Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Dolina bez wyjścia: przygody podróżników w Górach Himalaya - ebook

Wydawnictwo:
Rok wydania:
2011
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Dolina bez wyjścia: przygody podróżników w Górach Himalaya - ebook

Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.

Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.

Kategoria: Klasyka
Zabezpieczenie: brak
Rozmiar pliku: 318 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

M. J. Za­le­ska

WAR­SZA­WA.

Na­kład Ge­be­th­ne­ra i Wolf­fa.

1884.

Äîçâîëåíî Öåíçó­ðîþ. Âàðøàâà, 21 1þíÿ 1884 ãîäà.

Druk Ig. Za­wi­szew­skie­go, Nowy-Świat 46.

I.

NAJ­WYŻ­SZE GÓRY NA ŚWIE­CIE.

Czyż po­trze­bu­je­my… wam mó­wić, gdzie leżą góry Hi­ma­laya, ol­brzy­mim wa­łem od­dzie­la­ją­ce spie­kłe płasz­czy­zny In­dyj od zim­nych pła­sko­wzgó­rzy Ty­be­tu i sta­no­wią­ce gra­ni­ce po­mię­dzy dwie­ma roz­le­głe­mi kra­ina­mi: pań­stwem Nie­bie­skiem i nad­gan­ge­so­wem. Już z po­cząt­ko­wej geo­gra­fii wie­cie, że góry te są naj­wyż­sze na ca­łej kuli ziem­skiej, a szczy­ty ich bie­le­ją wiecz­nym śnie­giem.

Uczo­ny przy­rod­nik mógł­by wam opo­wie­dzieć mnó­stwo cie­ka­wych rze­czy o skła­dzie geo­lo­gicz­nym tych gór, o fau­nie ich i flo­rze, to jest o zwie­rzę­tach i ro­śli­nach, wła­ści­wych tym stre­fom. Tomy już o tem za­pi­sa­no, a wca­le nie wy­czer­pa­no przed­mio­tu. W pod­ręcz­ni­kach geo­gra­ficz­nych Hi­ma­laye zo­wią zwy­kle łań­cu­chem gór, a jed­nak na­zwa ta nie jest dla nich sto­sow­ną. Pod na­zwą łań­cu­cha ro­zu­mie­my sze­reg wy­żyn, cią­gną­cy się nie­prze­rwa­nem, wy­dłu­żo­nem pa­smem; tym­cza­sem góry hi­ma­laj­skie, jak­kol­wiek po­kry­wa­ją prze­strzeń ogrom­ną, ze dwa­kroć sto ty­się­cy mil kwa­dra­to­wych *) na dłu­gość jed­nak nie mają wię­cej nad ty­siąc mil; za to roz­kła­da­ją się sze­ro­ko, a w kil­ku miej­scach prze­rwa­ne są w po­przek głe­bo­kie­mi ko­tli­na­mi, przez któ­re prze­pły­wa­ją rze­ki ogrom­ne, kie­ru­ją­ce się ku po­łu­dnio­wi, pod­czas gdy góry cią­gną się od za­cho­du na wschód.

Po­dróż­nik, pa­trzą­cy na Hi­ma­laye od stro­ny po­łu­dnio­wej, z in­dyj­skiej płasz­czy­zny, wi­dzi przed sobą wał nie­prze­rwa­ny, ale to jest złu­dze­nie wzro­ku. Wy­ży­ny te mo­gli­by­śmy so­bie ra­czej wy­obra­zić jako bez­ład­ne na­gro­ma­dze­nie krót­kich pa­sem, roz­cho­dzą­cych się na wszyst­kie stro­ny świa­ta. Kli­mat i pło­dy tej roz­le­głej, gó­rzy­stej prze­strze­ni, przed­sta­wia­ją wiel­ką roz­ma­itość. Na spa­dzi­sto­ściach, przy­ty­ka­ją­cych do ni­zin in­dyj­skich i w głę­bo­kich do­li­nach we­wnętrz­nych, ro­ślin­ność zbli­ża się zu­peł­nie do zwrot­ni­ko­wej, wi­dać tam pal­my, bam­bus, wspa­nia­łe pa­pro­cie drzew­ne. Wy­żej co­kol­wiek po­ja­wia­ją się drze­wa stref umiar­ko­wa­nych, po­tęż­ne dęby, kasz­ta­ny, orze­chy, sy­ko­mo­ry, a na­wet so­sny. Da­lej idą ró­ża­necz­ni­ki, czy­li ro­do­den­dro­ny, brzo­zy i wrzo­sy, któ­re za­stę­pu­ją tra­wy na miej­scach od­kry­tych.

–-

*) An­giel­skich; mila ang… ma oko­ło wior­sty dłu­go­ści.

Na­ko­niec na wy­nio­śiej­szych wto­kach ro­sną już tyl­ko mchy i po­ro­sty, Bie­ga­ją­ce gra­ni­cy wiecz­nych śnie­gów, tak zu­peł­nie, juk w oko­li­cach pod­bie­gu­no­wych. Po­dróż­nik, któ­ry z in­dyj­skich płasz­czyzn lub z do­lin we­wnętrz­nych po­su­wa się co­raz wy­żej ku wierz­choł­kom Hi­ma­lay­ów, może w prze­cią­gu nie­wie­lu go­dzin przejść przez wszyst­kie kli­ma­ty kuli ziem­skiej i oglą­dać oka­zy naj­roz­ma­it­szych ro­ślin.

Nie wy­obra­żaj­cie so­bie, że gó­rzy­sty ten ob­szar jest bez­lud­ną pu­sty­nią; są tam kra­iny za­miesz­ka­łe, licz­ne pań­stew­ka od­dziel­ne, jak Bho­tan, Sik­kim, sław­na do­li­na Kasz­mi­ru i Ne­pal leżą po­śród Hi­ma­lay­ów. Nie­któ­re są nie­pod­le­głe, inne hoł­du­ją An­gli­kom lub Chi­nom. Miesz­kań­cy hi­ma­laj­skich wy­żyn nie na­le­żą do jed­ne­go szcze­pu, po więk­szej czę­ści znacz­nie się róż­nią od In­du­sów. Na wscho­dzie, w kra­inach Bho­tan i Sik­kim prze­by­wa lud po­cho­dze­nia mon­gol­skie­go, oby­cza­ja­mi zbli­żo­ny do miesz­kań­ców Ty­be­tu, wy­zna­ją­cy też same re­li­gią Budy i wie­rzą­cy w bó­stwo Da­lai Lamy. W za­chod­nich oko­li­cach osie­dlo­ne są róż­ne ple­mio­na in­dyj­skie i mon­gol­skie; moż­na tam na­po­tkać wy­znaw­ców trzech re­li­gij azy­atyc­kich: ma­ho­me­tan, bu­dy­stów i bra­mi­nów.

Lud­ność ta jest jed­nak­że bar­dzo nie­licz­na w sto­sun­ku do ob­sza­rów zie­mi, któ­re zaj­mu­je; czę­sto­kroć też po­dróż­nik prze­by­wa ty­sią­ce mil, nie wi­dząc po dro­dze twa­rzy ludz­kiej, ani dymu ogni­ska. Zwłasz­cza w bliz­ko­ści wiecz­nych śnie­gów są roz­le­gle pu­sty­nie, nie­tknię­te sto­pą czło­wie­ka, lub rzad­ko tyl­ko na­wie­dza­ne przez śmia­łych my­śliw­ców. Wie­le tam jest tak­że miejsc zu­peł­nie nie­do­stęp­nych; nie po­trze­bu­je­my do­da­wać, że na naj­wyż­sze wierz­choł­ki, jak Da­wa­la­gi­ri, Kin­dżin­dżan­ga, Cza­mu­la­ri i inne, we­drzeć się nie zdo­ła­li naj­od­waż­niej­si po­dróż­ni­cy, praw­do­po­dob­nie na­wet na tych wy­ży­nach czło­wiek nie mógł­by żyć dłu­go z po­wo­du wiel­kie­go zim­na i roz­rze­dze­nia po­wie­trza.

Góry Hi­ma­laya zna­ne już były lu­dom sta­ro­żyt­nym, na­zy­wa­no je za cza­sów grec­kich i rzym­skich Imaus i Emo­dus, jed­nak­że w no­wo­żyt­nej Eu­ro­pie jesz­cze do nie­daw­na bar­dzo mało o nich wie­dzia­no. Por­tu­gal­czy­cy i Ho­len­drzy naj­wcze­śniej osie­dli­li się w In­dy­ach wschod­nich, lecz ci nie zaj­mo­wa­li się wca­le gó­ra­mi, a i An­gli­cy przez czas dłu­gi nie zwra­ca­li na nie uwa­gi. Prze­ra­ża­ją­ce opo­wia­da­nia o dzi­kich oby­cza­jach lu­dów, za­miesz­ka­łych wśród gór hi­ma­laj­skich, od­stra­sza­ły po­dróż­nych. W cza­sach daw­niej­szych po­ja­wi­ło się za­le­d­wie parę opi­sów oko­liv za­chod­nich tej gó­rzy­stej kra­iny, a i te były bar­dzo nie­do­kład­ne i pra­wie aż do dni na­szych mu­sia­no na­tem po­prze­stać.

Do­pie­ro w XIX stu­le­ciu kil­ku od­waż­niej­szych An­gli­ków za­pu­ści­ło się w głąb puszcz ta­jem­ni­czych, a bo­gac­twa przy­ro­dy, zwłasz­cza ro­ślin­no­ści, któ­re tam wy­kry­li, so­wi­cie im wy­na­gro­dzi­ły pod­ję­te tru­dy. Jed­nym z naj­pierw­szych, był zna­ko­mi­ty bo­ta­nik Ho­oker. Zna­lazł on na tych wy­ży­nach mnó­stwo ro­ślin no­wych, nie­zna­nych, wzbo­ga­cił na­ukę i wska­zał dro­gę in­nym po­szu­ki­wa­czom, któ­rzy dla ce­lów mniej wznio­słych za­czę­li zwie­dzać kra­iny hi­ma­laj­skie i uga­niać się za oso­bli­we­mi ro­śli­na­mi. Mó­wi­my tu o ogrod­ni­kach, usi­łu­ją­cych przy­swa­jać dla ozdo­by ogro­dów i cie­plar­ni pięk­ne za­mor­skie ga­tun­ki kwia­tów. Ro­ślin­ność hi­ma­laj­ska przed­sta­wia dla nich te ko­rzyść ogrom­ną, że z ła­two­ścią za­sto­so­wać się daje do umiar­ko­wa­ne­go kli­ma­tu eu­ro­pej­skie­go. Dużo krze­wów i ziół, prze­nie­sio­nych ztam­tąd, może żyć u nas na świe­żem po­wie­trzu.

Tacy po­szu­ki­wa­cze pięk­nych ro­ślin nie­raz przy­słu­ży­li się bar­dzo na­uce, cho­ciaż przedew­szyst­kiem my­śle­li o wła­snej ko­rzy­ści. Imio­na ich nie są za­pi­sa­ne w rocz­ni­kach na­uko­wych, za­zwy­czaj toną w nie­pa­mię­ci, a jed­nak i oni za­słu­gu­ją na wdzięcz­ne wspo­mnie­nie. Ileż to razy skrom­ny wy­sła­niec za­kła­du ogrod­ni­cze­go na­ra­żał się na naj­więk­sze nie­bez­pie­czeń­stwa, prze­ska­ki­wał hu­czą­ce po­to­ki, za­wie­szał się po­nad prze­pa­ścia­mi, wspi­nał się na lo­dow­ce, za­pusz­czał w ba­gna i trzę­sa­wi­ska, aże­by zdo­być ja­kiś kwiat oso­bli­wy, ja­kiś nowy ga­tu­nek ró­ża­necz­ni­ka, stor­czy­ka lub wrzo­sie­nia.

Za­mie­rza­my wła­śnie opo­wie­dzieć wam dzie­je ta­kich nie­ustra­szo­nych po­szu­ki­wa­czy ro­ślin, któ­rzy za­pu­ści­li się w głąb Hi­ma­tay­ów, w pusz­cze bez­lud­ną i nie­zna­ną, prze­trwa­li męż­nie dziw­ne, nad­zwy­czaj­ne przy­go­dy, ty­sią­cz­ne nie­bez­pie­czeń­stwa, a za­wsze umie­li so­bie ra­dzić i nie upa­dli na du­chu.

II.

WI­DOK ZE SZCZY­TU GÓRY CZA­MU­LA­RI.

Na pół­noc od mia­sta Kal­ku­ty, w tej czę­ści hi­ma­laj­skich wy­żyn, któ­rą ob­le­wa sze­ro­kim łu­kiem rze­ka Bra­ma­pu­tra, wśród bez­ład­ne­go na­gro­ma­dze­nia ostrych, ska­li­stych cy­plów, lśnią­cych lo­dow­ców, wzno­si się bie­le­ją­cy, wiecz­nym śnie­giem po­kry­ty szczyt Cza­mu­la­ri. Gala ta oko­li­ca jest dzi­ką, nagą pu­sty­nią, chłód strasz­ny wie­je z po­szar­pa­nych grzbie­tów skał po­tęż­nych, któ­re się sku­pi­ły do­ko­ła tego ol­brzy­ma. Nie on je­den wiecz­nym śnie­giem jest przy­sy­pa­ny, i or­szak jego pię­trzy się dum­nie po­nad chmu­ry i przez rok cały przy­odzia­ny jest w świet­ną sza­tę bia­łą.

A te­raz wy­obraź­my so­bie, że sto­imy na sa­mym wierz­choł­ku góry Cza­mu­la­ri i rzuć­my okiem w dół, a uj­rzy­my o kil­ka ty­się­cy me­trów ni­żej naj­oso­bliw­szą w świe­cie ko­tli­nę. Ma ona kształt re­gu­lar­nej elip­sy, jest dość roz­le­gła, a do­ko­ła opa­sa­na, jak­by mu­rem ol­brzy­mim, pro­sto­pa­dłe­mi pra­wie ska­ła­mi, wzno­szą­e­emi się na kil­ka­set stóp wy­so­ko­ści po­nad dnem ko­tli­ny.

Mur ten ma jed­no­staj­ną, czer­wo­na­wą bar­wę gra­ni­tu, da­lej zaś pię­trzą się, na­kształt baszt i wie­życ, sze­re­gi po­zę­bio­ny­ek cy­plów, po więk­szej czę­ści śnie­giem ubie­lo­nych.

Wzrok wasz za­trzy­mał­by się nie­za­wod­nie na tej do­li­nie, któ­ra pięk­no­ścią swo­ją i wdzię­kiem nie­po­rów­na­nym od­bi­ja od ca­łe­go tego dzi­kie­go oto­cze­nia. Kształt jej przy­po­mi­na kra­ter wul­ka­nu, ale za­miast żuż­li, po­pio­łów i za­sty­głej lawy, wi­dzi­my tam wszę­dzie świe­żą zie­lo­ność, kępy drzew li­ścia­stych i kwit­ną­cych krze­wów, a w miej­scach od­sło­nię­tych łącz­ki, buj­ną tra­wą po­ro­słe. U stóp skał wy­so­kich, opa­su­ją­cych do­li­nę, cią­gnie się ciem­ny rą­bek lasu, a po sa­mym środ­ku roz­le­wa­ją się wody je­zio­ra, zwier­cia­dla­na jego po­wierzch­nia od­bi­ja śnie­ży­ste szczy­ty oko­licz­ne i naj­wyż­szy cy­pel góry Cza­mu­la­ri.

Gdy­by­ście mie­li do­brą lu­ne­tę, uj­rze­li­by­ście tam roz­ma­ite zwie­rzę­ta, pa­są­ce się na łą­kach, ptac­two prze­la­tu­ją­ce z drze­wa na drze­wo, lub uno­szą­ce się po­nad je­zio­rem. Uro­czy ten kra­jo­braz wy­glą­da na park sta­ran­nie urzą­dzo­ny, mi­mo­wo­li szu­ka­li­by­ście oczy­ma miesz­ka­nia ludz­kie­go, ja­kiej wspa­nia­łej wil­li, bia­łych ścian, wy­nu­rza­ją­cych się z po­śród zie­le­ni, i w rze­czy sa­mej uj­rze­li­by­ście lek­ki ob­ło­czek dymu, uno­szą­cy się z po­mię­dzy gro­mad­ki drzew, a przy­pa­tru­jąc się uważ­niej, spo­strze­gli­by­ście małą chat­ke bar­dzo skrom­na, wca­le nie­sto­sow­na do tego wspa­nia­łe­go oto­cze­nia.

Wi­dok ten za­chę­cił­by was nie­za­wod­nie do zwie­dze­nia tego cza­ru­ją­ce­go ustro­nia, lecz szu­ka­jąc dro­gi, pro­wa­dzą­cej do wnę­trza do­li­ny, prze­ko­na­li­by­ście się ze zdzi­wie­niem, że ol­brzy­mi mur, ota­cza­ją­cy ją szczel­nie do­ko­ła, nig­dzie nie nia żad­nej prze­rwy. Z jed­nej stro­ny wpraw­dzie jest szcze­li­na w ska­le, a w nićj na­gro­ma­dzo­ne gła­zy pię­trzą się je­den na dru­gim, na­kształt wscho­dów, lecz przej­ście to pro­wa­dzi na grzbiet ol­brzy­mie­go lo­dow­ca, któ­ry w po­bli­żu jest pęk­nię­ty i szpa­ra sze­ro­ka roz­twie­ra się po­nad bez­den­na prze­pa­ścią. Ptak chy­ba mógł­by prze­le­cieć na dru­gą stro­nę.

Jak­że więc owi miesz­kań­cy, któ­rzy tam chat­kę zbu­do­wa­li i roz­pa­li­li ogni­sko, do­sta­li się do do­li­ny bez wyj­ścia? Zkąd się w niej wzię­ły zwie­rzę­ta czwo­ro­noż­ne? Po­słu­chaj­cie, a opo­wie­my wam, ja­kim spo­so­bem wszyst­ko to się sta­ło, nie ma w tem cza­rów, tyl­ko oso­bliw­szy zbieg oko­licz­no­ści.

Ka­rol Lin­den był sy­nem ogrod­ni­ka i za­wcza­su spo­so­bił się do te­goż sa­me­go za­wo­du. Xie był to jed­nak mło­dzie­niec bez wy­kształ­ce­nia, prze­ciw­nie, ukoń­czył wyż­sze na­uki i znal do­sko­na­le bo­ta­ni­kę, a inne ga­łę­zie wie­dzy przy­rod­ni­czej nie były mu obce. Jak każ­dy mło­dzie­niec, ma­rzył on o da­le­kich wy­ciecz­kach do kra­jów nie­zna­nych, o no­wych od­kry­ciach i na­uko­wych zdo­by­czach; mo­że­cie so­bie wy­obra­zić ra­dość jego, gdy się do­wie­dział, że pe­wien bo­ga­ty ogrod­nik z Lon­dy­nu szu­ka od­waż­nych łu­dzi, któ­rych chce wy­słać do In­dyj w celu po­szu­ki­wa­nia oso­bli­wych ro­ślin ozdob­nych. Ka­rol nie wa­hał się ani chwi­li; po­nie­waż ro­dzi­ce jego już nie żyli, był więc zu­peł­nie nie­za­leż­nym. Młod­szy brat jego Gu­staw, szes­na­sto­let­ni mło­dzie­niec, nie chciał za nic się z nim roz­łą­czyć i obaj od­pły­nę­li ra­zem do Kal­ku­ty. Za­bra­li też z sobą nasi mło­dzi po­dróż­ni­cy wier­ne­go psa Ne­ro­na.

W Kal­ku­cie zna­leź­li prze­wod­ni­ka In­du­sa, na­zwi­skiem Ossa­ro, a był to tak­że czło­wiek mło­dy, od­waż­ny, przy­tem za­pa­lo­ny my­śli­wiec. Mala ta gro­mad­ka za­pu­ści­ła się w gó­rzy­ste oko­li­ce, któ­re­śmy opi­sa­li po­wy­żej i przez czas ja­kiś me do­zna­ła żad­nych nad­zwy­czaj­nych przy­gód. Ka­rol z naj­więk­szym za­pa­łem uga­niał się za kwia­ta­mi, a gdy zna­lazł pięk­ny i nie­zna­ny ga­tu­nek kwit­ną­cy, sta­rał się za­pa­mię­tać miej­sco­wość, aby po­źniej za po­wro­tem ze­brać na­sio­na. Gu­staw więk­sze miał za­mi­ło­wa­nie do po­lo­wa­nia, a dziel­ne­go zna­lazł do­rad­cę i po­moc­ni­ka w In­du­sie.

Dnia pew­ne­go Ossa­ro spo­strzegł w za­cisz­nej ko­tlin­ce ma­łe­go piż­mow­ca, ski­nął na­tych­miast na Gu­sta­wa, ale za­nim mło­dzie­niec wy­mie­rzy}, zręcz­ne zwie­rzę po­sko­czy­ło na ska­łę i szyb­ko ucie­kać po­czę­ło. My­śli­wi bie­gli za niem, ko­ziel wspi­nał się co­raz wy­żej na górę, a cho­ciaż trud­no było iść z nim na wy­ści­gi, Ossa­ro wy­tłó­ma­czył mło­dzień­com, iż mogą go wpę­dzić tym spo­so­bem nad brzeg prze­pa­ści lub stru­mie­nia i za­gro­dzić mu po­wrót. Wspi­na­li się wiec wszy­scy trzej co­raz wy­żej, aż na­po­tka­li lod­nik, spusz­cza­ją­cy się z ja­kiejś nie­zmier­nej wy­so­ko­ści w ko – tli­ne.

Mło­dzi po­dróż­ni­cy wi­dzie­li już nie­raz lod­ni­ki, czy­li lo­dow­ce, któ­re są bar­dzo po­spo­li­te w gó­rach Hi­ma­laya. Po­wierzch­nia tych po­tęż­nych mas lo­do­wych, za­zwy­czaj przy­sy­pa­na śnie­giem, żwi­rem i pia­skiem, nie bywa bar­dzo śliz­ka, z ła­two­ścią więc wdra­pa­li się na nią i go­ni­li wy­trwa­le za piż­mow­cem. Na­dzie­ja za­gro­dze­nia mu dro­gi sta­wa­ła się na­wet dość praw­do­po­dob­ną, gdyż ko­tli­na zwę­ża­ła się, a po obu jej stro­nach wzno­si­ły się ol­brzy­mie, pro­sto­pa­dłe ska­ły, któ­re zda­wa­ły sie łą­czyć z soba w od­da­le­niu, two­rząc nie­zmier­nie wy­dłu­żo­ny trój­kąt.

Na śnie­gu wi­dać było śla­dy piż­mow­ca, mu­siał więc cią­gle biedź na­przód w tym sa­mym kie­run­ku, a róg trój­ką­ta sta­no­wił coś na­kształt pu­łap­ki. Gu­staw biegł na­przód z In­du­sem, za­pał ich udzie­lił się Ka­ro­lo­wi, któ­ry tak­że śpiesz­nie po­dą­ża! za nimi. Już przej­ście było tak yąz­kie, że za­le­d­wie kil­ka­na­ście me­trów dzie­li­ło jed­ne ska­li­stą ścia­na od dru­giej, gdy na­gle my­śliw­cy uj­rze­li prze­paść otwar­tą pod sto­pa­mi. Lod­nik był pęk­nię­ty w po­przek, a szcze­li­na wy­no­si­ła parę me­trówr sze­ro­ko­ści. Tym­cza­sem po dru­giej stro­nie moż­na było do­strzedz śla­dówr piż­mow­ca. Zwin­ne zwie­rząt­ko mu­sia­ło więc prze­sa­dzić tę prze­strzeń jed­nym su­sem. Ossa­ro za­pew­niał, że nic w tem nie było nie­po­dob­ne­go.

Ka­rol naj­mniej się zmar­twił tą przy­go­dą, usiadł na ka­mie­niu i od­po­czy­wał, Gu­staw od­szedł nie­co da­lej i po chwi­li ozwał się okrzyk we­so­ły:

– Most, most! zna­la­złem most! Ossa­ro po­sko­czył w stro­nę, zkąd sły­chać było głos mło­de­go chłop­ca, Ka­rol po­wstał tak­że i po­dą­żył za nim. Naj­oso­bliw­szy w świe­cie wi­dok przed­sta­wił się oczom jego. Ol­brzy­mi odłam ska­ły za­wie­szo­ny był nad prze­pa­ścią, na­kształt mo­stu, brze­gi jego po obu stro­nach opie­ra­ły się pra­wie na sa­mych kra­wę­dziach pęk­nię­te­go lod­ni­ka. Ja­kim spo­so­bem się tam do­stał i jak mógł utrzy­mać się w rów­no­wa­dze? cie­ka­we to było py­ta­nie. Może le­żał w tem miej­scu jesz­cze przed pęk­nię­ciem masy lo­do­wej, któ­ra się pod nim roz­su­nę­ła? przy­pusz­cze­nie to było naj­praw­do­po­dob­niej­sze.

Gu­staw nie za­sta­na­wiał się wca­le nad po­cho­dze­niem mo­stu, lecz śmia­ło pu­ścił się tą dro­gą nie­zbyt bez­piecz­ną; gdy­by brat star­szy był zdą­żył wcze­śniej, sta­rał­by się może go po­wstrzy­mać, ale gdy Ka­rol nad­szedł, uj­rzał już Gu­sta­wa po dru­giej stro­nie prze­pa­ści, uno­szą­ce­go w górę ka­pe­lusz z okrzy­kiem try­um­fu. Ne­ron ska­kał ra­do­śnie obok pana, Ossa­ro tak­że się do nich przy­łą­czył. Nie po­zo­sta­wa­ło więc nic Ka­ro­lo­wi, tyl­ko iść za nimi, co tez uczy­nił. Wszy­scy trzej po mknę­li da­lej za śla­da­mi piż­mow­ca, pew­ni już te­raz, że im nie mie­cze.

A wtem na­gle roz­legł się huk strasz­li­wy, jak­by grom spadł z ja­sne­go nie­ba, po nim na­stą­pił dru­gi, echa oko­licz­ne po­wtó­rzy­ły te prze­ra­ża­ją­ce od­gło­sy, a jed­no­cze­śnie mło­dzi po­dróż­ni­cy uczu­li, że grunt drży i chwie­je się pod ich sto­pa­mi. Prze­strach ich ogar­nął, przy­po­mnie­li so­bie, że sto­ją na lo­dzie, ża­den nie wy mó­wił ani sło­wa, lecz wszy­scy, jed­no­zgod­nem uczu­ciem wie­dze­ni, szyb­ko za­wra­ca­li z dro­gi. W parę mi­nut do­bie­gli do szcze­li­ny, lecz ja­kiż wi­dok oczy ich ude­rzył! Most ru­nął w prze­paść, a szcze­li­na zda­wa­ła się znacz­nie roz­sze­rzo­na. Gdy tak trzej po­dróż­ni­cy sta­li nad tą czar­ną cze­lu­ścią, któ­ra im dro­gę za­gra­dza­ła, ozwał się nowy ło­skot, strasz­niej­szy jesz­cze, cały lod­nik zda­wał się z po­sad swych po­ru­szać. Ogrom­ne gła­zy to­czy­ły się po spa­dzi­sto­ściack, bry­ły lodu od­ry­wa­ły się z brzę­kiem zło­wro­gim i ude­rza­ły o ka­mien­ne ścia­ny, gru­cho­cąc się w drob­ne ka­wał­ki; za­męt naj­okrop­niej­szy pa­no­wał do­ko­ła na­szych mło­dzień­ców, moż­na było oba­wiać się, że cala ta po­tęż­na masa lodu ru­nie w koń­cu w ja­kąś nie­zgłę­bio­ną ot­chłań.

Ka­rol, naj­przy­tom­niej­szy, za­czął się oglą­dać na wszyst­kie stro­ny i oba­czył szcze­li­nę wy­żło­bio­ną w jed­nej ze skał po­bocz­nych, ski­nął więc na to­wa­rzy­szów i we­szli w tę kry­jów­kę, gdzie przy­najm­niej za­wa­le­nia nie po­trze­bo­wa­li się oba wiac. Szcze­li­na była nie­wiel­ka, za­le­d­wie się w niej po­mie­ścić mo­gli we trzech, a i psi­sko przy­tu­li­ło się przy nich prze­stra­szo­ne i drżą­ce.

IlI.

DO­LI­NA OD­DZIE­LO­NA OD ŚWIA­TA.

Parę go­dzin prze­sie­dzie­li mło­dzień­cy nasi w swo­jej kry­jów­ce, aż gdy się ło­skot zu­peł­nie uci­szył, od­wa­ży­li się wyjść i spoj­rzeć do­ko­ła. Masa lodu pod ich sto­pa­mi trzy­ma­ła się do­brze, za­czę­li wiec szu­kać po wszyst­kich za­ką­tach, poza gła­za­mi i w za­głę­bie­niach skał, owe­go piż­mow­ca, któ­ry ich tu przy­pro­wa­dził. Nie wąt­pi­li, że jest gdzieś ukry­ty, bo umknąć nie mógł, szcze­li­na pęk­nię­te­go lo­dow­ca była już te­raz na­wet i dla nie­go za sze­ro­ka. Wca­le ide za­pal my­śliw­ski skła­niał ich do tego, lecz głód do­tkli­wy. Nie my­śle­li na ra­zie o tem, co się z nimi póź­niej sta­nie, za­spo­ko­je­nie gło­du było w tej chwi­li naj­pil­niej­szą po­trze­bą.

Gu­staw uwi­jał się naj­żwa­wiej, wszę­dzie za­glą­dał, wci­skał się w każ­dy za­ką­tek, naj­pierw­szy też do­tarł do miej­sca, gdzie wy­so­kie ścia­ny ka­mien­ne, pię­trzą­ce się po obu stro­nach lo­dow­ca, zda­wa­ły się sty­kać z sobą. Lecz jak tyl­ko tam sta­nął, okrzyk ra­do­ści wy­rwał się z jego pier­si:

– Je­ste­śmy oca­le­ni! za­wo­łał mło­dzie­niec – zna­la­złem przej­ście, mo­że­my się wy­do­być z tej pu­łap­ki. Chodź­cie, pa­trz­cie, jaki ztąd wi­dok prze­ślicz­ny!

W rze­czy sa­mej, dwie ogrom­ne ska­ły nie przy­ty­ka­ły do sie­bie, cho­ciaż tak się zda­le­ka zda­wa­ło; przez szcze­li­nę, roz­dzie­la­ją­cą je, Gu­staw oba­czył wła­śnie te pięk­na do­li­nę, któ­rej opis po­da­li­śmy w po­przed­nim roz­dzia­le. Nie trud­no też było do­stać się ztąd do niej, bo cho­ciaż po­ziom do­li­ny znacz­nie był niż­szy od po­wierzch­ni lo­dow­ca, sto­sy na­gro­ma­dzo­nych w tem miej­scu ka­mie­ni two­rzy­ły stop­nie, po któ­rych moż­na było wy­god­nie zejść aż na dół.

Poj­mu­je­cie, że mło­dzi po­dróż­ni­cy nie na­my­śla­li się dłu­go i pe chwi­li byli już wszy­scy w tej roz­kosz­nej do­li­nie, a Ne­ron wy­ska­ki­wał we­so­ło i na­tych­miast pu­ścił się w po­goń za sta­dem ro­ga­tych zwie­rząt, pa­są­cych sie na łace, nad brze­ga­mi je­zio­ra. Szcze­gól­ne to były zwie­rzę­ta, z ogól­ne­go kształ­tu po­dob­ne do wo­łów, ogo­ny mia­ły pu­szy­ste, jak u koni, dłu­gi włos po­kry­wał tak­że ich boki, spusz­cza­jąc się pra­wie aż do zie­mi. Ogól­na bar­wa ich była ciem­na, pra­wie car­na, nie­któ­re jed­nak od­zna­cza­ły się bia­łe­mi ogo­na­mi i bia­łym wło­sem po bo­kach. Ka­rol po­znał w nich od­ra­zu yaki, czy­li woły mru­czą­ce, zwie­rzę­ta bar­dzo rzad­ko przy­tra­fia­ją­ce się w gó­rach hi­ma­laj­skich w sta­nie dzi­kim. Yaki od­daw­na dały się przy­swo­ić; w Ty­be­cie, w Chi­nach i w in­nych kra­jach azy­atyc­kich ho­do­wa­ne są, jako zwie­rzę­ta do­mo­we i uży­wa­ne do pra­cy, dają też do­bre mle­ko i mię­so. One to do­star­cza­ją tych wspa­nia­łych ogo­nów, któ­re u Tur­ków i in­nych wschod­nich na­ro­dów zdo­bią bun­czu­ki wład­ców i woj­sko­wych do­wód­ców; nie­wła­ści­wie je na­zy­wa­ją ogo­na­mi kon­skie­mi.

Ne­ron za­nad­to zu­chwa­le rzu­cił się na sta­do yaków, o malo ży­ciem nie przy­pła­cił swej od­wa­gi. Sta­ry sa­miec z wy­sta­wio­ne­mi ro­ga­mi biegł już pro­sto na nie­go, gdy cel­ny strzał Gu­sta­wa tru­pem go po­ło­żył. Jesz­cze i wten­czas sta­do nie chcia­ło ustę­po­wać z pla­cu, do­pie­ro gdy Ossa­ro za­bił dru­gie­go, a Ka­rol trze­cie­go, resz­ta za­czę­ła szyb­ko umy­kać i zni­kła w gę­stwi­nie le­śnej.

– Za dużo zwie­rzy­ny upo­lo­wa­li­śmy na raz – rzekł Ka­rol–nie bę­dzie­my mo­gli tego mię­sa za­brać z sobą, nie­po­trzeb­nie więc zgła­dzi­li­śmy ze świa­ta nie­win­ne isto­ty.

– Mło­dy sa­hib *) jest nad­to mi­ło­sier­ny – ozwał się Ossa­ro–gdy­by­śmy byli tych zło­śli­wych zwie­rząt nie od­stra­szy­li, toby one nas pew­nie nie po­ża­ło­wa­ły. Yaki sa nad­zwy­czaj sil­ne i dzi­kie, nie­je­den my­śli­wiec padł pod ko­py­ta­mi roz­ju­szo­ne­go byka, je­śli go nie tra­hi od­ra­zu.

hu­ius na­zbie­rał su­chych ga­łę­zi, roz­pa­lił ogni- -

*) Po in­dyj­sku na­zwa sa­hib jest ozna­ką usza­no­wa­nia, coś jak­by wiel­moż­ny pan po pol­sku.

fir­ko i upiekł wy­bor­ną pie­czeń, któ­rą mło­dzi po­dróż­ni­cy spo­ży­li z wiel­kim sma­kiem: na­pi­li się po­tem zim­nej, czy­stej jak krysz­tał wody, wy­try­sku­ją­cej z po­bli­skiej ska­ły i wy­po­cząw­szy pu­ści­li się w dal­szą dro­gę. Są­dzi­li, że znaj­dą z ła­two­ścią przej­ście po­mię­dzy ska­ła­mi, ale się okrop­nie za­wie­dli. Szli dłu­go wzdłuż pro­sto­pa­dłej opo­ki, ota­cza­ją­cej do­li­nę, za­glą­da­li uważ­nie av każ­dą szcze­lin­kę, a w koń­cu o za­cho­dzie słoń­ca do­szli do te­goż sa­me­go miej­sca, gdzie do­ga­sa­ły reszt­ki ogni­ska.

Dwaj bra­cia z nie­po­ko­jem spoj­rze­li po so­bie, po­tem wzrok p ta­ją­cy zwró­ci­li na In­du­sa. Ten mil­czał upo­rczy­wie, a po­sęp­na twarz jego nic do­bre­go nie wró­ży­ła. Na­ko­niec na kil­ka­krot­ne za­py­ta­nie mło­dzień­ców od­po­wie­dział pół­gło­sem, oglą­da­jąc się z oba­wą do­ko­ła, że do­li­na ta musi być miesz­ka­niem bó­stwa, a to za­pew­ne ob­ra­żo­ne jest wtar­gnię­ciem nie­pro­szo­nych go­ści i sro­go ich uka­rać może, je­śli w porę nie prze­bła­ga­ją nad­przy­ro­dzo­nej tej isto­ty. Gu­staw, po­mi­mo smut­nych oko­licz­no­ści, roz­śmiał się na całe gar­dło, czem wię­cej jesz­cze prze­ra­ził za­bo­bon­ne­go In­du­sa.

Noc tym­cza­sem za­pa­dła, nie było więc in­nej rady, tyl­ko upa­trzeć do­god­ne miej­sce na noc­leg i cze­kać na­stęp­ne­go rana, aby na nowo roz­po­cząć po­szu­ki­wa­nia. O wscho­dzie słoń­ca trzej po­dróż­ni­cy roz­po­czę­li znów wę­drów­kę do­ko­ła pięk­nej do­li­ny, lecz i ta rażą bez­sku­tecz­nie. Nie tra­ci­li jed­nak na­dziei, że z cza­sem wy­kry­ją ja­kieś przej­ście, zda­wa­ło im się nie­po­do­bień­stwem, aby ta roz­kosz­na ustroń od­cię­ta była zu­peł­nie od resz­ty świa­ta. Tym­cza­sem roz­trop­ny Ossa­ro, oba­wia­jąc się na­de­wszyst­ko, aby im nie za­bra­kło za­pa­sów żyw­no­ści, za­brał się do usu­sze­nia mię­sa trzech za­bi­tych yaków. Po­kra­jał je wiec ua waż­kie pa­ski i za­wie­sił na ki­jach po­nad ogni­skiem. Ka­dził też to­wa­rzy­szom, aby o ile moż­no­ści oszczę­dza­li na­bo­jów.

Mi­ja­ły dni jed­ne za dru­gie­mi, a w po­ło­że­niu na­szych po­dróż­ni­ków nic się nie zmie­nia­ło. Zwie­dzi­li całą do­li­nę, na­po­ty­ka­li po dro­dze róż­ne zwie­rzę­ta, któ­re za­pew­ne do­sta­ły się tu w tym cza­sie, gdy jesz­cze lo­do­wiec nie był pęk­nię­ty, a ma­jąc po­do­stat­kiem żyw­no­ści, nic tę­sk­ni­ły Za resz­tą świa­ta. Pta­ki tyl­ko uno­si­ły się po­nad ol­brzy­mim ska­li­stym wa­łem, opa­su­ją­cym te pu­stel­nią i uży­wa­ły swo­bo­dy, a trzej więź­nio­wie go­ni­li tę­sk­nym wzro­kiem za nie­mi.

Obej­rzaw­szy po sto razy każ­dą nie­rów­ność, każ­da szcze­li­nę w ska­le, mło­dzień­cy stra­ci­li w koń­cu na­dzie­ję wy­do­sta­nia się z tej strasz­nej mat­ni, prze­sta­li już na­wet szu­kać nie­ist­nie­ją­ce­go przej­ścia. Pew­nej nocy prze­ra­zi­ły ich wy­cia psów dzi­kich, oba­wia­jąc się więc na­pa­du dra­pież­nych zwie­rząt, urzą­dzi­li so­bie chat­kę z ga­łę­zi i no­co­wa­li w tem bcz­pie­eznem schro­nie­niu.

IV.

NOWE ZA­MIA­RY.

Trzej to­wa­rzy­sze sie­dzie­li dnia pew­ne­go na ka­mie­niach przed swo­ją chat­ką, po­grą­że­ni w smut­nem roz­my­śla­niu. Spo­glą­da­li na ol­brzy­mie ska­ty pię­trzą­ce się przed nimi i ogar­nę­ło ich cięż­kie przy­gnę­bie­nie. Każ­de­go z nich drę­czy­ła taż sama myśl na­tręt­na: po­wta­rza­li so­bie, że sa na wiecz­ną sa­mot­ność ska­za­ni, że nig­dy w ży­ciu nie uj­rzą in­nych ludz­kich twa­rzy, oprócz to­wa­rzy­szów nie­do­li. Gu­staw pierw­szy wy­ra­ził sło­wa­mi tę myśl bo­le­sną.

– Cóż to za los okrut­ny – rze­ki z cięż­kiem wes­tchnie­niem–bę­dzie­my więc mu­sie­li żyć i umie­rać w tem pust­ko­wiu, zda­la od zie­mi ro­dzin­nej., od wszyst­kich, któ­rych ko­cha­my, zda­li od świa­ta i lu­dzi. Jak­że zdo­ła­my wy­trwać przez dłu­gie lata sami, za­wsze sami!

– Nie, Gu­sta­wie – od­rzekł Ka­rol gło­sem wzru­szo­nym–nie mów, że­śmy tu sami: Bóg jest wszę­dzie, on i tu prze­by­wa, Opatrz­ność jego czu­wa nad każ­dem stwo­rze­niem.

Bied­ny Gu­staw mu­siał uznać słusz­ność słów bra­ta, nie mógł jed­nak po­ko­nać głę­bo­kie­go smut­ku. A i Ka­rol z trud­no­ścią pa­no­wał nad sobą, spo­kój jego był uda­ny, a re­zy­gna­cya, któ­ra sta­rał się na­tchnąć bra­ta, do­wo­dzi­ła wła­śnie naj­le­piej że nie miał już żad­nej na­dziei. Mil­cze­nie trwa­ło przez czas ja­kiś, na­stęp­nie ozwał się Ossa­ro:

0

– Je­że­li wiel­ki Sa­hib, któ­ry pa­nu­je na nie­bie, ze­chce, aby­śmy ztąd wy­szli, wyj­dzie­my, je­śli nie, mu­si­my tu żyć i umie­rać.

Wy­ra­zy te, tchną­ce fa­ta­li­zmem wschod­nim, nie mo­gły po­cie­szyć więź­niów. Dwaj bra­cia wes­tchnę­li tyl­ko, nic nie mó­wiąc A jed­nak Ka­rol pręd­ko się ock­nął z przy­gnę­bie­nia, był on chrze­ści­ja­ni­nem i wie­dział, że Bóg do­po­ma­ga tym, któ­rzy rąk nie opusz­cza­ją w nie­szczę­ściu, ale sta­ra­ją się ra­dzić so­bie wszel­kie­mi si­ła­mi. Ody wiec Gu­staw ukrył twarz w dło­niach, od­da­jąc się nie­mej i bez­czyn­nej tro­sce, star­szy brat wa­żył w my­śli nowe za­mia­ry i ukła­dał spo­so­by ra­tun­ku.

Dwaj to­wa­rzy­sze spo­strze­gli to na­ko­niec i do­my­śli­li się, że waż­ny ja­kiś po­mysł go za­przą­ta, nie chcie­li mu jed­nak prze­szka­dzać, cze­ka­li aż sam się ode­zwie i wy­ja­wi swo­je za­mia­ry. W rze­czy sa­mej Ka­rol prze­rwał wkrót­ce mil­cze­nie i mó­wił:

– Przy­ja­cie­le, nie upa­daj­my na du­chu, nig­dy roz­pa­czać nie na­le­ży, bo oca­le­nie może się przy­bli­żyć, gdy naj­mniej sio tego spo­dzie­wa­my. Wpa­tru­jąc się uważ­nie w tę ska­lę, któ­ra się pię­trzy przed nami, spo­strze­głem, że po­wierzch­nia jej, pra­wie pro­sto­pa­dła, nie jest jed­nak zu­peł­nie rów­na. W pew­nych od­stę­pach wi­dać tam jak­by wy­żło­bie­nia; pod każ­dem ta­kiem wy­żło­bie­niem jest kra­wędź wy­sta­ją­ca, coś na­kształt gzym­su. Cały ten mur ol­brzy­mi wy­glą­da, jak­by był po­dzie­lo­ny na pię­tra. Otóż przy­szło mi na myśl, że moż­na­by tam usta­wić kil­ka dłu­gich dra­bin, jed­ne nad dru­gą, opie­ra­jąc je na owych kra­wę­dziach wy­sta­ją­cych. Na nie­szczę­ście na tej ska­le, któ­rą mamy tu wprost przed sobą, ostat­ni, naj­wyż­szy prze­dział, ma wy­so­kość ogrom­ną, co naj­mniej sześć­dzie­siąt lub siedm­dzie­siąt stóp; ta­kiej dra­bi­ny nie po­tra­fi­my urzą­dzić, to dar­mo.

– Ale może gdzieś w in­nem miej­scu ła­twiej nam pój­dzie – za­wo­ła! Gu­staw, nową na­dzie­ją oży­wio­ny – trze­ba sta­ran­nie obej­rzeć wszę­dzie ska!y, nie trać­my cza­su…

– Dziś już jest za­póź­no–od­rzekł Ka­rol–za chwi­le się ściem­ni. Idź­my się po­si­lić wie­cze­rzą, po­mó­dl­my się go­rą­co, aby Bóg przed­się­wzię­ciom na­szym po­bło­go­sła­wił i spo­cznij­my przez noc, a ju­tro roz­pocz­nie­my nowe po­szu­ki­wa­nia.

Sło­wa te przy­po­mnia­ły Gu­sta­wo­wi, że mu już głód za­czy­nał do­ku­czać, po­szedł więc chęt­nie za rada star­sze­go bra­ta. Ossa­ro za­brał się do przy­rzą­dza­nia wie­cze­rzy, a Ne­ron usiadł na pro­gu chat­ki, cze­ka­jąc swo­jej ko­lei. Wie­cze­rza wszyst­kim wy­bor­nie sma­ko­wa­ła, po­tem dwaj bra­cia od­mó­wi­li mo­dli­twę wie­czor­ną, Ossa­ro po swo­je­mu po­le­cił się bó­stwu i sen wkrót­ce skle­ił ich po­wie­ki.

OD­WIE­DZI­NY NIE­SPO­DZIE­WA­NE.

Trzej mło­dzień­cy spa­li już smacz­nie od kil­ku go­dzin, gdy szcze­ka­nie Ne­ro­na prze­bu­dzi­ło ich na­gle. Wier­ny pies Spał Iak­że av chat­ce na po­sia­niu z su­chych li­ści, a był to stróż nad­zwy­czaj czuj­ny, za naj­lżej­szym sze­le­stem zry­wał się, wy­bie­gał, szcze­ka­jąc gło­śno, i póty nie po­wra­cał na swo­je miej­sce, póki się nie prze­ko­nał, że nie­ma żad­ne­go nie­bez­pie­czeń­stwa w po­bli­żu.

Nie był to jed­nak wca­le pies ha­ła­śli­wy lub nie­spo­koj­ny; Ne­ron za dużo świa­ta wi­dział w swo­jem ży­ciu, za dużo na­był do­świad­cze­nia, aby miał dar­mo pier­si zry­wać. Od­zy­wał się tyl­ko wte­dy, gdy miał do tego waż­ne po­wo­dy, ille w ta­kim ra­zie nie ża­ło­wał gło­su. Gdy więc oko­ło pół­no­cy za­czął szcze­kać, trzej nasi zna­jo­mi prze­bu­dzi­li się od­ra­zu, cho­ciaż spa­li twar­do i smacz­nie. Pies wy­biegł z chat­ki i po­pę­dził na wy­brze­że je­zio­ra, głos jego ztam­tąd do­cho­dzi! groź­ny, prze­raź­li­wy, po­wtó­rzo­ny przez ech; oko­licz­ne.

– Co to może zna­czyć? –-pyta) Ka­rol.

– Mu­siał się cze­góś prze­stra­szyć – od­rzekł Gu­staw, któ­ry znał naj­le­piej na­tu­rę psa–Ne­ron nig­dy tak gwał­tow­nie nio szcze­ka m zwy­czaj­ną zwie­rzy­nę, tyl­ko gdy jest w naj­wyż­szej two­dze.

Mu­siał zwie­trzyć ja­kie­goś strasz­ne­go nie­przy­ja­cie­la. Gdy­by­śmy nio byli za­bi­li sta­re­go byka, prze­wod­ni­ka sta­da, yaków, sa­dził­bym, że to on.

– Kto wie, może tu są ty­gry­sy w tej do­li­nie – mó­wił Ka­rol – nie przy­szło mi to na myśl, a prze­cież rzecz jest moż­li­wa. Myl­nie są­dzą nie­któ­rzy, że ty­grys ben­gal­ski trzy­ma się wy­łącz­nie stre­fy zwrot­ni­ko­wej; zwierz ten, we­dług świa­dec­twa wia­ro­god­nych po­dróż­ni­ków, po­su­wa się da­le­ko na pół­noc, spo­ty­ka­no go nie­raz na wy­brze­żach Amu­ru, na pięć­dzie­sią­tym stop­niu sze­ro­ko­ści geo­gra­ficz­nej.

– O Boże!–krzyk­nął Gu­staw prze­ra­żo­ny – cóż po­cznie­my, je­że­li to rze­czy­wi­ście ty­grys? Na­sza chat­ka nie za­my­ka si; na­wet, zgi­nie­my nie­chyb­nie…

A wtem usły­sza­no dziw­ne, nie­zna­ne od­gło­sy, wtó­ru­ją­ce gwał­tow­ne­mu szcze­ka­niu Ne­ro­mu Było to coś na­ksztalt trą­by, ale dźwię­ki te ostre., prze­raź­li­we, przy­po­mi­na­ły ra­czej trzy­gro­szo­wą trąb­kę mo­sięż­ną, niż od­gło­sy wo­jen­nej sur­my, a jed­nak prze­ra­ża­ją­ce wy­wie­ra­ły wra­że­nie. Pies umknął na­tych­miast, gdy je po­sły­szał i ukrył się w naj­dal­szym ką­cie chat­ki, cho­ciaż nie prze­sta­wał szcze­kać, jak sza­lo­ny.

oso­bliw­szy od­głos zbli­żał się tym­cza­sem, wkrót­ce ozwał się pra­wie przy sa­mej chat­ce, strasz­na isto­ta, któ­ra go wy­da­wa­ła, mu­sia­ła tak­że… wę­szyć nie­przy­ja­cie­la i pro­sto w te stro­nę dą­ży­ła. Je­den Ossa­ro po­znał te dźwię­ki od­ra­zu, bo sły­szał je nie­raz w swo­jem ży­ciu, wie­dział on do­brze, co to za źwierz się zbli­żał, ale był tak zdzi­wio­ny i prze­ra­żo­ny, że w pierw­szej chwi­li ust otwo­rzyć nie zdo­łał.

– Czy to po­dob­na?–wy­rzekł wresz­cie pół­gło­sem – zkąd on mógł się tu wziąć? to rzecz nie­po­ję­ta!

– Ale cóż to jest? mów prę­dzej – wo­ła­li dwaj bra­cia.

– Tak, tak, to on, nie­ma wąt­pli­wo­ści!-wo­łał In­dus, drżąc cały z prze­ra­że­nia te­raz już po nas, zgi­nie­my…

Mło­dzień­cy nic się od nie­go do­py­tać nie mo­gli, prze­ra­że­nie przy­tom­ność mu pra­wie od­bie­ra­ło, padł na ko­la­na i przy­ci­szo­nym gło­sem bła­gał to­wa­rzy­szy, aby się nie od­zy­wa­li. Dwaj mło­dzień­cy nie śmie­li mu się sprze­ci­wiać, i po­mi­mo ca­łej swej od­wa­gi, za­drże­li tak­że, bo nie­bez­pie­czeń­stwo nie­zna­ne jest za­wsze naj­strasz­niej­sze.

I znów dziw­ne dźwię­ki ozwa­ły się bli­żej jesz­cze, Ka­rol i Gu­staw na pal­cach przy­su­nę­li się do pro­gu; pro­mie­nie księ­ży­ca oświe­ca­ły łącz­kę, roz­cią­ga­ją­cą się przed chat­ką, uj­rze­li tam cień ja­kiś ol­brzy­mi,.jak­by czar­na chmu­ra sta­nę­ła na­gle po­mię­dzy nimi i księ­ży­cem. Cień ten po­ru­szał się le­ni­wie, po­tem sta­nął na miej­scu, a przy­pa­tru­jąc się uważ­nie, mło­dzień­cy spo­strze­gli wy­raź­nie ogrom­ne ja­kieś ciel­sko, wspio­ją­ce się na no­gach, po­dob­nych do gru­bych słu­pów.

Prze­ra­że­nie Ne­ro­na do­szło do ta­kie­go stop­nia, że prze­sta! szcze­kać i w mil­cze­niu przy­tu­lił się u nóg Gu­sta­wa, Ossa­ro cią­gle był nie­ru­cho­my, a dwaj bra­cia, nie wie­dząc, ja­kie­go ro­dza­ju me­be­zj­ne­ezeń­stwo im za­gra­ża, po­wstrzy­my­wa­li się tak­że od naj­lżej­sze­go sze­le­stu. Głu­cha ta ci­sza mu­sia­ła uspo­ko­ić ta­jem­ni­czą isto­tę, gdyż za­trą­biw­szy raz jesz­cze do­no­śnie, od­da­li­ła się zwol­na i po­dą­ży­ła w stro­nę rze­czuł­ki. Przy świe­tle księ­ży­ca wi­dać było do­sko­na­le, jak po – twór po­ru­szał się ocię­ża­le na ol­brzy­mich no­gach, a gdy prze­cho­dził przez rzecz­kę, dał się sły­szeć plusk wody. Gu­staw nie mógł już cie­ka­wo­ści swej dłu­żey po­wstrzy­mać i chwy­ta­jąc In­du­sa za ra­mie:

– Po­wiedz­że nam na­ko­niec, co to jest ta­kie­go?–za­py­tał.

– Sa­hi­bie–szep­nął Ossa­ro–je­że­li to nie jest bó­stwo Brah­ma we wła­snej swej oso­bie, to chy­ba, starv sa­mot­nik.

– Sa­mot­nik?–po­wtó­rzy! Gu­staw zdu­mio­ny. Góź to zna­czy?

VI.

SŁÓW­KO O SŁO­NIACH,

– Sa­mot­nik – mówi! da­lej Ossa­ro, tro­chę spo­koj­niej­szy – to jest sta­ry słoń sa­miec,

Po­twór po­ru­szał się ocię­ża­le (str. 28).

któ­ry uni­ka to­wa­rzy­stwa po­dob­nych so­bie zwie­rząt i żyje zu­peł­nie od­osob­nio­ny w pusz­czach le­śnych.

– Ach… to słoń!– za­wo­ła­li dwaj bra­cia z ra­do­ścią, bo wy­obraź­nia przed­sta­wia­ła ira tak prze­ra­ża­ją­ce ob­ra­zy, że wo­le­li już mieć do czy­nie­nia ze sło­niem, niż z ja­kiemś nie­bez­pie­czeń­stwem nie­znanćm.

– Ałe ja­kim­że cu­dem ten zwierz mógł sir tu do­stać?–za­py­tał Gu­staw.

In­dus mil­czał, on tak­że za­da­wał so­bie to py­ta­nie i nie umiał na nie od­po­wie­dzieć, dla tego też usi­ło­wał te dziw­ną za­gad­kę roz­wią­zać przy­pusz­cze­niem, że to Hra­bi­na, bó­stwo in­dyj­skie, wzię­ło na sie­bie po­stać sło­nia, aby ich prze­ra­zić.

– Ten słoń mu­siał się tu za­błą­kać dziw­nym ja­kimś tra­fem–mó­wił Ka­rol–za­pew­ne szu­ka­jąc sa­mot­no­ści, za­szedł aż do tej do­li­ny.

– Ale jaką dro­gą się tu mógł do­stać?

,– Taż samą, któ­rą­śmy sami tu przy­szli.

– Zmi­łuj się, czyż ta­kie cięż­kie zwie­rzę mo­gło przejść przez ten chwie­ją­cy się most?
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: