Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Dyrygent - ebook

Wydawnictwo:
Tłumacz:
Data wydania:
22 października 2014
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Produkt niedostępny.  Może zainteresuje Cię

Dyrygent - ebook

Dmitrij Szostakowicz – genialny kompozytor, niezwykłe silna osobowość, człowiek bezgranicznie oddany muzyce.

Jak zachowa się w obliczu nadciągającej katastrofy – niewyobrażalnego wprost w swoim okrucieństwie oblężenia Leningradu?

Skomponowana wówczas VII Symfonia Szostakowicza obrosła legendą. Jej pamiętne wykonanie w udręczonym mieście przeszło do historii. Na czele Orkiestry Radiowej, złożonej z głodujących, zmarzniętych, wycieńczonych i chorych muzyków stanął wówczas Karl Iljicz Eliasberg – DYRYGENT – zakompleksiony, żyjący wciąż w cieniu wielkich i sławnych. Niezauważany, pomijany. Odgrodzony murem własnej surowości i starokawalerskich przyzwyczajeń. DYRYGENT, przed którym stanęło przerastające go wyzwanie, a jednocześnie wielka szansa.

Ta opowieść o heroicznych przygotowaniach do słynnego, transmitowanego za granicę KONCERTU Z OBLĘŻONEGO MIASTA to dla Sarah Quigley pretekst do przedstawienia własnej, niezwykle ciekawej, barwnej wizji tworzenia przez Szostakowicza leningradzkiej symfonii. A przede wszystkim – niekonwencjonalna opowieść o życiu, pasji, miłościach Szostakowicza, jego pełnym napięć i czułości małżeństwie, o rozstaniach i powrotach. O miłości – która wybacza, wzmacnia i pomaga osiągnąć nieosiągalne.

Ale też – w drugim planie – o fascynującej Ninie Bronnikowej z zespołu Kirowa, dziewięcioletniej wiolonczelistce Soni i tylu innych, których los raz na zawsze odmieniła Historia. I o najtrudniejszych wyborach, jakie musieli podejmować mieszkańcy Leningradu straszliwej zimy 1942 roku.

Kategoria: Powieść
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-64700-30-9
Rozmiar pliku: 1,0 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

OD AUTORKI

Chociaż moja powieść jest oparta na wydarzeniach autentycznych, większość bohaterów książki i jej fabuła to fikcja literacka. W kilku wypadkach (na przykład Karla Eliasberga i Niny Bronnikowej), gdy zachowało się niewiele informacji, posłużyłam się prawdziwymi nazwiskami, ale zmyśliłam charaktery osób i ich dzieje. Dla spotęgowania dramaturgii nieco zmieniłam kilka faktów.

W ostatnich dziesięcioleciach pojawiły się sprzeczne interpretacje pozamuzycznych treści VII Symfonii Szostakowicza. Wyłącznie z uwagi na potrzeby powieści wybrałam tę, według której dzieło kompozytora jest bezpośrednią reakcją na oblężenie Leningradu.BEZSENNOŚĆ

Zaniepokojony wiadomością o ewakuacji Niemców, wyczerpany nauczaniem Szostakowicz nie mógł spać. Przekręcał się w łóżku z boku na bok, aż owinął się prześcieradłem niczym egipska mumia.

Zdradzieckie ciało! W takie noce pragnął Niny, chciał czuć jej nogi splecione z jego nogami, jej chłodny, krągły brzuch na swoich plecach. Miał jej za złe to, że nie ma jej przy nim, i wściekał się na siebie, że mu jej brak.

Zegar na kominku wybił drugą. Dwie i pół minuty później rozległ się w oddali kurant cerkwi w Kowieńskim Pierieułku, a minutę po tym bardziej donośny dźwięk dzwonów soboru Kazańskiego. Dmitrij ściągnął poduszkę z głowy i rzucił ją na podłogę. Dlaczego, na miłość boską, Rosjanie niczego nie potrafią naprawić? Co najmniej od trzech lat, od nocy narodzin Maksima, kiedy po raz pierwszy to zauważył, te zegary wskazywały złą godzinę.

– Nudzę się – powiedział do kurzu leżącego na podłodze, do skrzypiących sprężyn łoża małżeńskiego, które dostał od swojej matki (próbowała w ten sposób udowodnić, że nie ma nic przeciwko temu, że jej syn poślubił najmniej odpowiednią pannę). – Jestem znudzony tym, jak przewidywalni są ludzie.

Gdzieś w domu trzasnęły drzwi. Zesztywniał i w bezruchu przyglądał się gałęziom stukającym w okno. Kto nie śpi o tej porze poza kompozytorami i pijakami? Wiedział, że jest obserwowany. Wiedział, że ludzie Stalina nie spuszczają go z oka, zaczajeni w jednym z domów naprzeciwko. Od kilku lat trzymał spakowaną walizeczkę w szafce na podeście schodów: w środku były dwa czyste podkoszulki, szczoteczka do zębów i brzytwa, ołówki i papier nutowy.

– Nie dam im tej satysfakcji, by mnie zabrali na oczach wszystkich – przysiągł Ninie. – Nie pozwolę, żeby moje dzieci zapamiętały, jak ich ojca siłą wyprowadzają z własnego domu.

Wieczne ryzyko zostania własnością publiczną, możliwość utraty łaski w każdej chwili – te obawy nigdy go nie opuszczały. Irytacja sprawami dnia powszedniego to zupełnie co innego.

– Nic nowego pod słońcem – skarżył się niedawno Ninie.

– Zawsze powtarzasz, że potrzebna ci monotonia, by móc pracować jak należy. – Nina miała denerwującą cechę prawników: przytaczała jego najbardziej ogólnikowe stwierdzenia jako dowody przeciwko niemu.

Lekceważąco wzruszył ramionami.

– To niezdrowe móc przewidywać, co się wydarzy.

– A co się wydarzy? – spytała lekko drwiąco.

– Sklecę kolejną część kwartetu fortepianowego, moi studenci zaskoczą mnie swoją głupotą. Maksim nauczy się kilku nowych wyrazów, Galina opanuje kolejną sztuczkę, jak oszukać babcię w grze w karty, Hitler będzie kontynuował swój marsz. Roosevelt nadal będzie irytował Churchilla. Stalin jeszcze głębiej schowa głowę w piasek.

Jednak od kilku dni panowała jakaś dziwnie ciężka atmosfera. Na zewnątrz życie toczyło się jak zwykle, ale Szostakowicz czuł, że coś grozi miastu, coś przyczajonego i gotowego w każdej chwili na nie spaść.

Czy to szczur tak drapie w ścianę obok łóżka? Miał wrażenie, że coś mu przebiegło po twarzy – ostre pazury, oślizgły ogon, cuchnący oddech mieszający się z jego oddechem – i wzdrygnął się. Jego bezsenność była jak dżuma; już czuł gorączkę w kościach. Zanurzył palec w szklance z wodą i zwilżył gorące powieki.

– Śpij – powiedział, jakby zwracał się do Maksima.

Ale jego umysł pracował gorączkowo. Nagle ujrzał Herr Lehmanna, niemieckiego dyplomatę, który uciekł z miasta, jak maszeruje szeroką drogą razem ze swoją rodziną. Idealnie równo zginali nogi, wyrzucali je przed siebie, a jedna nuta – czyżby to powtarzające się C? – poruszała ich kończynami, jakby byli kukiełkami. Nogi mieli skierowane do przodu, ani na milimetr nie zbaczali z wymalowanych na drodze czarnym atramentem znaków. (Pięć równoległych linii: ależ tak, to pięciolinia!). Lehmannowie szli prosto przed siebie, jedynie odwracając głowy, kiedy oglądali się za swoją ojczyzną.

Pewien układ ułożył mu się w głowie, wznoszący się i opadający w regularnych odstępach.

– C do G – mruknął. – C do G. – Uwięziony w bez końca powtarzającej się sekwencji nie mógł ani się obudzić, ani uciec. Ogarnął go lęk. – Uspokój się – wymamrotał. – Skup się na tym, co wiesz. – Ale biały sufit, zegar na kominku, szklanka z wodą zniknęły. Łóżko drżało od stukotu butów, ujrzał setki ludzi poruszających się jak roboty, ich wyszczerzone w uśmiechu zęby, słońce odbijające się od zakrzywionego dzioba orła. Przez ten tupot dotarł do niego kpiący głos Sollertyńskiego. „Nie rozumiesz? Niemcy się ewakuują”.

Szostakowicz bezradnie patrzył na maszerujące szeregi. Jedna z kobiet, która się odwróciła, wydała mu się znajoma.

– Nina?

Ale gdy skierowała się ku niemu, jej twarz stała się zamazana, rysy pogrubiały.

– Zapamiętasz mnie – syknęła. – Nazywają mnie lady Makbet mceńskiego powiatu. – I skoczywszy na niego, złapała go za gardło. Zaczął się dusić i krzyczeć… I się obudził.

Spocony wstał z mokrej pościeli. Włożył spodnie i marynarkę, podszedł do fortepianu, szurając nogami. Przynajmniej w pokoju było cicho, w osobliwym świetle słońca, które podczas białych nocy nie zachodziło, nie było nic widać. Pochylił się nad fortepianem, wsparł głowę na ramie, położył dłonie na klawiaturze.

Wciąż pamiętał powtarzającą się sekwencję z nocnego koszmaru, czuł ją w palcach. Zagrał ją lewą ręką, a prawą złapał ołówek. Wziął nowy arkusz papieru, poślinił koniec ołówka i zaczął pisać. Niepewnie, ale nieomylnie – jakby kroczył zapadniętą drogą, którą zasypała ziemia i porosła trawa, a teraz wolno ukazywała się jego oczom.

Boże, ależ był zmęczony. Przeklęty Sollertyński i jego niepokojąca wiadomość. Przeklęta Nina, że nie była ani boginią, ani nierządnicą, ani matką, ale połączeniem ich trzech, więc wielbił ją, pożądał jej i potrzebował. Przeklęte zwyczajne, krępujące tyrańskie więzy rodzinne. A przede wszystkim przeklęty on sam i wszystkie jego neurotyczne nawyki, które musiał pokonać, nim mógł przystąpić do komponowania. Bardzo chciało mu się spać, ale maszerujące nuty zgromadziły się w jego żyłach.

Dopiero kiedy zaszczekał pies – trzy, cztery, pięć razy – Szostakowicz uniósł wzrok. Przez drzewa przebijało jaskrawozłote światło. Pościel na łóżku była skotłowana. Nastał ranek. Ściągnął marynarkę, rzucił się na łóżko i zapadł w sen.W GABINECIE SOLLERTYŃSKIEGO

Było późne popołudnie, pyłki kurzu wirowały w powietrzu. Spotkanie z atrakcyjną studentką miało się ku końcowi,
chociaż finał nie był tak przyjemny, jak Sollertyński by sobie życzył.

– Obawiam się – powiedział z ociąganiem – że niestety nie mogę poprawić pani oceny. – Patrzył, jak wielkie oczy Lidii wypełniają się łzami. – Naturalnie gdybym miał uprawnienia, by samodzielnie podjąć taką decyzję, z największą przyjemnością bym to zrobił. – Nie kłamał: obecność Lidii na zajęciach to była czysta radość. Siedziała w pierwszym rzędzie, patrząc na niego tak, jakby jego wykład niezwykle ją pasjonował; nosiła tak obcisłe sweterki, że trudno było sobie wyobrazić, jak się w nie wciska każdego ranka. – Z największą przyjemnością – powtórzył, odrywając wzrok od unoszących się i opadających piersi młodej kobiety, tak uroczej w swym przygnębieniu.

– Czyli… – powiedziała Lidia, tłumiąc szloch – jestem skazana na… Na… – Najwyraźniej nie mogła się zdobyć na wypowiedzenie na głos noty wypisanej na dokumencie, i pochyliła głowę tak, że Sollertyński zobaczył jej kark niknący w zdumiewająco obcisłym sweterku.

– Proszę pamiętać, że jest kolejny semestr! Jeśli latem przyłoży się pani do nauki, jesienią może być zupełnie inaczej. – Chociaż starał się przybrać optymistyczny ton głosu, wątpił, czy przyjmą ją z powrotem do konserwatorium. Była wyjątkowo śliczna, ale absolutnie pozbawiona talentu.

– Proszę mi wybaczyć. – Uniosła zapłakaną twarz. – Nie powinnam płakać w obecności wykładowcy, szczególnie tak ważnego jak pan.

– Och, proszę dać spokój – powiedział Sollertyński. – Widziałem wielu płaczących studentów. Łzy nie są niczym złym.

– Bardzo pan łaskaw. – Głos Lidii drżał jak drobinki kurzu tańczące w powietrzu za nią. – Pewnie wyglądam okropnie.

– Wcale nie. Wiele kobiet wygląda najlepiej, kiedy sobie popłacze. Ich twarze są wtedy świeże, czyste, jakby dopiero co umyte.

Od dziesięciu minut tęsknie myślał o koniaku schowanym za oprawione w skórę dzieła orkiestrowe Beethovena. Teraz, kiedy Lidia uśmiechnęła się promiennie, wcale nie był pewien, czy chce, by wyszła. Nastąpiła krótka chwila milczenia, podczas której w pełni uświadomił sobie badawczy wzrok swojej drugiej żony, spoglądającej na niego z oprawionego w ramki zdjęcia stojącego na biurku.

Z zażenowaniem odchrząknął.

– Czy to wszystko? – Zabrzmiało to, jakby był sklepikarzem pakującym ulubionej klientce wiosenne nowalijki. – Czy jeszcze w czymś mógłbym pomóc? – Nie, żeby jakkolwiek jej pomógł, w dodatku w to piękne poniedziałkowe popołudnie trudno mu się było na czymkolwiek skupić, kiedy widział jej zapłakaną buzię i cudowną figurę. Podszedł do okna, przy okazji odwracając zdjęcie żony tak, by utkwiła swój stalowy wzrok w Słowniku muzykologii, a nie w nim.

– Tak – powiedziała Lidia, ale nie wstała z krzesła.

Sollertyński stał do niej tyłem. Widział studentów wybiegających na schody konserwatorium. Po ulicy szły matki, trzymając dzieci za ręce. Tramwaj przejechał z turkotem, kołysząc się na torach. Był tak jasny dzień, że kiedy znów odwrócił się do Lidii, przez chwilę nic nie widział.

– Słyszałam, że przyjaźni się pan z panem Szostakowiczem – usłyszał głos Lidii. – I że za dwa tygodnie zostanie wykonana jego VI Symfonia. – Urwała, w powietrzu czuło się jej pragnienie zdobycia biletu… I może jeszcze czegoś.

– Zobaczę, co uda mi się załatwić – odpowiedział machinalnie. Właśnie dostrzegł smużkę dymu wciskającą się przez szparę pod drzwiami, unoszącą się w górę niczym wąż zwabiony fletem zaklinacza. – Chciałem powiedzieć – poprawił się – że wprawdzie chciałbym pani zaproponować jeden ze swoich biletów, ale nie wypada mi tego zrobić, uwzględniając moją pozycję w szkole i pani… – W ostatniej chwili się powstrzymał przed powiedzeniem „niezwykły urok”.

Mocny, smolisty dym był mu dobrze znajomy. Z ociąganiem wyciągnął do Lidii rękę.

– Proszę pozwolić, że panią odprowadzę.

Kiedy stanęła obok niego i odgarnęła lśniące włosy za ucho, poczuł kuszący zapach wody różanej i jej skóry. Niemniej jednak otworzył drzwi i Lidia wyszła, nie odrywając wzroku od jego twarzy, nie zauważyła więc postaci siedzącej u szczytu schodów.

– Och! – krzyknęła i mało brakowało, a upadłaby.

– Proszę uważać! – Mężczyzna jedną ręką złapał jej kształtną nogę w kostce. Kłęby dymu unosiły się z jego luźno zwiniętego papierosa. Lidia zakasłała.

– Przepraszam! – powiedziała, szczerze wytrącona z równowagi. – Nie wiedziałam, że to pan. To znaczy nie widziałam pana! – Szybko zbiegła po schodach, przypominając raczej speszoną nastolatkę, niż femme fatale.

Sollertyński zaczekał, aż dziewczyna zniknie na paradnych schodach, nim przemówił:

– Dmitriju Dmitrijewiczu... – wyciągnął obie ręce. – Może nie jesteś tak urodziwy jak mój poprzedni gość, ale i tak serdecznie cię zapraszam.

Szostakowicz chwycił się balustrady, wstał i podniósł książki.

– Najwyższa pora, żebyś skończył swoje tête-à-tête. Chcesz, żeby twój przyjaciel umarł, paląc jednego papierosa za drugim? – W nakrętce od butelki leżał stos niedopałków.

– Śmierdzisz jak popielniczka – powiedział Sollertyński. – Wpadniesz na odrobinę Beethovena?

– Bardzo chętnie! – Szostakowicz wszedł za nim do gabinetu. – Oblałeś tę dziewczynę?

– Nie miałem innego wyjścia. Na szczęście uroda kompensuje jej absolutny brak rozumu. Kiedy zrezygnuje z marzenia o karierze muzyka, znajdzie sobie męża, który zapewni jej dostatnie życie. Ale teraz przejdźmy do ważniejszych spraw. – Sięgnął za II Symfonię Beethovena i wyciągnął butelkę koniaku. – Za kogo wzniesiemy toast? Za ładne dziewczyny z dużymi… hm… Chciałem powiedzieć: za ładne dziewczyny z malutkim rozumkiem?

Szostakowicz zakręcił kieliszkiem z bursztynowym płynem.

– Chcesz wypić za coś, co jest bardziej godne toastu? – spytał Sollertyński.

– Tak. Za sen! – Szostakowicz jednym haustem wypił koniak i wyciągnął rękę z kieliszkiem, domagając się dolewki.

Sollertyński zręcznie przechylił butelkę.

– Czym byłeś zajęty, mój przyjacielu? Myślałem, że ukończyłeś romanse do wierszy i przestałeś sobie nimi zaprzątać głowę?

– Nic podobnego. – Szostakowicz miał czerwone obwódki wokół oczu. – Zniechęciłem się do nich. Teraz zająłem się czymś zupełnie innym. – Rozparł się na krześle. – Myślę, że to rodzaj marsza.

Sollertyński jęknął.

– Tylko nie marsz. Cóż, muszę cię wspierać bez względu na to, jaką głupotę wymyślisz. Ale co powie Mrawiński?

– Gwiżdżę na to, co mówi Mrawiński. – Szostakowicz zrobił zbuntowaną minę. – Niech sobie wsadzi batutę tam, gdzie słońce nie dochodzi. Zresztą może nie pozwolę mu się do tego zbliżyć – cokolwiek to będzie, kiedykolwiek to skończę.

Oczywiście łgał: wszyscy wiedzieli, że Jewgienij Mrawiński, stojący na czele Filharmonii Leningradzkiej, jest jedynym dyrygentem, któremu Szostakowicz ufa, i to od trzech lat, czyli od ich gwałtownych batalii przy V Symfonii, kiedy to Szostakowicz siedział z kamienną twarzą w czwartym rzędzie, odmawiając jakichkolwiek sugestii, a Mrawiński siedział za fortepianem, grając kolejne fragmenty utworu w złym tempie, aż w końcu sprowokował Szostakowicza do działania. Ostatecznie w czasie pięciu prób zapisano w partyturze tempo poszczególnych części i między mężczyznami narodziła się przyjaźń scementowana dodatkowo wygraniem przez Mrawińskiego Wszechzwiązkowego Konkursu Dyrygenckiego, na którym wykonał symfonię Szostakowicza.

– Zresztą – dodał Szostakowicz zaczepnie – w Piątej Symfonii był marsz! A przynajmniej aluzja do marszu. I od tamtej pory nic takiego nie skomponowałem.

– Czyli masz prawo do marsza bez względu na to, jakie burze rozpętasz. Ale boję się o harmonię w twojej rodzinie. Obawiam się, że praca nad marszem nie wpłynie dobrze na twój nastrój.

Szostakowicz pociągnął kolejny haust koniaku.

– Nie wiem, co się ze mną dzieje. Mam złe przeczucia. – Spojrzał posępnie na kieliszek. – Co zrobimy, jeśli pogłoski okażą się prawdziwe i Niemcy wystawią nas do wiatru?

Sollertyński podszedł do okna.

– Nie wiem. Tak czy owak powiedzą nam, co mamy robić, albo „zasugerują”. Niby odkąd mamy to, co powszechnie nazywa się wyborem?

Szostakowicz stanął obok niego w oknie i spojrzał na zatłoczone chodniki, zaaferowane kobiety z koszykami, budynki rzucające długie cienie na ulice.

– Co będzie, to będzie. Ale przysięgam, że nie opuszczę Leningradu z własnej woli. – Westchnął i nagle stał się praktyczny. – Obiecałem Ninie, że wrócę do domu, nim Maksim położy się spać. Która godzina?

– Dwadzieścia pięć po szóstej – powiedział Sollertyński, nie patrząc na zegarek.

– Psiakrew! Jesteś pewien?

– Mogę się założyć o swoją miesięczną pensję. – Sollertyński pokazał jakąś postać idącą szybko przez plac. – Karl Eliasberg. Zawsze się spieszy, ale nigdy się nie spóźnia. Precyzyjny jak szwajcarski metronom, ale dwa razy bardziej niezawodny. Wiesz, że kiedy w zeszłym tygodniu wpadłem na niego, upuścił partyturę Mahlera? Dość osobliwe… Ale widocznie pasjonuje się muzyką.

– Co? – Szostakowicz wziął swoje książki, znów je odłożył, strącił z biurka Sollertyńskiego jakieś papiery i dopił trzecią lampkę koniaku.

– Mahlera – powtórzył Sollertyński. – Elias musi wiedzieć, że nie ma szans na wykonanie utworu niemieckiego kompozytora… Nie teraz, a prawdopodobnie już nigdy. Ale wydaje się mieć taką samą obsesję na tym punkcie, jak ty.

– Nie mogę teraz myśleć o Mahlerze ani o Karlu, jak mu tam, Bergu. Muszę koniecznie wracać do domu.

– Uspokój się! Odprowadzę cię! – Sollertyński schował prawie pustą butelkę koniaku na swoje miejsce. – Twoje zdrowie, Ludwigu. Nie wypij wszystkiego pod naszą nieobecność.

Kiedy opuszczali gabinet, usłyszeli piętro wyżej trzask drzwi i szybkie kroki. Szostakowicz spojrzał w górę schodów.

– Witam! Wielkie dzięki za tamten wieczór!

– Nie ma za co! Bez was przyjęcie nie byłoby tak udane – oświadczył Nikołaj.

– Przyjęcie? Jakie przyjęcie? – zapytał Sollertyński. – Czy to możliwe, by w Leningradzie wydano przyjęcie, na które mnie nie zaproszono?

– Sollertyńskiego ominął uroczy koncert, prawda? – Szostakowicz zaczął schodzić po schodach razem z Nikołajem. – W wykonaniu ślicznej, młodej wiolonczelistki. Grała jak anioł.

– Kto? – Sollertyński nadstawił uszu jak pies myśliwski. – Czy ten anioł chodzi do konserwatorium?

– Jest na to trochę za młoda – powiedział Nikołaj.

– I trochę za młoda dla ciebie, Iwanie Iwanowiczu – dodał Szostakowicz.

– To moja córka – wyjaśnił Nikołaj. – A przyjęcie wydałem z okazji jej dziewiątych urodzin.

– Zepsułeś całą zabawę, Nikołaju – wyrzucał Szostakowicz, idąc przez marmurowy hol. – Iwan Iwanowicz już ostrzył sobie zęby na nową zdobycz.

– Wypraszam sobie. – Sollertyński zrobił urażoną minę. – Jestem człowiekiem żonatym, mam dwoje dzieci.

– W takim razie – powiedział Szostakowicz – dziwię się, że nigdy nie musisz być w domu w porze czytania bajek na dobranoc. Ja zaraz popędzę do tramwaju, który i tak mi ucieknie, więc będę zmuszony biec obok niego, jak to robiłem przez prawie całą swoją młodość, będąc zbyt wątły, żeby się wepchnąć do zatłoczonego wagonu. Ale chociaż pobiegnę, to i tak się spóźnię, Maksim już będzie w łóżku, a Nina będzie zła. Trzasnę drzwiami, Maksim się rozpłacze. Zastanawiam się, dlaczego, na litość boską, mój żonaty przyjaciel Iwan Iwanowicz nigdy nie jest narażony na takie sceny?

Sollertyński wzruszył ramionami.

– Kiedy moja przyszła żona mnie poznała, wyczuła, że mam wspaniałe geny. Przynajmniej pod tym względem jej nie zawiodłem. Cóż więcej mam powiedzieć? Natomiast ty zbyt wiele obiecujesz i nie zawsze możesz dotrzymać słowa.

– Och, mogę. – Szostakowicz zrobił stanowczą minę. – Zapewniam cię, że zawsze mnie na to stać.

– Wyglądasz na zmęczonego – powiedział Nikołaj. – Wracaj do domu i do swojej rodziny, połóż się wcześnie spać.

Szostakowicz złapał go za rękę.

– Tamtego wieczoru mówiłem poważnie. O Soni. Ma przed sobą wspaniałą przyszłość, za wszelką cenę musisz o nią zadbać. – Spojrzał na przystanek. – Nie widać żadnego tramwaju. Psiakrew. Nie wrócę do domu na czas, żeby zapobiec temu, by Maksim dyrygował.

– Co takiego? – wykrzyknął Sollertyński. – Twój syn zaczął dyrygować?

– Wszystkim, co mu tylko wpadnie w ręce. Ołówkami, drutami… Muszę go do tego zniechęcić. Nigdy się nie zgodzę na to, by mieć dyrygenta w rodzinie.

Nikołaj patrzył, jak Szostakowicz rusza biegiem przez plac. Odwrócił się do Sollertyńskiego.

– Mówił serio?

– Obawiam się, że tak. Przynajmniej półserio. Jego niechęć do osób wymachujących batutą dorównuje jego pogardzie do orkiestr. I naturalnie zawodu nauczyciela.

Nagle Szostakowicz, który był już w sporej odległości od nich, zatrzymał się i odwrócił.

– Mecz! – krzyknął.

Nikołaj osłonił oczy przed słońcem.

– Co takiego?

– Mecz! Załatwisz bilety na przyszły tydzień?

Nikołaj mu pomachał.

– Zajmę się tym!

– Plebejska rozrywka – stwierdził Sollertyński. – Nie wiem, co w tym widzicie. Masz ochotę się napić?

– Może jedną kolejkę – odrzekł Nikołaj. – Potem muszę wracać do domu.

– Nie mów mi, że czekają cię obowiązki rodzicielskie.

– Jakbyś zgadł – powiedział Nikołaj.PIERWSZA AWANTURA

Orkiestra była w najgorszej formie, kiedy robiło się gorąco. Okna w sali prób, za małe i umieszczone zbyt wysoko, nie wpuszczały dość świeżego powietrza. Dziś, zanim jeszcze muzycy zaczęli grać, pot spływał im po twarzach i tworzył duże mokre plamy pod pachami. Ci, którzy już się rozgrzewali, przerywali w pół arpeggio, by sięgnąć po chustkę lub powachlować się partyturą.

Eliasberg wszedł na niskie podwyższenie i zaczął rozkładać partyturę. Nie miało znaczenia, ile setek prób odbył w ciągu ostatnich dziesięciu lat. Podczas tych kilku chwil między wejściem do sali a usłyszeniem pierwszej nuty czuł się jak oszust, którego zaraz odeślą, czerwonego na twarzy, do szkoły muzycznej.

– Dzień dobry – powiedział, przekrzykując riffy skrzypcowe i flety, wydające pojedyncze, powtarzające się dźwięki niczym statek wpływający do kanału, oraz cichy szmer plotek na temat tego, kto z kim śpi, którego urzędnika państwowego widziano pijącego szampana w operze z nową młodą gwiazdą zespołu baletowego. „Zaledwie szesnastolatka! – usłyszał. – Jest tak młoda, że mogłaby być jego wnuczką”. Rozległy się salwy śmiechu, ostre dźwięki klarnetu, na którym wykonywano jakiś pasaż, niemający nic wspólnego z próbowanym właśnie utworem.

– Mam nadzieję, że wszyscy czują się dobrze? – spytał, nie zwracając się do nikogo w szczególności. Ton jego głosu był przesadnie grzeczny, za co Eliasberg sobą gardził. Bo kiedy Mrawiński wkraczał do sali prób, natychmiast robiło się cicho jak makiem zasiał.

– Zacznijmy od drugiej części. – Kilkakrotnie uderzył w pulpit, aż zapadła cisza. Ale nawet kiedy muzycy zaczęli grać, słabo ich kontrolował. Nie zdjął marynarki, żeby się czuć pewniej; i to był błąd. Za każdym razem, kiedy unosił albo opuszczał ręce, krople potu biegały mu jak myszy pod rękawami koszuli.

Na dworze tramwaje przejeżdżały z turkotem, aż trzęsła się podłoga: przypomnienie, że cały Leningrad zbudowano nad kanałami i na niestabilnych bagnach. Orkiestra też czuła się niestabilnie, spóźniając się o ćwierć, a czasem nawet o pół taktu. Wkrótce Eliasbergowi zaczęły drżeć ręce z wysiłku.

– Czyściej! – polecił. – Z większą ekspresją. – Za każdym razem, kiedy przełykał ślinę, czuł jajecznicę, którą jadł na śniadanie, wymieszaną z gorzką żółcią niepewności. – Proszę się skupić!

Ale oczy muzyków były utkwione w partyturę. Instrumenty smyczkowe grały ckliwie, instrumenty dęte blaszane chropowato, a dęte drewniane piskliwie jak żona, która od dawna nie kocha męża.

W końcu Eliasberg zarządził przerwę i pomaszerował do fortepianu.

– W takcie sto trzynastym należy przyspieszyć tempo. Gracie, jakby wszystkich was dotknęła zbiorowa amnezja, więc nie wiecie, co to znaczy poco piú mosso. – Włączył metronom i prawą ręką zagrał melodię. – Słyszycie? Bardziej przypomina to taniec niż marsz żałobny. – Nie wyłączywszy metronomu, wrócił na podwyższenie. Gdzieś na ulicy zaczął szczekać pies. Muzycy grający na instrumentach smyczkowych pierwsi zaczęli się śmiać, potem dołączyli do nich inni.

Całe szczęście, że żadna postronna osoba nie była świadkiem tej kompromitacji.

– Zaczniemy od solo na obojach. – Eliasberg starał się, żeby zabrzmiało to stanowczo. – Takt sto sześćdziesiąty.

Instrumenty smyczkowe zagrały w miarę poprawnie, wyrąbując nierówno akompaniament. Ale sekcja instrumentów dętych drewnianych milczała. Eliasberg rzucił okiem na partyturę, mając nadzieję, że to on popełnił błąd. Nuty pokrywały pięciolinię, jednak były niesłyszalne. Altówki i wiolonczele piłowały, ale co z partią solową?

Ziemia bardziej niż kiedykolwiek zdawała się drżeć pod stopami. Eliasberg uchwycił się pulpitu, żeby nie upaść.

– Na litość boską, przestańcie! – krzyknął tak głośno, że orkiestra w jednej chwili umilkła. Po raz pierwszy tego dnia nastąpiła prawdziwa cisza – napięta jak bańka mydlana i równie nietrwała.

Eliasberg otarł chustką zroszone potem czoło i zmusił się do uniesienia wzroku.

Wprost nie wierzył swoim oczom. Aleksandr leżał rozparty na krześle, zamknąwszy oczy. Trzymał obój niedbale, a z uwagi na pozycję ciała jego miednica skierowana była ku górze na poły bezczelnie, na poły obojętnie.

– Hej, wy tam! – Eliasberg nigdy nie odezwał się z taką wściekłością. Pozostali muzycy usiedli prosto.

Aleksandr ostentacyjnie wolno otworzył oczy.

– Rozmyślnie opóźniliście wejście. – Eliasberg starał się nie zwracać uwagi na to, że nogi mu drżą. – Czy zaszczycicie nas owocami waszego geniuszu, czy też mam przekazać waszą partię solową komuś bardziej oddanemu pracy?

Aleksandr omdlewającym gestem machnął ręką. Jego piegowata twarz była blada, rzęsy niemal niewidoczne, a powieki różowe.

– Mam kaca. Ostatecznie jest przesilenie letnie, a ja jestem hulaką. Podczas przesilenia letniego ci, którzy mają przyjaciół, hulają, a ci, którzy ich nie mają… – Teatralnie zawiesił głos. – Wystarczy, że powiem, iż dziś rano zaprząta mnie co innego niż nudne sprawy zawodowe. Ostatniej nocy wino płynęło w moich żyłach. A w moim łóżku… – Lubieżnie polizał stroik oboju. – Nie chcę wzbudzać niczyjej zawiści. Naprawdę bardzo mi przykro, że mam bardziej urozmaicone życie od was.

Eliasberg utkwił wzrok w partyturze. Nuty przypominały niewyraźne czarne plamy.

– Nie interesuje mnie, ile wypiliście. Ani ile nastoletnich dziwek było w waszym łóżku z okazji letniego przesilenia. Wasza sprawa, co robicie w wolnym czasie, w przeciwieństwie do tego, co robicie na próbie. Gdyby w Leningradzie nie brakowało tak dotkliwie oboistów, natychmiast bym was wyrzucił za grę na nieodpowiednim poziomie.

Aleksandr usiadł prosto, poczerwieniał na twarzy.

– Jestem najlepszy! – wysyczał. – Jak śmiecie mówić do mnie w taki sposób?

Trzymając ręce z tyłu, Eliasberg wbił koniec batuty w dłoń.

– Nie jesteście najlepsi. – Jego głos był jak bicz; chcąc sprawić ból nie mniejszy, niż sam odczuwał, jeszcze mocniej wbił pałeczkę w dłoń. – Żaden z was nie jest najlepszy – dodał, spoglądając na nich z nienawiścią. – W przeciwnym razie gralibyście u Mrawińskiego. To orkiestra nieudaczników, nie wyłączając mnie. Jesteśmy jedynie dublerami siedzącymi na ławce rezerwowych z nadzieją, że dopuszczą nas do prawdziwej gry. I czekając na tę chwilę, partaczymy muzykę, która zapewnia nam środki do życia! Zabijamy muzykę, którą powinniśmy kochać! – Urwał, dostrzegłszy wyraźne poruszenie na twarzy starego Pietrowa, koncertmistrza. Spojrzał w dół i zobaczył krople krwi padające na porysowaną podłogę.

– Przerywam próbę. Ci, którzy w poniedziałek się spóźnią, zostaną na stałe wykluczeni z orkiestry. – Stał sztywno, z rękami z tyłu, i obserwował, jak muzycy opuszczają salę. Żaden z nich nie spojrzał na niego, kiedy go mijali.

Tylko Aleksandr zatrzymał się tak blisko, że Eliasberg widział kropelki potu na jego ciężkich powiekach.

– Nie możecie nas wyrzucić. – Czuć było od niego wódkę. – Nie wy o tym decydujecie. Nawet sami nie możecie wybierać repertuaru. Wszyscy wiedzą, że jesteście tylko marionetką w rękach Radiokomitetu.

Eliasberg niczego bardziej nie pragnął, jak zdzielić go pięścią, złamać mu ten arogancki nos. Przez sekundę ujrzał twarz Aleksandra broczącą krwią, z podpuchniętymi oczami, z wybitymi zębami.

– Jesteście śmieszni. – Eliasberg odwrócił od niego wzrok. – Jesteście tylko rybą.

– Słucham? – Aleksandr drgnął. – Rybą?

– Dobrze słyszeliście. Dużą rybą w małym stawie. Oboistą w drugorzędnej orkiestrze w zimnym mieście na bagnach, zapomnianym przez resztę świata. Nikt was nie zapamięta ani wam nie podziękuje za to, czego dokonaliście. Uważacie, że to my tworzymy historię? Jesteśmy tylko drobnymi trybikami. To oni… – Uderzył dłonią w partyturę, zostawiając na niej ślad krwi. – To oni będą wspominani jeszcze długo po tym, jak ich kości spoczną w grobie. Czajkowski, Sibelius, Prokofiew, Szostakowicz – to oni będą czczeni za to, co dali światu. Uważacie, że ktokolwiek przejmuje się waszym potem, waszymi bolącymi plecami, waszymi palcami w pęcherzach? Nie jesteście bogiem, Aleksandrze, bez względu na to, jak bardzo dostojnie kroczycie i stroszycie piórka. Nikt nie będzie pielgrzymował do waszego grobu. Po śmierci będziecie tym, kim jesteście za życia – miernym muzykiem i dupkiem pierwszej klasy. Przynajmniej pod tym względem się wyróżniacie.

Aleksandr upuścił tłumik, Eliasberg przyglądał się, jak szuka go na podłodze. Zawładnęła nim głęboka nienawiść; bał się, że go zadławi. Gdybym tak mógł cię uciszyć, pomyślał, mocno obwiązując chustką swoją krwawiącą dłoń. Gdybym tak w samym środku twojej tyrady mógł ci wsadzić ten tłumik tak głęboko do gardła, żebyś się udławił.

Nic więcej nie powiedział, tylko patrzył jakby skądś z daleka na oddalającą się postać oboisty. Na progu Aleksandr potknął się, splunął i zniknął.

Eliasberg spojrzał na grudkę śliny na podłodze. Podłużna, pełna bąbelków, przypominała jakiś złowrogi żywy organizm. Wytarł ją swoją zakrwawioną chustką, którą następnie wrzucił do kosza stojącego koło drzwi.

W garderobie został tylko stary Pietrow. Siedział prosto na krześle, przesuwając palcami po rozwichrzonej brodzie. Eliasberg skinął mu głową i zaczął się pakować. Tak bardzo trzęsły mu się ręce, że nawet nie mógł wsadzić luźnych kart partytury do teczki.

– Słyszałem, co powiedzieliście pierwszemu obojowi – odezwał się w końcu Pietrow. Zawsze w taki sposób mówił o muzykach: trzecia wiolonczela, piąty kontrabas, jakby dzięki temu mógł sprawować kontrolę jeśli nie nad poszczególnymi muzykami, to przynajmniej nad swoim stosunkiem emocjonalnym do nich.

– Naprawdę? – Eliasberg nie przestał zmagać się z partyturą.

– Podsłuchiwałem pod drzwiami – przyznał się Pietrow. – Czasami koncertmistrz musi wiedzieć, co się dzieje. Z powodów czysto zawodowych.

– Domyślam się. Ale obawiam się, że w tym wypadku mamy raczej do czynienia z problemem osobistym, nie zawodowym.

– Macie rację. Wasza pedanteria irytuje obój. I to bardzo.

Eliasberg zaśmiał się krótko.

– Powiedzmy dokładność – poprawił się Pietrow. – Obój nie lubi, jak mu się zwraca uwagę na drobiazgi. Poza tym, czy was lubi, czy nie, to wy macie kontrolę. Pochwalam wszystko, co mu powiedzieliście.

– To niedorzeczne! – Eliasberg opadł na krzesło. – Upiera się, by codziennie toczyć te pojedynki, kiedy połowa świata zaangażowana jest w prawdziwą wojnę. Matki wysyłają swoich synów na spotkanie z bagnetami, czołgi rozjeżdżają żołnierzy w błocie… Kto wie, czym to się skończy? Ale dopóki Leningrad Aleksandra jest bezpieczny, dopóki może dumnie przemierzać jego ulice, jeździć tanimi tramwajami, wpychać się bez kolejki do kina, bo wszyscy znają jego lisi pysk, dopóty Aleksandr jest szczęśliwy!

– Może nie potrwa to już długo. – Z kącika kaprawego oka Pietrowa wypłynęła łza. – Lepiej być przygotowanym na najgorsze, niż zostać wrzuconym do szybu kopalnianego, kiedy człowiek najmniej się tego spodziewa. Sprawiacie wrażenie człowieka, który nigdy nie unika chodzenia po zacienionej stronie ulicy. – Wsadził rękę do kieszeni marynarki. – Macie ochotę się napić?

– Nie, dziękuję. Nigdy nie piję w ciągu dnia.

– Bardzo rozsądnie. – Pietrow pociągnął prosto z butelki i otarł usta rękawem. – Każdy powinien kierować się zasadami w życiu. Wtedy wie, że jak je złamie, to zrobił to z uwagi na wyjątkowe okoliczności. – Wstał. – Jeśli może to stanowić jakieś pocieszenie, powszechnie wiadomo, dlaczego pierwszy obój jest teraz takim draniem. Chociaż oczywiście to go nie usprawiedliwia.

– To proste i oczywiste. – Eliasberg wzruszył ramionami. – Aleksandr mnie nienawidzi. Zawsze mnie nienawidził i będzie mnie nienawidził do grobowej deski.

Pietrow zrobił zaskoczoną minę, lekko zamachał chudymi rękami.

– Myślałem, że wiecie! Obój jest zakochany w drugim flecie, dlatego tak się puszy jak dziki kogut. Kiedy drugi flet go usidli, obój stanie się zwykłym kogutem. Sami się przekonacie.

Eliasberg w końcu został sam. Wsparł głowę na popękanym stole i się rozpłakał. Jego łzy, w przeciwieństwie do łez Pietrowa, nie płynęły mu mimo woli z oczu osłabionych z uwagi na złe odżywianie się i czytanie po ciemku niestarannie przepisanych partytur. Były to łzy człowieka bezgranicznie wyczerpanego i samotnego. Mam prawie czterdzieści lat, użalał się nad sobą, a nie wiem, co to znaczy być szczęśliwym. Mam prawie czterdzieści lat, a nigdy nie kochałem.

Kiedy uniósł głowę, ścianę oblewało żółte światło. Ile czasu użalał się nad sobą? Sięgnął po chusteczkę, nim sobie przypomniał, że wyrzucił ją do kosza, poplamioną własną krwią i plwociną innego mężczyzny. Przesunął rękawem po mokrej twarzy.

– Idiota. Dureń. Beczy jak baba.

Jego ojciec nigdy nie płakał – przynajmniej w obecności syna. Może to tłumaczyło poczucie winy, które tak bardzo mu ciążyło? Spojrzał na swoje odbicie w lśniącej teczce. Małe otworki w skórze sprawiały, że jego oblicze wyglądało na wyniszczone; kość policzkowa z jednej strony była wgnieciona, lewe oko zakrywały włosy. Nagle przeniósł się do korytarza dawnego mieszkania w Dmitrowskim Pierieułku, usłyszał swoją matkę płaczącą tak histerycznie, że włosy zjeżyły mu się na karku. Jacyś obcy ludzie wnosili z ulicy jego dziadka, którego głowa kiwała się, stercząc pod jakimś dziwacznym kątem. Mężczyźni przeszli tak blisko Karla, że mógłby dotknąć zakrwawionej twarzy dziadka. Tam, gdzie powinien być nos, ziała dziura, kości sterczały na zewnątrz, oczy przypominały dwie czarne podpuchnięte szparki.

– Napadnięto go w pobliżu dworca – powiedział jeden z mężczyzn.

Pojawił się pan Eliasberg. Utkwił beznamiętne spojrzenie w swoim zmasakrowanym ojcu.

– Znaleźliśmy go w kałuży krwi – wyjaśnił nieznajomy. Rozpaczającą matkę Karla sąsiadka zaprowadziła do kuchni, a ojciec polecił, żeby ciało zaniesiono do pokoju w głębi mieszkania. („Ciało”! Jakby chodziło o kogoś obcego!). Drzwi do pomieszczenia zatrzaśnięto, Karl został sam w sieni. Ukląkł i wsadził palce w kałużę krwi. Wciąż klęczał, kiedy znów pojawił się jego ojciec.

– Co ty wyrabiasz, do diabła? – warknął.

Karl spojrzał na niego z ustami wymazanymi krwią. Słyszał, że jeśli się posmakuje krwi osoby podziwianej, przejmie się jej cechy.

Pamiętał ten smak, jakby to się wydarzyło wczoraj. Krew jego dziadka miała metaliczny posmak jak barierki mostu Pantelejmonowskiego, którym codziennie chodził na targ – nie było w niej ani krztyny odwagi i brawury. Ogarnęło go przerażenie. Wyobraził sobie, jak to mroczne uczucie przenika każdą komórkę jego ciała, zatruwa jego żołądek, sączy się do jego umysłu i ostatecznie doprowadza do szaleństwa.

– Czy dziadek nie żyje? – spytał drżącym głosem. Nigdy nie rozmawiano z nim o śmierci, ale wiedział, że nawiedzała ich dom.

– Idź na dwór się pobawić – polecił mu ojciec, wycierając ręce syna jakąś starą szmatą z warsztatu. I Karl usiadł na schodkach przed domem; palce pachniały mu pastą do butów i pokrywały je brązowe plamy, nie czerwone.

Nie, jego ojciec nie płakał nawet wtedy, kiedy zobaczył zmasakrowane ciało własnego ojca, przypadkowej ofiary napadu. Kiedy Karl spytał go nieśmiało, dlaczego nie uronił ani jednej łzy, jego ojciec wzruszył ramionami.

– Łzy? – Powiedział to tak, jakby nie rozumiał w pełni znaczenia tego słowa. – Nie można przywołać przeszłości ani zmienić teraźniejszości, uciekając się do łez. Jaki więc z nich pożytek?

No właśnie, pomyślał Eliasberg. Po co płakać z powodu awantury z oboistą? Tylko się przez to spóźni.

Na dworze było oślepiająco jasno. Przez chwilę stał oszołomiony na szczycie schodów. Potem zaczął schodzić, nic nie widząc. Buch! Zderzył się z ciemną postacią wbiegającą po stopniach. Teczka wypadła mu z ręki na ziemię, zatrzask puścił, w powietrzu zaczęły fruwać kartki z muzyką Czajkowskiego.

– Do diabła! – Spojrzał zrozpaczony na partyturę, na kartki fruwające jak motyle. – Do ciężkiego diabła!

– No tak. – Zderzył się z samym Dmitrijem Szostakowiczem. – Proszę mi wybaczyć! Bardzo się spieszę. Nie zauważyłem pana. – Zbiegł na dół i zaczął zgarniać kartki, nieświadom tego, że tamuje ruch.

– Nic nie szkodzi. – Eliasberg starał się, żeby zabrzmiało to beztrosko. – Muzyka nie jest w gorszym stanie, niż kiedy wzięła się do niej moja orkiestra.

Szostakowicz parsknął śmiechem.

– Och, to pan – powiedział, jakby wcześniej nie rozpoznał Eliasberga. – Dyrygent. Karl… – Urwał, wyciągnął pokaźną chustkę do nosa i głośno kichnął.

Błagam, pomyślał Eliasberg niezwykle zdesperowany. Błagam, nie zapomnijcie, jak się nazywam. Nie dziś.

– Karl Iljicz Eliasberg! – Szostakowicz zdjął okulary i wytarł oczy. – Karl Iljicz Eliasberg, mistrz radia! – Nachylił się, żeby podnieść kartkę przydepniętą przez tęgą kobietę stojącą na przystanku tramwajowym. – Czy byłaby pani tak łaskawa i pozwoliła mi podnieść z ziemi dzieło jednego z największych kompozytorów świata? Jego miejsce nie pod obcasem pani trzewika. – Wytarłszy ślad pozostawiony przez but, wręczył kartkę Eliasbergowi. – Proszę. Mam nadzieję, że odzyskał pan całą symfonię.

Eliasberg wziął pognieciony plik kartek i chciał coś powiedzieć, ale język odmówił mu posłuszeństwa.

Szostakowicz zakasłał.

– Spieszę się, jak mógł się pan zorientować. Wracam po bilety, które dla mnie zostawił Nikołaj Nikołajewicz.

– Nikołaj… – wyjąkał Eliasberg, spoglądając przez ramię. – Już wyszedł… To znaczy, ja ostatni opuściłem…

– Tak, tak – przerwał mu Szostakowicz z lekkim zniecierpliwieniem. – Ale wcześniej tu nagrywał. Mam nadzieję, chociaż nie jestem pewien, bo umysł Nikołaja jest równie przesłonięty chmurami jak niebo w marcowy poranek, że nie zapomniał mi zostawić biletów u portiera. Jutro jest najważniejszy mecz sezonu. I jeśli go nie obejrzę, będę niepocieszony.

– M-m-mecz? – Eliasberg mało nie odgryzł sobie języka.

– Piłki nożnej. – Szostakowicz spojrzał na błyszczące okna. – I to nie jeden, a dwa. – Błyskawicznie przeniósł wzrok na Eliasberga. – Przypuszczam, że nie wybiera się pan na mecz? Zenit będzie grał z Lokomotiwem Moskwa. Ściągnięto Diemientijewa z Dynamo, jest w szczytowej formie!

– Byłoby mi t-t-trudno – wyjąkał Eliasberg.

– Trudno? Mecz zostanie rozegrany tutaj, w Leningradzie. Najwyżej pół godziny drogi stąd.

– Chodzi o moją matkę. Jest na poły sparaliżowana. A ja, będąc jedynakiem…

– Mam nadzieję, że kibicuje pan Zenitowi?

– Naturalnie – potwierdził Eliasberg niepewnym tonem. – To znaczy, mało znam się na sporcie, ale gdybym miał komuś kibicować, to tylko Zenitowi. Gdyby udało mi się dotrzeć na mecz, z całych sił kibicowałbym Diemient… Diemienti… Temu piłkarzowi.

Szostakowicz skinął głową.

– Zenit nie ma sobie równych. Pewnego wieczoru, kiedy moja żona wyjechała, zaprosiłem całą drużynę do siebie na kolację. Wspaniale się bawiliśmy. Jeden z nich nawet umiał grać na gitarze.

– Naprawdę? – Eliasbergowi udało się roześmiać. – Zdumiewające! – Lekko dygotał. Może to jedyna okazja do rozmowy z Szostakowiczem na tak poufałej stopie. Musi ją wykorzystać, chociaż ogarnął go taki strach, jakby miał wsadzić rękę do ognia. – Czy pozwoli mi pan powiedzieć coś, czym od dawna chciałem się z panem podzielić? Chciałbym t-t-t… – Ale w tym momencie język zupełnie odmówił mu posłuszeństwa i znów poczuł się jak jedenastolatek stojący przed ojcem, który krzyczy na niego, że jąka się jak jakiś głupek.

Szostakowicz wydmuchał nos, jakby chciał dać Eliasbergowi więcej czasu. Mijały sekundy.

– Co chciał mi pan powiedzieć?

– Ch-ch-chciałem tylko p-p-powiedzieć… – Ugryzł się w policzek, poczuł krew w ustach. – Pański kwintet! Siła pańskiego kwintetu. Piękno! Zawrzeć tyle pasji w tak spokojnym utworze. To zakrawa na cud.

– Och. Dziękuję. Naprawdę dziękuję za pańską pochwałę. – Szostakowicz pochylił głowę – może z wdzięczności? – ale ton jego głosu świadczył, że pragnie być gdzie indziej.

Teraz, kiedy rozwiązał mu się język, Eliasberg nie mógł przestać mówić.

– Pana występ na koncercie w Moskwie był cudowny. Pojechałem tam nocnym pociągiem, żeby posłuchać pańskiej gry. Cóż za występ! Od tak dawna nie grał pan na pianinie, nie mówiąc już o wykonywaniu własnej kompozycji, ale nikt panu nie dorównuje. Ani Lew Oborin, ani Światosław Richter! Nawet gdyby przygotowywali się nie wiem jak długo, nawet, gdyby spali z pańską partyturą pod poduszką… Nawet gdyby znali nuty tak dobrze, jak pan. Z miejsca, gdzie siedziałem, odnosiłem wrażenie, że dźwięki same wypływają gdzieś z głębi pana. – Urwał, żeby zaczerpnąć tchu, czując ogromną ulgę.

Co spodziewał się ujrzeć na twarzy Szostakowicza? Uznanie? Potwierdzenie, że drugorzędny mistrz radia, Karl Iljicz Eliasberg, zasługuje na dzielenie tajemnic wielkiego kompozytora? Czego, zapytał sam siebie z goryczą, się spodziewałeś? Bo gdzieś w połowie swego wynurzenia odniósł wrażenie, że Szostakowicz przestał go słuchać. Patrzył na ulicę, a potem na okna rozgłośni radiowej; osłaniał oczy przed słońcem, przestępował z nogi na nogę, grzebał w kieszeni. Nie słuchał. A kiedy spojrzał na Eliasberga, słońce odbiło się w jego okularach i dyrygent umilkł. Oślepiony, zdenerwowany, urażony. Znów samotny.

– Naprawdę proszę mi wybaczyć – powiedział Szostakowicz zza tarczy swoich okularów. – Będę miał wielkie nieprzyjemności, jeśli zaraz nie wrócę do domu. Jeszcze raz przepraszam za… – Spojrzał na wymiętą partyturę trzymaną przez Eliasberga. – Za to.

Gwałtownie odwrócił się na pięcie i zniknął.PODZIĘKOWANIA

Korzystałam z wielu książek i artykułów o Szostakowiczu i Symfonii Leningradzkiej, niezwykle użytecznych podczas pracy nad tą powieścią. Wśród nich: Orchestral manoeuvres Eda Vulliamy’ego, opublikowany w „The Observer Magazine” z 25 listopada 2001 roku; Shostakovich. A life Laurel E. Fay; Shostakovich and His World, pod red. Laurel E. Fay; Shostakovich. A Life Remembered Elizabeth Wilson; Story of a Friendship. The Letters of Dmitry Shostakovich to Isaak Glikman 1941–1975, z komentarzem Izaaka Glikmana, w przekładzie Anthony’ego Phillipsa; Testimony. The Memoirs of Dmitri Shostakovich, opowiedziane Solomonowi Wołkowowi i przez niego opracowane, w przekładzie Antoniny W. Bouis; The New Shostakovich Iana MacDonalda.

Jestem wdzięczna niżej wymienionym osobom za ich pomoc, okazywaną na wiele sposobów, w tym rady i wsparcie, czytanie rękopisu i nieocenioną propozycję spokojnego miejsca na pisanie: Jill Foulston, Sarah Lees-Jeffries, Rachel Paine i Robowi Wilsonowi, Sebastianowi Schrade, Dulcie Smart, Jonowi Stallworthy’emu, Johnowi Wilsonowi i Antoinette Wilson. Dziękuję swojemu cudownemu agentowi Simonowi Trewinowi, wydawcy Anthony’emu Cheethamowi, redaktorce Laurze Palmer, zespołowi w Head of Zeus oraz Marze Brickell z Riot Communications za profesjonalizm, inspirację i wsparcie.

Szczególne podziękowania składam Margaret Quigley, Rachel Quigley i Gustavowi Hellbergowi za nieustające wsparcie i wyrazy zachęty.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: