczucie estetyki zostały sprowadzone do zera. W modzie była, owszem, Barbara Hoff, Jerzy Antkowiak czy Moda Polska. W skali czterdziestomilionowego narodu to niezbyt dużo. Zabijano w nas potrzebę piękna, więc dziś ciągle jesteśmy niepewni, zachowawczy, brakuje nam kreatywności. Ale to się zmienia. W Warszawie czuć elektryzującą energię, której we Włoszech od dawna już nie ma.

Nie przesadzałabym zresztą z gloryfikacją Włochów. Są mili i przyjacielscy, ale też przekonani o tym, że są pępkami świata. Cały świat przyjeżdża do nich i się zachwyca. „Coś w tym jest”, myśli Włoch, i obrasta w piórka. Niekoniecznie są ciekawi tego, co jest dalej, gdzie indziej. Zakochani w znanych sobie widokach, rozsmakowani we własnym jedzeniu. Dla Włochów centrum świata jest we Włoszech. I dobrze im z tym. Być może dlatego kraj pogrąża się w letargu, jakby wszystko toczyło się tylko siłą rozpędu.

Polacy tymczasem są bardzo głodni wszystkiego. W Polsce jest raczej niemożliwe studiowanie przez dziesięć lat jak we Włoszech. My studiujemy przez pięć lat cztery fakultety, a dodatkowo jeszcze pracujemy. Ja w ciągu dziesięciu lat zdążyłam studiować w Rzymie, Paryżu i stworzyć własną markę.

Polska moda jest na takim samym etapie co polska demokracja. Każdy, kto zrobił pół koszulki, nazywa się projektantem, mimo że nie ma pojęcia o szyciu. Kolekcje bywają byle jakie, zrobione w pośpiechu. Jakość, wykończenie, dbałość o szczegół – to z pewnością warto podpatrywać u Włochów. U nas tego nie ma albo jest w bardzo małym stopniu. Na ulicy wciąż łatwiej spotkać kobiety z torbami od Louis Vuitton niż od polskich projektantów. Polkom brakuje jeszcze świadomości mody, pewności siebie, czasem po prostu gustu. Wierzą, że wystarczy mieć pieniądze, żeby dobrze wyglądać.

* * *

Lubię element husarii w życiu, dlatego ze swoimi spokojem i zorganizowaniem doskonale odnajduję się we włoskim chaosie. Im dalej na południe, tym lepiej. Moim ulubionym doświadczeniem jest jazda samochodem po Palermo. Kto tego nie doświadczył, nie wie, że żyje. Doświadczenie z kategorii ekstremalnych. Żadnych zasad. Żadnych przepisów, poza jednym: trzeba przeżyć. A wszystko to w palącym sycylijskim słońcu.

Podobnie zresztą jest w Polsce, oczywiście poza tym palącym słońcem. Nie bardzo przejmujemy się regułami, nie robimy tak, jak jest napisane, bo wolimy po swojemu. Włosi, paradoksalnie, może są nawet nieco bardziej od nas poukładani, bo są rzeczy, których przestrzegają z uporem. Choćby tego, że jest czas na pracę i czas na odpoczynek. Tego się tam nauczyłam – ciężko pracować, a później dać sobie nagrodę za tę ciężką pracę. Zrobić przyjemność, zjeść dobrą kolację, wyjechać na wakacje. Włosi mają ten moment w sierpniu; kiedy jest Ferragosto, włoskie miasta pustoszeją, a Włochów można spotkać na Sycylii i Sardynii. Wakacje w sierpniu to świętość.

Gdy przygotowuję kolekcję, zdarza mi się pracować osiemnaście godzin dziennie. Ale po kilku miesiącach ciężkiej, rzetelnej pracy wyjeżdżam na miesiąc na Sycylię, żeby równie solidnie odpocząć.

Włoska codzienność relaksuje mnie. Lubię sklepy spożywcze – to, że wszystko jest ładnie zapakowane, a sprzedawca miły. Wybór serów i owoców morza. Lubię nawet sklepy mięsne. Rybne wyglądają jak sklepy jubilerskie. Widok rzymskiego Campo di Fiori z zakapturzonym Giordano Bruno – targ, gdzie możesz kupić i kawiarkę, i figi, i szalik, a o trzynastej to wszystko znika. Plac zostaje umyty i wyczyszczony, zaczyna się inna pora dnia. Takie właśnie są Włochy. Magiczne.

ANIA KUCZYŃSKA – projektantka mody. Studiowała w rzymskiej Accademia Internazionale d’Alta Moda e d’Arte del Costume Koefia oraz paryskiej Ecole Supérieure des Arts et Techniques de la Mode ESMOD. Projektuje minimalistyczne, doskonale skrojone i uszyte ubrania. Znalazła się z grupie polskich artystów, którzy zaprojektowali przedmioty promujące polską prezydencję w Unii Europejskiej.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: