Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Dom w Riverton - ebook

Wydawnictwo:
Tłumacz:
Data wydania:
5 lipca 2013
Ebook
28,50 zł
Audiobook
49,90 zł
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Produkt niedostępny.  Może zainteresuje Cię

Dom w Riverton - ebook

Latem 1924 roku, w wieczór hucznego przyjęcia z udziałem miejscowej śmietanki towarzyskiej,
przyjaciel rodziny Hartfordów, młody poeta Robbie Hunter, odbiera sobie życie na brzegiem jeziora sąsiadującego z należącą do nich rezydencją w Riverton. W następstwie tragedii drogi życiowe dwóch mieszkających tam sióstr Hartford – Hannah i Emmeline, jedynych świadków zdarzenia –
rozejdą się na zawsze; siostry już nigdy się nie spotkają, nie zamienią ze sobą słowa. Zapomniana przez historię zagadka śmierci Robbiego powraca nieoczekiwanie kilkadziesiąt lat poźniej. Młoda reżyserka Ursula Ryan, spokrewniona przez prababkę z siostrami Hartford, nawiązuje kontakt z Grace Bradley, która w młodości pracowała jako służąca w Riverton, a obecnie dożywa swoich ostatnich dni w domu opieki. Staruszka ma pomóc jej w odtworzeniu okoliczności samobójstwa poety, o którym Ursula kręci film dokumentalny. W pamięci Grace budzą się duchy przeszłości, odżywają wspomnienia zepchnięte w najgłębsze zakamarki umysłu. Czy prawda o dramatycznych wydarzeniach sprzed 75 lat, o skomplikowanych relacjach uczuciowych łączących kiedyś Emmelinę i Hannah z Robbiem Hunterem, ujrzy ostatecznie światło dzienne?

Kategoria: Obyczajowe
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-7885-099-1
Rozmiar pliku: 1,2 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

KATE MOR­TON

Współ­cze­sna pi­sar­ka au­stra­lij­ska, od naj­młod­szych lat za­ko­cha­na w książ­kach i te­atrze. Ukoń­czy­ła z wy­róż­nie­niem Uni­ver­si­ty of Qu­een­sland, uzy­sku­jąc dy­plom z li­te­ra­tu­ry an­giel­skiej. Obec­nie przy­go­to­wu­je pra­cę dok­tor­ską. Au­tor­ka 4 be­st­sel­le­ro­wych po­wie­ści wy­da­nych w 39 kra­jach i wy­bra­nych Po­wie­ścia­mi Roku w Au­stra­lii – Dom w Ri­ver­ton, Za­po­mnia­ny ogród, Mil­czą­cy za­mek i Straż­nik ta­jem­nic Szcze­gól­ną po­pu­lar­no­ścią Mor­ton cie­szy się w ro­dzin­nym kra­ju oraz w Hisz­pa­nii, Niem­czech, Wiel­kiej Bry­ta­nii, USA i we Wło­szech. Pra­wa fil­mo­we do Za­po­mnia­ne­go ogro­du ku­pi­ła fir­ma pro­du­cenc­ka Clin­ta Eastwo­oda.

www.ka­te­mor­ton.comDuchy przeszłości

Ze­szłe­go li­sto­pa­da przy­śnił mi się kosz­mar.

Mie­li­śmy rok 1924 i zno­wu by­łam w Ri­ver­ton. Wszyst­kie drzwi pro­wa­dzą­ce na ta­ras zo­sta­ły po­otwie­ra­ne, a je­dwab­ne za­sło­ny uno­si­ły się w po­wie­wach let­niej bry­zy. Wy­so­ko na wzgó­rzu, pod sta­rym klo­nem, sta­ła or­kie­stra. Otu­lo­ne cie­płem skrzyp­ce le­ni­wie gra­ły ja­kąś me­lo­dię. Po­wie­trze roz­brzmie­wa­ło do­no­śnym śmie­chem i brzę­kiem krysz­ta­ło­wych kie­lisz­ków, a nie­bo mia­ło ten od­cień głę­bo­kie­go błę­ki­tu, któ­re­go w cza­sach woj­ny nikt nie spo­dzie­wał się uj­rzeć po­now­nie. Je­den z lo­ka­jów, odzia­ny w ele­ganc­ki czar­no-bia­ły frak, na­le­wał szam­pa­na do kie­lisz­ka usta­wio­ne­go na szczy­cie szkla­nej wie­ży, a wszy­scy wo­kół kla­ska­li, urze­cze­ni tym wspa­nia­łym mar­no­traw­stwem.

Jak to bywa w snach, zo­ba­czy­łam rów­nież samą sie­bie. Prze­cha­dza­łam się wśród go­ści. Szłam wol­no, znacz­nie wol­niej niż w praw­dzi­wym ży­ciu, a wszy­scy wo­kół zle­wa­li się w jed­ną nie­wy­raź­ną gma­twa­ni­nę je­dwa­biu i ce­ki­nów.

Szu­ka­łam ko­goś.

Wte­dy oto­cze­nie się zmie­ni­ło i zna­la­złam się w po­bli­żu let­nie­go dom­ku – tyl­ko że to wca­le nie był let­ni do­mek w Ri­ver­ton, to by­ło­by nie­moż­li­we. Nie był to wspa­nia­ły nowy bu­dy­nek za­pro­jek­to­wa­ny przez Ted­dy’ego, lecz sta­ra ru­ina po­ro­śnię­ta blusz­czem, któ­ry wspi­nał się po mu­rach, wpy­chał się przez okna i opla­tał fi­la­ry.

Ktoś mnie wo­łał. Ja­kaś ko­bie­ta o zna­jo­mym gło­sie; do­bie­gał zza bu­dyn­ku, znad brze­gu je­zio­ra. Ze­szłam z pa­gór­ka, mu­ska­jąc dłoń­mi naj­wyż­sze źdźbła trzci­ny. Nad brze­giem ku­ca­ła ja­kaś po­stać.

To była Han­nah, ubra­na w suk­nię ślub­ną upstrzo­ną pla­ma­mi bło­ta, któ­re przy­war­ło do ha­fto­wa­nych róż. Spoj­rza­ła na mnie, a kie­dy jej twarz wy­nu­rzy­ła się z cie­nia, zo­ba­czy­łam, że jest prze­raź­li­wie bla­da. Jej głos zmro­ził mi krew w ży­łach.

– Spóź­ni­łaś się. – Wska­za­ła na moje dło­nie. – Spóź­ni­łaś się.

Spoj­rza­łam na dło­nie, moje mło­de dło­nie po­kry­te ciem­nym bło­tem, i uj­rza­łam spo­czy­wa­ją­ce w nich sztyw­ne i zim­ne cia­ło mar­twe­go psa.

*

Oczy­wi­ście wiem, co wy­wo­ła­ło ten sen. Wy­wo­łał go list tej re­ży­ser­ki. Ostat­nio nie do­sta­ję zbyt wie­lu li­stów: od cza­su do cza­su przy­cho­dzi ja­kaś pocz­tów­ka od su­mien­nej przy­ja­ciół­ki prze­by­wa­ją­cej na wa­ka­cjach, zdaw­ko­we pi­smo z ban­ku, w któ­rym lo­ku­ję oszczęd­no­ści, za­pro­sze­nie na chrzci­ny ja­kie­goś ma­leń­stwa, któ­re­go ro­dzi­ce – co za­uwa­żam z prze­ra­że­niem – już daw­no prze­sta­li być dzieć­mi.

List od Ur­su­li przy­szedł pod ko­niec li­sto­pa­da, we wto­rek rano, i Sy­lvia przy­nio­sła go, kie­dy wpa­dła po­słać łóż­ko. Unio­sła po­gru­bio­ne kred­ką brwi i po­ma­cha­ła ko­per­tą.

– Oto dzi­siej­sza pocz­ta. Są­dząc po znacz­ku, to coś ze Sta­nów. Może od two­je­go wnu­ka? – Jej lewa brew wy­gię­ła się w znak za­py­ta­nia, a głos zni­żył się do ochry­płe­go szep­tu. – Okrop­na spra­wa. Po pro­stu okrop­na. A to taki miły mło­dy czło­wiek.

Kie­dy Sy­lvia cmo­ka­ła z nie­za­do­wo­le­niem, po­dzię­ko­wa­łam jej za list. Lu­bię Sy­lvię. Jest jed­ną z nie­wie­lu osób, któ­re pod zmarszcz­ka­mi na mo­jej twa­rzy po­tra­fią doj­rzeć ukry­tą w środ­ku dwu­dzie­sto­lat­kę. Mimo to nie daję się wcią­gnąć w roz­mo­wę o Mar­cu­sie.

Po­pro­si­łam ją, aby roz­su­nę­ła za­sło­ny, a ona na chwi­lę za­ci­snę­ła usta, po czym prze­szła do ko­lej­ne­go ze swo­ich ulu­bio­nych te­ma­tów: s świąt Bo­że­go Na­ro­dze­nia, spu­sto­sze­nia, ja­kie wy­wo­ła wśród ar­tre­tycz­nych pod­opiecz­nych. We wła­ści­wych chwi­lach udzie­la­łam od­po­wie­dzi, lecz moje my­śli krą­ży­ły wo­kół ko­per­ty spo­czy­wa­ją­cej na ko­la­nach. Za­sta­na­wiał mnie kan­cia­sty cha­rak­ter pi­sma, za­gra­nicz­ne znacz­ki i sfa­ty­go­wa­ne kra­wę­dzie, któ­re świad­czy­ły o dłu­giej po­dró­ży.

– A może ci go prze­czy­tać? – za­pro­po­no­wa­ła Sy­lvia, z za­pa­łem na­da­jąc po­dusz­kom po­żą­da­ny kształt. – Dam two­im oczom tro­chę od­po­cząć.

– Nie. Dzię­ku­ję. Ale mo­gła­byś po­dać mi oku­la­ry.

Kie­dy wy­szła, obie­cu­jąc, że po skoń­cze­niu ob­cho­du wró­ci i po­mo­że mi się ubrać, drżą­cy­mi dłoń­mi ostroż­nie wy­ję­łam list z ko­per­ty, za­sta­na­wia­jąc się, czy wnuk wresz­cie po­sta­no­wił wró­cić do domu.

Jed­nak list wca­le nie był od Mar­cu­sa. Na­pi­sa­ła go ja­kaś mło­da ko­bie­ta, któ­ra krę­ci­ła film o prze­szło­ści. Chcia­ła, że­bym rzu­ci­ła okiem na sce­no­gra­fię, przy­po­mnia­ła so­bie rze­czy i miej­sca z daw­nych cza­sów. Jak gdy­bym przez całe ży­cie nie uda­wa­ła, że wy­ma­za­łam je z pa­mię­ci.

Zi­gno­ro­wa­łam ten list. Ci­cho i ostroż­nie zło­ży­łam go z po­wro­tem i wsu­nę­łam w książ­kę, któ­rą już daw­no prze­sta­łam czy­tać. A póź­niej ode­tchnę­łam. Nie po raz pierw­szy przy­po­mi­na­no mi o tym, co za­szło w Ri­ver­ton po­mię­dzy Rob­biem a sio­stra­mi Hart­ford. Pew­ne­go razu zo­ba­czy­łam koń­ców­kę fil­mu do­ku­men­tal­ne­go o po­etach z okre­su woj­ny, któ­ry Ruth oglą­da­ła w te­le­wi­zji. Kie­dy na ekra­nie po­ja­wi­ła się twarz Rob­bie­go w to­wa­rzy­stwie na­zwi­ska wy­pi­sa­ne­go drob­ną czcion­ką u dołu ekra­nu, po­czu­łam, jak prze­cho­dzą mnie ciar­ki. Lecz nic się nie sta­ło. Ob­li­cze Ruth na­wet nie drgnę­ło, nar­ra­tor mó­wił da­lej, a ja wró­ci­łam do wy­cie­ra­nia ta­le­rzy po obie­dzie.

In­nym ra­zem, kie­dy czy­ta­łam ga­ze­tę, mój wzrok przy­ku­ło zna­jo­me na­zwi­sko umiesz­czo­ne po­śród re­cen­zji w pro­gra­mie te­le­wi­zyj­nym. Har­mo­no­gram ob­cho­dów sie­dem­dzie­się­cio­le­cia bry­tyj­skiej ki­ne­ma­to­gra­fii. Za­pa­mię­ta­łam go­dzi­nę pro­jek­cji i z ło­mo­czą­cym ser­cem za­sta­na­wia­łam się, czy od­wa­żę się to obej­rzeć. Osta­tecz­nie za­snę­łam, za­nim pro­gram do­biegł koń­ca. Było tam bar­dzo nie­wie­le na te­mat Em­me­li­ne. Kil­ka zdjęć z re­klam, z któ­rych żad­ne nie od­da­wa­ło jej praw­dzi­we­go pięk­na, i ury­wek jed­ne­go z jej nie­mych fil­mów, Ro­mans We­nus, w któ­rym wy­glą­da­ła bar­dzo dziw­nie: mia­ła za­pad­nię­te po­licz­ki i po­ru­sza­ła się sztyw­no jak ma­rio­net­ka. Nie wspo­mnia­no o in­nych fil­mach, o tych, któ­re gro­zi­ły wiel­kim skan­da­lem. Chy­ba w dzi­siej­szych cza­sach swo­bo­da sek­su­al­na i roz­wią­złość nie wy­wo­łu­ją już żad­ne­go po­ru­sze­nia.

Jed­nak cho­ciaż po­dob­ne wspo­mnie­nia na­wie­dza­ły mnie wcze­śniej, list Ur­su­li był inny. Po raz pierw­szy od prze­szło sie­dem­dzie­się­ciu lat ktoś sko­ja­rzył z tymi wy­da­rze­nia­mi mnie, przy­po­mniał so­bie, że tam­te­go lata w re­zy­den­cji Ri­ver­ton prze­by­wa­ła mło­da ko­bie­ta na­zwi­skiem Gra­ce Re­eves. Przez to w ja­kiś spo­sób po­czu­łam się bez­bron­na, wy­ob­co­wa­na. Win­na.

Nie. By­łam nie­wzru­szo­na. Ten list miał po­zo­stać bez od­po­wie­dzi.

I rze­czy­wi­ście: nie od­pi­sa­łam.

Za­czę­ły się jed­nak dziać róż­ne rze­czy. Wspo­mnie­nia, daw­no we­pchnię­te w naj­ciem­niej­sze za­ka­mar­ki mo­je­go umy­słu, za­czę­ły wy­do­sta­wać się stam­tąd przez szcze­li­ny. Za­czę­ły po­ja­wiać się wy­raź­ne ob­ra­zy, nie­zwy­kle ostre, jak gdy­by od cza­su ich za­ist­nie­nia wca­le nie upły­nę­ło całe moje ży­cie. A po tych pierw­szych nie­śmia­łych kro­plach na­stą­pił praw­dzi­wy po­top. Całe roz­mo­wy, sło­wo w sło­wo, z każ­dym szcze­gó­łem. Ko­lej­ne sce­ny roz­gry­wa­ły się jak w fil­mie.

Za­sko­czy­łam samą sie­bie. Cho­ciaż mole wy­gry­zły dziu­ry w pa­mię­ci nie­daw­nych zda­rzeń, oka­za­ło się, że od­le­gła prze­szłość jest ja­sna i wy­raź­na. Ostat­nio te du­chy daw­nych cza­sów od­wie­dza­ją mnie do­syć czę­sto i ze zdzi­wie­niem spo­strze­gam, że nie­zbyt mi to prze­szka­dza. Na pew­no nie tak bar­dzo, jak się oba­wia­łam. Wręcz prze­ciw­nie: zja­wy, przed któ­ry­mi ucie­ka­łam całe ży­cie, sta­ły się dla mnie nie­mal czymś w ro­dza­ju po­cie­sze­nia, czymś god­nym ocze­ki­wa­nia, jak je­den z se­ria­li, o któ­rych bez prze­rwy mówi Sy­lvia, kie­dy po­spiesz­nie wy­ko­nu­je swo­je obo­wiąz­ki, aby móc obej­rzeć ko­lej­ny od­ci­nek w głów­nym holu. Chy­ba za­po­mnia­łam, że po­śród tego mro­ku były rów­nież ja­sne chwi­le.

Gdy w ubie­głym ty­go­dniu przy­szedł dru­gi list, w ko­per­cie opa­trzo­nej tym sa­mym kan­cia­stym pi­smem i na­pi­sa­ny na ta­kim sa­mym de­li­kat­nym pa­pie­rze, wie­dzia­łam, że się zgo­dzę, że spoj­rzę na tę sce­no­gra­fię. Po­czu­łam za­in­te­re­so­wa­nie, a to nie zda­rzy­ło mi się już od do­syć daw­na. Nie­wie­le rze­czy jest w sta­nie wzbu­dzić cie­ka­wość u dzie­więć­dzie­się­cio­ośmio­let­niej sta­rusz­ki, lecz mimo to chcia­łam po­znać tę Ur­su­lę Ryan, któ­ra za­mie­rza­ła wskrze­sić ich wszyst­kich z mar­twych i z taką pa­sją trak­to­wa­ła hi­sto­rię ich ży­cia.

Za­tem na­pi­sa­łam do niej list, po­pro­si­łam Sy­lvię, żeby go wy­sła­ła, i umó­wi­ły­śmy się na spo­tka­nie.Salon

Moje wło­sy, któ­re za­wsze były ja­sne, te­raz są śnież­no­bia­łe i bar­dzo, bar­dzo dłu­gie. Poza tym są de­li­kat­ne i z każ­dym mi­ja­ją­cym dniem wy­da­ją się co­raz cień­sze. To je­dy­ny prze­jaw mo­jej próż­no­ści – Bóg wie, że poza tym nie mam do niej zbyt wie­lu oka­zji. Już nie. No­szę tę fry­zu­rę od daw­na, od ty­siąc dzie­więć­set osiem­dzie­sią­te­go dzie­wią­te­go roku. Mam praw­dzi­we szczę­ście, że Sy­lvia z ra­do­ścią szczot­ku­je mi wło­sy, bar­dzo de­li­kat­nie. Co­dzien­nie za­pla­ta je w war­kocz. Zde­cy­do­wa­nie wy­kra­cza to poza jej obo­wiąz­ki służ­bo­we i je­stem za to bar­dzo wdzięcz­na. Mu­szę jej o tym po­wie­dzieć.

Tego ran­ka mia­łam taką szan­sę, ale za­po­mnia­łam. By­łam bar­dzo pod­eks­cy­to­wa­na. Kie­dy Sy­lvia przy­nio­sła mi sok, le­d­wie mo­głam go wy­pić. Cien­ka nić ener­gii włó­kien ner­wo­wych, któ­ra opla­ta­ła mnie przez cały ty­dzień, w cią­gu ostat­niej nocy zmie­ni­ła się w su­peł. Sy­lvia po­mo­gła mi wło­żyć nową su­kien­kę ko­lo­ru brzo­skwi­ni – tę, któ­rą Ruth po­da­ro­wa­ła mi pod cho­in­kę – i zmie­ni­ła mi kap­cie na parę wyj­ścio­wych bu­tów, któ­re za­zwy­czaj mar­nia­ły w sza­fie. Ich skó­ra zro­bi­ła się sztyw­na i Sy­lvia mu­sia­ła wci­snąć mi je na nogi siłą, lecz taka jest cena ele­gan­cji. Je­stem za sta­ra, żeby uczyć się no­wych zwy­cza­jów, i nie po­tra­fię znieść skłon­no­ści młod­szych pen­sjo­na­riu­szy do wy­cho­dze­nia w kap­ciach.

Ma­ki­jaż tchnął w moje po­licz­ki odro­bi­nę ży­cia, lecz pil­no­wa­łam, żeby Sy­lvia nie prze­sa­dzi­ła. Nie chcę wy­glą­dać jak ma­ne­kin u gra­ba­rza. Nie trze­ba dużo różu, aby za­kłó­cić rów­no­wa­gę: resz­ta mo­jej po­sta­ci jest taka bla­da, taka mała.

Z pew­nym wy­sił­kiem za­wie­si­łam na szyi zło­ty me­da­lion. Jego dzie­więt­na­sto­wiecz­na uro­da wy­róż­nia­ła się na tle mo­je­go prak­tycz­ne­go ubra­nia. Po­pra­wi­łam go, za­sta­na­wia­jąc się nad moją śmia­ło­ścią, nad tym, co po­wie Ruth, kie­dy go zo­ba­czy.

Moje spoj­rze­nie po­wę­dro­wa­ło w dół. W kie­run­ku ma­łej srebr­nej ram­ki na to­a­let­ce. Zdję­cie ślub­ne. Z ra­do­ścią bym je stam­tąd usu­nę­ła – mał­żeń­stwo zo­sta­ło za­war­te tak daw­no temu i trwa­ło bar­dzo krót­ko (bied­ny John) – ale to moje ustęp­stwo na rzecz Ruth. Myśl, że usy­cham z tę­sk­no­ty za jej oj­cem, chy­ba spra­wia jej przy­jem­ność.

Sy­lvia po­mo­gła mi przejść do sa­lo­nu – mimo wszyst­ko nadal okre­śla się go tym mia­nem – gdzie wła­śnie po­da­wa­no śnia­da­nie. Mia­łam za­cze­kać na Ruth, któ­ra zgo­dzi­ła się (jak po­wie­dzia­ła, wbrew swo­je­mu zdro­we­mu roz­sąd­ko­wi) za­wieźć mnie do Shep­per­ton Stu­dios. Po­pro­si­łam Sy­lvię, żeby zo­sta­wi­ła mnie samą przy sto­li­ku w rogu i przy­nio­sła mi szklan­kę soku, po czym jesz­cze raz prze­czy­ta­łam list od Ur­su­li.

Ruth przy­je­cha­ła punk­tu­al­nie o ósmej trzy­dzie­ści. Może i mia­ła złe prze­czu­cia co do sen­su tej wy­pra­wy, lecz mimo to jest – i za­wsze była – nie­po­praw­nie punk­tu­al­na. Sły­sza­łam gdzieś, że dzie­ci uro­dzo­ne w nie­pew­nych cza­sach nig­dy nie po­zby­wa­ją się po­czu­cia nie­do­li i Ruth, dziec­ko dru­giej woj­ny świa­to­wej, po­twier­dza tę re­gu­łę. Tak bar­dzo róż­ni się od Sy­lvii, młod­szej je­dy­nie o pięt­na­ście lat, któ­ra pa­ra­du­je w ob­ci­słych spód­nicz­kach, zbyt gło­śno się śmie­je i zmie­nia ko­lor wło­sów rów­nie czę­sto jak swo­ich chło­pa­ków.

Tam­te­go ran­ka Ruth we­szła do sa­lo­nu do­brze ubra­na i ide­al­nie wy­pie­lę­gno­wa­na, lecz sztyw­na, jak­by po­łknę­ła kij.

– Dzień do­bry, mamo – po­wie­dzia­ła, mu­ska­jąc mój po­li­czek zim­ny­mi usta­mi. – Już po śnia­da­niu? – Zer­k­nę­ła na sto­ją­cą przede mną, w po­ło­wie opróż­nio­ną szklan­kę. – Mam na­dzie­ję, że zja­dłaś coś poza tym. Praw­do­po­dob­nie po dro­dze utknie­my w po­ran­nym kor­ku i nie bę­dzie­my mia­ły cza­su na żad­ne po­sto­je.

– Zer­k­nę­ła na ze­ga­rek. – Chcesz iść do to­a­le­ty?

Po­krę­ci­łam gło­wą, za­sta­na­wia­jąc się, kie­dy z po­wro­tem sta­łam się dziec­kiem.

– Wło­ży­łaś me­da­lion ojca. Nie wi­dzia­łam go całe wie­ki.

– Wy­cią­gnę­ła rękę, aby go po­pra­wić, i z uzna­niem po­ki­wa­ła gło­wą. – Miał świet­ny gust, praw­da?

Przy­zna­łam jej ra­cję, po­ru­szo­na bez­gra­nicz­ną wia­rą, jaką po­tra­fią bu­dzić małe kłam­stew­ka za­sły­sza­ne w dzie­ciń­stwie. Ogar­nął mnie przy­pływ czu­ło­ści wo­bec mo­jej draż­li­wej cór­ki i szyb­ko stłu­mi­łam sfa­ty­go­wa­ne mat­czy­ne po­czu­cie winy, któ­re wy­pły­wa na wierzch po każ­dym spoj­rze­niu na jej za­lęk­nio­ną twarz.

Wzię­ła mnie za rękę, wsa­dzi­ła ją so­bie pod ra­mię, a w dru­gą dłoń wło­ży­ła mi la­skę. Inni wolą cho­dzi­ki albo na­wet te zmo­to­ry­zo­wa­ne wóz­ki, ale mnie nadal w zu­peł­no­ści wy­star­cza la­ska, po­nie­waż je­stem wier­na sta­rym przy­zwy­cza­je­niom i nie wi­dzę po­wo­du, dla któ­re­go mia­ła­bym to zmie­niać.

Moja Ruth to do­bra dziew­czy­na – jest roz­sąd­na i nie­za­wod­na. Dziś wło­ży­ła ofi­cjal­ny strój – taki, jaki wy­bra­ła­by na wi­zy­tę u no­ta­riu­sza albo le­ka­rza. Wie­dzia­łam, że tak zro­bi. Chcia­ła wy­wrzeć do­bre wra­że­nie. Po­ka­zać tej re­ży­ser­ce, że bez wzglę­du na prze­szłość swo­jej mat­ki, Ruth Bra­dley McCo­urt jest sza­nu­ją­cą się przed­sta­wi­ciel­ką kla­sy śred­niej – ot co!

Przez ja­kiś czas je­cha­ły­śmy w mil­cze­niu, po czym Ruth za­czę­ła stro­ić ra­dio. Mia­ła pal­ce sta­rusz­ki. Knyk­cie spu­chły w miej­scach, przez któ­re dziś rano prze­ci­ska­ła pier­ścion­ki. Ob­ser­wo­wa­nie, jak sta­rze­je się moja wła­sna cór­ka, wpra­wia mnie w zdu­mie­nie. Po chwi­li zer­k­nę­łam na wła­sne dło­nie, sple­cio­ne na po­doł­ku. Daw­niej były ta­kie za­ję­te wy­ko­ny­wa­niem nie­wdzięcz­nych i skom­pli­ko­wa­nych za­dań, a te­raz le­ża­ły bez­wład­nie, sza­re i zwiot­cza­łe. W koń­cu Ruth zde­cy­do­wa­ła się na sta­cję na­da­ją­cą mu­zy­kę kla­sycz­ną. Przez chwi­lę spi­ker w nie­co idio­tycz­ny spo­sób opo­wia­dał o swo­im week­en­dzie, a po­tem pu­ścił Cho­pi­na. To oczy­wi­ście zbieg oko­licz­no­ści, że wła­śnie dzi­siaj mu­sia­łam usły­szeć walc cis-moll.

Ruth za­par­ko­wa­ła przed kil­ko­ma wiel­ki­mi bia­ły­mi bu­dyn­ka­mi, kwa­dra­to­wy­mi ni­czym han­ga­ry. Wy­łą­czy­ła sil­nik i sie­dzia­ła przez chwi­lę, pa­trząc pro­sto przed sie­bie.

– Nie wiem, po co to ro­bisz – po­wie­dzia­ła ci­cho i za­ci­snę­ła usta. – Tyle w ży­ciu osią­gnę­łaś. Po­dró­żo­wa­łaś, stu­dio­wa­łaś, wy­cho­wa­łaś dziec­ko… Dla­cze­go chcesz, żeby przy­po­mi­na­no ci, kim by­łaś w prze­szło­ści?

Nie ocze­ki­wa­ła od­po­wie­dzi, a ja jej nie udzie­li­łam. Gwał­tow­nie wes­tchnę­ła, wy­sko­czy­ła z sa­mo­cho­du i wy­cią­gnę­ła z ba­gaż­ni­ka moją la­skę. Bez sło­wa po­mo­gła mi wy­siąść.

Cze­ka­ła na nas ja­kaś mło­da ko­bie­ta. Fi­li­gra­no­wa dziew­czy­na z bar­dzo dłu­gi­mi ja­sny­mi wło­sa­mi, któ­re opa­da­ły jej na ple­cy, a z przo­du two­rzy­ły gę­stą grzyw­kę. Na­le­ża­ła do tego typu dziew­cząt, któ­re moż­na by okre­ślić jako zwy­czaj­ne, gdy­by nie zo­sta­ła ob­da­rzo­na wspa­nia­ły­mi ciem­ny­mi ocza­mi. Wy­glą­da­ły jak ele­ment olej­ne­go ob­ra­zu: były okrą­głe, głę­bo­kie i peł­ne eks­pre­sji, mia­ły in­ten­syw­ną bar­wę mo­krej far­by.

Z uśmie­chem po­spie­szy­ła w na­szą stro­nę i wy­ję­ła moją dłoń spod ręki Ruth.

– Pani Bra­dley, bar­dzo się cie­szę, że ze­chcia­ła pani przy­je­chać. Mam na imię Ur­su­la.

– Gra­ce – po­wie­dzia­łam, za­nim Ruth zdą­ży­ła wtrą­cić: „dok­tor”. – Je­stem Gra­ce.

– Gra­ce – roz­pro­mie­ni­ła się Ur­su­la. – Nie masz po­ję­cia, jak bar­dzo ucie­szył mnie twój list. – Mó­wi­ła z bry­tyj­skim ak­cen­tem, co w ze­sta­wie­niu z ame­ry­kań­skim ad­re­sem, któ­ry wid­niał na jej ko­re­spon­den­cji, było do­syć za­ska­ku­ją­ce. Zwró­ci­ła się do Ruth: – Bar­dzo dzię­ku­ję, że ze­chcia­ła pani przy­wieźć do nas mamę.

Po­czu­łam, jak cia­ło Ruth się na­pi­na.

– Prze­cież nie mo­gła­bym wsa­dzić jej do au­to­bu­su, praw­da?

Ur­su­la ro­ze­śmia­ła się, a mnie ucie­szy­ło to, że mło­dzi lu­dzie tak szyb­ko in­ter­pre­tu­ją nie­uprzej­mość jako iro­nię.

– Cóż, za­pra­szam do środ­ka. Strasz­nie tu zim­no. Pro­szę wy­ba­czyć to dzi­kie za­mie­sza­nie. W przy­szłym ty­go­dniu za­czy­na­my zdję­cia i sta­je­my na gło­wie, żeby wszyst­ko przy­go­to­wać na czas. Mia­łam na­dzie­ję, że spo­tka się pani ze sce­no­graf­ką, ale mu­sia­ła po­je­chać do Lon­dy­nu, żeby ku­pić ja­kiś ma­te­riał. Może zdą­ży wró­cić, za­nim pa­nie wy­ja­dą… Uwa­ga na próg, jest do­syć wy­so­ki.

Wspól­nie z Ruth we­pchnę­ły mnie do holu i po­pro­wa­dzi­ły mrocz­nym ko­ry­ta­rzem z mnó­stwem drzwi po oby­dwu stro­nach. Nie­któ­re z nich były uchy­lo­ne, więc zer­ka­łam do środ­ka, do­strze­ga­jąc nie­wy­raź­ne po­sta­cie usa­do­wio­ne przed świe­cą­cy­mi ekra­na­mi kom­pu­te­rów. Zu­peł­nie nie przy­po­mi­na­ło to pla­nu fil­mo­we­go, któ­ry wie­le lat temu od­wie­dzi­łam w to­wa­rzy­stwie Em­me­li­ne.

– Je­ste­śmy na miej­scu – po­wie­dzia­ła Ur­su­la, kie­dy do­tar­ły­śmy do ostat­nich drzwi. – Pro­szę wejść, a ja przy­nio­sę her­ba­tę. – Po­pchnę­ła drzwi i w chwi­li, w któ­rej prze­kro­czy­łam próg, cof­nę­łam się do cza­sów mo­jej mło­do­ści.

*

Zna­la­złam się w sa­lo­nie re­zy­den­cji Ri­ver­ton. Na­wet ta­pe­ta była iden­tycz­na. Pło­mien­ne tu­li­pa­ny, bor­do­we art no­uve­au z Si­lver Stu­dios¹, świe­że jak w dniu, w któ­rym ta­pe­cia­rze przy­wieź­li je z Lon­dy­nu. Po­środ­ku, przed ko­min­kiem, sta­ła skó­rza­na ka­na­pa ozdo­bio­na dra­po­wa­ny­mi in­dyj­ski­mi je­dwa­bia­mi, do­kład­nie ta­ki­mi sa­my­mi jak te, któ­re lord Ash­bu­ry, dzia­dek Han­nah i Em­me­li­ne, przy­wiózł z za­gra­nicz­nych po­dró­ży jako mło­dy ofi­cer ma­ry­nar­ki. Okrę­to­wy ze­gar stał tam gdzie za­wsze, na ko­min­ku, tuż obok kan­de­la­bru Wa­ter­for­da. Ktoś mu­siał za­dać so­bie wie­le tru­du, żeby go zdo­być, lecz każ­de tyk­nię­cie od­sła­nia­ło oszu­stwo. Na­wet te­raz, ja­kieś osiem­dzie­siąt lat póź­niej, pa­mię­tam dźwięk ze­ga­ra sto­ją­ce­go w sa­lo­nie. Ci­chy, lecz zde­cy­do­wa­ny spo­sób, w jaki od­mie­rzał upływ cza­su: cier­pli­wy, pew­ny, chłod­ny – jak gdy­by już wte­dy wie­dział, że dla miesz­kań­ców tego domu czas nie jest sprzy­mie­rzeń­cem.

Ruth po­pro­wa­dzi­ła mnie w stro­nę ka­na­py i po­sa­dzi­ła na jej krań­cu. Mia­łam świa­do­mość pa­nu­ją­ce­go wo­kół po­ru­sze­nia, lu­dzi, któ­rzy tasz­czy­li ogrom­ne re­flek­to­ry na owa­dzich no­gach, wy­bu­chów śmie­chu.

Po­my­śla­łam o moim ostat­nim po­by­cie w sa­lo­nie – nie w tym sztucz­nym, lecz w praw­dzi­wym – w dniu, w któ­rym już wie­dzia­łam, że opusz­czam Ri­ver­ton i nig­dy tam nie wró­cę.

O tym, że od­cho­dzę, po­wie­dzia­łam Ted­dy’emu. Nie był za­do­wo­lo­ny, lecz nie po­sia­dał już wte­dy daw­ne­go au­to­ry­te­tu, ode­bra­ły mu go ów­cze­sne wy­da­rze­nia. Jego twarz po­kry­ła się nie­co zdu­mio­ną bla­do­ścią; tak bla­dy jest ka­pi­tan, któ­ry wie, że jego sta­tek to­nie, lecz nie jest w sta­nie temu za­po­biec. Po­pro­sił, że­bym zo­sta­ła, bła­gał, mó­wiąc, że­bym zro­bi­ła to nie tyle dla nie­go, ile przez lo­jal­ność wo­bec Han­nah. I pra­wie się zgo­dzi­łam. Pra­wie.

Ruth lek­ko mnie szturch­nę­ła.

– Mamo? Ur­su­la do cie­bie mówi.

– Prze­pra­szam. Nie usły­sza­łam.

– Mama jest tro­chę głu­cha – po­wie­dzia­ła Ruth. – To nor­mal­ne w jej wie­ku. Pró­bo­wa­łam na­mó­wić ją na ba­da­nia, ale po­tra­fi być do­syć upar­ta.

Upar­ta, nie prze­czę. Ale nie je­stem głu­cha i nie lu­bię, kie­dy lu­dzie za­kła­da­ją, że jest od­wrot­nie – bez oku­la­rów kiep­sko wi­dzę, szyb­ko się mę­czę, nie po­zo­stał mi już ani je­den wła­sny ząb i żyję tyl­ko dzię­ki kok­taj­lo­wi z ta­ble­tek, lecz słuch mam do­bry jak nig­dy wcze­śniej. Po pro­stu z wie­kiem na­uczy­łam się słu­chać tyl­ko tego, co chcę usły­szeć.

– Wła­śnie mó­wi­łam, pani Bra­dley, Gra­ce, że pew­nie dziw­nie się czu­jesz, bę­dąc z po­wro­tem w Ri­ver­ton. Je­śli moż­na to tak na­zwać. Ta wi­zy­ta musi bu­dzić mnó­stwo wspo­mnień?

– Tak. – Od­chrząk­nę­łam. – Tak, rze­czy­wi­ście.

– Bar­dzo się cie­szę – po­wie­dzia­ła Ur­su­la z uśmie­chem.

– To chy­ba świad­czy o tym, że do­brze się spi­sa­li­śmy.

– O tak.

– Czy jest coś, co tu nie pa­su­je? O ni­czym nie za­po­mnie­li­śmy?

Zno­wu ro­zej­rza­łam się wo­kół. Plan fil­mo­wy do­pra­co­wa­no do naj­drob­niej­sze­go szcze­gó­łu. Nie za­po­mnia­no na­wet o po­wie­sze­niu przy drzwiach ze­sta­wu her­bów, po­środ­ku któ­rych tkwił szkoc­ki oset pa­su­ją­cy do tego na moim me­da­lio­nie.

A jed­nak cze­goś bra­ko­wa­ło. Po­mi­mo pre­cy­zji wy­ko­na­nia plan fil­mo­wy był dziw­nie po­zba­wio­ny at­mos­fe­ry. Przy­po­mi­nał eks­po­nat w mu­zeum: in­te­re­su­ją­cy, lecz mar­twy.

Rzecz ja­sna, było to cał­ko­wi­cie zro­zu­mia­łe. Cho­ciaż lata dwu­dzie­ste nadal po­zo­sta­ją żywe w mo­jej pa­mię­ci, dla sce­no­gra­fów fil­mo­wych to „daw­ne cza­sy”. Hi­sto­rycz­ne tło, któ­re­go od­two­rze­nie wy­ma­ga rów­nie wie­lu ba­dań i mrów­czej pra­cy nad szcze­gó­ła­mi, co re­kon­struk­cja śre­dnio­wiecz­ne­go zam­ku.

Czu­łam na so­bie wzrok Ur­su­li, któ­ra nie­cier­pli­wie cze­ka­ła na moją opi­nię.

– Jest ide­al­nie – stwier­dzi­łam w koń­cu. – Wszyst­ko na swo­im miej­scu.

Wte­dy po­wie­dzia­ła coś, co spra­wi­ło, że drgnę­łam.

– Wszyst­ko oprócz ro­dzi­ny.

– Tak. Wszyst­ko oprócz ro­dzi­ny. – Za­mru­ga­łam i przez chwi­lę mia­łam ich przed ocza­mi: Em­me­li­ne roz­ło­żo­ną na ka­na­pie, po­ka­zu­ją­cą pięk­ne nogi i rzę­sy, Han­nah, któ­ra marsz­cząc brwi, czy­ta jed­ną z ksią­żek z bi­blio­te­ki, Ted­dy’ego kro­czą­ce­go po per­skim dy­wa­nie…

– Zda­je się, że Em­me­li­ne była bar­dzo roz­ryw­ko­wą ko­bie­tą – po­wie­dzia­ła Ur­su­la.

– Tak.

– Ła­two było ze­brać in­for­ma­cje na jej te­mat: imię Em­me­li­ne fi­gu­ro­wa­ło chy­ba we wszyst­kich ru­bry­kach to­wa­rzy­skich. Nie wspo­mi­na­jąc o li­stach i pa­mięt­ni­kach po­ło­wy ka­wa­le­rów, któ­rzy byli wów­czas do wzię­cia!

Przy­tak­nę­łam.

– Za­wsze była po­pu­lar­na.

Ur­su­la spoj­rza­ła na mnie zza swo­jej grzyw­ki.

– Od­two­rze­nie cha­rak­te­ru Han­nah nie było ta­kie ła­twe.

Od­chrząk­nę­łam.

– Nie?

– Ona była bar­dziej ta­jem­ni­cza. Nie cho­dzi o to, że nie wspo­mi­na­no o niej w pra­sie: owszem, wspo­mi­na­no. Ona rów­nież mia­ła swo­ich wiel­bi­cie­li. Po pro­stu mam wra­że­nie, że nie­wie­lu lu­dzi na­praw­dę ją zna­ło. Po­dzi­wia­li ją, cza­sa­mi wręcz czci­li, ale tak na­praw­dę jej nie zna­li.

Po­my­śla­łam o Han­nah. Pięk­nej, in­te­li­gent­nej i owład­nię­tej tę­sk­no­tą Han­nah.

– Była skom­pli­ko­wa­ną oso­bą.

– Tak – po­wie­dzia­ła Ur­su­la. – Wła­śnie ta­kie od­nio­słam wra­że­nie.

Ruth, któ­ra przy­słu­chi­wa­ła się na­szej roz­mo­wie, po­wie­dzia­ła:

– Jed­na z nich wy­szła za ja­kie­goś Ame­ry­ka­ni­na, praw­da?

Spoj­rza­łam na nią za­sko­czo­na. Za­wsze do­kła­da­ła wszel­kich sta­rań, by o Hart­for­dach wie­dzieć jak naj­mniej.

Za­uwa­ży­ła moje spoj­rze­nie.

– Tro­chę na ten te­mat czy­ta­łam.

Cała Ruth: przy­go­to­wa­ła się do tej wi­zy­ty, bez wzglę­du na to, jak wiel­ką od­ra­zę bu­dził w niej jej te­mat.

Ruth z po­wro­tem zwró­ci­ła się do Ur­su­li i ostroż­nie, ba­cząc, by nie po­peł­nić ja­kie­goś błę­du, po­wie­dzia­ła:

– Zda­je się, że wy­szła za mąż po woj­nie. To była Han­nah czy Em­me­li­ne?

– Han­nah. – Uda­ło się. Zro­bi­łam to. Wy­po­wie­dzia­łam jej imię na głos.

– A co sta­ło się z dru­gą sio­strą? – cią­gnę­ła Ruth. – Czy Em­me­li­ne kie­dy­kol­wiek wy­szła za mąż?

– Nie – po­wie­dzia­łam. – Była za­rę­czo­na.

– Kil­ka­krot­nie – wtrą­ci­ła Ur­su­la z uśmie­chem. – Chy­ba nie po­tra­fi­ła zde­cy­do­wać się na jed­ne­go męż­czy­znę.

Ależ zde­cy­do­wa­ła się. W koń­cu się zde­cy­do­wa­ła.

– Pew­nie nig­dy się nie do­wie­my, co do­kład­nie za­szło tam­te­go wie­czo­ru. – To były sło­wa Ur­su­li.

– Masz ra­cję. – Moje zmę­czo­ne sto­py za­czy­na­ły bun­to­wać się prze­ciw­ko uci­sko­wi skó­rza­nych bu­tów. Dziś wie­czo­rem będą opuch­nię­te, a na ich wi­dok Sy­lvia wyda okrzyk i bę­dzie na­le­ga­ła, abym wy­mo­czy­ła je w cie­płej wo­dzie. – Pew­nie się nie do­wie­my.

Ruth wy­pro­sto­wa­ła się na krze­śle.

– Ale pani musi wie­dzieć, co się sta­ło, pan­no Ryan. W koń­cu robi pani o tym film.

– Oczy­wi­ście – po­wie­dzia­ła Ur­su­la. – Znam pod­sta­wo­we in­for­ma­cje. Tam­te­go wie­czo­ru w Ri­ver­ton była moja pra­bab­ka, spo­krew­nio­na z sio­stra­mi po­przez mał­żeń­stwo z ich wu­jem, a cała hi­sto­ria z cza­sem sta­ła się ro­dzin­ną le­gen­dą. Pra­bab­ka opo­wie­dzia­ła ją bab­ce, bab­ka ma­mie, a mama mnie. I to wie­le razy. Zro­bi­ło to na mnie ogrom­ne wra­że­nie. Za­wsze wie­dzia­łam, że pew­ne­go dnia na­krę­cę o tym film. – Uśmiech­nę­ła się i wzru­szy­ła ra­mio­na­mi.

– Ale w każ­dej hi­sto­rii są ja­kieś luki, praw­da? Zgro­ma­dzi­łam całe ar­chi­wum do­ku­men­tów: po­li­cyj­ne ra­por­ty i ga­ze­ty są peł­ne fak­tów, lecz one wszyst­kie po­cho­dzą z dru­giej ręki. Po­dej­rze­wam, że pod­le­ga­ją do­syć ści­słej cen­zu­rze. Nie­ste­ty, oby­dwie oso­by, któ­re były świad­ka­mi sa­mo­bój­stwa, umar­ły wie­le lat temu.

– Mu­szę przy­znać, że to do­syć ma­ka­brycz­ny ma­te­riał na film – rze­kła Ruth.

– Ależ nie, jest fa­scy­nu­ją­cy – za­prze­czy­ła Ur­su­la.

– Wscho­dzą­ca gwiaz­da an­giel­skiej sce­ny po­etyc­kiej od­bie­ra so­bie ży­cie nad ciem­nym je­zio­rem w wie­czór wiel­kie­go przy­ję­cia. Je­dy­ny­mi świad­ka­mi są dwie pięk­ne sio­stry, któ­re już nig­dy nie za­mie­nią ze sobą sło­wa. Jed­na z nich jest jego na­rze­czo­ną, a dru­ga rze­ko­mą ko­chan­ką. To strasz­nie ro­man­tycz­ne.

Wę­zeł w moim żo­łąd­ku odro­bi­nę się roz­luź­nił. Za­tem ich ta­jem­ni­ca nadal jest bez­piecz­na. Ur­su­la nie zna praw­dy. Za­sta­na­wia­łam się, dla­cze­go w ogó­le my­śla­łam, że jest in­a­czej. Za­sta­na­wia­łam się rów­nież, cóż za opacz­nie po­ję­ta lo­jal­ność ka­za­ła mi sta­rać się, by ta praw­da nie wy­szła na jaw. Dla­cze­go po tych wszyst­kich la­tach przej­mo­wa­łam się tym, co po­my­ślą lu­dzie.

Jed­nak rów­nież na to py­ta­nie zna­łam od­po­wiedź. Mia­łam tę lo­jal­ność we krwi. Pan Ha­mil­ton po­wie­dział mi o tym w dniu mo­je­go wy­jaz­du, kie­dy sta­łam na naj­wyż­szym stop­niu scho­dów dla służ­by, ze skó­rza­ną tor­bą wy­peł­nio­ną ską­pym do­byt­kiem, a pani Town­send po­pła­ki­wa­ła w kuch­ni. Po­wie­dział, że mam tę lo­jal­ność we krwi, po­dob­nie jak moja mat­ka i jej ro­dzi­ce, i że po­peł­niam głup­stwo, od­cho­dząc, po­rzu­ca­jąc po­rząd­ne miej­sce pra­cy i do­brą ro­dzi­nę. Po­tę­pił brak lo­jal­no­ści i dumy po­wszech­ny wśród An­gli­ków, i przy­siągł, że zro­bi wszyst­ko, by nie ska­ził on Ri­ver­ton. Nie po to wy­gra­li­śmy woj­nę, żeby tra­cić na­sze za­sa­dy.

Wte­dy mu współ­czu­łam: był taki nie­ustę­pli­wy, taki pew­ny, że od­cho­dząc ze służ­by, ska­zu­ję się na fi­nan­so­wy i mo­ral­ny upa­dek. Do­pie­ro póź­niej za­czę­łam ro­zu­mieć, jak bar­dzo mu­siał być prze­ra­żo­ny, jak nie­unik­nio­ne mu­sia­ły mu się wy­da­wać gwał­tow­ne zmia­ny spo­łecz­ne, któ­re ota­cza­ły go ze wszyst­kich stron, i rze­czy­wi­stość, któ­ra dep­ta­ła mu po pię­tach. Jak roz­pacz­li­wie pró­bo­wał trzy­mać się sta­rych za­sad i pew­ni­ków.

Ale miał ra­cję. Nie we wszyst­kim, nie wte­dy, gdy mó­wił o upad­ku. Ani moje fi­nan­se, ani mo­ral­ność nie ucier­pia­ły po odej­ściu z Ri­ver­ton, lecz ja­kaś część mnie nig­dy nie opu­ści­ła tego domu. A ra­czej ja­kaś część Ri­ver­ton nig­dy nie opu­ści­ła mnie. Jesz­cze wie­le lat póź­niej wy­star­czył za­pach psz­cze­le­go wo­sku fir­my Stub­bins & Co., chrzęst żwi­ru pod ko­ła­mi sa­mo­cho­du, pe­wien szcze­gól­ny dźwięk dzwon­ka do drzwi, i zno­wu czu­łam się jak czter­na­sto­lat­ka zmę­czo­na po dłu­gim dniu pra­cy, któ­ra są­czy ka­kao przy ko­min­ku w su­te­re­nie, pod­czas gdy pan Ha­mil­ton do­no­śnym gło­sem czy­ta wy­bra­ne frag­men­ty „The Ti­mes” (te, któ­re uznał za od­po­wied­nie dla na­szych po­dat­nych na wpły­wy uszu), Nan­cy marsz­czy brwi w od­po­wie­dzi na ja­kiś zu­chwa­ły ko­men­tarz ze stro­ny Al­fre­da, a pani Town­send ci­chut­ko po­chra­pu­je w bu­ja­nym fo­te­lu, trzy­ma­jąc w pulch­nych dło­niach ręcz­ną ro­bót­kę…

– Oto i her­ba­ta – po­wie­dzia­ła Ur­su­la. – Dzię­ki, Tony.

Obok mnie wy­rósł ja­kiś mło­dy męż­czy­zna, któ­ry przy­niósł pro­wi­zo­rycz­ną tacę z ko­lo­ro­wy­mi kub­ka­mi i wy­peł­nio­nym cu­krem sta­rym sło­ikiem po dże­mie. Po­sta­wił ją na sto­li­ku do kawy i Ur­su­la za­czę­ła roz­da­wać kub­ki. Ruth po­da­ła mi je­den z nich.

– Mamo, co się dzie­je? – Wy­cią­gnę­ła chu­s­tecz­kę i się­gnę­ła w kie­run­ku mo­jej twa­rzy. – Źle się czu­jesz?

Wte­dy po­czu­łam, że mam wil­got­ne po­licz­ki.

Spra­wił to aro­mat her­ba­ty. I fakt, że sie­dzia­łam tu, w tym po­ko­ju, na tej ka­na­pie. Cię­żar daw­nych wspo­mnień. Se­kre­tów, któ­re dłu­go trzy­ma­no w ta­jem­ni­cy. Zde­rze­nie prze­szło­ści z te­raź­niej­szo­ścią.

– Gra­ce? Po­dać ci coś? – To py­ta­nie pa­dło z ust Ur­su­li.

– Może przy­krę­cić ogrze­wa­nie?

– Będę mu­sia­ła od­wieźć ją do domu. – Zno­wu ode­zwa­ła się Ruth. – Wie­dzia­łam, że to nie jest do­bry po­mysł. To dla niej zde­cy­do­wa­nie zbyt wie­le wra­żeń.

Tak, chcia­łam wra­cać do domu. Chcia­łam zna­leźć się w domu. Po­czu­łam, jak czy­jeś ręce dźwi­ga­ją mnie w górę, wsa­dza­ją mi la­skę w dłoń. Wo­kół wi­ro­wa­ły ja­kieś gło­sy.

– Prze­pra­szam – po­wie­dzia­łam, nie bar­dzo wie­dząc do kogo.

– Po pro­stu je­stem bar­dzo zmę­czo­na. – Bar­dzo zmę­czo­na. To wszyst­ko było tak daw­no temu.

Bo­la­ły mnie sto­py: bun­to­wa­ły się prze­ciw­ko uci­sko­wi bu­tów. Ktoś – chy­ba Ur­su­la – wy­cią­gnę­ła rękę, żeby mnie pod­trzy­mać. Zim­ny wiatr ude­rzył mnie w mo­kre po­licz­ki.

Po­tem zna­la­złam się w sa­mo­cho­dzie Ruth, a obok prze­my­ka­ły domy, drze­wa i zna­ki dro­go­we.

– Nie martw się, mamo, już po wszyst­kim – po­wie­dzia­ła Ruth. – To moja wina. Nig­dy nie po­win­nam była się na to zgo­dzić.

Po­ło­ży­łam dłoń na jej ra­mie­niu i po­czu­łam, jaka jest spię­ta.

– Po­win­nam była za­ufać in­stynk­to­wi – wy­rzu­ca­ła so­bie.

– Głu­pio po­stą­pi­łam.

Za­mknę­łam oczy. Wsłu­cha­łam się w szum chłod­ni­cy, w rytm wy­cie­ra­czek, war­kot sa­mo­cho­du.

– Już po wszyst­kim, te­raz bę­dziesz mo­gła tro­chę od­po­cząć – po­wie­dzia­ła Ruth. – Je­dziesz do domu. Już nig­dy nie bę­dziesz mu­sia­ła tam wra­cać.

Uśmiech­nę­łam się i po­czu­łam, że od­pły­wam.

Za póź­no, już je­stem w domu. Wró­ci­łam.Wszystko co dobre

Nie zda­wa­łam so­bie spra­wy, że w po­ko­ju bę­dzie aż tak ciem­no. Był to pierw­szy re­ci­tal, jaki kie­dy­kol­wiek wi­dzia­łam, cho­ciaż zda­rzy­ło mi się kie­dyś zo­ba­czyć ka­wa­łek te­atrzy­ku ku­kieł­ko­we­go, gdy mat­ka za­bra­ła mnie w od­wie­dzi­ny do jej sio­stry Dee do Bri­gh­ton. Okna po­za­sła­nia­no czar­ny­mi ko­ta­ra­mi i je­dy­ny­mi źró­dła­mi świa­tła były czte­ry lam­py wy­do­by­te ze stry­chu. Oświe­tla­ły przed­nią część sce­ny żół­ty­mi sno­pa­mi, rzu­ca­jąc świa­tło w górę i ota­cza­jąc ak­to­rów upior­ną po­świa­tą.

Na sce­nie sta­ła Fan­ny i śpie­wa­jąc ostat­nie sło­wa The Wed­ding Gli­de⁵, trze­po­ta­ła rzę­sa­mi i pi­skli­wie prze­cią­ga­ła dźwię­ki. Ostat­nie G od­śpie­wa­ła ostrym F i pu­blicz­ność uprzej­mie ob­sy­pa­ła ją okla­ska­mi. Fan­ny uśmiech­nę­ła się i dy­gnę­ła z fał­szy­wą skrom­no­ścią, a jej ko­kie­te­rię przy­ćmi­ły do­syć gwał­tow­ne ru­chy kur­ty­ny po­sztur­chi­wa­nej z dru­giej stro­ny przez czy­jeś łok­cie i re­kwi­zy­ty na­le­żą­ce do na­stęp­ne­go aktu.

Kie­dy Fan­ny ze­szła ze sce­ny, kie­ru­jąc się w lewą stro­nę, z pra­wej wkro­czy­li Em­me­li­ne i Da­vid, odzia­ni w togi. Przy­nie­śli trzy dłu­gie tycz­ki i prze­ście­ra­dło, z któ­rych szyb­ko ufor­mo­wa­li prak­tycz­ny, lecz nie­co ko­śla­wy na­miot. Uklę­kli przed nim i trwa­li w tej po­zy­cji, do­pó­ki na wi­dow­ni nie za­pa­dło mil­cze­nie.

W gó­rze roz­legł się ja­kiś głos.

– Pa­nie i pa­no­wie. Oto sce­na z Księ­gi Liczb.

Roz­legł się po­mruk apro­ba­ty.

Głos:

– Ze­chciej­cie wy­obra­zić so­bie daw­ne cza­sy i ro­dzi­nę ko­czu­ją­cą na sto­ku wzgó­rza. Brat i sio­stra spo­ty­ka­ją się na osob­no­ści, aby po­roz­ma­wiać o nie­daw­nym ślu­bie dru­gie­go bra­ta.

Ci­che okla­ski.

Wte­dy Em­me­li­ne prze­mó­wi­ła prze­ję­tym gło­sem:

– Ależ bra­cie, cóż uczy­nił Moj­żesz?

– Wziął so­bie żonę – do­syć we­so­ło od­parł Da­vid.

– Ale ona nie jest jed­ną z nas – po­wie­dzia­ła Em­me­li­ne, mie­rząc wzro­kiem pu­blicz­ność.

– Nie – przy­znał Da­vid. – Masz ra­cję, sio­stro. Ona jest Etiop­ką.

Em­me­li­ne po­krę­ci­ła gło­wą, a jej twarz przy­bra­ła wy­raz nad­mier­ne­go zmar­twie­nia.

– Oże­nił się z ko­bie­tą spo­za kla­nu. Cóż się z nim sta­nie?

Na­gle zza kur­ty­ny roz­legł się do­no­śny czy­sty głos – tak moc­ny, jak­by po­cho­dził z ko­smo­su (a praw­do­po­dob­nie był to ka­wał tek­tu­ry zwi­nię­ty w ru­lon):

– Aaro­nie! Mi­riam!

Em­me­li­ne z wiel­kim za­an­ga­żo­wa­niem ode­gra­ła bo­jaź­li­we za­cie­ka­wie­nie.

– Tu mówi Bóg. Wasz Oj­ciec. Zbliż­cie się do ta­ber­na­ku­lum.

Em­me­li­ne i Da­vid po­stą­pi­li zgod­nie z na­ka­zem, prze­miesz­cza­jąc się spod ko­śla­we­go wi­gwa­mu na skraj sce­ny. Mi­go­czą­ce lam­py rzu­ci­ły ich cie­nie na roz­wie­szo­ne w głę­bi prze­ście­ra­dło.

Moje oczy przy­zwy­cza­iły się do ciem­no­ści i mo­głam roz­po­znać nie­któ­rych człon­ków pu­blicz­no­ści, do­strze­ga­jąc zna­jo­me syl­wet­ki. W pierw­szym rzę­dzie zaj­mo­wa­nym przez ele­ganc­ko odzia­ne pa­nie do­strze­głam ob­wi­słe po­licz­ki lady Cle­men­ti­ne i ka­pe­lusz z pió­ra­mi na­le­żą­cy do lady Vio­let. Kil­ka rzę­dów za nimi sie­dzie­li ma­jor i jego żona. Nie­co bli­żej mnie pan Fre­de­rick z pod­nie­sio­ną gło­wą i nogą za­ło­żo­ną na nogę oraz wzro­kiem wbi­tym pro­sto przed sie­bie. Przyj­rza­łam się jego pro­fi­lo­wi. Wy­glą­dał ja­koś in­a­czej. Mi­go­czą­ce w pół­mro­ku świa­tła nada­ły jego ko­ściom po­licz­ko­wym tru­pi wy­gląd, a oczy wy­glą­da­ły tak, jak gdy­by były ze szkła. Oczy. Nie miał oku­la­rów. Nig­dy wcze­śniej go bez nich nie wi­dzia­łam.

Bóg za­czął ob­wiesz­czać swój wy­rok i po­now­nie sku­pi­łam się na sce­nie.

– Mi­riam i Aaro­nie. Czyż nie ba­li­ście się mó­wić prze­ciw­ko mo­je­mu słu­dze Moj­że­szo­wi?

– Prze­pra­sza­my, Oj­cze – po­wie­dzia­ła Em­me­li­ne. – My tyl­ko…

– Do­syć! Ścią­gnę­li­ście na sie­bie mój gniew!

Roz­legł się grzmot (chy­ba ude­rze­nie w bę­ben) i wi­dzo­wie pod­sko­czy­li ze stra­chu. Za kur­ty­ną uniósł się kłąb dymu i roz­pro­szył się nad sce­ną.

Lady Vio­let wy­da­ła z sie­bie okrzyk, a Da­vid uspo­ko­ił ją szep­tem:

– Wszyst­ko w po­rząd­ku, bab­ciu. To tyl­ko część przed­sta­wie­nia.

Kil­ka osób ci­cho za­chi­cho­ta­ło.

– Ścią­gnę­li­ście na sie­bie mój gniew! – wście­kle za­wo­ła­ła Han­nah, uci­sza­jąc pu­blicz­ność. – Cór­ko – po­wie­dzia­ła, a Em­me­li­ne od­wró­ci­ła się od wi­dow­ni i wbi­ła wzrok w rzed­ną­cy kłąb dymu. – Nie­chaj twarz two­ja po­kry­je się trą­dem!

Dło­nie Em­me­li­ne po­wę­dro­wa­ły ku twa­rzy.

– Nie! – za­wo­ła­ła. Wy­trwa­ła chwi­lę w tej dra­ma­tycz­nej po­zie, po czym od­wró­ci­ła się do pu­blicz­no­ści, aby uka­zać swe ob­li­cze.

Wszy­scy wy­da­li z sie­bie stłu­mio­ny okrzyk. Osta­tecz­nie dzie­ci zre­zy­gno­wa­ły z ma­ski i za­miast tego zde­cy­do­wa­ły się na garść tru­skaw­ko­we­go dże­mu ze śmie­ta­ną, któ­ry po roz­sma­ro­wa­niu na twa­rzy da­wał od­py­cha­ją­cy efekt.

– A to urwi­sy – roz­legł się ura­żo­ny szept pani Town­send.

– Po­wie­dzia­ły mi, że po­trze­bu­ją dże­mu do cie­płych ba­be­czek!

– Synu – oświad­czy­ła Han­nah po od­po­wied­nio dra­ma­tycz­nej chwi­li mil­cze­nia. – Po­peł­ni­łeś ten sam grzech, a jed­nak nie po­tra­fię się na cie­bie gnie­wać.

– Dzię­ku­ję, Oj­cze – po­wie­dział Da­vid.

– Czy bę­dziesz pa­mię­tał, aby nie roz­ma­wiać już wię­cej o żo­nie bra­ta twe­go?

– Tak, Pa­nie.

– W ta­kim ra­zie mo­żesz odejść.

– Ależ, Pa­nie – po­wie­dział Da­vid, ukry­wa­jąc uśmiech, gdy wy­cią­gał dłoń w stro­nę Em­me­li­ne. – Bła­gam, ulecz moją sio­strę.

Pu­blicz­ność mil­cza­ła w ocze­ki­wa­niu na od­po­wiedź Pana.

– Nie – od­parł Bóg. – Ra­czej tego nie zro­bię. Zo­sta­nie wy­gna­na z obo­zu na sie­dem dni. Do­pie­ro póź­niej bę­dzie­cie mo­gli przy­jąć ją po­now­nie.

Kie­dy Em­me­li­ne osu­nę­ła się na ko­la­na, a Da­vid po­ło­żył dłoń na jej ra­mie­niu, po le­wej stro­nie sce­ny wy­ło­ni­ła się Han­nah. Cała pu­blicz­ność wstrzy­ma­ła od­dech. Była nie­na­gan­nie odzia­na w mę­ski strój: mia­ła gar­ni­tur, cy­lin­der, la­secz­kę, kie­szon­ko­wy ze­ga­rek, a na czub­ku jej nosa spo­czy­wa­ły oku­la­ry pana Fre­de­ric­ka. Wy­szła na śro­dek sce­ny, wy­ma­chu­jąc la­secz­ką jak praw­dzi­wy dan­dys. Kie­dy prze­mó­wi­ła, jej głos brzmiał jak do­sko­na­ła imi­ta­cja gło­su jej ojca.

– Moja cór­ka na­uczy się, że inne za­sa­dy obo­wią­zu­ją dziew­czę­ta i inne chłop­ców. – Wzię­ła głę­bo­ki od­dech i po­pra­wi­ła cy­lin­der. – In­a­czej cze­ka nas pro­sta dro­ga do wy­cho­wa­nia su­fra­żyst­ki.

Pu­blicz­ność sie­dzia­ła jak za­klę­ta, roz­dzia­wia­jąc usta ze zdzi­wie­nia.

Służ­ba była rów­nie wstrzą­śnię­ta. Na­wet w ciem­no­ści wi­dzia­łam, jak zbla­dła twarz pana Ha­mil­to­na. Wy­jąt­ko­wo nie miał po­ję­cia, jak na­le­ży się za­cho­wać w ta­kiej sy­tu­acji, i re­ali­zo­wał swo­je nie­złom­ne po­czu­cie obo­wiąz­ku, pod­trzy­mu­jąc pa­nią Town­send, któ­ra nie do­szła jesz­cze do sie­bie po zmar­no­wa­niu dże­mu, po­chy­li­ła się do przo­du i osu­nę­ła na bok.

Mój wzrok od­na­lazł pana Fre­de­ric­ka. Nadal sie­dział na swo­im miej­scu, sztyw­ny jak­by kij po­łknął. Po chwi­li za­uwa­ży­łam, że jego ra­mio­na za­czy­na­ją dy­go­tać i wy­stra­szy­łam się, że za­raz wpad­nie w szał, o któ­rym na­po­mknę­ła mi Nan­cy. Dzie­ci sta­ły na sce­nie za­sty­głe ni­czym żywy ob­raz i przy­po­mi­na­jąc lal­ki za­mknię­te w ma­łym dom­ku, pa­trzy­ły na pu­blicz­ność, któ­ra wle­pia­ła w nie wzrok.

Han­nah była ucie­le­śnie­niem spo­ko­ju, a na jej twa­rzy ma­lo­wał się wy­raz nie­win­no­ści. Chy­ba prze­lot­nie spoj­rza­ła mi w oczy i od­nio­słam wra­że­nie, że na jej ustach po­ja­wił się cień uśmie­chu. Nie mo­głam się po­wstrzy­mać: ja rów­nież się uśmiech­nę­łam i spo­waż­nia­łam do­pie­ro wte­dy, gdy Nan­cy spoj­rza­ła na mnie ką­tem oka i dała mi kuk­sań­ca w bok.

Roz­pro­mie­nio­na Han­nah wzię­ła za ręce Em­me­li­ne i Da­vi­da, po czym wszy­scy tro­je zro­bi­li krok na­przód i wy­ko­na­li ukłon. Kie­dy to zro­bi­li, odro­bi­na dże­mu zmie­sza­ne­go ze śmie­ta­ną od­kle­iła się od twa­rzy Em­me­li­ne i wy­lą­do­wa­ła na naj­bliż­szej lam­pie.

– Pro­szę bar­dzo – roz­legł się wy­so­ki głos na wi­dow­ni. Na­le­żał do lady Cle­men­ti­ne. – Pe­wien mój zna­jo­my po­znał w In­diach trę­do­wa­te­go. Pod­czas go­le­nia jego nos od­padł do­kład­nie w taki sam spo­sób.

Dla pana Fre­de­ric­ka tego już było za wie­le. Spoj­rzał Han­nah w oczy i par­sk­nął śmie­chem. Nig­dy w ży­ciu nie sły­sza­łam ta­kie­go śmie­chu: był za­raź­li­wy dzię­ki swej szcze­ro­ści. Je­den gość po dru­gim za­czy­nał mu wtó­ro­wać, choć za­uwa­ży­łam, że lady Vio­let nie do­łą­czy­ła do roz­ba­wio­nych wi­dzów.

Nie po­tra­fi­łam po­wstrzy­mać się od śmie­chu, spon­ta­nicz­ne­go i prze­peł­nio­ne­go po­czu­ciem ulgi, aż w koń­cu Nan­cy syk­nę­ła mi do ucha:

– Do­syć, moja pan­no. Te­raz mo­żesz po­móc mi przy ko­la­cji.

Ża­ło­wa­łam, że nie mogę obej­rzeć po­zo­sta­łej czę­ści re­ci­ta­lu, lecz zo­ba­czy­łam wszyst­ko, co chcia­łam. Kie­dy wy­szły­śmy z po­ko­ju i ru­szy­ły­śmy ko­ry­ta­rzem, sły­sza­łam, jak milk­ną bra­wa i re­ci­tal to­czy się da­lej. I po­czu­łam, że wy­peł­nia mnie dziw­na ener­gia.

*

Gdy za­nio­sły­śmy do sa­lo­nu przy­go­to­wa­ną przez pa­nią Town­send ko­la­cję i fi­li­żan­ki kawy oraz jesz­cze raz po­pra­wi­ły­śmy po­dusz­ki na fo­te­lach, re­ci­tal do­biegł koń­ca i za­czę­li na­pły­wać go­ście w ko­lej­no­ści od­po­wia­da­ją­cej ich ran­dze: naj­pierw lady Vio­let i ma­jor Jo­na­than, na­stęp­nie lord Ash­bu­ry i lady Cle­men­ti­ne, a na koń­cu pan Fre­de­rick z Je­mi­mą i Fan­ny. Do­my­śli­łam się, że dzie­ci nadal są na gó­rze.

Kie­dy usie­dli, Nan­cy usta­wi­ła tacę z kawą tak, aby lady Vio­let mo­gła roz­lać ją do fi­li­ża­nek. Pod­czas gdy zgro­ma­dze­ni wo­kół niej go­ście ci­cho roz­ma­wia­li, lady Vio­let po­chy­li­ła się w kie­run­ku fo­te­la pana Fre­de­ric­ka i uśmie­cha­jąc się po­wścią­gli­wie, po­wie­dzia­ła:

– Roz­pusz­czasz te dzie­ci, Fre­de­ric­ku.

Pan Fre­de­rick za­ci­snął usta. Do­my­śli­łam się, że taka kry­ty­ka nie jest mu obca.

Sku­pia­jąc wzrok na ka­wie, lady Vio­let po­wie­dzia­ła:

– Te­raz ich wy­głu­py mogą ci się wy­da­wać za­baw­ne, ale pew­ne­go dnia po­ża­łu­jesz swo­jej po­błaż­li­wo­ści. Po­zwo­li­łeś im zdzi­czeć. Zwłasz­cza Han­nah. Nic tak nie nisz­czy uro­ku mło­dej damy jak im­per­ty­nen­cja in­te­lek­tu.

Wy­ra­ziw­szy swą dez­apro­ba­tę, lady Vio­let wy­pro­sto­wa­ła się, zro­bi­ła minę wy­ra­ża­ją­cą ser­decz­ną uprzej­mość i po­da­ła kawę lady Cle­men­ti­ne.

Jak moż­na było prze­wi­dzieć, roz­mo­wa sku­pi­ła się na kon­flik­cie w Eu­ro­pie i praw­do­po­do­bień­stwie przy­stą­pie­nia Wiel­kiej Bry­ta­nii do woj­ny.

– Bę­dzie woj­na. Jak za­wsze – rze­czo­wo stwier­dzi­ła lady Cle­men­ti­ne, bio­rąc po­da­wa­ną jej kawę, po czym głę­bo­ko wci­snę­ła po­ślad­ki w ulu­bio­ny fo­tel lady Vio­let. Mó­wi­ła co­raz bar­dziej pi­skli­wym gło­sem: – I wszy­scy bę­dzie­my cier­pieć. Męż­czyź­ni, ko­bie­ty i dzie­ci. Niem­cy nie są tak ucy­wi­li­zo­wa­ni jak my. Będą plą­dro­wać na­sze wsie, mor­do­wać dzie­ci w łó­żecz­kach i znie­wa­lać na­sze ko­bie­ty, aby­śmy mo­gły im ro­dzić ma­łych szko­pów. Za­pa­mię­taj moje sło­wa, bo bar­dzo rzad­ko się mylę. Nim lato do­bie­gnie koń­ca, bę­dzie­my pro­wa­dzić woj­nę.

– Z pew­no­ścią prze­sa­dzasz, Cle­men­ti­ne – za­pro­te­sto­wa­ła lady Vio­let. – Woj­na, je­śli w ogó­le wy­buch­nie, nie może być aż tak okrop­na. W koń­cu ży­je­my w no­wo­żyt­nych cza­sach.

– Masz ra­cję – po­wie­dział lord Ash­bu­ry. – To bę­dzie woj­na dwu­dzie­ste­go wie­ku, zu­peł­nie nowa roz­gryw­ka. Że nie wspo­mnę o tym, iż ża­den szkop nie od­wa­ży się pod­nieść ręki na An­gli­ka.

– Może nie po­win­nam tego mó­wić – wtrą­ci­ła Fan­ny, sa­do­wiąc się na krań­cu szez­lon­ga i z prze­ję­ciem po­trzą­sa­jąc lo­ka­mi – ale mam na­dzie­ję, że woj­na wy­buch­nie. – Spoj­rza­ła z wa­ha­niem na lady Cle­men­ti­ne. – Oczy­wi­ście nie mam na my­śli tego ca­łe­go plą­dro­wa­nia i za­bi­ja­nia, cio­ciu, ani też ro­dze­nia szko­pom dzie­ci. To z pew­no­ścią by mi się nie spodo­ba­ło. Ale tak bar­dzo uwiel­biam pa­trzeć na męż­czyzn w mun­du­rach. – Rzu­ci­ła ukrad­ko­we spoj­rze­nie w stro­nę ma­jo­ra Jo­na­tha­na, po czym po­now­nie sku­pi­ła się na roz­mów­cach. – Dziś do­sta­łam list od mo­jej przy­ja­ciół­ki Mar­ge­ry… Pa­mię­tasz Mar­ge­ry, praw­da, cio­ciu Clem?

Lady Cle­men­ti­ne za­trze­po­ta­ła cięż­ki­mi po­wie­ka­mi.

– Nie­ste­ty, tak. Nie­mą­dra dziew­czy­na o pro­win­cjo­nal­nych ma­nie­rach. – Po­chy­li­ła się w kie­run­ku lady Vio­let. – Wiesz, wy­cho­wa­na w Du­bli­nie. Ir­landz­ka ka­to­licz­ka: nic do­dać, nic ująć.

Zer­k­nę­łam na Nan­cy, któ­ra wła­śnie po­da­wa­ła kost­ki cu­kru, i za­uwa­ży­łam, jak sztyw­nie­ją jej ple­cy. Za­uwa­ży­ła moje spoj­rze­nie i zro­bi­ła gniew­ną minę.

– Cóż – cią­gnę­ła Fan­ny. – Mar­ge­ry spę­dza wraz z ro­dzi­ną wa­ka­cje nad mo­rzem i po­wie­dzia­ła, że kie­dy spo­tka­ła się na dwor­cu z mat­ką, po­cią­gi były wy­peł­nio­ne po brze­gi re­zer­wi­sta­mi spie­szą­cy­mi do kwa­ter. To ta­kie eks­cy­tu­ją­ce.

– Fan­ny, ko­cha­nie – po­wie­dzia­ła lady Vio­let, pod­no­sząc wzrok znad dzban­ka z kawą. – Uwa­żam, że pra­gnie­nie woj­ny z po­wo­du zwy­kłej eks­cy­ta­cji jest ra­czej w złym gu­ście. Zgo­dzisz się ze mną, mój dro­gi Jo­na­tha­nie?

Ma­jor, któ­ry stał przy zga­szo­nym ko­min­ku, na­gle się wy­pro­sto­wał.

– Cho­ciaż nie po­pie­ram mo­ty­wa­cji Fan­ny, mu­szę po­wie­dzieć, że po­dzie­lam jej sen­ty­ment. Ja, na przy­kład, mam na­dzie­ję, że przy­stą­pi­my do woj­ny. Na ca­łym kon­ty­nen­cie za­pa­no­wał pa­skud­ny ba­ła­gan, wy­bacz­cie do­sad­ne okre­śle­nie, lecz tak wła­śnie jest. Eu­ro­pa po­trze­bu­je do­brej sta­rej Bry­ta­nii, któ­ra wkro­czy do ak­cji i za­pro­wa­dzi po­rzą­dek. Da tym szko­pom po­rząd­ne­go łup­nia.

W ca­łym po­ko­ju roz­legł się aplauz. Je­mi­ma po­kle­pa­ła ma­jo­ra po ra­mie­niu, a jej ma­leń­kie oczka roz­pro­mie­ni­ły się i spoj­rza­ły na nie­go z uwiel­bie­niem.

Sta­ry lord Ash­bu­ry ener­gicz­nie pyk­nął faj­kę.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: