Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Dziecięce koszmary - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
10 lipca 2013
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Produkt niedostępny.  Może zainteresuje Cię

Dziecięce koszmary - ebook

W pewien upalny sierpniowy dzień w robotniczej dzielnicy Bostonu dochodzi do brutalnej zbrodni. Ginie czworo członków rodziny, a jedyny podejrzany, ojciec i mąż, trafia w stanie śpiączki na oddział intensywnej terapii. Wszystko wskazuje na to, że próbował popełnić samobójstwo. Czy aby na pewno?  Wezwana na miejsce zbrodni sierżant D. D. Warren wie jedno: ta sprawa to coś więcej, niż wskazują pierwsze znalezione dowody.Danielle Burton, oddana pielęgniarka psychiatrycznego oddziału dziecięcego bostońskiego szpitala, całą swoją energię i zapał poświęca straumatyzowanym maluchom. Wciąż nawiedzają ją jednak duchy przeszłości i echo tragedii, która dotknęła jej rodzinę przed dwudziestoma pięcioma laty. Zbliża się właśnie kolejna rocznica owego koszmaru i kiedy w szpitalu pojawia się D. D. Warren wraz ze swoim partnerem, kobieta z przerażeniem uświadamia sobie, że wszystko zaczyna się od początku…Oddana matka, Victoria Oliver dawno już zapomniała, czym jest normalność. Przyrzekła sobie, że zrobi wszystko, by jej chory syn miał względnie normalne dzieciństwo. Że będzie go kochać. Opiekować się nim. Chronić. Za wszelką cenę. Nawet swego życia.

Kategoria: Kryminał
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-7508-801-4
Rozmiar pliku: 1 000 B

FRAGMENT KSIĄŻKI

DANIELLE

Dziś niewiele już pamiętam z tamtej nocy. Na początku wydaje ci się, że nigdy nie zdołasz zapomnieć. Czas jest jednak łaskawy, zwłaszcza dla dzieci. I tak z każdym kolejnym rokiem, powoli, powolutku, kolejne szczegóły rozmywały się w mojej pamięci. Zdaniem doktora Franka to mechanizm radzenia sobie z traumatycznymi przeżyciami. Naturalny etap w leczeniu zranionej duszy. Doktor Frank mówi, że nie powinnam się czuć z tego powodu winna.

Ale ja nie potrafię.

Pamiętam, że obudził mnie krzyk. Sądziłam, że mamy, lecz w policyjnym raporcie wyczytałam, że raczej siostry. Mój pokój tonął w ciemnościach. Nic nie widziałam, byłam zupełnie zdezorientowana. Tylko w powietrzu wyczuwałam jakiś smród. Po tylu latach właśnie to pamiętam najwyraźniej. Swąd spalenizny. Myślałam, że to pożar, w korytarzu jednak unosił się zapach prochu.

Potem hałasy przybrały na sile. Słyszałam to wszystko, choć nie widziałam: dudniące w holu kroki, odgłos spadającego po schodach ciała. A potem słowa ojca dochodzące z przedpokoju:

– Malutka Danny. Moja śliczna mała Danny!

Nagle drzwi się otworzyły. Ciemności pokoju zalał prostokąt światła. W progu zamajaczył cień ojca.

– Malutka Danny – powtórzył pogodniej. – Moja śliczna mała Danny.

Po czym przytknął sobie lufę pistoletu do skroni i pociągnął za spust.

Nie bardzo wiem, co się działo później. Czy wstałam z łóżka? Zadzwoniłam na 911? Próbowałam cucić mamę? Zatamować krew tryskającą z roztrzaskanej głowy siostry czy z połamanego ciała brata?

Pamiętam tylko, że do pokoju wszedł jakiś mężczyzna. Kojącym głosem zapewniał, że wszystko już dobrze, że jestem bezpieczna. Wziął mnie na ręce, choć jako dziewięciolatka byłam na to trochę za duża. Prosił, żebym zamknęła oczy. Żebym nie patrzyła.

Pokiwałam głową, ale powiek nie przymknęłam. Musiałam to zobaczyć. Zapisać te obrazy w głowie. Zapamiętać. Spełnić powinność jedynej ocalałej.

Według policyjnego raportu ojciec był tamtej nocy pijany. Nim załadował swój służbowy rewolwer, wlał w siebie co najmniej ćwiartkę whiskey. Tydzień wcześniej stracił posadę w biurze szeryfa właśnie dlatego, że dwukrotnie zjawił się w pracy w stanie wskazującym na spożycie. Szeryf Wayne, mężczyzna, który wyniósł mnie tamtej nocy z domu, miał nadzieję, że to zwolnienie pomoże jego podwładnemu wziąć się w garść, zmusi go do podjęcia terapii w grupie AA. Ojciec jednak miał najwyraźniej zupełnie inne plany.

Zaczął od sypialni: przy łóżku dopadł mamę. Potem zajął się moją trzynastoletnią siostrą, która wychyliła głowę z pokoju, pewnie by sprawdzić, co się dzieje. W korytarzu pojawił się też mój jedenastoletni brat. Próbował uciekać. Kiedy ojciec strzelił mu w plecy, Johnny sturlał się po schodach w dół. Strzał nie był czysty, dlatego trochę trwało, nim Johnny umarł.

Znajomości tych wszystkich szczegółów nie zawdzięczam oczywiście własnej pamięci. Wyczytałam je w policyjnych aktach w dniu osiemnastych urodzin.

Szukałam odpowiedzi, której nigdy nie udało mi się znaleźć.

Mój ojciec wymordował całą rodzinę. Tylko mnie darował życie. Czy to znaczy, że kochał mnie najbardziej, czy może najbardziej nienawidził?

– A ty jak myślisz? – pyta mnie zawsze doktor Frank.

Myślę, że to jest właśnie historia mojego życia.

Żałuję, że nie pamiętam koloru oczu mamy. Logika podpowiada, że musiały być niebieskie, jak oczy jej siostry, cioci Helen, z którą zamieszkałam po śmierci rodziny. W końcu na zdjęciach, które zachowałam, podobne są do siebie jak dwie krople wody.

Zresztą to właśnie stanowi główny problem. Ciocia tak bardzo przypominała mamę, że z czasem się nią stała. Jej oczy pamiętam. Jej głos i ramiona tulące mnie do snu. To boli, bo bardzo bym chciała, żeby mama żyła. Ale jej już nie ma. Moja zdradziecka pamięć bezlitośnie ją uśmierciła, nawet skuteczniej niż ojciec. Dlatego musiałam przeczytać policyjne raporty i przejrzeć zdjęcia z miejsca zbrodni. I od tej pory jedyny obraz mamy, jaki jestem w stanie przywołać w pamięci, to jej nieruchoma twarz z dziurą w głowie i oczy wpatrujące się bez życia w obiektyw policyjnego aparatu.

Mam zdjęcia naszej trójki: Johnny’ego, Natalie i mnie, objętych na werandzie. Wyglądamy na bardzo szczęśliwych, ale nie pamiętam już, jak traktowali mnie brat i siostra. Tolerowali mnie czy może mi dokuczali? Czy kiedykolwiek przeszła im przez głowę myśl, że pewnego dnia zginą, a ja będę żyła dalej? Czy tamtego słonecznego popołudnia przypuszczali, że żadne z ich marzeń nigdy się nie spełni?

– Poczucie winy ocalałego – przypomina delikatnie doktor Frank. – To nie twoja wina.

Historia mojego życia.

Ciocia Helen dobrze się spisała. Kiedy niespodziewanie wkroczyłam w jej życie, była czterdziestoletnią bezdzietną radczynią prawną, która świata nie widziała poza pracą. Mieszkała wówczas w maleńkim mieszkaniu z jedną sypialnią w centrum Bostonu, więc przez pierwszy rok spałam na kanapie. Nie przeszkadzało mi to, bo przez pierwszy rok i tak w zasadzie prawie nie sypiałam. Całymi nocami oglądałyśmy więc powtórki „Kocham Lucy”, próbując nie myśleć o tym, co się wydarzyło tydzień wcześniej, miesiąc wcześniej, rok wcześniej.

Takie odliczanie nie zbliża do żadnego celu. Każdy kolejny dzień jest tak samo do bani. Z tą tylko różnicą, że coraz łatwiej się z tym godzisz.

To ciocia Helen znalazła dla mnie doktora Franka. Zapisała mnie też do prywatnej szkoły, w której niewielka liczba uczniów w klasach gwarantowała stałą kontrolę oraz maksimum uwagi. Przez pierwsze dwa lata nie potrafiłam nauczyć się czytać. Nie umiałam pojąć mechanizmu składania liter ani liczenia. Poranne wstawanie z łóżka kosztowało mnie tyle energii, że na resztę zajęć nie zostawało jej zbyt wiele. Nie miałam żadnych przyjaciół. Nie patrzyłam nauczycielom w oczy.

Dzień w dzień skupiałam się tylko na tym, by zapamiętać każdy możliwy szczegół: oczy mamy, krzyk siostry, głupkowaty uśmieszek brata. W mojej głowie brakowało miejsca na cokolwiek innego.

Aż pewnego dnia, idąc ulicą, zauważyłam mężczyznę całującego dwuletnią córeczkę w czubek głowy. Zupełnie przypadkowo uchwyciłam tę chwilę ojcowskiej czułości. Dziewczynka odwróciła się do niego i jej okrągłą twarzyczkę rozświetlił uśmiech o mocy miliona watów.

I wtedy serce mi pękło. Tak po prostu.

Wybuchłam płaczem. Łkałam spazmatycznie, wlokąc się ulicami Bostonu do mieszkania cioci. Kiedy cztery godziny później wróciła do domu, zastała mnie zalaną łzami, wtuloną w skórzaną sofę. Przepłakałyśmy razem cały tydzień przytulone na kanapie przy serialu „Gilligan’s Island” lecącym cicho w tle.

– Cholerny drań – podsumowała ciocia, gdyśmy się wreszcie uspokoiły. – Co za cholerny, popierdolony drań.

A ja się zastanowiłam, czy nienawidzi go za zamordowanie siostry, czy może za obarczenie jej niechcianym dzieckiem.

Historia mojego życia.

Ocalałam. I nawet jeśli nie zawsze o tym pamiętam – żyję. To obowiązek ocalałych.

Dorosłam. Skończyłam studia. Pracuję jako pielęgniarka w dziecięcym szpitalu psychiatrycznym w Bostonie. Większość czasu spędzam na oddziale zamkniętym z sześciolatkiem, który słyszy głosy, regularnie kaleczącą się ośmiolatką czy też dwunastolatkiem, którego pod żadnym, ale to pod żadnym pozorem nie można zostawiać samego z młodszym rodzeństwem.

Działamy trochę jak ostry dyżur. Nie leczymy dzieci. Stabilizujemy tylko ich stan za pomocą leków, przyjaznego środowiska i innych dostępnych środków. A potem bacznie je obserwujemy. Staramy się poznać powody ich ataków. Przygotowujemy raporty dla grup specjalistów, którzy zajmą się leczeniem, decydując, czy objąć pacjentów programem rodzinnych warsztatów wyjazdowych, umieścić w zamkniętej placówce, czy może pozwolić im pod czujnym lekarskim okiem wrócić do domów.

Część dzieciaków robi postępy. Na miarę własnych możliwości stają się porządnymi ludźmi, co należy uznać za nie lada sukces. Inne popełniają samobójstwa. Jeszcze inne zbrodnie. Trafiają na pierwsze strony gazet: młodociany przestępca otwiera ogień, starszy brat morduje całą rodzinę. Giną niewinni ludzie, często osoby postronne.

Wiem, co sobie myślicie. Wydaje wam się, że wybrałam tę pracę, by ocalić dzieci takie jak ja. Niektórzy doszukują się nawet bardziej heroicznych pobudek – żeby zapobiegać tragediom takim jak ta, która spotkała moich bliskich.

Rozumiem wasz tok myślenia.

Ale przecież jeszcze mnie nie znacie.W czwartkowy wieczór sierżant D. D. Warren miała randkę. Pamiętała lepsze, ale zdarzały się również gorsze. A że od dawna nie była na żadnej, zamierzała zaprosić Chipa do siebie na intensywny trening akrobatyki pościelowej, jeśli tylko nie okaże się kompletnym frajerem.

Zjedli już pół bochenka chleba maczanego w oliwie z oliwek i połowę średnio wysmażonej krowy. Na szczęście Chip nie odważył się skomentować stojącego przed nią talerza wypełnionego ociekającymi tłuszczem żeberkami. Nie odezwał się też słowem, gdy postanowiła wytrzeć talerz dokładnie kolejną kromką chleba. Miła odmiana, bo większość facetów zdumiewał jej ogromny apetyt. Odczuwali wewnętrzną potrzebę żartowania z pochłanianych przez nią porcji.

A potem w równie żenujący sposób zaklinali się, że za nic nie widać tego po jej dziewczęcej figurze.

Tak, to prawda, miała apetyt zapaśnika sumo i figurę modelki z pierwszych stron kolorowych gazet. Na Boga, dobiegała czterdziestki i doskonale zdawała sobie sprawę ze swego dziwacznego metabolizmu. I naprawdę żaden podstarzały urzędas z brzuszkiem nie musiał jej o tym przypominać. Jedzenie było jej pasją. Głównie dlatego, że praca w wydziale zabójstw bostońskiej policji nie pozostawiała zbyt wiele czasu na seks.

Po spałaszowaniu żeberek natychmiast zabrała się za pieczonego ziemniaka. Chip był audytorem śledczym. Umówiła ich żona kolegi jednego z kumpli z wydziału. Bez pojęcia, D. D. doskonale o tym wiedziała. Ale oto siedzieli w jednym z boksów restauracji Hilltop Steakhouse i D. D. musiała przyznać, że Chip jest w porządku. Trochę sflaczały na brzuchu, odrobinę łysiejący na czubku głowy, lecz zabawny. Lubiła zabawnych facetów. Kiedy Chip się uśmiechał, uroczo marszczyły mu się kąciki głębokich brązowych oczu. I to jej wystarczało.

Cóż, na obiad mięso z pieczonymi ziemniakami, a na deser, jeśli wszystko pójdzie zgodnie z planem, Chip.

I wtedy oczywiście rozległ się dźwięk pagera.

Skrzywiła się i przesunęła go na tył paska, jakby to mogło coś zmienić.

– Co to? – spytał Chip na głos alarmu.

– Przypomnienie o tabletce antykoncepcyjnej – bąknęła pod nosem.

Chip poczerwieniał po czubki swych przerzedzonych brązowych włosów, a po chwili uśmiechnął się nieśmiało od ucha do ucha z takim chłopięcym urokiem, że D. D. poczuła, jak miękną jej kolana.

Lepiej, żeby to było coś ważnego, pomyślała. Lepiej, żeby to była jakaś pieprzona masakra, jeśli mam sobie odpuścić tę noc.

Kiedy zerknęła na pager, natychmiast pożałowała tej myśli.

Zabawny audytor śledczy o imieniu Chip dostał buziaka na do widzenia.

A sierżant D. D. Warren ruszyła w drogę.

Pracowała jako detektyw w bostońskiej policji od dwunastu lat. Zaczynała od ofiar wypadków drogowych i zabójstw z narkotykami w tle. Z czasem jednak zaczęto jej przydzielać głośne medialnie sprawy, takie jak odnalezione w podziemnej kryjówce zmumifikowane zwłoki sześciorga dzieci czy całkiem niedawno zniknięcie młodej nauczycielki z południowego Bostonu. Szefowie lubili stawiać ją przed kamerami. No bo któż to wszystko lepiej rozegra niż atrakcyjna blondynka?

D. D. nie miała zresztą nic przeciw temu. Stres dodawał jej skrzydeł. Presję towarzyszącą najgorętszym sprawom lubiła nawet bardziej niż knajpy, w których płacisz raz i jesz, ile tylko dusza zapragnie. W stopniu sierżanta przewodziła trzyosobowej grupie operacyjnej, która całe dnie potrafiła spędzać na szukaniu dowodów, przesłuchiwaniu informatorów i wizytach na miejscu zbrodni, a potem całe noce na spisywaniu zeznań, przygotowywaniu oświadczeń oraz/lub wniosków o wydanie nakazów. Zespoły musiały być też na zmianę w pełnej gotowości do rozpoczęcia kolejnego śledztwa, co zamykało ich członków w niekończącej się spirali nie cierpiących zwłoki bieżących dochodzeń, starych nie zamkniętych spraw oraz co najmniej jednego czy dwóch nowych wezwań tygodniowo.

D. D. niewiele sypiała. Rzadko umawiała się na randki. Właściwie na nic innego poza pracą nie starczało jej czasu. Taki stan rzeczy nie przeszkadzał jej do zeszłego roku, kiedy skończyła trzydzieści osiem lat, a jej były stanął na ślubnym kobiercu i założył rodzinę. Twarda, wyszczekana pani sierżant, która dawno temu poślubiła swą pracę, zaczęła się nagle łapać na przeglądaniu czasopism typu „Nowoczesna Pani Domu” albo, co gorsza, „Stylowa Panna Młoda”. Któregoś razu wpadł jej w ręce magazyn „Porady dla Rodziców”. Dobiegająca czterdziestki bezdzietna singielka czytająca samotnie w swym mieszkanku w North End „Porady dla Rodziców”? Nie ma chyba nic bardziej przygnębiającego.

Zwłaszcza gdy uświadomiła sobie, że niektóre z zamieszczonych tam wskazówek, jak radzić sobie z kilkulatkami, mogłaby z powodzeniem zastosować wśród członków swojej grupy operacyjnej.

W końcu kiedyś wyrzuciła wszystkie pisma i obiecała sobie, że umówi się na randkę. I tak znalazła się w towarzystwie Chipa, biednego Chipa, któremu szansa na seks przeszła właśnie koło nosa. D. D. musiała bowiem ruszyć do Dorchesteru, mimo że jej grupie nie przypadał w tym tygodniu dyżur. Wyświetlony na pagerze czerwony alarm oznaczał jednak jakąś dużą i paskudną sprawę, a tym samym obecność obowiązkową wszystkich jednostek.

D. D. zjechała z autostrady międzystanowej I–93, by labiryntem uliczek dostać się do części miasta zamieszkanej głównie przez klasę robotniczą. Miejscowi funkcjonariusze kojarzyli Dorchester z narkotykami, strzelaninami i hucznymi imprezami, które tylko generowały kolejne problemy z narkotykami i kolejne strzelaniny. Aby zmniejszyć trochę panujący w okolicy hałas, lokalny posterunek okręgu C–11 uruchomił jakiś czas temu specjalną linię telefoniczną, a w weekendy patrolowano ulice specjalnie do tego celu przygotowaną „imprezową bryką”. Po jakichś pięciuset telefonicznych zgłoszeniach i prewencyjnych aresztowaniach w Dorchesterze można było wreszcie odnotować spadek liczby morderstw, gwałtów i napaści z bronią w ręku. Za to wzrosła liczba włamań. Bilans znów wyszedł na zero.

Nawigacja doprowadziła ją do całkiem przyjemnej dwupasmowej uliczki, usianej po obu stronach skromnymi pasmami trawnikowej zieleni i długim rzędem gęsto zabudowanych dwupiętrowych domków, z których wiele dumnie prezentowało okazałe werandy, a czasem nawet imponujące wieżyczki.

Większość budynków zaczęła z czasem spełniać rolę domów wielorodzinnych, podzielonych dziś na nawet sześć czy osiem oddzielnych części. Okolica nie straciła jednak na estetyce, trawniki wciąż były starannie przycięte, a poręcze na gankach świeżo odmalowane. Łagodniejsze oblicze Dorchesteru, pomyślała D. D. coraz bardziej zaintrygowana.

Kiedy dostrzegła rząd zaparkowanych fordów crown victoria, zwolniła. Było około wpół do dziewiątej wieczorem, sierpniowe słońce zaczynało się właśnie chować za horyzont. D. D. zobaczyła zaparkowaną na wprost karetkę i samochód ekipy technicznej otoczone wozami transmisyjnymi oraz tłumem gapiów.

Gdy przedtem na pagerze wyświetlił się adres, założyła, że chodzi o narkotyki. Najpewniej porachunki gangów. Z paskudnym finałem, skoro zastępca naczelnika wzywał na miejsce wszystkich swoich osiemnastu detektywów. Przypuszczała, że musiały ucierpieć przypadkowe osoby. Może jakaś staruszka siedząca akurat na swojej werandzie, może bawiące się na chodniku dzieci. Takie rzeczy się zdarzały i z biegiem lat wcale nie stawały się łatwiejsze do zaakceptowania. Ale trzeba było stawić im czoło. Cóż, taka już rola bostońskich stróżów prawa. Jednakże teraz, kiedy D. D. wysiadła z samochodu, przypięła identyfikator do paska obcisłych czarnych spodni rurek oraz zakryła randkowy dekolt prostą białą koszulą, zaczynała mieć wątpliwości, czy chodzi o narkotyki. Ogarnęło ją przeczucie, że to coś znacznie gorszego. Przerzuciła przez ramię cienką marynarkę i ruszyła chodnikiem w kierunku paszczy lwa.

Przepychając się przez tłum wścibskich dorosłych i ciekawskich dzieciaków, starała się zachować pełną koncentrację, lecz mimowolnie rejestrowała docierające do niej strzępki zdań: „strzały...”, „wrzask, jakby zarzynano prosiaka”, „przecież ledwie cztery godziny temu jakby nigdy nic rozpakowywała zakupy”.

– Przepraszam, przepraszam. Proszę mnie przepuścić. Policja. Z drogi, koleś!

W końcu udało jej się przedrzeć przez tłum i zanurkować pod żółtą policyjną taśmą odgradzającą część chodnika, co oznaczało wkroczenie w samo epicentrum chaosu typowego dla miejsca zbrodni.

Przed sobą miała szary dwupiętrowy domek z imponującym kolumnowym gankiem, nad którym powiewała amerykańska flaga. Otwarte na oścież dwuskrzydłowe drzwi zapewniały swobodny przepływ śledczych i sanitariuszy z noszami.

D. D. rzuciły się w oczy koronkowe firany zdobiące wykuszowe okna po obu stronach drzwi. Na ganku stało sześć niebieskich składanych krzeseł i cztery urocze doniczki z czerwonymi pelargoniami, nad wejściem zaś wisiała ozdobiona rysunkami pelargonii tabliczka z napisem „Zapraszamy”.

No tak, to coś zdecydowanie gorszego niż porachunki lokalnych gangów narkotykowych.

D. D. westchnęła, przybrała pokerową twarz i podeszła do pilnującego schodów mundurowego. Podała mu swoje nazwisko i numer odznaki. Mężczyzna odnotował jej wejście, po czym głową wskazał stojący tuż obok pojemnik.

D. D. posłusznie wyciągnęła ochraniacze na obuwie i siateczkę na włosy. To wiele mówiło o charakterze zbrodni.

Wolnym krokiem ruszyła schodami w górę, starając się trzymać jednej strony. Stopnie wyglądały na świeżo pomalowane, szarawy odcień świetnie się komponował z kolorem elewacji. Do tego przytulny czysty ganek. Ktoś najwyraźniej niedawno go zamiótł, może pani domu po rozpakowaniu zakupów?

Lepiej, gdyby był brudny, pokryty kurzem. Wtedy zostałyby na nim ślady obuwia, a to pomogłoby złapać osobę odpowiedzialną za to, co za chwilę D. D. miała zobaczyć.

Przed wejściem do środka wzięła jeszcze jeden głęboki wdech, wciągając do płuc mieszaninę zapachu trocin i zaschniętej krwi. Zza pleców dobiegały ją słowa dziennikarza dopytującego, czy złoży oświadczenie dla prasy. Z głębi domu dochodziły odgłosy migawki aparatu fotograficznego. Nad głową buczał silnik helikoptera. Biały szum na wszystkich frontach. Za nią tłumy gapiów, przed nią zastępy policjantów, a nad nią stado reporterów.

Chaos: głośny, cuchnący, przytłaczający.

A ona miała zrobić z nim porządek.

Zabrała się więc do roboty.VICTORIA

– Chce mi się pić – informuje mnie.

– Na co masz ochotę? – pytam.

– Kobieto, daj mi pić albo obiję ci tę parszywą gębę!

Wcale nie wygląda na wkurzonego. Tyle że tak to się często zaczyna. Niekiedy burza przychodzi znienacka. W jednej chwili ogląda spokojnie telewizję, w drugiej zaczyna demolować salon. A innym razem potrafi dobrą chwilę balansować nad przepaścią. Jeśli powiem lub zrobię co trzeba, uspokoi się... Ale jeden fałszywy ruch, nieodpowiednie słowo...

Wstaję z kanapy. Jest czwartkowe, piekielnie gorące i wilgotne sierpniowe popołudnie. Dzień z tych, które w całości najlepiej przeleżeć na plaży lub nad basenem. Oczywiście dla nas żadna z tych opcji nie wchodzi w grę. Cały dzień spędzamy w domu, w zaciszu klimatyzacji oglądając kanały historyczne. Myślałam, że spokojny wieczór trochę go wyciszy. Ale teraz już sama nie wiem.

W kuchni rozważam wszystkie możliwości. Przygotowanie napoju to istne pole minowe. Najpierw trzeba odgadnąć, o który konkretnie mu chodzi. Potem wybrać odpowiednią szklankę, kubek lub filiżankę. Wreszcie zdecydować, czy dodać lód, podać słomkę, chusteczkę czy może podkładkę.

Kiedyś w ogóle nie zareagowałabym na żądanie postawione w ten sposób. Kazałabym mu poprosić, zmienić ton. Przypomniałabym, że nie jestem jego służącą. Że powinien odnosić się do mnie z szacunkiem.

Wszystko się jednak zmienia. Nie od razu. Drobiazg za drobiazgiem, chwila za chwilą, decyzja za decyzją. Kawałek po kawałku oddajesz siebie. I nigdy już nic z tego nie odzyskasz.

Wybieram niebieski kubek, ostatnimi czasy jego ulubiony, i wodę – mniej sprzątania, jeśli chluśnie mi nią w twarz. Ręce już mi się trzęsą. Biorę kilka głębokich wdechów. Jeszcze nie puściły mu nerwy. Pamiętaj, nie puściły mu nerwy. Jeszcze nie.

Wnoszę kubek do salonu, stawiam na stoliku i udając, że spuszczam wzrok, zerkam na niego ukradkiem. Jeśli jego stopy leżą spokojne na podłodze, dalej będę próbowała go udobruchać. Ale jeśli już ma lekkie tiki, jeśli przytupuje nogami albo wyciąga rękę, szykując się do zadania ciosu, szybko się wycofam. Pobiegnę po ativan, żeby go otumanić.

Mówię wam, gdy raz oddacie kawałek siebie, nigdy go już nie odzyskacie.

Bierze kubek. Stopy ani drgną. Ręce luźno opadają przy tułowiu. Upija łyk na próbę, po czym odrywa kubek od ust...

I odstawia go z powrotem na stół.

Kiedy zaczynam wreszcie na powrót oddychać, szybkim ruchem chwyta plastikowe naczynie i ciska nim prosto w bok mojej głowy. Zataczam się, raczej na skutek szoku, a nie siły uderzenia.

– Co to ma, kurwa, być? – krzyczy mi prosto w mokrą twarz. – Co to ma, kurwa, być?

– Woda – odpowiadam głupio.

Próbuje zadać mi kolejny cios. Woda rozpryskuje się po kanapie. Zaczyna się pościg. Pędzę na dół do szafki z lekami. On biegnie za mną, chcąc powalić mnie na ziemię. Chwycić za włosy i uderzać moją głową o twardą drewnianą podłogę. Albo zacisnąć mi dłonie na gardle.

U progu salonu udaje mu się złapać mnie za kostkę. Upadam ciężko na prawe kolano. Odruchowo kopię go. Słyszę, jak wyje z wściekłości, kiedy uwalniam się i robię kolejne cztery kroki.

Znów mnie chwyta i z całej siły przyciska do paneli ściennych. Poręcz stojącego obok krzesła wbija mi się w bok, boleśnie raniąc żebra.

– ZDZIRA! Zdzira, zdzira, zdzira.

– Proszę – szepczę. To nic nie da, ale coś przecież muszę powiedzieć. – Proszę, proszę, proszę.

Zaciska dłonie na moich nadgarstkach z taką siłą, że czuję, jak miażdży mi kości.

– Proszę, kochanie – znowu szepczę, desperacko starając się zachować spokojny ton. – Proszę, puść mnie, kochanie. Sprawiasz mi ból.

On jednak trzyma mocno. Źle oceniłam sytuację, przegapiłam pierwsze symptomy, a teraz pochłonęły go już ciemności. Cokolwiek zrobię, cokolwiek powiem, nie będzie miało znaczenia. Jest jak dzikie zwierzę, które musi kogoś skrzywdzić.

Ja zaś, jak zawsze w takich chwilach, czuję, że mimo wszystko go kocham. Kocham tak bardzo, że serce pęka mi głośniej niż którakolwiek kość. I wiem, że muszę być ostrożna. Nie chcę go skrzywdzić.

Nagle udaje mi się uwolnić stopę. Wsuwam mu ją pod kolano i podcinam go. Ląduje na ziemi w chwili, gdy udaje mi się uwolnić ręce. Pędzę do łazienki, do szafki z lekarstwami. Plądruję ją w panice, szukając pomarańczowej buteleczki.

– Zabiję cię – ryczy z korytarza. – Dźgnę cię nożem milion razy. Odetnę ci łeb. Zjem serce, wyssę całą krew. Zabiję cię, zabiję, zabiję!

Potem dochodzi mnie dźwięk, którego nie chcę słyszeć – odgłos bosych stóp zmierzających w stronę kuchni.

Ativan, ativan, ativan. Gdzie jest, do cholery, ativan?

Trącam niechcący ręką flakonik z lekiem. Spada na podłogę i toczy się po kafelkach.

Słyszę kolejny krzyk, krzyk pełen nieskrępowanej, dzikiej wściekłości – zorientował się, że pozamykałam wszystkie noże. Zrobiłam to dwa tygodnie temu w środku nocy, kiedy spał. Musisz być zawsze o krok do przodu. Musisz.

Ativan poturlał się za muszlę klozetową. Ręce za bardzo mi się trzęsą. Nie mogę go dosięgnąć. Słyszę zgrzyt otwieranych z impetem drzwi kuchennej szafki z wiśniowego drewna. Kubki, talerze i półmiski lądują na importowanych włoskich kaflach podłogowych. Dawno temu zmieniłam wszystkie naczynia na melaminowe i plastikowe, co doprowadza go do jeszcze większej furii. Musi zdemolować kuchnię. Robi to za każdym razem, mimo że brak fizycznych szkód jeszcze bardziej wyprowadza go z równowagi.

Kolejny głośny trzask, a potem cisza. Wstrzymuję na chwilę oddech, następnie nachylam się nad toaletą, próbując dosięgnąć buteleczki. Przedłużająca się cisza niepokoi mnie bardziej niż głośny rumor.

Co on tam robi? Co znalazł? Zapomniałam o czymś?

Cholera, potrzebuję ativanu – natychmiast.

Zmuszam się, by oddychać miarowo, jakoś uspokoić skołatane nerwy. Ręcznik – to jest pomysł. Zrolować ręcznik, popchnąć nim buteleczkę i wydobyć ją z drugiej strony. Mam.

Z tabletkami uspokajającymi w dłoni skradam się korytarzem teraz spowitym ciszą, przerażona tym, co mogę za chwilę zobaczyć.

Jeden krok. Drugi, trzeci, czwarty...

Zbliżam się do końca korytarza. Po lewej znajduje się dość duży salon, który przechodzi w jadalnię i w gustownie urządzoną kuchnię, a stamtąd jest wyjście z powrotem na korytarz. Wychylam się zza usychającego fikusa, po czym skradam się na palcach do salonu, bacznie obserwując podstępne zakamarki, w których mógłby się ukryć – narożną kanapę, sponiewieraną meblościankę z telewizorem, postrzępione jedwabne zasłony...

O czym zapomniałam? O czym nie pomyślałam i ile będzie mnie to kosztować?

Przed oczami pojawiają się obrazy z przeszłości. Scena, gdy wypadł ze spiżarni z tłuczkiem do mięsa i połamał mi dwa żebra, nim zdążyłam uciec. I ta, gdy po raz pierwszy dorwał tasak, ale nie trafił w moje ramię, tylko rozciął sobie udo. Wystraszyłam się, że przebił sobie tętnicę i wykrwawi się, jeśli zostawię go samego. Musiałam więc stawić mu czoło i wyrwać tasak z dłoni. Pocieszałam go potem, kiedy płakał z bólu. Siedzieliśmy przytuleni, a krew z naszych ran wsiąkała w perski dywan pokrywający podłogę w pięknym sklepionym korytarzu.

Nie wolno mi teraz o tym myśleć. Muszę się skupić. Znaleźć go. Uspokoić. Odurzyć.

Krok po kroku przemykam przez salon i dochodzę do jadalni, uważając na spowite mrokiem kąty i nie przestając nasłuchiwać odgłosów zza pleców. Kuchnia ma wyjście na korytarz, dlatego bez problemu mógłby zajść mnie od tyłu.

Stopa za stopą. Centymetr po centymetrze. Z buteleczką leków, którą ściskam kurczowo w dłoni niczym puszkę z gazem pieprzowym.

Znajduję go w kuchni. Zdjął spodnie i załatwia się właśnie na dywanik. Kiedy podchodzę, podnosi wzrok i uśmiecha się triumfalnie.

– I co teraz powiesz o swoim drogim dywaniku? – szydzi. – Dalej uważasz, że jest tak kurewsko wyjątkowy?

Podchodzę do niego spokojnym krokiem, wyciągając pojemnik z ativanem.

– Proszę cię, kochanie. Przecież wiesz, że cię kocham. Proszę.

W odpowiedzi bierze w rękę własne odchody i wciera je w swój nagi brzuch.

– Zabiję cię – rzuca teraz spokojnym głosem.

Nie odzywam się. Wyciągam tylko w jego stronę słoiczek ze środkiem uspokajającym.

– Zrobię to w środku nocy. Ale najpierw cię obudzę. Chcę, żebyś wiedziała.

Kurczowo trzymam tabletki.

– Pozamykałaś wszystkie noże – mówi śpiewnym tonem. – Pozamykałaś wszystkie noże. Czy aby na pewno wszystkie? Jesteś pewna? Jesteś pewna? Jesteś pewna?

Uśmiecha się radośnie, a ja natychmiast szukam wzrokiem suszarki na naczynia, której zawartość porozrzucana jest teraz po całej kuchni. A może został tam nóż? Może umyłam jakiś rano? Nie pamiętam i będzie mnie to pewnie drogo kosztować. Takie rzeczy zawsze mnie drogo kosztują.

Odkręcam buteleczkę.

– Musisz teraz odpocząć, kochanie. Wiesz, że wtedy poczujesz się lepiej.

Wysypuję na dłoń kilka pastylek. Podchodzę na tyle blisko, że w nozdrza uderza mnie smród fekaliów. Jednym palcem otwieram mu powoli usta i wciskam w zagłębienie policzka szybko rozpuszczające się pigułki.

On obejmuje mnie swymi brudnymi rękami i niemal czule pociera pulsującą na szyi żyłę.

– Zabiję cię szybko – obiecuje. – Nożem. Tu go wbiję. Właśnie tu.

Wciska palce mocniej w zagłębienie w szyi, jakby chciał sobie przećwiczyć ten śmiertelny cios.

Po chwili widzę, jak rozluźniają się mięśnie jego twarzy. Lek zaczyna powoli działać. Ręka mu opada, uśmiech powoli rozjaśnia twarz. Tym razem jest to uśmiech pełen słodyczy. Niczym promyk słońca podczas ulewnej burzy. Mam ochotę płakać, ale powstrzymuję łzy.

Kawałek po kawałku oddajesz samą siebie. I nigdy już niczego nie odzyskasz.

Dziesięć minut później leży w łóżku. Rozbieram go z resztek ubrania. Myję gąbką zmoczoną w wodzie z mydłem, choć z doświadczenia wiem, że zapach ekskrementów i tak utrzyma się na skórze jeszcze przez jakiś czas. Będzie mnie potem o niego dopytywał, a ja będę kłamać, bo tak się nauczyłam.

Czyszczę jego. Czyszczę siebie. Trzeba umyć naczynia, odłożyć je do szafek. Wyrzucić dywanik. Ale to wszystko może poczekać.

W zaległej wokół ciszy wracam do sypialni. W świetle nocnej lampki przyglądam się z rozczuleniem spokojnym rysom jego twarzy. Włosom, które zwinęły się nad lewą skronią w złocisty kosmyk. Ustom lekko zaciśniętym, jak u małego dziecka. Delikatnie pieszczę palcami jego policzek. Chwytam dłoń, teraz zupełnie bezwładną, nie robiącą nikomu krzywdy, nie siejącą zniszczenia, i trzymam przez chwilę we własnej.

I zastanawiam się, czy właśnie tej nocy wreszcie mnie zabije.

Poznajcie Evana, mojego syna.

Ma osiem lat.– Zaczęło się w jadalni – wyjaśnił detektyw Phil LeBlanc, zwracając się do sierżant D. D. Warren. Miał na sobie spodnie chinosy i koszulkę polo z białym kołnierzykiem, poplamioną keczupem tuż nad naszywką. Najwyraźniej ściągnięto go prosto z rodzinnego grilla. Wskazał na prostokątny stół nakryty na sześć osób, zastawiony brudnymi talerzami i półmiskami z resztkami obiadu. D. D. naliczyła trzy puste puszki po niskoprocentowym budweiserze, dwie po jednej i jedną po drugiej stronie blatu.

Piękny stół w ciepłym dębowym odcieniu wyglądał na stary. D. D. mogła się założyć, że to antyk. Składane niebieskie krzesła pochodziły natomiast z kompletu, który zauważyła na ganku. A więc mieszkańców stać na porządny dębowy stół, ale na krzesła już nie? Cała atmosfera tego domu ocierała się zresztą o paradoks. Zapach świeżej farby niemal gryzł się z rzucającym się w oczy brakiem mieszkańców.

Proste talerze z białej melaminy, jaskrawoczerwone podkładki i niebieskie chusteczki podkreślały powtarzalność tych samych barw: czerwień, biel i błękit. Kolory przewodnie domu.

– Może wywiązała się kłótnia – spekulował Phil. – Zjedli obiad, wypili po kilka piw, zaczęli się sprzeczać. Może chciała go zostawić i to go rozwścieczyło.

D. D. przytakiwała bezwiednie, wciąż krążąc wokół stołu. Podłoga z twardego drewna wyglądała na świeżo odnowioną. Przechadzając się, mogła dostrzec własne odbicie w wypolerowanych na wysoki połysk deskach. Widać było, że trwał tu remont. Stawiała, że przeprowadzany własnoręcznie. Rodzina klasy robotniczej budująca swą przyszłość na przekór trudnym czasom, w jakim przyszło im żyć, do chwili gdy...

– Gdzie Neil? – spytała o trzeciego członka swojej ekipy.

– Na górze. Dwa górne piętra są w remoncie. Zakładamy, że akcja rozegrała się na tym poziomie, ale trzeba sprawdzić wszystkie narzędzia i ostre przedmioty.

D. D. znów kiwnęła potakująco głową. Czerwony alarm zwykle oznaczał tłumy detektywów i techników, tymczasem wokół panowała cisza. Z drugiej jednak strony do przeszukania, zabezpieczenia i zbadania były aż trzy kondygnacje. No i część detektywów pracowała już w terenie, przesłuchując sąsiadów i szukając osób powiązanych z ofiarami. Na tego typu miejscach zbrodni trzeba działać natychmiast. Wysłać jak najwięcej funkcjonariuszy i robić swoje, nie tracąc czasu.

– Co wiemy o domownikach? – spytała.

– Rodzina. Matka, ojciec, trójka dzieci. Dla obojga rodziców było to drugie małżeństwo, więc trudno powiedzieć, które dziecko było czyje. Głowa rodziny to Patrick Harrington. Urodzony w tysiąc dziewięćset sześćdziesiątym ósmym. Od niedawna bezrobotny. Pracował w pobliskim sklepie z artykułami metalowymi, ale właściciel splajtował.

– Kiedy? – Przykucnęła, by przyjrzeć się leżącemu pod stołem dywanikowi. Miał kolor jasnego beżu i wyglądał na niedawno odkurzany. Zamieciony ganek, odkurzony dywan. Ktoś tu ma hopla na punkcie porządku, pomyślała, dodając słowo „pedant” tuż obok „patriota” na liście określeń mieszkańców domu, którą odruchowo zaczęła tworzyć w głowie.

– Kilka tygodni temu. Od sąsiadów wiemy, że kupili ten dom na aukcji osiem miesięcy temu; bank odebrał go poprzednim właścicielom. Liczyli zapewne, że przy jego umiejętnościach i rabacie pracowniczym ze sklepu wyremontują go, a potem część wynajmą. Ledwo skończyli z parterem, a tu bum, gość stracił pracę. Żegnaj, comiesięczna pensjo, żegnajcie, zniżki.

– Witaj, ogromny kredycie hipoteczny i braku perspektyw na wynajem – dokończyła D. D.

– Kiepsko.

– No i zaczęły się nerwy. – D. D. wstała. – A ona czym się zajmowała?

– Denise Harrington pracowała jako recepcjonistka w gabinecie dentystycznym. Według niejakiej Nancy Seers z naprzeciwka zawsze wychodziła z pracy przed trzecią, by odebrać z przystanku autobusowego dzieci wracające ze szkoły. To było najważniejsze.

– Ile miały lat?

– Poczekaj... – Phil przewertował papiery. – Dziewięć, dwanaście i czternaście. Chłopak, dziewczynka, chłopak.

D. D. skinęła głową i wróciła do kuchni. Na płycie wciąż stała patelnia. Pachniała oliwą z oliwek i tłuszczem z kurczaka. Obok znajdował się olbrzymi gar, w którym można by ugotować kilka kolb kukurydzy albo solidną porcję makaronu. Na blacie resztki produktów: pół główki sałaty, torba marchewek, do połowy skrojony ogórek.

Zaczęła się rozglądać za innymi puszkami po piwie i ostatecznie wygrzebała ze śmietnika jeszcze trzy. Otworzyła lodówkę, dość dobrze zaopatrzoną – czyżby świadczyło to o niedawnych zakupach? – w chleb, jajka, wędlinę w plasterkach, warzywa, owoce oraz tajemnicze dania zapakowane w plastikowe pojemniki. Na drzwiczkach stało ponad dwadzieścia słoiczków z przeróżnymi sosami i do połowy opróżniona butelka Cavit Pinot Grigio. Nie znalazła więcej piwa. Można więc założyć, że kupiono sześciopak i wszystko wypito.

Sześć puszek na dwoje dorosłych? Czy nawet na jednego? Trochę za mało na pijacką awanturę. Nie kupowała tej wersji.

Do środka wszedł Jack McCabe z laboratorium kryminalistycznego. Zerknął na zostawione jedzenie i głośno westchnął.

– Zrobili zdjęcia? – spytał.

– Zrobili – zapewnił go Phil.

Jack znów westchnął. D. D. świetnie go rozumiała. Badanie miejsca zbrodni zabierze wiele godzin, a i tak prawdopodobnie niewiele wniesie. Ale cóż, każdy robi, co do niego należy.

– Zacznijcie od noża – zaleciła.

– Nie widzę żadnego noża – stwierdził Jack, zerkając na kuchenny blat.

– Powinien jakiś być. – Wskazała częściowo pokrojony ogórek.

– Jest, jest – wtrącił Phil.

– No to pięknie – odparła D. D., wychodząc za nim na korytarz.

Pierwsze ślady krwi zaczynały się w połowie korytarza. Mozaika różnorodnych plam i smug pokrywająca wypolerowane na wysoki połysk deski prowadziła w głąb domu, zapewne w kierunku pokoi sypialnych.

Nad krwawym szlakiem pochylał się mężczyzna w brązowym garniturze zajęty szkicowaniem brunatnych wzorów i poustawianych przy nich numerków.

– Popatrzcie na to – zawołał. – Zwróćcie uwagę, że ślady układają się w dwa niezależne tory. No i te dwa charakterystyczne rozmazania, tutaj i tutaj.

D. D. podeszła i posłusznie przyjrzała się rozbryzgom. Rzeczywiście, tworzyły dwie osobne, biegnące w przeciwnych kierunkach trasy, natomiast rozmazane plamy wyglądały, jakby po zakrwawionej podłodze przeciągnięto dwa ciężkie przedmioty.

– Dopadł ją w sypialni – opowiadał bez emocji mężczyzna. – Tam zadał pierwszy cios. Zdołała go jednak ominąć i zaczęła uciekać w tę stronę. Niestety, nie udało jej się.

– Dźgnął ją po raz drugi? – spytała D. D., marszcząc brwi.

– Nie. Wtedy mielibyśmy smugę na ścianie i inne ślady, najprawdopodobniej na suficie, w zależności od kierunku uderzenia. Tylko ją chwycił. Może za włosy. Zaciągnął w głąb domu, do pozostałych, i tam ją wykończył. Pierwszy tor, wzdłuż którego biegną ślady, powstał, gdy uciekała w stronę drzwi. Drugi, jak wlókł ją z powrotem. A rozmazania...

– Zrobiła stopami, kiedy ją ciągnął – wyszeptała D. D.

– Właśnie. Nieźle potraktował pasierbicę. – Mężczyzna skończył szkic i wyciągnął do niej dłoń. – Zapewne sierżant Warren? Nazywam się Alex Wilson. Przez miesiąc będę towarzyszył Philowi.

D. D. zerknęła na Phila, który wzruszył ramionami.

– Powiedzieli mi dopiero pół godziny temu. Wiesz, jak to jest: zainteresowany zawsze dowiaduje się ostatni.

– A kim właściwie jesteś, jeśli można spytać? – D. D. uścisnęła dłoń Alexa, spoglądając na niego nieufnie.

– Byłym detektywem. Osiem lat temu zamieniłem pracę w terenie na uczenie w akademii. Trochę wypadłem z rytmu, dlatego poprosiłem o możliwość towarzyszenia przez miesiąc któremuś z detektywów. Chcę odświeżyć warsztat. Osiem lat to całe wieki w policyjnej profesji. Wśród wynalazków, takich jak fotografia cyfrowa czy cyfrowe zapisy odcisków palca, zaczynam się czuć jak chodzący dinozaur.

– A przedtem pracowałeś w bostońskiej policji?

– Nie, w Amherst. A czemu pytasz?

– Tak tylko... – D. D. nie przestawała mu się przyglądać. Stawiała, że niedawno skończył czterdziestkę. Nie było więc między nimi wielkiej różnicy wieku, co odczuła dość boleśnie, uświadomiwszy sobie, że facet właśnie określił się mianem dinozaura. Miał nie więcej niż metr osiemdziesiąt, za to wciąż całkiem nieźle zbudowane ciało. Pośród krótkich ciemnych włosów gdzieniegdzie połyskiwały siwe kosmyki, a ilekroć marszczył czoło, wokół niebieskich oczu tworzyły się drobne zmarszczki. George Clooney. Wersja dla zwykłych śmiertelników. Robił wrażenie.

A więc Alex Wilson z Amherst. Będzie musiała popytać tu i tam.

– Dobra, profesorku. Co jeszcze masz dla nas?

– Myślę, że zaczął od żony. – Alex poprowadził ich w głąb korytarza, idąc przy ścianie, by nie zadeptać śladów. – Może zaczęli się kłócić przy obiedzie, nie wiem. Poszedł za nią do sypialni i zaszedł ją od tyłu. To była szybka piłka. Jeden mocny cios. Uszkodzenie kręgosłupa przy podstawie czaszki. Nawet jeśli żyła wystarczająco długo, by krzyczeć, uderzenie i tak ją sparaliżowało. Upadła na kolana, a serce jej stanęło, zanim jeszcze na dobre zaczęła krwawić.

Alex wszedł do pomieszczenia po prawej – jak się okazało, dość dużej sypialni z ogromnym małżeńskim łożem i dwiema zupełnie nie pasującymi do siebie toaletkami, które wyglądały jak zdobycze z garażowych wyprzedaży. Łóżko przykrywała stara kwiecista narzuta, a prześcieradła w odcieniach różu służyły jako zasłony.

Większą z toaletek zdobiły zdjęcia w ramkach, w tym fotografia w formacie dwadzieścia na dwadzieścia pięć przedstawiająca młodą parę – uśmiechniętą jasnowłosą kobietę i roześmianego ciemnowłosego mężczyznę. Posadzkę koło toaletki pokrywała wyraźna ciemna plama, szeroka na jakieś dwanaście desek podłogowych. Prawdopodobnie pozostałość po jasnowłosej pannie młodej.

– Gdzie ciało?

– Zobaczysz – odpowiedział Alex. Cofnął się na korytarz i ostrożnie ominąwszy krwawe ślady, przeszedł do kolejnego pokoju, znacznie mniejszego, pomalowanego na soczysty niebieski kolor. Na jednej ze ścian wisiały plakaty futbolisty Toma Brady’ego, na pozostałych rzędy półek z pokrytymi autografami piłkami nożnymi i przeróżnymi sportowymi pucharami.

Stojące po prawej łóżko zaścielono kołdrą z motywami drużyny Patriots. Naprzeciw stał stolik karciany, który służył najwyraźniej za biurko, a przy nim do połowy odsunięte metalowe krzesło. Tuż obok na podłodze można było dostrzec kolejną ciemną plamę.

– Najstarszy syn – pospieszył z wyjaśnieniami Alex. – Może usłyszał hałas dochodzący z sypialni rodziców. Wstał, żeby sprawdzić, co się dzieje. Sądząc po trofeach, dzieciak musiał być wysportowany i wyrośnięty na swój wiek. Logiczne, że po żonie stanowił największe zagrożenie. Tak więc sprawca szybko i bez wahania wkracza do pokoju. Młody pewnie się zastanawia: „Co tu się, do cholery, dzieje?”, ale już po chwili dostaje cios między żebra, prosto w serce.

– Znów tylko jeden? – spytała D. D.

– Jeśli chodzi o tę dwójkę, to tak.

– W przypadku kobiety w okolice szyi, tutaj w żebra. Koleś doskonale wiedział, co robi.

– Stawiałbym na służby specjalne. Dźgając nożem, łatwo można wszystko zapaskudzić, ale nasz sprawca wykazał się naukową wręcz precyzją.

– No dobra – podsumowała D. D. – Matka nie żyje. Najstarszy syn nie żyje. Co dalej?

– Została dwójka: dwunastolatka i dziewięciolatek. Pewnie chciał ich załatwić pojedynczo, tylko że akurat oboje byli w pokoju dziewczynki.

Alex wyprowadził ich z błękitnego pokoju z powrotem na korytarz. Tym razem ślady prowadziły do różowej sypialni z fioletowymi lambrekinami i plakatami Hannah Montany i Jonas Brothers na ścianach.

– Z tego, jak widzicie, dużo trudniej coś wywnioskować. – Alex wskazał mozaikę kałuż i plam krwi oraz numerków na podłodze. – Tylko na podstawie stanu zwłok zgaduję, że chłopca dorwał pierwszego.

– Dlaczego?

– Bo zadał tylko jedną śmiertelną ranę. Spójrz na łóżko.

Dopiero po tych słowach D. D. zdała sobie sprawę, że kołdra wcale nie ma koloru purpury. Niegdyś zapewne różowa, teraz pokryta była wielką szkarłatną plamą w tym samym odcieniu co krople na przylegającej ścianie.

– Dzieciaki wiedziały, co się święci – dodał Alex nieco łagodniej, mniej profesorskim tonem. – A że w pokoju nie ma żadnych szaf, wcisnęły się w kąt. Brat i siostra szykujący się do ostatniej walki. I w tej właśnie chwili pojawił się sprawca. Musiał już wtedy nieźle wyglądać. Umazany krwią po pierwszym morderczym ataku, nie mówiąc o drugim. Maluchy stały ramię w ramię przy łóżku.

– Zgaduję, że chłopak złamał się pierwszy. Próbował go wyminąć, wskakując na łóżko. Nie udało się. Sprawca podciął mu gardło, gdy mały rzucił się do ucieczki. Game over. Siostra musiała krzyczeć. Ale co ciekawe, strach wcale jej nie sparaliżował. Większość ludzi w takiej sytuacji... – urwał nagle, po czym odchrząknął i po chwili ciągnął: – No więc dziewczynka ucieka. Wykorzystuje moment śmierci brata i pędzi co sił w stronę drzwi. Z całej czwórki tylko ona tak naprawdę ma szansę na przeżycie. Sprawca dosięga jej. Rani. O tu, w tym miejscu. – Alex pokazał ołówkiem okrągłą rozmazaną plamę. – Może celował w szyję, ale trafił tylko w ramię. Cios sprawia jednak, że mała traci równowagę, stąd te rozmazania tutaj i tutaj. Jakby się poślizgnęła. Biegnie jednak dalej, biedaczka. W dramatycznym wyścigu o życie dociera do połowy korytarza. A wtedy...

– Dopada ją – dopowiada D. D., po czym milknie na chwilę, a następnie pyta: – Ale dlaczego nie zabija jej od razu, tylko wlecze ją na tyły domu?

– Kto wie? Jest ostatnia, bezbronna. Może zdał sobie sprawę, że nie musi się spieszyć. Albo chciał, żeby cierpiała. Udało jej się uciec. To go wkurzyło.

– Pobudki seksualne? – spytała D. D.

– Musisz spytać koronera. Ubranie było nietknięte. Na pierwszy rzut oka nic na to nie wskazuje.

– Myślisz, że to pasierbica?

– Podobna do matki jak dwie krople wody. Zupełnie nie przypomina ojca.

– Więc może jednak mamy motyw seksualny? Podobała mu się, chciał ją tylko dla siebie.

Alex spojrzał na nią w milczeniu.

– Chodź, pokażę ci resztę.

W głębi domu znajdowało się wyjście na osłoniętą werandę, doskonałe miejsce, by w letni wieczór schronić się przed chmarą komarów. Tutaj nie dotarli najwyraźniej z remontem: potargane moskitiery, odchodząca wykładzina podłogowa... Może to i lepiej. Zniszczona podłoga i tak zalana była krwią, a jedyny mebel w postaci zniszczonego futonu stał się, według Alexa, miejscem spoczynku całej rodziny.

– Położył ciała jedno obok drugiego. Najpierw matkę, potem najstarszego syna, następnie córkę, a później najmłodszego chłopca – wyjaśnił Alex, wskazując na przesiąknięty krwią materac, nad którym bzyczała już chmara much zwabiona zapachem śmierci.

– Koroner zabrał już ciała? – spytała D. D.

– Tak. Ze względu na upał i muchy zabezpieczenie zwłok było kwestią priorytetową.

– Myślisz, że córkę zabił tutaj?

– Na futonie. Koroner będzie to musiał potwierdzić, ale moim zdaniem przywlókł ją tutaj i udusił gołymi rękami. Patrick to tęgi gość. Szybko załatwił sprawę.

– A potem przyniósł pozostałych?

– Tak mi się wydaje. Najpierw ją wykończył, a później zabrał się za sprzątanie.

D. D. się skrzywiła. Wcale jej się to nie podobało.

– Skoro twierdzisz, że przyniósł tu wszystkie ciała, dlaczego tak mało wokół krwi? Podłoga powinna być cała umazana.

– Więcej wyjaśni sekcja, ale myślę, że krwawienie już wtedy ustało. Dlatego jest tak czysto.

– Jak szybko wykrwawia się człowiek?

– Zależy od obrażeń. Zgaduję, że trochę to trwało. Sprawca miał jakąś swoją wizję i skrupulatnie się jej trzymał.

D. D. zmarszczyła czoło.

– Nie bardzo rozumiem. Zakładamy, że to robota ojca, tak? Najpierw wyrzyna wszystkich członków rodziny, jednego po drugim, a potem znosi ciała na ostatnie rodzinne spotkanie?

– To mogły być swego rodzaju przeprosiny.

– Że co?

– Jeśli założymy, że to sprawka ojca, zamordował najbliższe mu osoby. Może wszystko zaczęło się pod wpływem impulsu. Pokłócił się z żoną, później sprawy zaszły za daleko. A może nie. Może dokładnie to sobie zaplanował. Zastanów się jednak, co charakteryzuje tego typu gości: dlaczego tak naprawdę zabijają?

– Nie mam pojęcia. – D. D. zerknęła na niego pytająco. – Dlaczego?

– Bo wydaje im się, że oddają w ten sposób swojej rodzinie przysługę.

– Teraz już sobie przypominam, dlaczego jestem singielką.

Alex uśmiechnął się niewyraźnie.

– Ich sytuacja nie była wesoła. Założę się, że jak zaczniemy kopać, okaże się, że domowe finanse wyglądały gorzej niż na pierwszy rzut oka. Może groziła im eksmisja, lada dzień mogli się znaleźć na ulicy. Ciśnienie rośnie. Ojciec dochodzi do wniosku, że najlepszym rozwiązaniem będzie się zabić, nie chce jednak zranić rodziny. I tak wpada na pomysł, by wszyscy pożegnali się z tym światem. Samobójstwo byłoby zbyt okrutne. Więc zrobi to dla nich: uśmierci wszystkich.

– Kurwa mać – zaklęła D. D., wpatrując się w upaćkaną krwią podłogę i odganiając kolejną natrętną muchę.

– No więc morduje wszystkich po kolei, a następnie przynosi ich tutaj i układa jedno obok drugiego. Może się potem nad nimi modli. Robi rachunek sumienia albo wygłasza wcześniej przygotowaną mowę. „Kocham was, chciałem jak najlepiej, do zobaczenia wkrótce”. A później wyciąga dwudziestkędwójkę i przykłada sobie do skroni.

– Palnął sobie w łeb? – odezwał się Phil. – Tchórz.

– Tak. Ale spaprał robotę.

– To znaczy, że...? – D. D. dopiero po chwili pojęła sens jego słów.

– Tak. Operują go właśnie w Massachusetts General. Jeśli dopisze im szczęście, odratują go. A wtedy dobierzemy mu się do dupy.

– Tatuś wciąż żyje – burknęła D. D. do siebie pod nosem, patrząc na ślady krwi i odganiając wygłodniałe muchy. Na jej twarzy pojawił się uśmiech drapieżnika, który zwietrzył zwierzynę. – Czyli jednak będzie zabawa.

Minęli właśnie salon i kierowali się w stronę drzwi frontowych, kiedy w głowie zaświtała jej pewna myśl. Zatrzymała się w pół kroku. Phil też przystanął.

– Hej, profesorku, mam jeszcze jedno pytanie.

Alex zmarszczył brwi i czekał.

– No dobra, załóżmy, że gość morduje swoją żonę, czternastolatka, dziewięciolatka i dwunastolatkę, a potem strzela sobie w głowę.

– Na chwilę obecną taką właśnie przyjmuję hipotezę.

– Opartą na analizie śladów krwi.

– Tak, opartą na wstępnej analizie śladów krwi.

– Imponujące – skwitowała. – Świetna robota. W sali wykładowej musisz wymiatać.

Alex nie odezwał się słowem, najwyraźniej był tak sprytny, na jakiego wyglądał.

– Ale nikt nie wziął pod uwagę jeszcze jednego niezwykle istotnego dowodu.

– Jakiego?

– Jadalni.

Alex i Phil równocześnie spojrzeli w stronę pokoju jadalnego.

Phil pierwszy zadał pytanie:

– To znaczy?

Alex zorientował się od razu i tylko zaklął po nosem:

– O cholera!

– No właśnie, nic nie jest nigdy tak proste, jak byśmy sobie życzyli – zauważyła D. D., po czym zwróciła się do Phila: – Mamy pięć ciał, tak? Cztery trupy i jedną osobę w stanie krytycznym. Pięć ciał pięciorga członków rodziny.

Phil kiwnął głową.

D. D. wzruszyła ramionami.

– To dlaczego stół nakryty jest na sześć osób?
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: