Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Dym i lustra. Wydanie rozszerzone - ebook

Wydawnictwo:
Tłumacz:
Data wydania:
1 stycznia 2004
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
32,15

Dym i lustra. Wydanie rozszerzone - ebook

Nowe, rozszerzone wydanie zbioru historii z krain `po drugiej stronie lustra`. Opowiadają o wydarzeniach zabawnych, wzruszających, budzących grozę lub po prostu cudownych, łączy je niezwykła sugestywność i oryginalność kreowanych wizji.

Kategoria: Fantastyka
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-7480-312-0
Rozmiar pliku: 1,1 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Wróżąc z wnętrzności: Rondo

– Chcę przez to powiedzieć – powiedziała – że jedno jest nie do uniknięcia: to, że się rośnie.

– Jedno jest nie do uniknięcia, ale dwoje może tego uniknąć – powiedział Humpty Dumpty. – Przy odpowiedniej współpracy z kimś mogłabyś poprzestać na siódmym roku życia.

– Lewis Carroll: O tym, co Alicja odkryła po Drugiej Stronie Lustra, przeł. Maciej Słomczyński.

Nazwą to szczęściem, przypadkiem bądź Losem,
Karty i gwiazdy, co wieszczą do woli.
Jutrzejszy dzień nastaje, co swawoli
Dzisiejszych grzeszków cenę nam przynosi.
Chcesz poznać przyszłość, miła? Czekaj, proszę,
Odpowiem na pytania twe, powoli,
Nazwą to szczęściem, przypadkiem bądź Losem,
Karty i gwiazdy, co wieszczą do woli.

Przyjdę do ciebie nocą, miła, bosy,
Ty mnie nie dojrzysz, choć chłód cię zaboli,
Zaśniesz, a ja się nasycę do woli,
I na talerzu przyszłość ci przyniosę,
Nazwą to szczęściem, przypadkiem bądź Losem.Rycerskość

Pani Whitaker znalazła świętego Graala; leżał pod starym futrem.

Każdego czwartkowego popołudnia, choć jej nogi nie były już tak sprawne jak kiedyś, pani Whitaker wybierała się na spacer na pocztę. Tam odbierała emeryturę. W drodze powrotnej wpadała do sklepu Oxfam.

W sklepie Oxfam sprzedawano stare ubrania, drobiazgi, bibeloty, najróżniejsze różności oraz mnóstwo starych książek. Wszystkie zostały oddane za darmo; śmieci z drugiej ręki, często pochodzące z domów zmarłych. Wszelkie zyski przekazywano na cele dobroczynne.

W sklepie pracowali wyłącznie ochotnicy. Tego dnia za ladą stała Marie, siedemnastolatka z lekką nadwagą, ubrana w workowatą liliową bluzę, wyglądającą, jakby także pochodziła ze sklepowych półek.

Marie siedziała przy kasie; przed sobą rozłożyła pismo Nowoczesna kobieta. Wypełniała właśnie test „Odkryj swoją ukrytą osobowość”. Od czasu do czasu zaglądała na koniec i sprawdzała punktację przypisaną do odpowiedzi A, B lub C, dopiero potem podejmując decyzję, którą z nich wybrać.

Pani Whitaker dreptała po sklepie.

Zauważyła, że wciąż nie sprzedali wypchanej kobry. Czekała tu już pół roku, obrastając kurzem. Jej szklane oczy spoglądały gniewnie na wieszaki z ubraniami, a także szafę pełną obtłuczonej porcelany i pogryzionych zabawek.

Pani Whitaker pogłaskała ją w przelocie po głowie.

Z półki z książkami wybrała dwie powieści wydawnictwa Mills & Boon – Jej wzburzoną duszę i Jej drżące serce, każdą po szylingu. Z namysłem przyjrzała się pustej butelce po Mateus Rosé nakrytej ozdobnym abażurem, w końcu jednak uznała, że nie miałaby jej gdzie postawić.

Przysunęła wyleniałe futro, ostro śmierdzące naftaliną. Pod futrem leżała laska i poplamiony wodą egzemplarz książki Romanse i legendy rycerskie A.R. Hope Moncrieffa, wyceniony na pięć pensów. Obok książki spoczywał na boku święty Graal. Na spodzie podstawki umieszczono okrągłą nalepkę, na której flamastrem wypisano cenę: 30 pensów.

Pani Whitaker podniosła zakurzony srebrny kielich i przyjrzała mu się uważnie przez grube szkła okularów.

– Ładny – zawołała do Marie.

Marie wzruszyła ramionami.

– Wyglądałby ładnie na kominku.

Ponowne wzruszenie ramion.

Pani Whitaker podała Marie pięćdziesiąt pensów i otrzymała dziesięć pensów reszty oraz brązową papierową torbę, do której schowała książki i świętego Graala. Ruszyła do rzeźnika, gdzie kupiła ładny kawałek wątróbki. Potem wróciła do domu.

Wnętrze kielicha pokrywała gruba warstwa czerwonobrązowego kurzu. Pani Whitaker umyła go ostrożnie, po czym na godzinę pozostawiła w zlewie, w ciepłej wodzie z odrobiną octu.

Następnie wypolerowała kielich pastą do metalu, a gdy zaczął lśnić, postawiła go na kominku w salonie, pomiędzy małym melancholijnym bassetem z porcelany i zdjęciem nieżyjącego męża, Henry’ego, na plaży we Frinton w 1953 roku.

Miała rację: wyglądał ładnie.

Tego dnia na obiad zjadła panierowaną wątróbkę z cebulką. Była pyszna.

Następnego dnia wypadał piątek. W co drugi piątek panie Whitaker i Greenberg odwiedzały się nawzajem. Dziś przypadała kolej pani Greenberg. Usiadły w salonie, sącząc herbatę i chrupiąc makaroniki. Pani Whitaker wrzuciła do herbaty kostkę cukru. Pani Greenberg używała słodzika. Zawsze nosiła go w torebce w małym plastikowym pudełku.

– Ładny – zauważyła pani Greenberg, wskazując Graala. – Co to?

– Święty Graal – odparła pani Whitaker. – To kielich, z którego Jezus pił podczas Ostatniej Wieczerzy. Później, przy ukrzyżowaniu, zebrano weń Jego cudowną krew, gdy centurion przebił Mu bok.

Pani Greenberg pociągnęła pogardliwie nosem. Była Żydówką; nie znosiła wszystkiego, co niehigieniczne.

– No nie wiem – rzekła. – Ale kielich jest naprawdę bardzo ładny. Nasz Myron dostał podobny, kiedy wygrał zawody pływackie, tyle że na tamtym wygrawerowano jego nazwisko.

– Wciąż spotyka się z tą miłą dziewczyną? Fryzjerką?

– Bernice? O, tak. Planują nawet zaręczyny – oznajmiła pani Greenberg.

– To miłe – odparła pani Whitaker, sięgając po makaronik.

Pani Greenberg sama piekła makaroniki i przynosiła je co drugi piątek: małe, słodkie, jasnobrązowe ciasteczka posypane migdałami.

Rozmawiały o Myronie i Bernice, a także siostrzeńcu pani Whitaker, Rolandzie (pani Whitaker nie miała dzieci), oraz o przyjaciółce, pani Perkins, która złamała biodro i leżała w szpitalu, biedactwo.

W południe pani Greenberg pożegnała się. Pani Whitaker przyrządziła sobie na lunch grzankę z serem, a potem zażyła pigułki – białą, czerwoną i dwie małe, pomarańczowe.

Zadźwięczał dzwonek.

Pani Whitaker otwarła drzwi. Za progiem stał młody mężczyzna z sięgającymi ramion włosami, tak jasnymi, że zdawały się niemal białe. Miał na sobie lśniącą srebrną zbroję i biały płaszcz.

– Witam – rzekł.

– Witam – odparła pani Whitaker.

– Jestem w trakcie wyprawy.

– To miło – mruknęła nonszalancko pani Whitaker.

– Mogę wejść? – spytał.

Pani Whitaker pokręciła głową.

– Przykro mi, ale raczej nie.

– Poszukuję świętego Graala – powiedział młodzieniec. – Jest może tutaj?

– Ma pan przy sobie jakiś dokument? – Pani Whitaker wiedziała, że nie należy wpuszczać do domu obcych, gdy jest się starszą osobą i mieszka samotnie. Mogło to się skończyć opróżnieniem torebki albo czymś znacznie gorszym.

Młodzieniec cofnął się parę kroków ogrodową ścieżką. Jego wierzchowiec, potężny szary ogier, wielki jak perszeron, z wysoko uniesioną głową i lśniącymi, bystrymi oczami, stał przywiązany do furtki pani Whitaker. Rycerz pogrzebał w torbie przy siodle i powrócił, niosąc w dłoni zwój.

Podpisał go Artur, król Brytanii. Pismo informowało wszelkie osobistości, niezależnie od ich tytułu i rangi, że ten oto Galaad to Rycerz Okrągłego Stołu, który wyruszył na Prawą, Szlachetną Wyprawę. Poniżej widniał rysunek przedstawiający młodego mężczyznę. Był całkiem podobny.

Pani Whitaker skinęła głową. Oczekiwała raczej małej karty ze zdjęciem, ale to było znacznie bardziej imponujące.

– Chyba może pan wejść – rzekła.

Przeszli do kuchni. Nalała Galaadowi filiżankę herbaty, po czym zaprowadziła go do salonu.

Galaad ujrzał Graala, stojącego na kominku, i natychmiast ukląkł na jedno kolano. Starannie odstawił filiżankę na rdzawy dywan. Przenikający przez firanki promień słońca zalał jego twarz złotym blaskiem. Jasne włosy lśniły niczym srebrzysta aureola.

– Zaprawdę, to on, Sangraal – rzekł cicho. Trzykrotnie zamrugał, bardzo szybko, jakby chciał zdusić łzy zbierające się w jego jasnoniebieskich oczach.

Pochylił głowę w milczącej modlitwie.

Potem wstał i odwrócił się do pani Whitaker.

– Szlachetna pani, powierniczko Najświętszej Świętości, pozwól mi odejść stąd z błogosławionym kielichem, bym mógł zakończyć poszukiwania i wypełnić me zadanie.

– Słucham? – zdziwiła się pani Whitaker.

Galaad podszedł do kobiety i ujął jej stare dłonie.

– Moja wyprawa zakończona – rzekł. – W końcu odnalazłem Sangraala.

Pani Whitaker ściągnęła wargi.

– Zechcesz podnieść filiżankę i spodeczek?

Galaad z przepraszającą miną posłuchał.

– Nie. Raczej nie – oznajmiła pani Whitaker. – Podoba mi się tam, gdzie jest. Idealnie pasuje pomiędzy psem i zdjęciem mojego Henry’ego.

– Azaliż pragniesz złota? Czy tak? Pani, mogę ci przynieść złoto...

– Nie – rzekła pani Whitaker. – Dziękuję, nie chcę żadnego złota. To mnie nie interesuje.

Odprowadziła Galaada do frontowych drzwi.

– Miło cię było poznać.

Koń przechylał głowę nad ogrodzeniem, skubiąc płatki gladioli. Tuż obok na chodniku stała grupka dzieci z sąsiedztwa.

Galaad wyjął z torby kilka bryłek cukru i zademonstrował najodważniejszym dzieciom, jak się karmi konia. Dzieci zachichotały, kolejno unosząc wyprostowane dłonie. Jedna z dziewczynek pogładziła końskie chrapy.

Galaad jednym płynnym ruchem wskoczył na siodło. Obaj – koń i rycerz – odjechali uliczką Hawthorne Crescent.

Pani Whitaker odprowadziła ich wzrokiem. Potem westchnęła i wróciła do domu.

Weekend upłynął jej spokojnie.

W sobotę pojechała autobusem do Maresfield, by odwiedzić swego siostrzeńca Ronalda, jego żonę Euphonię i ich córki, Clarissę i Dillian. Zawiozła im ciasto z porzeczkami, domowej roboty.

W niedzielę rano pani Whitaker poszła do kościoła. Kościół parafialny Świętego Jakuba Młodszego był jak na jej gust nieco zanadto w stylu: „nie myśl o tym budynku jak o kościele, lecz jak o miejscu, w którym możesz spotykać się z podobnymi sobie przyjaciółmi”. Lubiła jednak proboszcza, wielebnego Bartholomew, jeśli tylko nie grał akurat na gitarze. Po mszy przez chwilę miała ochotę wspomnieć, że w jej salonie stoi Święty Graal, ale po namyśle zrezygnowała.

W poniedziałek rano pani Whitaker pracowała właśnie w ogrodzie na tyłach domu, na grządce z ziołami. Była z niej niezmiernie dumna: koperek, werbena, mięta, rozmaryn, tymianek i cały zagon pietruszki. Klęczała właśnie na ziemi i plewiła w grubych, zielonych ogrodowych rękawicach. Zbierała też pomrowy i wkładała do plastikowego worka. Jeśli chodzi o pomrowy, pani Whitaker miała niezmiernie miękkie serce. Zanosiła je na sam tył ogrodu, graniczący z linią kolejową, i przerzucała przez siatkę.

Ścięła nieco pietruszki na sałatkę. W tym momencie usłyszała czyjeś kaszlnięcie. Tuż za nią stał Galaad: wysoki i piękny. Jego zbroja lśniła w porannym słońcu. W dłoniach trzymał długą paczkę, owiniętą w natłuszczoną skórę.

– Wróciłem – rzekł.

– Witaj – odparła pani Whitaker. Wstała powoli i zdjęła rękawice. – Cóż – dodała – skoro już tu jesteś, mógłbyś mi pomóc.

Wręczyła mu worek pełen pomrowów i poleciła przerzucić je przez ogrodzenie.

Posłuchał.

Potem ruszyli do kuchni.

– Herbaty czy lemoniady?

– To samo co pani – odparł Galaad.

Pani Whitaker wyjęła z lodówki dzbanek domowej lemoniady i wysłała Galaada, by zerwał gałązkę mięty. Wybrała dwie wysokie szklanki. Starannie umyła miętę, włożyła kilka liści do każdej szklanki i nalała lemoniady.

– Czy twój koń czeka na zewnątrz?

– O, tak. Nazywa się Grizzel.

– I przypuszczam, że przybywasz z daleka?

– Z bardzo daleka.

– Rozumiem – mruknęła pani Whitaker. Wyjęła spod zlewu błękitną plastikową miskę. Do połowy napełniła ją wodą. Galaad wyniósł miskę Grizzelowi. Odczekał, aż koń się napije, i oddał pani Whitaker pustą miskę.

– A zatem – rzekła – przypuszczam, że wciąż szukasz Graala?

– Zaprawdę, nadal szukam Sangraala. – Galaad wziął z podłogi skórzany pakunek, położył go na stoliku deserowym i rozwinął. – W zamian oferuję ci, pani, to.

To był miecz. Jego klinga liczyła sobie niemal cztery stopy długości. Wyryto na niej słowa i eleganckie symbole. Rękojeść miał srebrno-złotą, zwieńczoną wielkim szlachetnym kamieniem.

– Bardzo ładny – powiedziała z powątpiewaniem pani Whitaker.

– Oto miecz Balmung – oznajmił Galaad – wykuty przez kowala Waylanda u zarania dziejów. Jego bliźniaczy brat to Flamberge. Ten, kto go nosi, jest niepokonany w bitwie, niezwyciężony, niezdolny do czynów tchórzliwych i nikczemnych. W rękojeści osadzono sardonyks Bircone, chroniący właściciela przed trucizną, wrzuconą do wina bądź piwa, i przed zdradą przyjaciół.

Pani Whitaker zerknęła na miecz.

– Musi być bardzo ostry – mruknęła po chwili.

– Może przeciąć na pół spadający włos. Więcej, nawet promień słońca – oznajmił z dumą Galaad.

– Może zatem lepiej by było, gdybyś go odłożył – zaproponowała pani Whitaker.

– Nie chcesz go, pani? – Galaad był wyraźnie zawiedziony.

– Nie, dziękuję – odparła pani Whitaker. Nagle pomyślała, że jej nieżyjącemu mężowi, Henry’emu, miecz mógłby się spodobać. Powiesiłby go na ścianie w gabinecie obok wypchanego karpia, którego złapał w Szkocji, i pokazywałby gościom.

Galaad ponownie okrył ostrze Balmunga natłuszczoną skórą i obwiązał białym sznurem. Siedział bez ruchu, niepocieszony.

Pani Whitaker zrobiła mu na drogę kanapki z serem topionym i ogórkiem. Zawinęła je w pergamin. Dorzuciła jabłko dla Grizzela. Galaad sprawiał wrażenie zadowolonego z prezentu.

Pomachała im na do widzenia.

Tego popołudnia wsiadła do autobusu i pojechała do szpitala spotkać się z panią Perkins, która wciąż leżała w łóżku z chorym biodrem. Biedactwo. Pani Whitaker przyniosła jej domowy keks, choć wyeliminowała z przepisu orzechy. Zęby pani Perkins nie były już tak mocne, jak kiedyś.

Wieczorem pooglądała przez krótką chwilę telewizję. Wcześnie położyła się spać.

We wtorek zadzwonił listonosz. Pani Whitaker sprzątała właśnie w składziku na strychu. I choć zeszła na dół, jej powolne, ostrożne kroki sprawiły, że nie zdążyła. Listonosz zostawił wiadomość, głoszącą, iż próbował dostarczyć paczkę, ale nikogo nie zastał.

Pani Whitaker westchnęła.

Włożyła awizo do torebki i ruszyła na pocztę.

Paczkę nadała jej siostrzenica, Shirelle, mieszkająca w Sydney w Australii. W środku były zdjęcia jej męża Wallace’a i dwóch córek, Dixie i Violet, oraz owinięta w watę muszla.

Pani Whitaker miała w sypialni kilka ozdobnych muszel. Na jej ulubionej wymalowano emalią widoczek z Bahamów. Dostała ją w prezencie od siostry Ethel, która zmarła w 1983 roku.

Schowała muszlę i zdjęcia do torby na zakupy, a że była już w okolicy, po drodze do domu zajrzała do sklepu Oxfam.

– Dzień dobry, pani W. – powitała ją Marie.

Pani Whitaker przyjrzała się jej. Marie miała usta pomalowane szminką (co prawda odcień niezupełnie jej pasował, a sama szminka nie została zbyt fachowo nałożona, ale – pomyślała pani Whitaker – to już jakiś początek) i elegancką spódnicę. Efekt był powalający.

– Witaj, moja droga – powiedziała pani Whitaker.

– W zeszłym tygodniu był u nas mężczyzna i pytał o ten drobiazg, który pani kupiła. Tamten metalowy kielich. Powiedziałam, gdzie mógłby panią znaleźć. Nie ma pani nic przeciw temu, prawda?

– Nie, moja droga – odparła pani Whitaker. – Już mnie znalazł.

– Był super. Naprawdę super – westchnęła z żalem Marie. – Strasznie mi się podobał. Miał też wielkiego, siwego konia i w ogóle – dokończyła. Pani Whitaker zauważyła z aprobatą, że dziewczyna trzyma się bardziej prosto.

Na półce znalazła nowy romans wydawnictwa Mills & Boon – Jej porywająca namiętność. Zabrała go, choć nie skończyła jeszcze dwóch poprzednich.

Podniosła też Romanse i legendy rycerskie i otworzyła. Książka pachniała pleśnią. Na pierwszej stronie czerwonym atramentem wypisano starannie: EX LIBRIS RYBAK.

Pani Whitaker odłożyła książkę.

Gdy wróciła do domu, Galaad już na nią czekał. Woził kolejno dzieci z sąsiedztwa na grzbiecie Grizzela.

– Cieszę się, że cię widzę – oznajmiła. – Mam kilka pudeł, które trzeba przesunąć.

Zaprowadziła go do schowka na poddaszu. Galaad posłusznie przesunął stare walizki, aby mogła dostać się do stojącej z tyłu szafy.

Wszystko wokół pokrywała gruba warstwa kurzu.

Pani Whitaker zatrzymała go tam przez większość popołudnia. Przesuwał rzeczy, podczas gdy ona ścierała kurz.

Na jednym policzku miał ranę. Nieco sztywno poruszał ręką.

Podczas porządków rozmawiali. Pani Whitaker opowiedziała mu o swym nieżyjącym mężu, Henrym. O tym, że spłaciła dom z ubezpieczenia i że ma mnóstwo rzeczy, ale nikogo, komu mogłaby je zostawić, chyba że Ronaldowi i jego żonie, ale oni lubią wyłącznie nowoczesne przedmioty. Opowiedziała, jak poznała męża podczas wojny, gdy Henry służył w ochotniczej służbie przeciwlotniczej, a ona nie dość szczelnie zaciągnęła zasłony w kuchni podczas zaciemnienia. Mówiła o potańcówkach za sześć pensów, o tym, jak wybrali się razem do Londynu, gdy skończyła się wojna, i jak pierwszy raz skosztowała wina.

Galaad opowiedział pani Whitaker o swej matce Elaine, niestałej i szalonej, a do tego czarownicy. O dziadku, królu Pellesie, dobrym, lecz nieco rozkojarzonym, i o młodości spędzonej w zamku Bliant na Wyspie Radości. A także o ojcu, w owym czasie kompletnie szalonym, którego znał pod przydomkiem „Le Chevalier Mal Fet”. W rzeczywistości był to Lancelot z Jeziora, największy z rycerzy, przebrany i pozbawiony rozumu. Mówił też o czasach, które spędził jako giermek w Camelocie.

O piątej po południu pani Whitaker rozejrzała się po schowku i uznała, iż panujący w nim porządek zasługuje na jej aprobatę. Otworzyła okno, by przewietrzyć pomieszczenie, po czym razem zeszli na dół do kuchni, gdzie nastawiła wodę.

Galaad usiadł za stołem.

Rozwiązał wiszącą u pasa skórzaną sakwę i wyjął z niej okrągły, biały kamień wielkości kuli do krykieta.

– Pani – rzekł. – To dla ciebie, jeśli oddasz mi Sangraala.

Pani Whitaker podniosła kamień. Był cięższy, niż na to wyglądał. Uniosła go do światła. W mlecznobiałym, półprzezroczystym wnętrzu połyskiwały srebrne iskierki, odbijające promienie popołudniowego słońca. Kamień wydawał się ciepły w dotyku.

Gdy go tak trzymała, ogarnęło ją dziwne uczucie. W głębi ducha poczuła wszechogarniający spokój. Pokój ducha – oto właściwe określenie. Czuła ukojenie.

Niechętnie odłożyła kamień na stół.

– Bardzo ładny – mruknęła.

– To Kamień Filozoficzny, który nasz praojciec Noe zawiesił na Arce, by rzucał światło w chwilach najgłębszego mroku. Kamień ów potrafi przemieniać zwykłe metale w złoto. Ma też inne cechy – oświadczył z dumą Galaad. – A to nie wszystko. Mam jeszcze coś. Proszę. – Wyjął z sakwy jajko i wręczył jej.

Jajko było wielkości jaja gęsiego: lśniąco czarne, pokryte szkarłatnymi i białymi cętkami. Gdy pani Whitaker go dotknęła, włoski na jej karku zjeżyły się nagle. Natychmiast poczuła ogarniające ją ciepło i poczucie wolności. Usłyszała trzask odległych płomieni. Przez ułamek sekundy wydało się jej, że szybuje nad światem, wznosi się i opada na ognistych skrzydłach.

Odłożyła jajko na stół obok Kamienia Filozoficznego.

– To Jajo Feniksa – rzekł Galaad. – Pochodzi z odległej Arabii. Pewnego dnia wykluje się z niego Feniks. A gdy nadejdzie czas, ptak zbuduje sobie płomienne gniazdo, złoży jajko i umrze, by odrodzić się w ogniu w późniejszej erze świata.

– Tak mi się właśnie zdawało – powiedziała pani Whitaker.

– I wreszcie, o pani – dodał Galaad – przyniosłem ci to.

Wyjął coś z sakwy i wręczył jej. To było jabłko, najwyraźniej wyrzeźbione z jednego wielkiego rubinu, z bursztynowym ogonkiem.

Nieco nerwowo ujęła je w dłoń. Zdawało się miękkie, złudnie delikatne. Jej palce naruszyły rubinową powierzchnię. Krwistoczerwony sok spłynął po dłoni pani Whitaker.

W kuchni rozszedł się niemal niedostrzegalny, magiczny zapach letnich owoców: malin, brzoskwiń, truskawek i czerwonych porzeczek. Jakby z daleka doszły ją głosy nucące pieśń do wtóru odległej muzyki.

– To jedno z jabłek Hesperyd – powiedział cicho Galaad. – Jeden kęs uleczy każdą chorobę bądź ranę, nieważne jak głęboką. Drugi przywraca młodość i urodę. Trzeci daje życie wieczne.

Pani Whitaker oblizała lepki sok z palców. Smakował niczym najlepsze wino.

W jednym momencie powróciła do niej przeszłość. Przypomniała sobie, jak to jest być młodą, mieć jędrne, szczupłe ciało, słuchające wszelkich poleceń. Biec wiejską dróżką z radością niegodną damy. Dostrzegać uśmiechy mężczyzn pozdrawiających ją, bo jest szczęśliwa, jest sobą.

Pani Whitaker spojrzała na sir Galaada, najszanowniejszego z rycerzy, siedzącego w jej kuchni w całym swym splendorze.

Westchnęła.

– To wszystko, co ci przyniosłem, pani – oznajmił Galaad. – Niełatwo było mi to zdobyć.

Pani Whitaker odłożyła rubinowy owoc na stół. Przyjrzała się uważnie Kamieniowi Filozoficznemu, Jaju Feniksa i Jabłku Życia.

Potem podreptała do salonu i spojrzała na kominek, na małego porcelanowego basseta, świętego Graala i zdjęcie nieżyjącego męża Henry’ego, z nagim torsem, uśmiechniętego, pałaszującego lody w czerni i bieli, niemal czterdzieści lat wcześniej.

Wróciła do kuchni. Czajnik zaczął już gwizdać. Nalała do imbryka odrobinę parującej wody, przepłukała go i wylała wrzątek. Następnie wsypała dwie łyżeczki herbaty i dodatkowo jedną do imbryka. Wlała resztkę wody. Wszystko to robiła w milczeniu.

W końcu odwróciła się do Galaada i spojrzała na niego.

– Schowaj to jabłko – poleciła stanowczo. – Nie powinieneś przynosić podobnych rzeczy starszym paniom. To niestosowne. – Na moment zawiesiła głos. – Resztę wezmę – dodała po chwili namysłu. – Będą ładnie wyglądały na kominku. Dwa za jeden, to uczciwa wymiana, jeśli chcesz znać moje zdanie.

Galaad rozpromienił się. Schował rubinowe jabłko do sakwy, ukląkł na podłodze i ucałował dłoń pani Whitaker.

– Przestań – poleciła. Rozlała herbatę do filiżanek. Na tę okazję wyjęła swą najlepszą, odświętną porcelanę.

Siedzieli w milczeniu, pijąc herbatę.

Gdy skończyli, przeszli do salonu. Galaad przeżegnał się i podniósł Graala.

Pani Whitaker ustawiła na jego miejscu Jajko i Kamień. Jajko cały czas przewracało się na bok. W końcu podparła je małym, porcelanowym pieskiem.

– Wyglądają bardzo ładnie – rzekła.

– O, tak – zgodził się Galaad – bardzo ładnie.

– Czy mogłabym dać ci coś do jedzenia? – spytała.

Pokręcił głową.

– Kawałek keksu – zdecydowała. – W tej chwili możesz myśleć, że ci się nie przyda, ale za kilka godzin podziękujesz mi za niego. Powinieneś też chyba skorzystać z toalety. Daj mi go, zapakuję ci.

Pokazała mu drogę do niewielkiej łazienki na końcu korytarza i pomaszerowała do kuchni, trzymając w ręku Graala. W spiżarni przechowywała świąteczny papier. Zapakowała weń Graala i przewiązała paczkę sznurkiem. Potem odcięła gruby kawał keksu i schowała do brązowej, papierowej torby wraz z bananem i kawałkiem topionego sera.

Galaad wrócił do niej. Wręczyła mu torbę i świętego Graala. Potem stanęła na palcach i ucałowała go w policzek.

– Miły z ciebie chłopiec – rzekła. – Uważaj na siebie.

Uścisnął ją, a ona wyprowadziła go z kuchni i zatrzasnęła za nim tylne drzwi. Nalała sobie kolejną filiżankę herbaty i zaczęła cicho płakać, ocierając oczy papierową chusteczką. Tętent kopyt oddalał się w głąb Hawthorne Crescent.

W środę pani Whitaker nie wychodziła z domu.

W czwartek wybrała się na pocztę, by odebrać emeryturę. Potem wpadła do sklepu Oxfam.

Nie znała stojącej za ladą kobiety.

– Gdzie Marie? – spytała.

Kobieta przy kasie – siwe włosy zabarwione błękitną płukanką, niebieskie okulary z brylancikami w kącikach – potrząsnęła głową i wzruszyła ramionami.

– Wyjechała z młodym mężczyzną – oznajmiła. – Na koniu. Coś takiego. Dziś powinnam pracować w sklepie w Heathfield. Musiałam prosić Johnny’ego, żeby mnie tu przywiózł, póki nie znajdziemy kogoś na zastępstwo.

– Ach tak – mruknęła pani Whitaker. – To miłe, że znalazła sobie młodzieńca.

– Dla niej może miłe – odparła kobieta przy kasie. – Ale niektórzy z nas powinni być dziś w Heathfield.

Na półce w głębi sklepu pani Whitaker znalazła zaśniedziały srebrny przedmiot z długim dzióbkiem. Wyceniono go na sześćdziesiąt pensów; tak przynajmniej głosiła mała papierowa nalepka. Przedmiot przypominał spłaszczony, wydłużony imbryk.

Wzięła też nową powieść, której nie czytała, zatytułowaną Jej niezwykła miłość. Położyła obie rzeczy przed kobietą.

– Sześćdziesiąt pięć pensów, moja droga – oznajmiła tamta, podnosząc srebrny bibelot. – Zabawny drobiazg, prawda? Dostaliśmy go dziś rano. – Jedną ściankę przedmiotu pokrywały wygrawerowane chińskie znaki. Miał też elegancki wygięty uchwyt. – To chyba pojemnik na oliwę?

– Nie, to nie pojemnik na oliwę – odparła pani Whitaker, która dokładnie wiedziała, z czym ma do czynienia. – To lampa.

Do uchwytu lampy brązowym sznurkiem przywiązano mały metalowy pierścień.

– Po zastanowieniu – dodała pani Whitaker – wezmę chyba tylko książkę.

Zapłaciła pięć pensów i odstawiła lampę tam, gdzie ją znalazła. Ostatecznie, pomyślała pani Whitaker w drodze do domu, i tak nie miałabym jej gdzie postawić.Mikołaj był...

starszy od grzechu, a jego broda nie mogła już bardziej posiwieć. Chciał umrzeć.

Krasnale, żyjące w jaskiniach Arktyki nie znały jego języka, rozmawiały jednak we własnej szczebiotliwej mowie, i kiedy nie pracowały w fabrykach, odprawiały niezrozumiałe rytuały.

Każdego roku zmuszały go, mimo protestów i płaczu, do wyjścia w Wieczną Noc. Podczas swoich podróży zatrzymywał się obok każdego dziecka na świecie i zostawiał mu przy łóżku niewidzialny krasnoludzki prezent. Dzieci spały, uwięzione w czasie.

Zazdrościł Prometeuszowi i Lokiemu, Syzyfowi i Judaszowi. Jego kara była cięższa.

Ho.

Ho.

Ho.Cena

Włóczędzy i wagabundzi mają swoje znaki, które zostawiają na słupach bram, drzewach i drzwiach, informując pobratymców o tym, jacy ludzie mieszkają w domach i na farmach. Podejrzewam, że koty także muszą stosować podobne znaki. Jak inaczej wyjaśnić, czemu tak wiele z nich zjawia się w ciągu roku pod naszymi drzwiami, wygłodniałych, zapchlonych i porzuconych?

Przyjmujemy je, pozbywamy się pcheł i kleszczy, karmimy i zabieramy do weterynarza. Płacimy za szczepienia i, o hańbo, każemy je kastrować.

One zaś zostają z nami: kilka miesięcy, rok, a czasem na zawsze.

Większość zjawia się w lecie. Mieszkamy na wsi, dokładnie w takiej odległości od miasta, by jego mieszkańcy porzucali zwierzęta akurat w naszej okolicy.

Nigdy nie zdarzyło się nam mieć więcej niż osiem kotów, rzadko miewamy mniej niż trzy. Aktualna kocia populacja w naszym domu wygląda następująco: Hermiona i Strączek, bura i czarna, szalone siostry, mieszkające w mym gabinecie na strychu i nie zadające się z resztą pospólstwa; Śnieżynka, błękitnooka długowłosa biała kotka, która całe lata żyła na swobodzie w lesie, nim w końcu zrezygnowała z wolności, przedkładając nad nią miękkie kanapy i łóżka; i wreszcie ostatnia, ale i największa, Mufka, przypominająca poduszkę, długowłosa szylkretowa córka Śnieżynki, pomarańczowo-czarno-biała, którą znalazłem jako maleńkie kociątko w naszym garażu, podduszoną i niemal martwą, z głową wsuniętą w starą siatkę do badmintona, i która zaskoczyła nas, nie umierając, lecz wyrastając na najpoczciwszego kota, jakiego zdarzyło mi się poznać.

No i jest jeszcze czarny kot, który nie ma innego imienia. Nazywamy go Czarnym Kotem. Zjawił się u nas niecały miesiąc temu. Z początku nie zorientowaliśmy się, że zamierza u nas zamieszkać. Wyglądał zbyt dobrze jak na bezpańskie zwierzę, był zbyt stary i żwawy jak na porzuconego. Przypominał małą panterę. Poruszał się niczym plama ciemności.

Pewnego dnia, latem, dostrzegłem go przyczajonego na zrujnowanej werandzie: na oko ośmio- lub dziewięcioletniego kocura o zielonozłotych oczach, bardzo przyjaznego i bardzo spokojnego. Uznałem, że pewnie należy do jakiegoś rolnika bądź rodziny z sąsiedztwa.

Wyjechałem na kilka tygodni, aby skończyć książkę, a kiedy wróciłem, on nadal siedział na werandzie, na starym kocim posłaniu, które znalazło mu jedno z dzieci. Zmienił się jednak niemal nie do poznania. Coś wyszarpało mu całe kępki futra, szarą skórę pokrywały głębokie zadrapania. Czubek jednego ucha miał odgryziony, pod okiem ziała głęboka rana, stracił też kawałek wargi. Wyglądał na zmęczonego i wychudzonego.

Zabraliśmy Czarnego Kota do weterynarza, która wypisała receptę na antybiotyki. Podawaliśmy mu je co wieczór wraz z miękkim kocim jedzeniem.

Zastanawialiśmy się, z czym walczył. Ze Śnieżynką, naszą piękną, drapieżną, białą królową? Z szopami? Oposem o ostrych zębach i szczurzym ogonie?

Co noc zadrapania stawały się coraz poważniejsze – jednego dnia bok kota pokryły świeże ukąszenia, następnego brzuch przecinały krwawe ślady szponów.

Wtedy zabrałem go do piwnicy, aby doszedł do siebie obok pieca i stosu kartonów. Był zdumiewająco ciężki, kiedy podniosłem go i zataszczyłem na dół wraz z koszykiem i kuwetą oraz wodą i jedzeniem. Zamknąłem za sobą drzwi. Gdy wyszedłem z piwnicy, musiałem obmyć zakrwawione ręce.

Został tam cztery dni. Z początku był zbyt słaby, żeby jeść. Rana pod okiem niemal go oślepiła. Kuśtykał i wlókł się powoli; ze skaleczonej wargi ściekała żółta ropa.

Schodziłem tam każdego ranka i wieczoru. Karmiłem go i podawałem mu antybiotyki zmieszane z karmą z puszki. Przemywałem najgorsze rany i przemawiałem do niego. Miał rozwolnienie i choć co dzień zmieniałem mu żwirek, w piwnicy cuchnęło pod niebiosa.

Cztery dni, które Czarny Kot spędził w piwnicy, były dla nas niedobrym okresem: najmłodsze dziecko pośliznęło się w wannie, uderzyło w głowę i o mało nie utonęło. Dowiedziałem się, że projekt, który bardzo mnie interesował – adaptacja powieści „Lud in the Mist” Hope Mirrlees dla BBC – został skreślony, i pojąłem, iż brak mi sił, by od początku proponować go innym sieciom bądź mediom. Córka wyjechała na letni obóz i natychmiast zaczęła przysyłać do domu serię rozdzierających serce listów i kartek, pięć, sześć dziennie, błagając, abyśmy ją zabrali. Syn pokłócił się z najlepszym przyjacielem, do tego stopnia, że w ogóle nie odzywali się do siebie. A któregoś wieczoru, wracając do domu, żona wpadła na sarnę, która wybiegła na drogę. Sarna zginęła, samochód nadawał się do generalnego remontu, a żona skaleczyła się w skroń nad okiem.

Czwartego dnia kot krążył niecierpliwie po piwnicy, stąpając ostrożnie pomiędzy stosami książek i komiksów, pudłami listów i kaset, obrazkami, prezentami i stertami śmieci. Zamiauczał, żądając, by go wypuścić, i w końcu zrobiłem to niechętnie.

Natychmiast wrócił na werandę i przespał tam resztę dnia.

Następnego ranka jego boki pokrywały nowe głębokie zadrapania. Na drewnianej podłodze werandy leżały rozrzucone kępki czarnego kociego futra – jego futra.

Tego dnia otrzymaliśmy list od córki, w którym pisała, że obóz nie jest taki zły i chyba przetrwa tam kilka dni. Syn i jego przyjaciel pogodzili się, choć nigdy nie dowiedziałem się, o co im poszło – karty kolekcjonerskie, gry komputerowe, Gwiezdne Wojny, czy może dziewczynę. Dyrektor z BBC, który zawetował mój projekt, został oskarżony o przyjmowanie łapówek (no, „podejrzanych pożyczek”) od niezależnej firmy producenckiej i odesłany do domu na stałe zwolnienie. Jego następczynią, co odkryłem z radością, otrzymawszy od niej faks, była kobieta, która jako pierwsza zaproponowała mi tę adaptację.

Zastanawiałem się, czy znów nie zanieść Czarnego Kota do piwnicy, ale postanowiłem, że zamiast tego spróbuję odkryć, jakie to zwierzę co noc odwiedza nasz dom, a potem ustalić plan działania – może ustawić pułapki?

Moja rodzina na każde święta i urodziny obdarowuje mnie najróżniejszymi gadżetami, kosztownymi zabawkami, które mile łechczą mą próżność, lecz potem rzadko opuszczają pudła. Między innymi można wśród nich znaleźć urządzenie do liofilizacji żywności, elektryczny nóż, maszynę do pieczenia chleba i zeszłoroczny prezent: noktowizyjną lornetkę. W Boże Narodzenie włożyłem do niej baterie i, zbyt niecierpliwy, by czekać na nadejście nocy, zacząłem krążyć w mroku po piwnicy, ścigając grupkę wyimaginowanych Clarice Starling (ostrzeżono cię, byś nie zapalał światła; mogłoby to uszkodzić noktowizor, i być może także twoje oczy). Potem schowałem urządzenie z powrotem do pudełka i teraz wciąż tkwiło w gabinecie obok kartonu pełnego kabli komputerowych i zapomnianych drobiazgów.

Pomyślałem, że jeśli owo stworzenie, pies, kot, szop czy co tam jeszcze, zobaczy mnie siedzącego na werandzie, być może nie podejdzie bliżej, toteż zabrałem krzesło do garderoby, nieco tylko większej od szafy i wyglądającej wprost na werandę, i kiedy wszyscy w domu usnęli, wyszedłem na dwór, by pożegnać się z Czarnym Kotem.

Ten Kot, powiedziała moja żona, kiedy zjawił się u nas po raz pierwszy, to prawdziwa osoba. I rzeczywiście, w jego wielkim lwim pysku kryło się coś ludzkiego: w jego szerokim czarnym nosie, zielonożółtych oczach, zębatej, lecz przyjaznej mordce (z prawego kącika wciąż ściekała bursztynowa ropa).

Pogłaskałem go po głowie, podrapałem pod brodą i życzyłem dobrej nocy. Potem wróciłem do środka i zgasiłem światło na werandzie.

Siedziałem w fotelu, w pogrążonym w ciemności domu z noktowizyjną lornetką na kolanach. Włączyłem już noktowizor i z jego okularu dobywała się wąska smużka zielonego światła.

Czas mijał w ciemności.

Eksperymentowałem z lornetką, przyzwyczajając się do oglądania świata w odcieniach zieleni. Ze zgrozą odkryłem, jak wiele owadów kłębi się w nocnym powietrzu – zupełnie jakby świat nocy był czymś w rodzaju koszmarnej zupy, pełnej życia. Potem opuściłem latarkę i spojrzałem na głębokie czernie i granaty nocy, puste, spokojne i ciche.

Mijał czas. Z trudem powstrzymywałem się przed zaśnięciem, odpychając marzenia o kawie i papierosach, mych dwóch porzuconych nałogach. Każdy z nich pomógłby mi teraz. Jednakże, nim osunąłem się dość głęboko w świat snów i marzeń, ocknąłem się gwałtownie na dźwięk donośnego skowytu z ogrodu. Gwałtownie uniosłem lornetkę i przeżyłem zawód: to była tylko Śnieżynka, biała kotka, śmigająca przez ogród niczym promień zielonkawobiałego światła. Po sekundzie zniknęła w lesie po lewej stronie domu.

Właśnie miałem ponownie usadowić się wygodnie w fotelu, gdy przyszło mi do głowy, że warto by sprawdzić, co tak spłoszyło kotkę. Zacząłem więc uważnie badać wzrokiem okolicę w poszukiwaniu dużego szopa, psa albo złośliwego oposa. I rzeczywiście, coś zbliżało się drogą w stronę domu. Widziałem to wyraźnie przez lornetkę, jasno jak w dzień.

To był diabeł.

Nigdy dotąd nie oglądałem diabła i choć w przeszłości pisałem o nim, to gdyby ktoś pytał, musiałbym przyznać, że w niego nie wierzyłem. Był dla mnie wymyśloną postacią, tragiczną i miltonowską. Jednakże stwór zbliżający się drogą nie przypominał Lucyfera Miltona. To był diabeł.

Serce zaczęło walić mi w piersi tak mocno, że aż bolało. Miałem nadzieję, że mnie nie widać, że jestem dobrze ukryty w domu, za szybą.

Postać maszerująca drogą zamigotała i uległa zmianie. W jednej chwili była mroczna i rosła jak minotaur, w następnej szczupła i kobieca, w kolejnej stała się pokrytym bliznami kotem, wielkim, szarozielonym dzikim kotem, którego pysk wykrzywiała wściekłość.

Na moją werandę prowadzą schody, cztery białe drewniane stopnie, które już dawno powinienem był pomalować (wiedziałem, że są białe, choć przez moją lornetkę wydawały się zielone, podobnie jak wszystko, co je otaczało). U stóp owych stopni diabeł przystanął i zawołał coś, czego nie zrozumiałem, trzy, może cztery słowa w jękliwym skowyczącym języku, z pewnością starym i zapomnianym już w czasach, gdy Babilon był jeszcze młody. A choć go nie zrozumiałem, poczułem, że na ów dźwięk włosy jeżą mi się na karku.

I wtedy usłyszałem, stłumiony przez szklaną zaporę, lecz wciąż słyszalny, niski pomruk, wyzwanie. Czarna postać zeszła chwiejnie po schodach, oddalając się ode mnie w stronę diabła. W tych dniach Czarny Kot nie poruszał się już jak pantera; potykał się i kołysał niczym marynarz, który niedawno zszedł na ląd.

Diabeł był teraz kobietą. Odezwała się do kota, mówiąc łagodnie, kojąco, w języku przypominającym francuski, i wyciągnęła ku niemu rękę. Natychmiast zatopił w niej zęby. Jej wargi wykrzywiły się i splunęła na niego.

I wtedy kobieta zerknęła na mnie. Jeśli nawet do tej pory wątpiłem, czy naprawdę jest diabłem, zyskałem pewność. Jej oczy błysnęły czerwonym ogniem, a przecież przez noktowizor nie można ujrzeć czerwieni, jedynie odcienie zieleni. Diabeł dostrzegł mnie przez okno. Zobaczył mnie. Ani przez moment w to nie wątpiłem.

Diabeł poruszył się, jego ciało zamigotało. Teraz przypominał szakala, stwora o płaskim pysku, wielkiej głowie i byczym karku, coś pośredniego pomiędzy hieną a dingo. W jego sparszywiałym futrze wiły się robaki. Powoli zaczął wspinać się po schodach.

Czarny Kot skoczył na niego i po sekundzie tarzali się już po ziemi, tworząc jedną splątaną masę, poruszającą się szybciej, niż potrafiło dostrzec moje oko.

Wszystko to działo się w ciszy.

A potem rozległ się ledwie słyszalny ryk – w dali, po wiejskiej drodze u wylotu podjazdu z grzmotem przetoczyła się ciężarówka. Przez szkła noktowizora jej reflektory płonęły jasno niczym zielone słońca. Powoli opuściłem lornetkę i ujrzałem tylko ciemność oraz łagodny żółty blask świateł, a potem czerwień świateł stopu, które znów zniknęły w nicości.

Kiedy ponownie uniosłem noktowizor, nie miałem już czego oglądać. Na schodach pozostał tylko Czarny Kot, patrzący w niebo. Skierowałem lornetkę w górę i ujrzałem, jak coś odlatuje, może sęp albo orzeł. A potem wleciało między drzewa i zniknęło.

Wyszedłem na werandę, podniosłem Czarnego Kota i zacząłem go głaskać, mówiąc łagodne kojące słowa. Gdy się zbliżyłem, miauknął żałośnie, po chwili jednak zasnął mi na kolanach, a ja ułożyłem go w koszyku i wróciłem na górę do łóżka, by także położyć się spać. Rankiem ujrzałem, że moją koszulkę i dżinsy pokrywa zaschnięta krew.

Było to tydzień temu.

Istota, która przychodzi do mojego domu, nie zjawia się każdej nocy. Przychodzi jednak bardzo często. Można to poznać po pokrywających kota ranach i bólu, jaki dostrzegam w jego lwich oczach. Stracił już władzę w lewej przedniej łapie, jego prawe oko zamknęło się na dobre.

Zastanawiam się, czym sobie zasłużyliśmy na Czarnego Kota. Zastanawiam się, kto go przysłał. I, przerażony i samolubny, zastanawiam się też, jak wiele jeszcze zniesie.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: