Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Dziennik przetrwania. Zapiski niedoskonałej matki - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
18 lipca 2018
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Produkt niedostępny.  Może zainteresuje Cię

Dziennik przetrwania. Zapiski niedoskonałej matki - ebook

"Dziennik przetrwania" to miód na zbolałe serca matek, które co dzień stają do nierównej walki z rzeczywistością. To także przezabawna opowieść o tym, jak w tych warunkach wyjść obronną ręką i przetrwać z pozytywnym nastawieniem i uśmiechem na twarzy.

 

Sylwia jest matką dwójki dzieci, żoną i kobietą. Dokładnie w tej kolejności. W oczach rodziny uchodzi za wszechwiedzącego Boga, lekarza rodzinnego, taksówkarza i kucharza. A to wszystko na pełny etat, pięć gwiazdek i w wersji all inclusive. Prawda jest taka, że Sylwia to chodząca, tykająca bomba z lontem na wierzchu. Jej cierpliwość jest wprost proporcjonalna do ilości obowiązków domowych, odpowiedzi na pytania sprytnie wysysa prosto z palca, a leczy po konsultacji z Internetem. Ma w sobie coś ze śpiewaczki operowej – tylko najwyższe tony głosu są słyszane przez jej rodzinę. Czasami zdarza jej się zapomnieć o tych najdrobniejszych zadaniach rodzicielskich, takich jak odebranie dziecka z przedszkola. Jednego Sylwia nigdy nie zapomni – tego, że nienawidzi gotować. Czasami zamiast domowej pizzy, która w jej wersji nadaje się tylko jako deska do krojenia, lepiej zamówić albo przygotować sklepową mrożoną. I warto pamiętać, że czasem najlepszy lek na ból głowy to nowa torebka albo buty. Albo i to, i to.

 

Oderwij się od swojej codzienności i zasmakuj zaskakującego życia najbardziej zwariowanej matki na świecie!

Kategoria: Obyczajowe
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-7976-944-5
Rozmiar pliku: 1,8 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Na początku była królewna

W pewnym dalekim królestwie, w którym było ciepło i słonecznie, nawet wtedy, kiedy padał śnieg, mieszkała piękna królewna. Królewna nie była już taka całkiem młoda, ale jej cera wciąż lśniła dziewczęcym blaskiem, a włosy miała złote i aksamitne jak u najdroższej lalki. Mieszkała w szklanym pałacu, w którym zawsze było czyściutko, bo też królewicz, czyli mąż królewny, nie szczędził grosza, zatrudniając pomoce pałacowe. Służba uwijała się już od samego rana, by cały pałac był porządnie wysprzątany, by w powietrzu unosił się zapach ulubionego płynu do płukania, by ręczniki w łazienkach (tak, było ich kilka, a co!) leżały poukładane na półkach, a nie rozrzucone na podłodze, czego królewna szczególnie nie lubiła. Podłoga w królewskiej kuchni lśniła tak bardzo, że wchodząc do niej, królewna musiała zakładać okulary przeciwsłoneczne, bo od tej wszechobecnej czystości aż szczypały oczy. À propos kuchni, to królewicz zatrudnił na stałe królewskiego kucharza, który dbał o podniebienie naszej królewny. Kucharz gotował zdrowo i nietłusto, żeby nam królewna za bardzo nie przytyła od tego bezustannego siedzenia na tronie.

Po komnatach, wysprzątanych, wywietrzonych i czystych, biegały dzieci królewny i królewicza. Latorośle były tak urocze, tak grzeczne i tak dobrze wychowane, że służyły za wzór dla poddanych. Kiedy królewna przechadzała się czasem po miasteczku, nie raz słyszała, jak ludzie szeptali za jej plecami.

– Spójrzcie, sąsiadko, jak te młode książęta pięknie spacerują! Nie biegają, nie uderzają patykami w ogrodzenie i nie szarpią królewny matki za sukienkę za każdym razem, kiedy przechodzą obok sklepu z cukierkami.

– O, tak! Widać od razu, że są to dzieci królewskie. Widocznie już w genach mają klasę i spokój.

– Wystarczy spojrzeć na twarz naszej królewny, czyż nie jest piękna? I taka wypoczęta! Ma takie łagodne rysy i spokojne spojrzenie. A dzieci tylko dodają jej uroku.

– Prawda!

Królewna nie musiała odrabiać z nimi lekcji, bo, po pierwsze, dzieci miały swoje guwernantki specjalnie do tego celu zatrudnione, a po drugie, uwielbiały się uczyć. Po powrocie ze szkoły przez chwilę bawiły się w swoim pokoju, po czym biegły do lekcji. I nie trzeba było ich do tej prostej czynności zaganiać!

– Chcemy się uczyć, chcemy być mądre, tak jak nasi rodzice! – wołały. – A po lekcjach upieczemy z naszą mamą tort królewski, będziemy jej pomagać we wszystkim, a potem wszystko po sobie posprzątamy, bo my uwielbiamy sprzątać…

Królewna kochała swoje dzieci. A dzieci kochały swoją matkę i ojca nad życie. A ojciec ich, choć był też królewiczem, to przede wszystkim był mężem królewny matki, która dała życie jego dzieciom, za co okazywał jej dozgonną wdzięczność.

I żyli sobie tak długo i szczęśliwie, a ich dni mijały w szczęściu i spokoju…

Spokoju…

Nie.

Nie…

Nie!

Nie pozwólcie, żeby ten sen się skończył! Niech ktoś go zatrzyma. Nie, nie otworzę oczu. Będę spać tak długo, aż wszyscy uwierzą, że to właśnie ja jestem tą śpiącą królewną. Tak, to o mnie była ta bajka! Tylko że ja wcale nie chcę się obudzić. Chcę wreszcie się porządnie wyspać! Mogę być tą śpiącą królewną do końca życia, naprawdę! Będę tylko leżeć.

– Mamo…

Słyszę nad głową znajomy głos. To mój syn. Pociąga głośno nosem – od tygodnia nie możemy uporać się z jego katarem. Syrop z cebuli już nie pomaga, jest coraz gorzej.

– Mamo, ty śpisz…?!

Nie otwieram oczu. Nie dam się. Ja wiem: moje dzieci uważają, że matka nie potrzebuje snu ani odpoczynku; że matka jest jak robot, który nigdy się nie psuje. Ale nawet taka maszyna jak ja potrzebuje czasem się zresetować.

Nie zauważyłam, kiedy to się stało. Usiadłam tylko na kanapie, żeby podać dziecku klocek, który utknął między poduszkami. Wyciągałam do niego rękę z tym klockiem i właśnie wtedy musiało nastąpić przegrzanie mechanizmu. Oczy same mi się zamknęły. I padłam, ale tylko na chwilkę, daję słowo. Zresztą mój syn w życiu nie dałby mi zasnąć na dłużej, przecież czekał na klocek, niezwykle ważny klocek. Bez niego cała konstrukcja, nad którą pracował od godziny, ległaby w gruzach.

– Miałaś podać mi klocek, mamo! – woła syn takim tonem, że gdyby do pracy przyjmowali od drugiego roku życia, z pewnością zrobiłby karierę w dziale menadżerskim.

– Już ci go daję… – mówię przez sen.

– Dlaczego nie otwierasz oczu, mamo?

Czuję nad głową jego oddech. Pochylił się i pewnie sprawdza, czy nie umarłam przypadkiem.

– Bo nie chcę… – mówię i urywam szybko.

– Czego nie chcesz, mamusiu?

– Nie chcę, żeby mój sen się skończył, synku.

– Miałaś sen, mamo?

– Yhm.

– A co ci się śliniło? – pyta zaciekawiony.

– Mówi się śniło, a nie śliniło, debilu! – poprawia go starsza siostra, która nie poszła dzisiaj do szkoły, bo kaszle tak, że mogłaby zająć pierwsze miejsce w konkurencji polegającej na pluciu płucami w dal.

– Co ci się śniło, mamo? – powtarza synek.

– Śniły mi się dzieci – mówię, nadal nie otwierając oczu. – Takie cudowne, grzeczne i milutkie.

– Aha! – woła syn nad moim uchem, trochę za głośno. – Czyli my!

– Niezupełnie – odpowiadam z westchnieniem. – Tamte dzieci nie byłyby na tyle okrutne, żeby budzić swoją mamę.

– Ale przecież ktoś musi podać mi klocek – mówi synek stanowczo.

– Proszę. – Podaję mu.

Synek wyrywa mi klocek z dłoni i wraca do swojej budowli.

Ja tymczasem otwieram ostrożnie jedno oko. Potem drugie.

Nie chcę tego widzieć. Nie chcę patrzeć na pokój, który wygląda, jakby przetoczyła się przez niego batalia wojsk, jakby przebiegała tu linia frontu. A może podczas mojego snu trwającego pół minuty wybuchła na świecie jakaś wojna i ja nawet tego nie zauważyłam?

Mam na sobie tylko lewy klapek i zupełnie nie wiem, jak to się stało. Dopiero po chwili dostrzegam, że z prawego klapka (mojego klapka!) syn zrobił sobie właśnie dach garażu, w którym zaparkował autko policyjne. Chwała Bogu, że w zabawce siadła bateria, to chociaż nie daje po całym pokoju tym swoim sygnałem, od którego można dostać zawału. Obok konstrukcji garażowej, z moim klapkiem na czele, stoi sobie na dywanie słoiczek dżemu, otwarty. Obok niego na podłodze leży nadgryziona kanapka z owym dżemem właśnie. Dopiero teraz przypomina mi się, że córka ostatnio miała na niego ochotę. Widocznie synek postanowił zatrzymać słoiczek tylko dla siebie i schował go pod stołem.

– Mamo… – mówi tymczasem córka, jakby czytała mi w myślach. – Nudzi mi się.

Boże, myślę sobie, spraw, żeby to nie był mój dom. Jest jeszcze czas, jeszcze mogę wrócić do tamtego snu, a ty w tym czasie zmień moje życie. Przecież to niesprawiedliwe, żeby taka młoda i zdolna osoba jak ja musiała mieszkać w takim bajzlu. Proszę cię, przyślij mi jakieś wróżki, które raz dwa to posprzątają; uwiną się z tym wszystkim szybciej niż ja. Zresztą, połowę tego bajzlu można spokojnie wyrzucić, poradzimy sobie bez tego doskonale, a nawet będzie nam lżej. Ten dom trzeba odświeżyć, wysprzątać, wyrzucić te wszystkie graty, które nazbierały się w ciągu tylu lat.

Dzieci zostaw. Dzieci nie musisz nigdzie zabierać. Ja wiem, że może i nie są idealne, ale nie oddam ich za nic w świecie. Jeszcze nauczą się sprzątać i nie budzić matki. Wierzę w to, bo co innego mi pozostało?

– Mamo, nudzi mi się – powtarza córka.

Patrzę na nią z wyrzutem i kręcę głową. Ech, gdyby tylko wiedziała, że właśnie uratowałam jej tyłek, bo zła wróżka mogła zabrać ją ode mnie na zawsze. A może by tak faktycznie oddać te dzieci i jeszcze dopłacić? I mieć święty, wymarzony spokój? Ale nie! Biorę to macierzyństwo na klatę. Wychowam te dzieci najlepiej, jak potrafię. Tylko czy ja to przetrwam?

– Nudzi ci się? – powtarzam, podnosząc się z kanapy.

Córka kiwa głową, ziewając.

– I chciałabyś pewnie zrobić coś fajnego?

– No jasne! – ożywia się nagle.

– Mam pewien pomysł – mówię. – To świetne lekarstwo na nudę.

– Jakie? – pyta córka.

– Posprzątaj tu trochę, zanim całkiem zarośniemy.

– I to ma być ten fajny pomysł…?!

– Wiem, że jesteś zawiedziona, ale mam dobrą wiadomość. Pomogę ci. No chyba, że znasz jakieś dobre wróżki, które zrobią to za nas? Może masz do nich telefon?

Córka patrzy na mnie z taką wściekłością w oczach, że przysięgam, gdyby jej wzrok miał moc zabijania, już bym leżała trupem.

Ale żyję. Jeszcze tu jestem. Jeszcze mam dzieci do wychowania! I muszę jakoś dać radę. Choćby mnie syn chciał tym autkiem policyjnym rozjechać na pół, choćby mi córka posyłała gromy tym swoim wzrokiem, to się nie ugnę. W końcu jestem matką. A matka przetrwa każdy kataklizm. Nosem się będzie podpierać, a pobiegnie i na wywiadówkę, i do apteki po syropek, i po drodze jeszcze ulubiony serek kupi, ten czekoladowy, łaciaty, bo wie, że jej dzieci dałyby się za niego pokroić. Bo przecież matka chce dla swoich dzieci jak najlepiej. Nawet wtedy, kiedy miałyby ochotę ją zlikwidować, bo każe im posprzątać pokój albo w najgorszym wypadku zagania do odniesienia kubeczka po soku do kuchni. I nawet nie wymaga umycia go. Matce wystarczy, że dziecko odniesie kubek i wstawi go do zlewu. Matki nie są zbyt wymagające. A i tak w oczach swoich dzieci żądają zbyt wiele i za często psują w ten sposób całą zabawę. Ba! Matki psują dzieciom całe dzieciństwo, bo przecież wiecznie trzeba coś robić, a można by się tylko bawić, no nie?

Tak, matka ma po prostu przerąbane. I to we własnym domu, pod własnym dachem.Pozwólcie, że się przedstawię

Mam na imię Sylwia. Jestem matką. To po pierwsze. Po drugie, jestem żoną Piotrka. I, dopiero po trzecie, jestem kobietą. Tak siebie postrzegam, dokładnie w takiej kolejności. Czasami to nawet wydaje mi się, że mnie nie ma, że są tylko moje dzieci. I chociaż mam sobie wiele do zarzucenia i nie jestem doskonałą matką ani żoną, to dzieci mam absolutnie doskonałe. Tak, mogę z czystym sumieniem powiedzieć, że w życiu najlepiej wyszły mi dzieci. Co z tego, że po sobie nie sprzątają, że wchodzą mi na głowę, że krzyczą? To wszystko i tak jest nieważne. Najważniejsze, że w ogóle je mam, i od kiedy pojawiły się na świecie, nie wyobrażam już sobie bez nich życia. A czy one wyobrażają sobie życie beze mnie? No jasne! Przecież mówiłam, że daleko mi do doskonałości. Moja córka, Helena, która ma dziesięć lat i właśnie wchodzi w wiek nastoletni, powiedziała mi już nie raz, że jestem najgorszą matką na świecie. Pewnie usłyszę to jeszcze z milion razy i muszę być na to przygotowana. Filip, mój pięciolatek, największy rozrabiaka w przedszkolu, nie jest lepszy od swojej siostry i już kilkakrotnie próbował mnie uśmiercić, na szczęście tylko słownie. Tak, wychowywanie dzieci w dzisiejszych czasach jest niezwykle wyczerpujące psychicznie. Czasami mam wrażenie, że jestem jak bateria, która za chwilę się wyczerpie i będzie można ją tylko wyrzucić na śmietnik. A potem nagle dostaję przypływu energii i żyję od nowa, żyję dalej. Każda matka dla własnego dobra psychicznego i fizycznego musi się od czasu do czasu zresetować. Najlepiej wtedy zejść z oczu dzieciom, których widok tylko niepotrzebnie podnosi ciśnienie, zamknąć się na dziesięć minut w łazience i poczytać gazetę albo książkę. Najlepiej wtedy zniknąć.

Dzisiejsze dzieci mają taką łatwość wypowiadania się, że z największą swobodą i, co gorsza, z przyjemnością mówią matce wszystko, co im się podoba. Potrafią słowem wbić matkę w ziemię, potrafią życzyć jej śmierci kilkakrotnie w ciągu jednego dnia. Kiedy ja byłam dzieckiem i byłam zła czy nawet wściekła na moją matkę, mogłam jej powiedzieć co najwyżej: „Nie lubię cię, mamo!”. To i tak było jak strzał z dużego kalibru. Mowy nie było jednak, by krzyczeć na cały dom, że ją zabiję, że jej nienawidzę i że wolałabym inną matkę mieć! Dzisiaj wszystko się zmieniło i dzieci korzystają z nadanego im przez nowoczesne wychowanie prawa do wypowiadania własnych poglądów.

I co biedna matka może w takiej sytuacji zrobić? Udawać, że nie słyszy. Nie należy zbytnio tych życzeń śmierci analizować i przejmować się nimi, bo wiem z własnego doświadczenia, że za chwilę nasz niedoszły morderca, dodajmy dla jasności: trzyletni morderca, przybiegnie i z rozbrajającym uśmiechem na pyzatej buzi poprosi nas o kanapeczkę albo inne „kakałko”, które tylko mama potrafi przygotować tak, żeby smakowało najlepiej na świecie. I znowu świeci słoneczko i jest cudownie jak w reklamie. Aż do kolejnego napadu histerii, tym razem ze strony drugiego dziecka albo, co gorsza, męża, który również czuwa nad tym, żeby matce nie było za spokojnie.

I tak buja się ta matka z jednego nastroju w drugi, obijając się o ściany własnej wyobraźni niczym piłka o murawę. I uczy się każdego dnia, jak odnaleźć spokój ducha, jak przeżyć kolejny dzień i przede wszystkim, jak tym dzieciom, w dodatku własnym, nie dać się wdeptać w dywan. Bo ogólnie zasada jest jedna i ta sama w każdym domu: dzieci ojcom wchodzą na głowę, a matkę wdeptują w dywan. Matkę, która siedzi z nimi w domu i jest obecna przez dwadzieścia cztery godziny na dobę, można traktować jak powietrze. Matki się nie widzi, nie zauważa się jej pracy i ogólnie traktuje się ją pobłażliwie. Co innego tata. Tata jest kimś ważnym, bo, po pierwsze, wychodzi codziennie z domu do pracy, co powoduje, że dzieci tęsknią za nim i czekają na jego powrót. A po drugie, skoro tata pracuje, to i zarabia, i dzieci bardzo szybko zaczynają te dwa fakty kojarzyć. No, a skoro tata przynosi do domu pieniążki, to oznacza, że za te pieniążki może dzieciom kupić coś fajnego do zabawy albo do zjedzenia, prawda? Matka, choćby na głowie stawała ze swoimi pierogami czy naleśnikami przygotowanymi ze zdrowych składników kupionych na bazarku od rolnika, i tak nie wygra z ojcem, który zabierze dzieci na frytki albo hamburgera na mieście. I choćby te frytki były smażone w starym i niezdrowym tłuszczu, to i tak będą dzieciom bardziej smakowały, a ten, kto zabierze na nie dzieci, będzie bohaterem!

Szybko odkryłam tę zasadę i dałam sobie spokój z gotowaniem w ogóle. One, czytaj: dzieci, i tak tego nie docenią, a wręcz przeciwnie. Nie chciałam doprowadzić do tego, że sama mam napychać się zdrowymi kotletami ugotowanymi na parze, podczas gdy nim się obejrzę, cała reszta domowników zwieje mi na frytki.

Z tym gotowaniem to w ogóle jest jakaś podejrzana sprawa. Otóż, kiedyś podjęłam wyzwanie pod tytułem „domowa pizza”. Postanowiłam nauczyć się robić to jakże proste w obsłudze danie. No bo co to w końcu za filozofia ugnieść ciasto, wysmarować je keczupem, obrzucić kiełbasą pokrojoną w plasterki i posypać tartym serem? Żaden problem. Niestety, pizza w moim wykonaniu, choć początkowo wyglądała całkiem przyzwoicie i nawet z tym ciastem jakoś dawałam radę, to po upieczeniu okazywała się twarda jak deska! Ale się nie poddawałam, w myśl zasady, że praktyka czyni mistrza. I co? I doszło do tego, że kiedy oznajmiałam domownikom: „słuchajcie, dzisiaj na obiad będzie pizza”, to zamiast radości na ich twarzach widziałam tylko przerażenie.

– A to będzie pizza ze sklepu czy… domowa? – zapytała mnie któregoś razu Helena.

– A czy to takie ważne? – Wzruszyłam ramionami.

– To jest najważniejsze, mamo. No więc?

– Ja chcę mrożoną! – krzyknął Filip.

– Poczekajcie. – Mój mąż, a ich ojciec, próbował uspokoić towarzystwo. – Dajcie powiedzieć mamie. No więc, kochanie?

– Jezus Maria, nie mów mi, że dla ciebie to też jest takie ważne!

– No wiesz, chciałbym wiedzieć, czy w ogóle można liczyć na to, że tym obiadem się najemy.

– Oczywiście, że się najecie! – odpowiedziałam.

– Bo ostatnio to po tej pizzy, co mamie nie wyszła, musieliśmy zamówić pizzę na telefon, prawda, tato? I ona była taka pyszna. Możemy zamówić jeszcze raz, tato?

– Filip!

– Kochanie – chrząknął Piotrek. – Nie chcę ci, oczywiście, niczego sugerować, ale nie uważasz, że masz tyle pracy w domu, że mogłabyś sobie od gotowania odpocząć, chociaż od czasu do czasu?

– No ale…

– Bo jeśli chciałaś znowu zrobić nam domową pizzę, to może lepiej zamówmy. No po co masz się tak męczyć?

Bali się. Byli przerażeni, że znowu podam im na talerzach coś, co nawet nie będzie z wyglądu przypominało ich ukochanej pizzy.

Więc dałam sobie spokój z tym domowym gotowaniem.

I powiem wam, że wszyscy na tej decyzji skorzystali. W końcu pizzerie są po to, żeby ludzie w nich kupowali pizzę również na wynos, prawda? Drugą Magdą Gessler i tak nie zostanę. Szkoda mojego czasu.

Ciąg dalszy w wersji pełnej
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: