Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Dziunia na uniwersytetach - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
1 lipca 2015
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Produkt niedostępny.  Może zainteresuje Cię

Dziunia na uniwersytetach - ebook

Jak ma żyć Dziunia, gdy traci jedyne osoby, które ją kochają, a reszta rodziny wiesza na Bogu-ducha-winnej dziewczynie psy?

Jej starania o dopasowanie się do pożądanych społecznie ram nadal są nieskuteczne. Nawet u Boga próżno będzie szukać pomocy.

Jak Dziunia sprawdzi się w roli narzeczonej, żony, matki, a nawet… żeńskiego członka partii PZPR? Czy jest ona zwykłym pechowcem, czy współczesną wersją Antygony, toczącej nierówną walkę z fatum?

Druga część opowieści o perypetiach Dziuni, gdzie sarkazm i ironia maskują życiowe tragedie dorosłej już bohaterki.

Kategoria: Literatura piękna
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-280-2284-3
Rozmiar pliku: 842 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Na początku było słowo

– Słowa nic nie znaczą – powiedziała Mama.

Przed chwilą Dziunia wytknęła jej brak konsekwencji. Daleko posuniętą niespójność w myśleniu, mowie i uczynkach.

– Ile razy w ciągu ostatnich pięciu lat powtórzyłaś, że należy się trzymać od nich z daleka? – podniosła głos do półkrzyku, tak szokujący jej się wydał postępek Mamy.

– Powtarzałaś setki razy, że nie chcesz niczego od Dziadostwa i całej reszty tej zapowietrzonej familii! Powie­działaś, że wszystko, czego dotkną, w gówno się obraca! Powiedziałaś? To twoje własne słowa!

– Racz łaskawie zamknąć twarz – obraziła się Mama, która chciała jak najlepiej. – Chcę dla ciebie jak najlepiej, ale widzę, że nie mam co liczyć na wdzięczność, bo ty jak zwykle…

– Mamo!

Ale Mama była w swoim żywiole i nie pozwoliła sobie przerwać.

– I choćby ci dupę miodem smarować, to nie wykrzesze się z ciebie wdzięczności!

– Mamo – spróbowała Dziunia bez większej nadziei. – Przypomnij sobie, co mi zawsze mówiłaś.

Na to usłyszała wypowiedziane z pełnym przekonaniem:

– Słowa nic nie znaczą.

Fakt.

Śmiało można zaryzykować tezę, że to jeden z najlepiej udokumentowanych, doświadczalnie potwierdzonych fenomenów w tej części wszechświata. I nie będzie w tym żadnej przesady.

Bo słowa… no cóż, nic nie znaczą. Chociaż miewają swoje konsekwencje.

.Przypadki? jakże by inaczej

Wracając do przedziwnego pomysłu Mamy, należy zauważyć, że nie był ani mniej, ani bardziej irracjonalny niż inne jej pomysły. Z pewnej perspektywy był całkiem uzasadniony, a jeśli bliżej się temu przyjrzymy, nawet oczywis­ty. Ponieważ słowa nic nie znaczyły, a przyszłość Dziuni ry­sowała się jej rodzicom („czarno to widzę”) w ponurych barwach, Mama zakręciła korbą. Miejscowa telefonistka była wyraźnie ucieszona, spodziewając się rozrywki. Na poczcie w Sczezłem nic się nie działo od dnia, w którym żona listonosza wdarła się tam podczas przerwy śniadaniowej, uzbrojona w drewnianą pałę do ugniatania kapusty i tym nieco przerośniętym prototypem kija bejsbolowego wytłukła wszystkie szyby. Listonoszyna protestowała w ten sposób przeciwko potajemnemu romansowi męża z kierowniczką poczty. Związek ten był zresztą całkiem jawny, o ile ktoś miał oczy do patrzenia.

– Szę ścipięćnaście rojeden – zażądała Mama. – Błyskawiczną!

Działała w pośpiechu, żeby się nie rozmyślić albo nie pójść gdzieś po rozum.

W owych czasach błyskawiczną przy dobrym wietrze łączono już w trzydzieści minut, stąd zapał Mamy wciąż płonął, gdy czarny telefon zaryczał oślim dzwonkiem.

– No, co tam? – zakwakało na drugim końcu linii. Szumy, trzaski i podniecony oddech telefonistki stanowiły swojskie tło, które natychmiast wprowadzało w trans. – To ty, syneczku?

– To ja, mamusiu – zaćwierkała Mama w transie. – Wybieramy się do Warszawy i chciałam zapytać, jakiego mięska przywieźć? Kurczaczka czy wieprzowinkę? Jedno i drugie? I może jajeczka? Mleczko, śmietankę? Kureczki już się pokazują w lesie, niech mamusia zobaczy, jak wcześ­nie w tym roku, chyba dlatego, że deszczyk popadał, też mogę nazbierać na zupkę…

Dalsze pitolenie (któremu Dziunia przysłuchiwała się z rozdziawioną gębą) przerwało szorstkie kwaknięcie:

– Nu tak, dawaj, co tam macie, bo tu u nas głód i niedługo będziemy musieli z tatusiem jeść kaszankę. – Pułkowni­kowa mlasnęła i czknęła niepokojąco, bo akurat przełykała kawał schabu po warszawsku i natka pietruszki przylepiła jej się do podniebienia. – Hrooo? – zacharczała, z wysiłkiem umieszczając na końcu pytajnik.

– Nigdy mamusia nie zgadnie, jakie znaleźliśmy rozwiązanie problemów z Dziunią. I to całkiem przypadkowo!

Właśnie. Kluczowe słowo (samo w sobie bez znaczenia, ale jeśli się je odpowiednio podkręci…) – PRZYPADKOWO.

Mamy tu materiał na następne zręczne epitafium:

Przypadkowe poczęcie gwarantuje przypadkowość wszystkich innych początków.Nikt nie rodzi się normalny

Zacznę przypadkowo od jednego z losowych początków, który jest zarazem jednym z wielu możliwych końców. Gdy przyszła pora, żeby świętować podpisanie umowy na wydanie drukiem pierwszej części tej historii, Dziunia zapadła się pod ziemię. Wysyłałam esemesy i e-maile, próbując ją przekonać , że czas zabrać się do obiecanego ciągu dalszego. Ona uporczywie milczała, raz tylko wysłała do mnie niezbyt grzeczny liścik, sugerując, że drugą część napisze sama, używając w narracji pierwszej osoby. I ponownie zniknęła w czeluści NieWiadomoGdzieSięPodziewania. Rozmaite plotki na jej temat snuły się po obrzeżach życia kulturalnego. W jego centralnej części o Dziuni mówić nie należało. Nie chodzi o to, że istniał jakiś ukaz, zapis bądź inne namacalne narzędzie dyskryminowania dziuniości. Choćbyście powołali komisję śledczą, nie uda wam się znaleźć żadnego śladu celowej dewaluacji, premedytacji w pomijaniu; nic realnego nie stało na przeszkodzie, żeby dziuniość zyskała nieco przestrzeni w mainstreamie. Tyle że – jak to z Dziunią bywa – wszyscy się na nią obrazili. O nic konkretnego, bo doprawdy nie było i nie ma się do czego przyczepić. Przytoczę w tym miejscu znamienną wypowiedź pewnej sympatycznej dziennikarki, która najpierw ścigała Dziunię po zaroślach, żeby ją namówić na udzielenie wywiadu dla pisma „Moja Cipka i Ja”, a po chwili rozmowy gnała na przełaj i skrótem przez bagna, żeby uciec przed falą dotkliwego psychicznego bólu. Źródłem tego cierpienia była („sama nie wiem… coś z nią… trudno tak dokładnie…”) Dziunia.

Otóż to! Coś z nią!

Coś z nią jest Nie Tak, skoro wszystkich drażni, uraża, prowokuje do okrucieństwa, jednym słowem: noga sama się układa, żeby zasadzić jej celnego kopa. Znam to uczucie. Nie tak dobrze jak ci, którzy musieli znosić Dziunię w jej codziennym wydaniu, ale wierzcie mi, ona samym swoim istnieniem wkurwia człowieka aż do bezdechu. Choćby przez tę swoją nieoznaczoność! Nie można jej zrozumieć, rozpatrując, dajmy na to, przynależność do jakiegoś nurtu, grupy, typu, i analizować w tym kontekście, bo nigdzie trwale ani w całości nie przynależy. Skoro nie można kogoś oceniać poprzez kontekst, to jak w ogóle można go oceniać? Można tylko warknąć i naprawdę się obrazić. Dziunia nie ma przyjaciół, a z jakiego powodu, to już my dobrze wiemy. Proszę mi wybaczyć, że upuściłam nieco irytacji. Jestem pewna, że rozumiecie to uczucie.

Po pewnym czasie znowu do mnie napisała, tym razem jedno zdanie; żadnych uprzejmości, żadnego wyjaśnienia, tylko suche: Pierwsza osoba jest bezużyteczna, jeśli się zamierza pisać prawdę.

Zatem znowu mam zajęcie. Ona opowiada, ja tworzę dystans między nią a jej historią. W ten sposób Dziunia po­zostaje bezpieczna nawet wtedy, kiedy Róża Kartacz ciemną nocą szepcze synowi do ucha:

– W małym pokoju zamieszka od jutra nowa studentka.Chwila przerwy na szczere pokajanie

Pragnę was o czymś uprzedzić, Drodzy Dziunioczytelnicy. Z przyzwyczajenia i dla świętego spokoju zdarzenia zwyk­ło się przedstawiać w chronologicznym porządku. Ale spróbujcie zrozumieć (i wybaczyć), że mam do czynienia z osobą, dla której pojęcie chronologii (a także porządku) jest względne. Mając przyjemność z dziwadłem, jestem zmuszona od czasu do czasu wykraczać poza tradycyjną narrację, literację, numerację. Pod wpływem sugestii Dziuni zastanawiałam się nad wprowadzeniem rozdziałów ujemnych. Wypróbowałam na sobie przenoszenie się w ujemność podczas pisania pierwszych czterdziestu dziewięciu stron. Ale niestety, z powodu narastających problemów psychicznych byłam zmuszona zarzucić ten pomysł. A skoro tak, to postanowiłam w ogóle niczego nie numerować, w miarę możliwości. Może innym razem.

Pocieszające jest to, że sztuka, w której gra Dziunia, będzie dla większości czytających całkiem zrozumiała. Każdy zna co najmniej jedną osobę uwikłaną w tę grę; kogoś, kto udaje normalność, żeby sprostać oczekiwaniom Dobrych Ludzi. Taka gra może się wydawać błahostką i głupstwem, dopóki nie przyjrzymy się jej bliżej.

Całe to udawanie, detalicznie dokładne, żmudne budowanie wizerunku.

Codzienne strojenie się w nabijany (auć!) gwoździami cias­ny gorset własnych wyobrażeń o cudzych oczekiwaniach.

Patrzenie na siebie z boku, z góry i z dołu, męczące, boles­ne i na pozór całkiem zbędne.

Ta gra jest niczym więcej i niczym mniej niż strategią przetrwania. Serio. Przeżycia w skrajnie niebezpiecznym otoczeniu.

Niektórzy doszli w tym do tak przerażającej perfekcji, że nie pamiętają własnej dziuniości. Ktoś, kto z poświęceniem odgrywa normalność, na początku obawia się, że Dobrzy Ludzie mogą się połapać w jego grze. Wystarczy, że jeden zakrzyknie: patrzcie, on/ona tylko udaje! A wtedy nieszczęs­ny dziunioludek zostanie pożarty. Dla własnego dobra, oczywiście, oczywiście, ale jakaż to różnica? Dlatego dziunioludek żyje pod presją, uplątany w lęki, a jego mózg kąpie się w kortyzolu. Z czasem kurczy mu się hipokamp, słabnie pamięć, zacierają się granice homunkulusa. Stopniowo staje się jednym z Dobrych Ludzi, tępiących wokół siebie zdradliwą inność. Dziunia, ta Dziunia, o której wam opowiadam, nie dostąpiła tego zbawiennego procesu przemiany w Dobrego Człowieka. Może nie uruchomiła jej się jakaś ważna aplikacja albo nie było właściwych napięć na synapsach. Kluczowy impuls nie trafił w cel. Cokolwiek. Przyczyn mogło być nieskończenie wiele, wszystkie mogły zadziałać jednocześnie.

A szkoda. Albo wręcz przeciwnie. (Lub i jedno, i drugie).

Czy to nie paradne, że każdy Dobry Człowiek zaczynał jako dziunia lub dziunio? Nikt przecież nie rodzi się normalny!

Koniec wyjaśnień i kajania się z powodu cudzych problemów neurologicznych. Ruszamy dalej.Predestynacja

Nie spała zbyt mocno, bo dziuniom, toczącym cichą, niekończącą się batalię z ironią losu, nie zaleca się zapadać w głęboki sen. Dlatego natychmiast się zorientowała, że smród nie jest senną marą. Chociaż śmiało mógłby nią być.

W tym śnie potrafiła latać, ale dla nieokreślonej wyższej wartości uznała, że woli chodzić po ziemi. Dziunia nawet w marzeniach sennych pozostawała ciężką frajerką.

Właśnie zaczęła się zapadać w śmierdzące bagienne szambo, strojne stokrotkami, udające kwitnącą łąkę. Położyła się tylko na chwilę na tej ślicznej zielonej trawce i od razu zrozumiała, że popełniła straszny błąd. Miała ochotę jakoś skomentować, a nawet uogólnić ten stan, ale na to nie była jeszcze gotowa. Brakowało jej rozeznania, doświadczenia i podstawowych danych na temat bagien. Tę wiedzę zyska znacznie później, czyli za późno. My natomiast może­my skomentować i uogólnić tę prawidłowość już teraz: jeśli śni ci się szambo przebrane za rajski ogród, to wiedz, że rzeczy wcale nie mają się tak, jak udają, że się mają. Te na jawie. Nie mają się. Chociaż udają.

Coraz bardziej skondensowany obłok smrodu wypełniał sen Dziuni. Już prawie cała zanurzyła się w gęstej mazi. Wtem zwalił się na nią jakiś ciężar, wypychając z płuc resztkę powietrza. Ktoś szczypał jej piersi, rozpychając nogi kolanem. Obudziła się i wciąż tkwiła w gównie. Tylko trawa i stokrotki gdzieś zniknęły. Leżało na niej sapiące cielsko, ziejąc odorem czegoś kiszonego, czegoś zgniłego i czegoś spalonego.

Dziunia napięła wszystkie mięśnie i bezskutecznie usiłowała wziąć wdech. Z braku powietrza nie mogła wydobyć z siebie głosu. Róża Kartacz spała w sąsiednim pokoju. Dzieliła je cienka ściana, przez którą łatwo przenikały nawet bardzo dyskretne dźwięki. Westchnienia. Pierdnięcia. A czasem niektóre myśli.

Tuż przy łóżku Róża stawiała, opierając o ścianę, solidną kulę, z którą kuśtykała po operacji kolana. Ciężka, drewniana, z podpórką pod łokieć wyłożoną świńską skórą. Idealne narzędzie, aby zdzielić w ogolony łeb knurokształtnego napastnika. Dusząc się, Dziunia miała uzasadnioną nadzieję, że Róża jednak się obudzi, a skoro tak się stanie, w zdroworozsądkowy sposób użyje kuli, a następnie wezwie milicję. Nie wzięła pod uwagę ważnej okoliczności, która miała tę właściwość, że zmieniała wymowę całej sceny: osobnik, który właśnie próbował ją zgwałcić („daj się popieścić, cipielcu”), był jednorodzonym synem Róży Kartacz.

Mama nazywała go Tuptuś. Od Tadeusza.

(Tadeusz! Czyż nie zakrawa na kpinę, że Tuptuś nie miał palca wskazującego u prawej dłoni? Obcięła mu go wielofunkcyjna obrabiarka do drewna. A przecież nie była nawet włączona. Jedno z ostrzy spadło mu na palec podczas zuch­wałej kradzieży. Gdyby rzecz się wydarzyła w dwudziestym pierwszym wieku, Tuptuś mógłby pozwać producenta i dostać gigantyczne odszkodowanie).

Pięć dni przed opisywanymi tu zdarzeniami Tuptuś wyszedł z zakładu karnego w Be, gdzie będąc złoczyńcą, pokutował za swoje czyny. Nikt go tam bynajmniej nie nazywał Tuptusiem, a gdyby się ośmielił, zbierałby zęby i pomniejsze kości z betonu spacerniaka. W więzieniu syn Róży przyjął image twardziela i ksywę Ted-Zgred. W miejscu zakrytym miał wytatuowane MATKA JEST TYLKO JEDNA, na widok publiczny zaś wystawiał mniej osobiste przesłania i dziary. Społeczeństwo oczekiwało, że przy okazji pobytu za kratami Ted-Zgred w magiczny sposób ulegnie resocjalizacji i wyjdzie na wolność jako dobro-czyńca. I może tak by się stało, bo sztuczki magiczne udają się z zadziwiającą regularnością, gdyby nie amnestia. Władze obdarzyły miłosiernym zaufaniem pewną liczbę ciasno upchniętych pod celą marnotrawnych synów, wypuszczając na wolność mniejszych i trochę większych bandziorów.

Prawdziwym, lecz starannie ukrytym pod propagandową gadką szmatką celem tego aktu miłosierdzia było zwolnienie przestrzeni dla przyszłych więźniów politycznych. W najbliższym czasie planowano bowiem średniej mocy przewrót, o czym jeszcze nie wiedział nikt poza kilkoma towarzyszami z politbiura. Pułkownik też coś wiedział, nie zdając sobie sprawy, że to wie. Gdyby wiedział, że wie, i pilniej nasłuchiwał, mógłby przecież zmienić losy świata. Mógłby zostać zdrajcą lub bohaterem albo jednym i drugim. Mógłby w porę wyczuć zmianę kierunku wiatru historii i zostać dysydentem. Niestety, marnował czas, wysłuchując aż do porzygania ględzenia Pułkownikowej o daczy nad morzem i nowym polonezie w wersji lux.

Z innych gdybań jedno narzuca się szczególnie:

Gdyby Mamie przyszło do głowy, że pani Róża przed trzydziestu laty powiła syna bandytę, zapewne nie opłaciłaby za trzy miesiące z góry czynszu za pokój z biurkiem, meblościanką i tapczanem. Gdyby wiedziała, że ogłoszenie o wolnych pokojach dla spokojnych studentek zawiera ukryty aneks…

Ale nie wiedziała. I zapłaciła. A teraz Dziunia płaciła za czyjąś niewiedzę, jak to się jej zwykło zdarzać już od poczęcia.

Udało jej się nieco obrócić i wciągnęła odrobinę po­wiet­rza.

– Zasssrany zboku, złaź ze mnie – wyszarpnęła lewą rękę i chlasnęła zboka w pysk. Próbował wcisnąć jej w usta kciuk, więc z całej siły zacisnęła zęby.

– Mamaaa! – zawył.

W sąsiednim pokoju Róża niechętnie budziła się z pięknego snu. Była w nim sędziną w Sądzie Ostatecznym i właś­nie miała ogłosić coś ostatecznie istotnego. Ledwie wybudzona, ale już pod wpływem adrenaliny, napięła mięś­nie – stoczyła się z łóżka – porwała kulę – i kulejąc – wtoczyła się na miejsce zdarzenia – zapalając światło.

Flanelowa koszula w drobne kwiatki, rozmiar 52, wisiała na niej, opinając się lekko na pękatym brzuchu i tyłku. Róża Kartacz była chudogruba. Chuda na górze, a otyła w dolnych partiach.

Pierwsze kilka sekund zostało zmarnowanych na akomodację trzech par źrenic, dlatego akcja na chwilę zastyg­ła. Uczestnicy zdarzenia trzepotali powiekami, każdy we włas­nym rytmie mrugania.

Gdy tylko oczy Róży były w stanie zeskanować fragmenty obrazu i wysłać do kory mózgowej, by poskładała ten bałagan w sensowną całość, dotarło do niej, że patrzy na goły zadek. Wzruszyła się. Szczególnie wzruszające zdało jej się wytatuowane na włochatej dupie wyznanie. Lewy półdupek – MATKA JEST. Prawy – TYLKO JEDNA.

– Ty ziyydziro jakaś – zaskrzeczała matka i kulą, tą jej częścią, która była pokryta świńską skórą, zdzieliła Dziunię w czoło. Drugi koniec, zakończony gumową nakładką, trącił zepsutą nocną lampkę, strojną w nadpalony woskowany abażur. Lampka spadła, a żarówka wybuchła z trzaskiem. Dziunia leżała, nie wydając dźwięku, Tuptuś pochlipywał.

– Nic ci się nie stało, syneczku? – zatroskała się Róża.

Dziunia chciała zaprotestować, ale nie zdążyła wydać głosu, bo kula ugodziła ją powtórnie, tym razem w wątrobę. Boleśnie.

– Ty wysiowa dziyywko niemyta!

Zanim zaczniecie oceniać, wyobraźcie sobie, jak głęboko zranione poczuło się kochające matczyne serce na widok dzieciątka w opałach. Złość wykipiała z niej, bulgocząc. Rozjuszyło ją okrutnie, że jakaś ziyydzira/dziyywka wysiowa próbuje wyrwać jej synkowi ucho z wygolonej, tatuowanej w kropki i kreski głowy.

Nie znała filozoficznych uwarunkowań, bo znać ich nie mogła. Nie była prorokinią, tylko wredną, ograniczoną, kulawą krową, która swoją własną, tkniętą paraliżem matkę udusiła poduszką. Żeby nie zmieniać jej pieluch. Matka Róży umierając, zasyczała:

– Powinnam cię była wyskrobać.

(Matczyna ambiwalencja posturodzeniowa z reguły dotyczy córek. Czyż jakikolwiek facet na Ziemi został kiedykolwiek przeklęty w taki sposób? Nawet jeśli właśnie dusił matkę poduszką?).

Róża nie wiedziała zatem (chociaż coś przeczuwała), że ta studentka (dziyywka niemyta) przywlecze jakieś zło do jej trzypokojowej oazy spokoju na piątym piętrze nowego bloku z wielkiej płyty. To mieszkanie zostało wybłagane u rozmaitych uczynnych świętych. Nie wspominając o łapówce dla uczynnego prezesa spółdzielni. Kilkadziesiąt lat odkładania na książeczce mieszkaniowej i wpatrywania się we wciąż od nowa wyłażące spod farby zacieki na gnijących ścianach familoka. I wreszcie jest. Wersalka, kryształy w serwantce, koronki na stole. Klepka na podłodze. Połysk. Ogromna Boża Matka z czarną twarzą z dwiema rysami, w pozłacanych ramach. Ta sama, która przez wszystkie lata chude cierpliwie i litościwie zakrywała najwstrętniejsze liszaje grzyba na ścianie.

A teraz? Teraz wisiała na lakierowanej sosnowej boazerii. Jak na Matkę przystało. Róża Kartacz zdziwiłaby się i oburzyła gorąco, gdyby ktoś ośmielił się wytknąć (wtedy lub kiedykolwiek), że jej płytkie, banalne życie składa się z samych stereotypów. Że polega na celebrowaniu bezsensownych rytuałów. Jej głęboko umotywowana odpowiedź mogłaby brzmieć:

– Pracowałam całe życie na to, żeby było normalnie, jak u ludzi.

No cóż.

Do tej enklawy normalności Dziunia wniosła tylko to, co mogła.

Predestynację do bycia zgwałconą. W sposób tradycyjny lub metaforycznie. A następnie ukaraną za to, że lazła tam, gdzie akurat gwałcili. Kogoś mniej przenikliwego mog­łaby zdziwić jej umiejętność grania według jednego tylko, szyderczego, a monotonnego scenariusza, dającego się streścić prostym zawołaniem: Ty wieczna cholerna ofiaro losu!

A nas? Czy nas to dziwi?
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: