Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Dom mgieł - ebook

Wydawnictwo:
Tłumacz:
Data wydania:
21 marca 2018
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Produkt niedostępny.  Może zainteresuje Cię

Dom mgieł - ebook

Przeszłość zawsze Cię dogoni. Czy naprawdę chcesz spotkać swoich dawnych znajomych?

Czwórka przyjaciół z młodości na wiele lat traci kontakt ze sobą. Kiedy w końcu odnajdują się dzięki internetowi i mediom społecznościowym, postanawiają spędzić ze sobą weekend na malowniczej wyspie Hiddensee. Podczas spotkania dochodzi jednak do tragedii. Podczas burzliwej, sierpniowej nocy trzy osoby giną od strzału z broni. Dodatkowo jedna z kobiet zostaje ciężko ranna i zapada w śpiączkę.

Dwa lata po masakrze sprawę na nowo analizuje dziennikarka Doro Kagel. Czy uda się jej odkryć, co naprawdę wydarzyło się tej przerażającej nocy?

„W zasadzie jest to kilka arcyciekawych, wciągających, wzajemnie splatających się historii, z których Berg stworzył pasjonujący kryminał. Treść i nastrój idealnie wpisują się w surowy krajobraz małej wyspy”. SR 3 Sommerkrimis

„Książka szarpiąca nerwy, przytłaczająco realistyczna i odkrywająca brutalną prawdę o ludzkich skłonnościach”. Frizz Online

Kategoria: Sensacja
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-8110-408-1
Rozmiar pliku: 1 000 B

FRAGMENT KSIĄŻKI

1

Trzy ofiary śmiertelne i osoba pogrążona w śpiączce. Taki był bilans nocnej rzezi na Hiddensee, która dwa lata wcześniej wstrząsnęła tą bałtycką wyspą. Informacja o popełnionej w amoku zbrodni pojawiła się nawet bezpośrednio przed sportem w ogólnokrajowych wiadomościach, a jeden z brukowców – ten, który ukuł określenie „nocna rzeź” – poświęcił jej obszerny materiał otwierający numer. Na pierwszej stronie, pomiędzy grubo ciosanymi literami tytułu, zamieszczono smętne czarno-białe zdjęcia w paszportowym stylu, na drugiej wyrazy konsternacji, głosy ocalonych, krewnych, zszokowanych sąsiadów. Na samym dole zabarwione gniewem pytania: Dlaczego? Kto ponosi winę? Kto zawiódł? Kto dopuścił się zaniedbania? Po pogrzebach ofiar temat ucichł, głównie dlatego, że nigdy nie doszło do procesu. Bo to domniemany sprawca pozostawał w śpiączce, a wraz z nim uśpione było dochodzenie.

W związku z rocznicą tragedii jedna z północnoniemieckich regionalnych gazet planowała opublikować na jej temat dwustronicowy materiał. Szukając odpowiedniego autora, naczelny dziennika postanowił zadzwonić do specjalistki od tego typu artykułów, Doro Kagel. Czyli do mnie.

Moje wprawne palce mknęły po klawiaturze.

Miejscowość Neuendorf na wyspie Hiddensee przed dwoma laty. 2 wrześ­nia 2010 roku dwie kobiety i mężczyzna przybywają do domu numer 37. Yasmin Germinal (35 l.), chwilowo bezrobotna, Leonie Korn (38 l.), przedszkolanka, i Timo Stadtmüller (33 l.), pisarz, przyjeżdżają na zaproszenie architekta Philippa Lothringera (45 l.) i jego żony Genovevy Nachtmann (43 l.). Goście mają spędzić z gospodarzami i ich pięcioletnią córką Clarissą przedłużony weekend, od piątku do poniedziałku. Dom numer 37 prawie codziennie odwiedza też pochodząca z Kambodży gospodyni, p. Nian Nan (67 l.). W wydarzenia, do których doszło w nocy z 5 na 6 września, uwikłani są również jej mąż Viseth i syn Yim…

Westchnęłam i skasowałam tekst. To było moje trzecie podejście do tego artykułu – jeszcze gorsze od poprzednich. Tym razem udało mi się uraczyć czytelnika gmatwaniną dziewięciu nazwisk wymienionych w zaledwie jedenastu linijkach tekstu.

Szukając natchnienia do napisania kolejnego wstępu, siedziałam jak zwykle w sypialni, która była jednocześnie moim gabinetem, i wpatrywałam się w ekran komputera. Nierzadko spędzałam tak jedenaście, dwanaście godzin dziennie. Godzin poświęconych pisaniu tekstów innych niż ten, a jednak za każdym razem jakby takich samych: o śmiertelnych pobiciach w metrze, o gwałtach, zabójstwach honorowych, morderstwach prostytutek, egzekucjach dokonywanych przez rosyjską mafię. Artykułów o tym obłędzie, który każdego dnia niczym ciężka, dusząca maź zalewa sale sądowe w stolicy i na prowincji.

Przestępstwa to moja specjalność. Nie zabiegałam o to, tak po prostu wyszło. Tak przynajmniej głosi jedna z wersji. Według drugiej przyczyniła się do tego śmierć mojego jedenastoletniego brata Benny’ego. Miałam dziewięć lat, gdy mężczyzna w średnim wieku udusił go i wrzucił do leśnej sadzawki. Ciało znaleziono dopiero po czterech dniach, mordercę dwa dni później.

Szczerze mówiąc, nie wiem, która z tych wersji jest prawdziwa. Fakty są takie: parę lat temu napisałam artykuł o młodych mężczyz­nach, którzy w jednym z berlińskich parków organizowali walki swoich psów i przy okazji zawierali nielegalne zakłady. Tekst zachwycił pewną redaktor, i tak się to wszystko zaczęło. Od tamtego momentu coraz częściej otrzymywałam zlecenia dotyczące drastycznych tematów i coraz więcej gazet wysyłało mnie na coraz głośniejsze procesy. Przemoc domowa, podpalenia, uprowadzenia dzieci, wyrodni ojcowie, bezwzględne młodzieżowe gangi… W końcu pewnego dnia wspięłam się na najwyższy szczebel w hierarchii kodeksu karnego i od tej pory piszę o morderstwach. I o mordercach. Z jednej strony powinnam się cieszyć, że coraz więcej gazet i czasopism łączy nazwisko Doro Kagel z określoną tematyką – nawet jeśli wiąże się ona z największą tragedią ludzkości, czyli wpisaną w ludzką naturę żądzą mordu. Z drugiej jednak strony morderstwa to temat pociągający i zarazem odpychający, fascynujący i odrażający, a ja miewam dni, kiedy wolałabym pisać o krajowej wystawie ogrodniczej niż o odmętach ludzkiej duszy.

Wyspa Hiddensee to najspokojniejsze miejsce na świecie. Otoczona ze wszystkich stron morzem (by się tu dostać, trzeba skorzystać z promu), porośnięta wrzosem, smagana wiatrem, który przegania – w każdym razie powinien przeganiać – wszelkie złe myśli. Na północy wyspy znajduje się piękna latarnia morska, a na południu przyrodnicza perełka – zamknięty dla zwiedzających rezerwat ptaków. Ruch turystyczny na Hiddensee jest bardzo umiarkowany. Może dlatego, że na wyspie nie wolno się poruszać samochodami, a jedyne pojazdy o mocy większej niż dwa konie mechaniczne to: autobus, wozy zaopatrzenia i auta służb. Tysiąc trzystu wyspiarzy mieszka w czterech miejscowościach.

Wioska Neuendorf leży na południu, z dala od pozostałych osad. Ulice nie mają tu nazw – są jedynie drogi, ścieżki i numery domów. Budynek znajdujący się pod numerem 37, stosunkowo nowy i oryginalny, bo w całości wykonany z drewna i szkła, zwany jest Domem Mgieł. Mieszkańcy wyspy nazywali go tak jeszcze przed potwornymi wydarzeniami z 5 września 2010 roku.

Dobry początek. Niestety – jedynie początek, a co gorsza, jego napisanie zajęło mi prawie godzinę. Krwawa zbrodnia, od której niebawem miały upłynąć dwa lata, pozostawała dla mnie nieprzenikniona i nie umiałam jej przekuć w temat. Może dlatego, że każde przestępstwo ożywa dopiero za sprawą osoby, która się go dopuściła, a w tym przypadku sprawcy nie było. Nikt nie stanął w kajdankach przed obliczem sądu, prokurator nie miał kogo oskarżać, obrońca ratować, świadkowie obciążać, krewni ofiar przeklinać, a psychologowie oceniać. Nie było żadnego za ani żadnego przeciw, żadnych opinii biegłych, żadnego uzasadnienia i żadnego wyroku. Nie było potwora. Bo sprawca, który nie został pojmany i osadzony, nie kwalifikuje się do tego, by być potworem. Jest niczym widmo, z wolna popadające w zapomnienie. Do materiału potrzebowałam bestii, lecz martwi słabo się sprawdzają w tej roli. Pacjenci pogrążeni w śpiączce – jeszcze gorzej.

To była zagadkowa i mroczna sprawa.

W poszukiwaniu natchnienia przekartkowałam swoje notatki i przejrzałam materiał zgromadzony podczas kwerendy. Przewertowałam ponownie raporty policyjne i komunikaty wydawane przez prokuraturę w Stralsundzie. We wszystkich tych dokumentach okropność zbrodni opisano najbardziej przerażającym językiem świata – językiem urzędników skoncentrowanych na bezdusznej precyzji i tak dalekich od ludzkiego wymiaru sprawy, jak to tylko możliwe. Szukałam wypowiedzi osób, które przeżyły, ale bezskutecznie. Najwyraźniej nie rozmawiały z prasą, prawdopodobnie zniechęcone sensacyjnym tonem użytym w relacji brukowca. Również informacje dotyczące prawdopodobnego przebiegu wydarzeń czy świadków były bardzo oszczędne.

Jednym haustem dopiłam filiżankę wystygłej kawy i odłożyłam teczkę na bok. Od paru dni sprawa nocnej rzezi wędrowała po moim biurku, pełzając po stosie innych spraw do załatwienia: korespondencji, formularzach podatkowych, rachunkach. Ostrożnie omijała talerz z winogronami i śliwkami, których intensywny zapach przypominał o zbliżającym się końcu lata, przemieszczała się z kanapy w salonie, przez stół kuchenny, aż na pustą połowę mojego łóżka i z powrotem na biurko. Biurko, które było stosem wyrzutów sumienia, napomnieniem, że nie dość ciężko pracuję, ponieważ liczba spraw do załatwienia zawsze przewyższała liczbę spraw już załatwionych.

Parę godzin wcześniej po długich poszukiwaniach odnalazłam teczkę za monitorem. Nie byłam w stanie wyjaśnić, jakim cudem się tam znalazła. Brzeg ekranu był obklejony kolorowymi fiszkami – koroną karteczek z zapisanymi terminami spotkań, numerami telefonów, przypomnieniami. Z tyłu zwykle można było znaleźć najwyżej kurz. Wyglądało to tak, jakby ta sprawa próbowała mi się wymknąć. Bezustannie miałam do zrobienia coś ważniejszego, jakieś pilniejsze artykuły, kwerendy. To popołudnie wyglądało podobnie.

Spojrzałam na stos prac przysłanych przez uczestników korespondencyjnego kursu dziennikarstwa – wysoki niczym ułożone na sobie trzy tomy encyklopedii. Zgodziłam się poprowadzić ten kurs, by dorobić do lichych zarobków wolnego strzelca, lecz nie sprawiało mi to specjalnej frajdy. Praca ta pochłaniała czas, którego i tak nie miałam, wymagała koncentracji, do której bardzo trudno mi było się zmusić, i przynosiła akurat tyle pieniędzy, ile co miesiąc musiałam wysłać mojemu studiującemu w Marburgu synowi. Nagrodą za ten trud był uśmiech Jonasa, rozświetlający moje zatopione w cierpieniu i zbrodni biurko.

Zmniejszenie stosu do dwóch trzecich pierwotnej wysokości zajęło mi dwie godziny. W tym czasie zredagowałam i oceniłam artykuły adeptów dziennikarstwa poświęcone tak fascynującym tematom jak: nieuchronny upadek sklepów pasmanteryjnych, opłakany stan kanalizacji w dużych miastach, porównanie piw produkowanych w różnych krajach, gospodarcze znaczenie pracy na czarno czy awans Berlina na liście najbardziej kultowych miast świata. Oprócz tego przez dwie godziny nie zdarzyło się niemal nic – wydłużyły się tylko cienie na moim biurku, sunąc w zwolnionym tempie po zadrukowanych papierach. Kolejne trzy filiżanki kawy zdążyły ostygnąć jedna po drugiej, zanim dotarły do moich ust.

Tuż przed szóstą przypadkowo przewróciłam ostatnią z nich i zimna czarnobrunatna ciecz rozlała się po materiałach dotyczących nocnej rzezi. Kiedy osuszyłam kartki, spostrzegłam, że na każdej z nich pozostało coś w rodzaju sepiowej mapy: wyraźna linia brzegowa u dołu i przypominające wyspy plamy powyżej. Nietknięta pozostała jedynie lista zawierająca numery telefonów – do osób, które przeżyły masakrę, krewnych i partnerów ofiar, mieszkańców Hiddensee, świadków, psychologów, policjantów, pracowników prokuratury i do szpitala, w którym przebywała pacjentka w śpiączce.

Gdy uporałam się z bałaganem, było siedem minut po szóstej i uznałam, że najwyższa pora wziąć się do pracy. Dokładnie za trzy tygodnie mój artykuł miał trafić na biurko redaktora północnoniemieckiego dziennika. Przyniosłam z kuchni kolejny kubek gorącej kawy, przez chwilę pomasowałam sobie kark, sięgnęłam po komórkę i spojrzałam na listę. Zastanawiałam się, od kogo zacząć. Od kogoś, kto ocalał z rzezi? Od kogoś z bliskich ofiar?

W normalnych okolicznościach osoby bezpośrednio związane z przestępstwem spotykałam w gmachu sądu. Tam dziennikarzowi pracuje się łatwiej. Ludzie liczą się z tym, że ktoś może im zadawać trudne pytania, a czasem wręcz cieszą się z tego, że mogą wyrazić swój ból, oskarżyć sprawcę, dać upust swojej odrazie do bestii.

Wybrałam jeden z numerów.

– Viseth Nan. – W słuchawce rozległ się wysoki głos niemłodego już mężczyzny.

– Dzień dobry, panie Nan. Nazywam się Doro Kagel. Piszę artykuł o tym, co wydarzyło się przed dwoma laty na Hiddensee. Będzie w nim również wzmianka o pańskiej żonie. O ile mi wiadomo, pańska żona była gosposią w domu pana Lothringera i pani Nachtmann, czy to się zgadza?

Brak reakcji. Oddech.

– Panie Nan?

Brak reakcji. Oddech.

Naturalnie słyszałam o pomyleńcach, którzy dzwonią na chybił trafił, żeby wystraszyć rozmówcę odgłosem swego oddechu, ale pierwszy raz spotkałam się z takim zachowaniem u kogoś, kto odebrał telefon.

– Rozumiem, że trudno panu rozmawiać o tych okropnych wydarzeniach, bo dotknęły one pana osobiście. Zapewniam jednak, że nie napiszę o pańskiej żonie niczego wbrew pana woli.

Znowu jedynie oddech.

– Czy zgodziłby się pan odpowiedzieć na kilka pytań?

Trzeszczenie na linii. Pan Nan odłożył słuchawkę.

Dziennikarze są jak taksówkarze – nic nie jest w stanie ich zdziwić. Odhaczyłam więc tę dziwaczną rozmowę, która dobiegła końca, zanim się w ogóle zaczęła. Mimo wszystko nie był to zachęcający początek. Zegar wskazywał kwadrans po szóstej, bolały mnie plecy, a sierpniowy upał, który ani myślał zelżeć, zamienił moje mieszkanie w mokry bąbel, sprawiając, że sukienka przykleiła się do mojego ciała niczym druga, sztuczna skóra. Miałam wrażenie, że jestem owinięta folią spożywczą. Muszki owocówki poderwały się z talerza i zaczęły krążyć wokół mojej głowy. Marzyłam o tym, by się rozebrać i wziąć zimny prysznic. Na jednym z balkonów nade mną zebrała się przy grillu grupka imprezujących przyjaciół. Tak powinien wyglądać letni dzień: świeżo umyte, pachnące włosy, chwila przeciągania się nago na łóżku, lekka sukienka, lodowate napoje i mnóstwo śmiechu.

Nie byłam jednak w stanie dopuścić do siebie tego jakże naturalnego pragnienia na dłużej niż sekundę. Biurko miało większą moc niż pokusa. Przyciągało mnie niczym magnes. A raczej jak narkotyk, bo napełniało satysfakcją z odniesionego sukcesu, z pokonanych przeciwności, z dobrze wykonanej pracy. Upajało mnie tempo, w jakim załatwiałam kolejne sprawy. Jeżeli oddalałam się od biurka na zbyt długo, nękało mnie dziwne uczucie bezużyteczności i zagubienia, bo wiedziałam, że pod moją nieobecność na blacie piętrzą się niczym wyrzut sumienia niezałatwione sprawy.

Oczywiście poza pracą istniał też inny świat – zakupy, urodziny, rozmowy telefoniczne z przyjaciółmi, od czasu do czasu spotkania, odwiedziny u krewnych, zaproszenia, wyjścia do kina – potrafiłam się jednak cieszyć tym życiem tylko z rzadka i tylko przez chwilę. Mój kosmos kurczył się z miesiąca na miesiąc, ograniczając się do słów, artykułów, morderców. Do wielkiej, żarłocznej czeluści komputera, która pochłaniała pisane przeze mnie teksty.

Wybrałam inny numer. Może z synem będę miała więcej szczęś­cia niż z wdowcem.

– Nan.

– Dzień dobry. Nazywam się Doro Kagel. Chciałabym rozmawiać z panem Yimem Nanem.

– Przy telefonie. W czym mogę pani pomóc, pani Kagel? – Yim miał czysty, łagodny głos, z którego emanowała taka cierpliwość, jakby pochodził z innego świata. Świata, do którego od paru lat nie miałam już dostępu. Świata harmonii i spokoju. Tembr tego głosu zdawał się pytać: Witaj, skąd przybywasz?

– Piszę artykuł o wydarzeniach na Hiddensee. Wkrótce upłyną dwa lata od tej tragedii i miałabym w związku z tym parę pytań. Jak się pan pewnie domyśla, chodzi o pana matkę. Chcę opowiedzieć czytelnikom, jakim była człowiekiem. Byłabym bardzo wdzięczna, gdyby udzielił mi pan paru informacji. To zajmie tylko chwilę.

– Chwilę? Uważa pani, że to wystarczy?

Zawahałam się. W ciągu sekundy przemknęło mi przed oczami kilka filmów, w których cierpliwi azjatyccy mistrzowie sztuk walki podczas pierwszej lekcji pouczają amerykańskich uczniów o wadze spokoju, koncentracji, pokory i autorefleksji.

– Przepraszam. Po prostu nie chciałam być zbyt natrętna. Czy znalazłby pan dla mnie trochę czasu?

Teraz to Yim zamilkł na moment.

– Będę z panią szczery. Prawda jest taka, że nie chcę odpowiadać na pani pytania. Nie chcę odpowiadać na niczyje pytania.

– Rozumiem. Na pana miejscu czułabym pewnie to samo, ale… no cóż, szczerość za szczerość. Proszę spojrzeć na to tak: niezależnie od pana decyzji w różnych gazetach ukaże się całe mnóstwo artykułów, wśród nich także mój, a ja chciałabym, żeby pan również miał wpływ na to, co się w nich znajdzie. Stąd moja prośba.

Tym razem Yim potrzebował na odpowiedź więcej czasu.

– Zgoda. Ale teraz jestem zajęty.

– Rozumiem. Kiedy mam do pana zadzwonić?

– Wcale.

– Rozumiem – powtórzyłam, choć w rzeczywistości nie rozumiałam. – Podam panu mój numer.

– Wolałbym spotkać się z panią osobiście. Nie mogę rozmawiać przez telefon o rzeczach, o które pani zapewne spyta.

Powinnam się była ucieszyć. Dla dobrego dziennikarza osobiste spotkanie to zawsze lepsza opcja, ponieważ podczas takiej rozmowy łatwiej sprawić, by rozmówca się otworzył. Ja jednak chciałam jak najszybciej skończyć artykuł i zająć się innymi sprawami. Żeby spotkać się osobiście z synem pani Nan, musiałabym wygospodarować więcej czasu, co stanowiło dla mnie spory kłopot.

– Jeśli chce pani ze mną porozmawiać, musiałaby pani przyjechać do Berlina – powiedział Yim.

– Mieszkam w Berlinie.

– Zatem nie ma problemu.

– Nie, nie ma problemu – powiedziałam i obtarłam czoło.– Czy pasuje panu dzisiejszy wieczór?

Yim znowu odczekał chwilę.

– Pasuje. Handjerystrasse 116. Restauracja nazywa się Sok sebai te. Kuchnia kambodżańska. O dwudziestej pierwszej?

– Nie dałoby się wcześniej?

– Niestety nie.

– Dobrze. W takim razie… niech będzie dwudziesta pierwsza.

Odłożyłam słuchawkę i spojrzałam na zegarek. Miałam jeszcze dwie i pół godziny. Uwzględniając szybki prysznic, zmianę ubrania i czas potrzebny na dojazd – półtorej. Przede mną piętrzyło się jeszcze dwadzieścia prac nadesłanych przez uczestników kursu. Sięgnęłam po leżącą na wierzchu teczkę, otworzyłam artykuł zatytułowany Żarówki energooszczędne. Kłamstwo i poprawiłam go, wlewając w siebie kolejną filiżankę zimnej kawy.3

Restauracja przy Handjerystrasse była urządzona w stylu kambodżańskim, ale nie przytłaczała nadmiarem lokalnych ozdób. Obszerne pomieszczenie zostało udekorowane jedynie niewielką liczbą lampionów i jadeitowych figurek, lecz mimo to w środku dało się wyczuć azjatycki klimat. Stoliki pooddzielane od siebie misternie rzeźbionymi drewnianymi parawanami, plecione krzesła i fotele wykonano z pędów hiacyntów wodnych, a na podłodze rozłożono miękkie słomiane maty. Uwagę przykuwała wielka fototapeta przedstawiająca dżonkę i prom pasażerski, melancholijnie sunące po wodach Mekongu w leniwie przebijających przez mgłę promieniach popołudniowego słońca.

Po wejściu do lokalu poczułam się jak w indochińskim barze z lat trzydziestych lub czterdziestych ubiegłego wieku – choć, oczywiście, nigdy nie byłam w takim miejscu. Skojarzenie to potęgowały olbrzymi wentylator w stylu kolonialnym, który obracał się pod sufitem, łagodząc sierpniowy skwar, oraz przytłumiona francuska melodia, ledwie słyszalna w tle toczonych przez gości rozmów.

Przy stolikach, pochylone nad kartami dań, siedziały rozbawione pary berlińczyków, czwórka amerykańskich turystów z dredami na głowach, trzech ubranych w garnitury Azjatów i starszy mężczyz­na z krzaczastą brodą, sączący z lubością ryżową wódkę. Była środa, późny wieczór, i był zajęty jedynie co czwarty stolik, lecz mimo to zagadnęłam kelnera.

– Nie jestem pewna, czy mam rezerwację. Na nazwisko Nan?

Kambodżanin, na oko miłośnik dobrej kuchni, lekko się ukłonił i poprowadził mnie przez znajdujące się z boku drzwi do ogródka piwnego. Wszystkie cztery stoliki były w tej chwili wolne, lecz mimo to na każdym z nich migotała świeczka. Tańczące w osłonkach z kolorowego szkła płomyki rzucały skąpe światło na zielone pędy bambusa, kołyszące się przy najmniejszym podmuchu wiatru.

– Czego się pani napije?

– Poproszę wodę, niegazowaną. – Trochę bolała mnie głowa i chciałam zażyć tabletkę. – I bardzo gorącą kawę.

Na stole postawiłam dyktafon i przygotowałam go do nagrywania. Było dwanaście po dziewiątej, ale nie miało dla mnie znaczenia, o której wrócę do domu. Wiedziałam, że tak czy inaczej nie będzie mi łatwo zasnąć. W łóżku zawsze myślałam o tym, co mnie spotkało danego dnia. I co mnie czeka nazajutrz.

– Pani Kagel?

– Pan Nan?

Mężczyzna usiadł naprzeciwko mnie. Miał około czterdziestki, więc był moim rówieśnikiem, i na pierwszy rzut oka nie wyglądał na Azjatę. W każdym razie po kimś pochodzącym z Kambodży spodziewałam się zdecydowanie bardziej dalekowschodnich rysów. Mierzył prawie metr osiemdziesiąt wzrostu, miał nieznacznie ciemniejszą karnację – taką, jaką spotyka się u Włochów czy Hiszpanów – a kształt jego oczu niemal nie odbiegał od kształtu oczu Europejczyka. Mimo to w jego twarzy było jednak coś egzotycznego, co pozwalało się z pewnym trudem domyślić, że ma azjatyckie korzenie. Był ubrany w dżinsy, białą koszulę i luźną czarną marynarkę. Bujne, nieco przygładzone pomadą czarne włosy zaczesał do tyłu. Wbrew temu, co wyobraziłam sobie, słysząc jego głos w słuchawce, w niczym nie przypominał azjatyckiego nauczyciela sztuk walki czy buddyjskiego opata. Prędzej mógł się kojarzyć z egzotycznym kochankiem.

– Piękna restauracja – powiedziałam. – Czuć w niej atmosferę indochińskiego lokalu.

Zawsze byłam zdania, że trudny wywiad warto poprzedzić grzecznościową wymianą zdań. Mieliśmy przed sobą rozmowę o życiu i śmierci, o brutalnej przemocy, o roli przypadku i przeznaczeniu, o koszmarze, który nagle przerwał monotonię spokojnego życia.

Yim najwyraźniej zrozumiał moje intencje i podjął temat.

– W Berlinie są trzy kambodżańskie restauracje, ale najbardziej lubię tę. Chętnie pani pomogę w wyborze potrawy.

– Dziękuję, ale jestem już po kolacji. – Było to kłamstwo, bo przełknęłam jedynie kawałek czerstwej bułki, ale od miesięcy niewiele jadłam. Za dużo stresu, kłopoty finansowe…

Kelner postawił na stole dwa duże kieliszki z napojem w kolorze brzoskwiniowym.

– To chyba pomyłka – powiedziałam. – Zamawiałam kawę.

– Pozwoliłem sobie zamówić dla nas koktajle – powiedział Yim. – Mekong Sunset. Proszę spróbować.

– Przyjechałam samochodem.

– Tylko mały łyczek. Proszę się skusić.

Odmowa mogłaby zirytować mojego rozmówcę, więc z konieczności pociągnęłam odrobinę z kieliszka.

Koktajl był bardzo orzeźwiający – ani zbyt słodki, ani zbyt mocny. Idealne remedium na sierpniowy berliński skwar.

– Bardzo smaczny – powiedziałam i natychmiast skorzystałam z okazji, by przejść do właściwego tematu. – Trudno rozmawiać o nocnej rzezi na Hiddensee, siedząc w pięknym ogródku pośród kolorowych lampionów i sącząc egzotyczny koktajl.

Yim spuścił wzrok. Do tej chwili zachowywał się jak osoba potrafiąca cieszyć się życiem, lecz teraz jego głos się zmienił.

– Czy mógłbym prosić panią o nieużywanie tego sformułowania?

– Przepraszam, to rzeczywiście okropne wyrażenie. Jestem panu bardzo wdzięczna, że zechciał mi pan opowiedzieć o… tym, co się stało. Czy mogę włączyć dyktafon?

Yim ze smutkiem skinął głową. Niemalże czułam, jak serce wali mu w piersi.

Yim Nan mógł liczyć na moją empatię. Podczas rozmów z bliskimi ofiar zawsze miałam przed oczyma moją matkę. Siedziała w promieniach słońca na czarnej skórzanej kanapie obok drzwi wychodzących na taras. Miała na sobie sportowy podkoszulek w kolorze brzoskwini i białe legginsy, typowy zestaw w stylu Jane Fondy z lat osiemdziesiątych, i była oblana potem tak, jakby właśnie wyszła z aerobiku. Nic nie mówiła i nie płakała – jedynie kuliła się na kanapie z dłońmi pomiędzy udami. I tak przez cztery doby, po dwadzieścia godzin dziennie – dopóki nie odnaleziono ciała mojego brata.

Zabójstwo Benny’ego nie miało nic wspólnego ze zbrodnią popełnioną na Hiddensee. Te dwie sprawy w niczym nie były do siebie podobne. W przypadku rzezi na Hiddensee na wiele pytań nie znaleziono odpowiedzi, nie odbył się proces w sądzie, a śledztwo nigdy nie zostało zamknięte, podczas gdy śmierć Benny’ego została wyjaśniona, a sprawca osądzony. Dla mnie jednak, osoby bliskiej ofierze, ta sprawa nigdy nie została zamknięta. Trudno zapomnieć o takiej tragedii.

Otrząsnęłam się z zamyślenia i na nowo skoncentrowałam na moim rozmówcy.

– Dobrze. Może na początek opowie mi pan coś o swojej rodzinie? Kiedy pańscy rodzice przyjechali do Niemiec? Pan urodził się w Niemczech?

– Nie, urodziłem się jeszcze w Kambodży, a konkretnie w Kompong Cham nad Mekongiem. Ale nie mam prawie żadnych wspomnień z okresu przed wyjazdem, pamiętam jedynie kilka rozmazanych obrazów: pola ryżowe, dżunglę, małpy. Urodziłem się w tysiąc dziewięćset siedemdziesiątym drugim roku. Moi rodzice uciekli trzy lata później, najpierw do Wietnamu, a potem do NRD. W tym czasie władzę w Kambodży przejęli Czerwoni Khmerzy. Pol Pot i tak dalej.

– Straszne. Dlaczego pańscy rodzice nie wrócili do ojczyzny po upadku reżimu Czerwonych Khmerów?

– Sytuacja w Kambodży polepszała się bardzo powoli. Gospodarka była zrujnowana, terroryzowana dotąd ludność nie potrafiła wrócić do normalności. Zwolennicy Pol Pota wycofali się, ale nadal jeszcze pociągali za sznurki, więc społeczeństwo nie miało jak się rozliczyć z przeszłoś­cią. Myślę, że rodzice na początku nie wierzyli, że pokój przetrwa, a z biegiem czasu, kiedy się przekonali, było za późno, ponieważ zaczęli już nowe życie tutaj. Ojciec pracował jako ogrodnik, zajmował się pielęgnacją kwiatów.

Uświadomiłam sobie, że człowiek kochający ogrody i kwiaty i mężczyzna, którego ciężki oddech słyszałam tego popołudnia podczas rozmowy telefonicznej, to jedna i ta sama osoba. Trudno było te dwie rzeczy ze sobą pogodzić.

Postanowiłam nie opowiadać Yimowi o tym, co przeżyłam, próbując skontaktować się z jego ojcem.

– Chciałabym, żeby czytelnicy mogli wyobrazić sobie, jaką osobą była pańska matka, jak żyła.

– Uwielbiała gotować. Najbardziej lubiła przyrządzać ryby. Często chodziła na długie spacery po wyspie. Kochała morze, mogłaby na nie patrzeć bez końca. Czasami pisała wiersze.

– Ciekawe. Zna pan jakiś jej wiersz?

– Nie, nigdy mi… to znaczy nam… nie czytała swoich utworów. Jako dziecko kilka razy przyłapałem ją na tym, jak zapisywała je w notesie z białą okładką.

– Gdzie ten notes znajduje się teraz?

– Zapewne w naszym domu na Hiddensee. O ile moja matka go nie zniszczyła. Albo mój ojciec…

– Dlaczego miałby to zrobić?

Yim zorientował się, że powiedział coś, czego nie powinien był mówić.

– Nie wiem. Tak mi przyszło do głowy. Jeśli pani chce, mogę go poszukać. W przyszłym tygodniu jadę na Hiddensee odwiedzić ojca.

– To by mi bardzo pomogło, dziękuję.

Milczałam przez kilka sekund, a następnie przeszłam do najbardziej drażliwej części rozmowy.

– Dlaczego pańska matka zgodziła się pracować u sąsiadów jako gosposia? Kobiecie w jej wieku musiało być ciężko zajmować się ich domem, małym dzieckiem i dodatkowo gotować. Bo gotowała, prawda?

– Jedynie od czasu od czasu. Właściwie tylko wtedy, gdy pojawiali się u nich goście.

– Mimo wszystko to dużo pracy.

– Myślę, że bardzo nużyło ją siedzenie w domu. Czuła się jak w więzieniu.

– Czy potrzebowała pieniędzy?

Yim ponownie się zawahał. Tylko na chwilę, lecz zdołałam to zauważyć.

– Nie, nie sądzę.

– Jaki był jej stosunek do pracodawców?

– Bardzo kochała Clarissę, ich córkę. Zawsze zanosiła jej smakołyki, na przykład specjalnie dla niej piekła słodkie ciasteczka ryżowe. W obecności Clarissy zawsze była uśmiechnięta.

–Tylko wtedy?

– W stosunku do innych, nie licząc mnie i mojego ojca, była grzeczna, ale zdystansowana. Rzadko się odzywała. Nie wyrażała głoś­no zdania na żaden temat. Nie wiem, co sądziła o Vev Nachtmann czy Philippie Lothringerze.

– A co pan o nich sądził? I o gościach, którzy przyjechali do nich na ten tragiczny weekend?

– Nie należy mówić źle o zmarłych.

– Nie wszyscy zginęli. Ale oczywiście rozumiem, że nie chce pan mówić o osobach trzecich. Chciałabym jednak spytać, czy pańska matka zetknęła się bliżej z Leonie Korn. Czy doszło między nimi do jakiejś wymiany zdań, rozmowy?

– Nic mi na ten temat nie wiadomo.

– A czy wie pan może, czy pańska matka miała jakiś bliższy kontakt z Yasmin Germinal lub Timem Stadtmüllerem?
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: