Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Dziwne przypadki ludzkiego mózgu - ebook

Wydawnictwo:
Tłumacz:
Data wydania:
26 kwietnia 2017
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
39,90

Dziwne przypadki ludzkiego mózgu - ebook

Naprawdę dziwne są przypadki ludzkiego mózgu, fascynujące i straszne jednocześnie, a w ujęciu Sama Keana stają się wciągające niczym najlepszy kryminał! Bo opowieści o tym, co kryło się w koronowanych i prezydenckich głowach oraz głowach zwykłych śmiertelników, którzy mimo woli zapisali się na kartach neurochirurgii, są absolutnie niezwykłą historią. Czytając o perypetiach owych pacjentów i neurochirurgów, którzy – czasem przypadkiem, metodą prób i błędów (na ludzkich głowach!), a czasem świadomie idąc pod prąd tendencjom swojej epoki – odkrywali tajemnice mózgu, zyskujemy wgląd w procesy zachodzące w ludzkim wnętrzu i rozwiązania najróżniejszych zagadek, w tym:
• Jak się pozbyć wrażenia fantomowej ręki czy nogi oraz jak zaakceptować zrekonstruowaną część własnego ciała?
• Na czym polega mechanizm epilepsji?
• Jak to możliwe, że niewidomy doskonale porusza się w przestrzeni, czasem lepiej niż ten, kto widzi?
• Dlaczego niektórym wydaje się, że ich bliscy to sobowtóry?
• Dlaczego pamięć doskonała jest istnym przekleństwem?
• Dlaczego niektórzy bez żadnych oporów konfabulują, w całkiem dobrej wierze?
A kiedy zagłębiamy się w anegdoty o ludziach, którzy niechcący udzielili odpowiedzi na te i inne pytania, z tyłu głowy pobrzmiewają nam słowa: Cóż, każdy z nas może pewnego dnia mieć swój wielki wkład w rozwój neurobiologii, czy tego chcemy, czy nie. Nasze nazwiska (a przynajmniej inicjały) mogą zostać unieśmiertelnione na kartach skryptów czy podręczników. Myśl o tym wydaje się fascynująca, choć może nieco straszna.

Kategoria: Popularnonaukowe
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-7229-668-9
Rozmiar pliku: 2,9 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Wstęp

WSTĘP

Nigdy nie sypiam na wznak – nawet nie próbuję. To dlatego, że kiedy jestem w tej pozycji, często zdarza mi się znaleźć w półśnie, w którym umysł już się przebudził, a ciało jeszcze nie. W tym stanie zawieszenia moje zmysły działają – dostrzegam światło przeciskające się przez zasłony, słyszę przechodnia gdzieś niżej za oknem, czuję koc przykrywający moje zadarte w górę palce stóp. Ale kiedy chcę ziewnąć, przeciągnąć się i zacząć nowy dzień, nic się nie dzieje. Ponawiam więc polecenie – no, rusz się – ale przekaz zostaje zignorowany. Ze wszystkich sił próbuję poruszyć palcem u nogi czy chociaż zmarszczyć nos, lecz bez skutku. Jakbym zmienił się w posąg. Oto przeciwieństwo lunatykowania (somnambulizmu), czyli paraliż senny.

Najgorsze jest chyba jednak towarzyszące temu uczucie paniki. Gdy jestem obudzony, mój mózg spodziewa się, że będę oddychał normalnie – całą piersią, nabierając pełne hausty powietrza, przy których mostek podnosi się o dobre 15 centymetrów – a tymczasem moje wciąż fizjologicznie śpiące ciało łapie tylko małe łyczki powietrza. Czuję więc, że powoli się duszę, co jest naprawdę przerażające. Nawet teraz, gdy piszę te słowa, na samo wspomnienie gardło zaczyna mi się ściskać ze strachu.

Ale to jeszcze nic – u niektórych osób dotkniętych paraliżem sennym sprawy mają się znacznie gorzej. Jeśli chodzi o mnie, epizody paraliżu nie trwały nigdy długo: niczym mistrz zen, koncentrując wszystkie siły, by poruszyć małym palcem prawej ręki, po kilku minutach zawsze wyrywałem się z transu. Niektórzy ludzie mają dużo gorzej, ich paraliż może trwać godzinami. Przeżywają całe noce tortur: pewien weteran wojny w Korei stwierdził, że długi epizod paraliżu sennego przeraził go kiedyś bardziej niż trzynaście miesięcy walk na froncie. Inni, cierpiący na narkolepsję, często wpadają w ten stan, przysypiając w ciągu dnia. Pewna biedna Brytyjka trzykrotnie została uznana za martwą, raz obudziła się w kostnicy. Jeszcze inni miewają odczucie przebywania poza ciałem, jakby ich duch wychodził z niego i kręcił się po pokoju. Najwięksi pechowcy czują „obecność” złego – wiedźmy, demona, diabła – przysiadającego na ich karkach i próbującego ich udusić. (Co ciekawe, w angielskim słowie nightmare, oznaczającym koszmar senny, mare pochodzi od określenia wiedźmy, która uwielbia przysiadać w kucki na klatkach piersiowych śpiących ludzi). W dzisiejszych czasach ludzie częściej łączą swoje doświadczenia paraliżu sennego z porwaniem przez kosmitów, którzy obezwładnili ich, by przeprowadzić na nich testy.

Oczywiście paraliż senny nie jest naszym oknem do nadprzyrodzonego świata, podobnie jak nie jest – choć taką miałem nadzieję w młodości – dowodem na dualizm ciała i ducha. Umysł nie może istnieć w oderwaniu od ciała, niezależnie od niego. Tak naprawdę jest dokładnie na odwrót: paraliż senny to przypadkowy efekt działania mózgu. Dokładniej rzecz biorąc, jest skutkiem zaburzonej komunikacji między trzema jego ważnymi częściami.

Pierwszą z nich jest leżący u podstawy czaszki pień mózgu, zawierający ośrodki kontrolujące oddychanie, wybudzanie, pracę serca, a także inne podstawowe funkcje życiowe. Współpracuje on blisko z móżdżkiem, pomarszczoną bryłką umiejscowioną nieco za nim, odpowiadającą za koordynację ruchową. Pień mózgu razem z móżdżkiem czasem nazywa się „gadzim mózgiem”, gdyż wspólnie działają trochę jak mózg przeciętnej jaszczurki.

Drugą ważną częścią naszego mózgu jest tak zwany „mózg ssaczy”, umiejscowiony głęboko w czaszce, tuż nad pniem mózgu. Mózg ssaczy przekazuje dalej informacje napływające ze zmysłów, tu także umiejscowiony jest układ limbiczny, zaangażowany w proces zapamiętywania i regulujący zachowania emocjonalne. Inaczej niż oparty na instynkcie mózg gadzi mózg ssaczy łatwo uczy się nowych rzeczy. Tu muszę zaznaczyć, że wielu neurobiologów odrzuca podział na mózg gadzi i ssaczy jako nadmierne uproszczenie, ale dla naszych potrzeb – określenia dolnych partii mózgu – jest ono dopuszczalne.

Pień mózgu oraz mózg ssaczy kontrolują wiele procesów odbywających się automatycznie – o których na ogół nie myślimy, bo i nie mamy takiej potrzeby. Ten autopilot pozwala najbardziej zewnętrznej części mózgu, „mózgowi ssaków naczelnych” (rozwiniętemu kresomózgowiu), zająć się bardziej zaawansowanymi czynnościami (co szczególnie dotyczy nas, ludzi). Kresomózgowie możemy jeszcze podzielić na cztery płaty: czołowy (w przedniej części mózgu), odpowiadający za inicjowanie ruchu, planowanie i podejmowanie decyzji, wyznaczanie celów; potyliczny (z tyłu mózgu) odpowiadający za proces widzenia; ciemieniowy (u góry, między wymienionymi dwoma), w którym odbywa się scalanie wrażeń wzrokowych, dotykowych, słuchowych i innych oraz formowanie tego strumienia w przekaz „multimedialny”; oraz skroniowy, który odpowiada za mowę, rozpoznawanie obiektów oraz łączenie wrażeń zmysłowych z emocjami.

Te trzy mózgi – gadzi, ssaczy oraz ssaków naczelnych – stale wymieniają między sobą informacje, zwykle za pomocą odpowiednich związków chemicznych, a ich poszczególne struktury współpracują ze sobą niemal doskonale. Niemal.

Głęboko w mózgu gadzim znajduje się most pnia mózgu, zgrubienie długości około dwóch i pół centymetra. Gdy zasypiamy, most inicjuje sen, wysyłając sygnały poprzez mózg ssaczy do mózgu ssaków naczelnych, gdzie tworzą się sny. Jednocześnie most przekazuje też informację do znajdującego się poniżej rdzenia kręgowego, który z kolei wydziela związki chemiczne zwiotczające mięśnie. Ten przejściowy paraliż zapobiega zbyt aktywnemu udziałowi naszego ciała w toczącej się we śnie akcji – dzięki niemu nie uciekniemy z pokoju ani nie będziemy wymachiwać rękami, walcząc ze stadem wilkołaków.

Choć czasowe pozbawienie możliwości ruchu niewątpliwie jest korzystne, czasem się na nas srogo mści. Gdy śpimy w pozycji na wznak, przepływ powietrza przez nasze drogi oddechowe może być utrudniony, co z kolei może spowodować niedobór tlenu w płucach. Jeśli takie braki pojawią się podczas snu wolnofalowego (bez marzeń sennych), gdy nie występuje paraliż mięśni, nic złego się nie stanie: część mózgu śledząca poziom tlenu we krwi zareaguje odpowiednio, a my poruszymy się nieco, lekko wybudzimy, zaczniemy chrapać, przekręcimy głowę czy ułożymy się inaczej. Jeśli jednak niedobór tlenu nastąpi w fazie snu REM (z marzeniami sennymi), mózg będzie musiał nakazać mostowi czasowe wyłączenie paraliżu mięśniowego. Zdarza się wtedy – czy to z powodu zaburzenia przepływu sygnałów chemicznych, czy uszkodzonego obwodu nerwowego – że most zignoruje polecenie. I tak, choć mózg zdołał nas już nieco rozbudzić, nie udaje mu się zakręcić kurka, z którego ciekną związki chemiczne paraliżujące mięśnie, a my nie możemy ruszyć ręką ani nogą.

Od tego momentu sprawy się komplikują. Jeśli stan zawieszenia się utrzymuje, budzimy się zupełnie, a nasz umysł, uznając, że coś tu jest zdecydowanie nie tak, pobudza (między innymi) ciało migdałowate, czyli część mózgu ssaków wzmacniającą strach. Uruchamia się reakcja „walcz lub uciekaj”, co tylko pogłębia problem, ponieważ w tym stanie nie możemy zrobić ani jednego, ani drugiego. To właśnie moment, gdy ogarnia nas panika. Jeśli chodzi o mnie, gdy tylko mój umysł w pełni się wybudzi, marzenia senne znikają. Są jednak ludzie, u których sprawy przybierają gorszy obrót. Umysł tych nieszczęśników nie może się do końca przebudzić, a ich marzenia senne się utrzymują. Są sparaliżowani, częściowo świadomi otoczenia, ale wciąż znajdują się w krainie sennych absurdów. Ponieważ ludzki mózg jest bardzo dobry, jeśli chodzi o tworzenie fałszywych skojarzeń, nieszczęśnicy owi bardzo często łączą paraliż z działaniem sennych mar, jakby to te ostatnie go wywoływały. Cóż, nie ma się co dziwić, że tak wielu ludzi wierzy w demony albo obcych: oni naprawdę je widują.

Teraz już pewnie rozumiecie, dlaczego nie zasypiam na wznak. Jednak choć doświadczenie sennego paraliżu jest naprawdę okropne, nauczyłem się dzięki niemu czegoś bardzo wartościowego o działaniu mózgu: że wszystko w nim łączy się ze sobą. Zaczynając od związków chemicznych wydzielanych głęboko w części mózgu gadziego, możemy – podążając za przewracającymi się kostkami domina, identyfikując kolejne komórki, obwody neuronalne, przyglądając się pracy płatów mózgowych – dojść do jednej z najbardziej wyrafinowanych zdolności ludzkiego umysłu, wiary w rzeczy nadprzyrodzone. Dzięki tak niewielkiej dysfunkcji mózgu możemy dowiedzieć się tak wiele.

Właściwie im lepiej poznawałem neurobiologię i zależności między różnymi ośrodkami nerwowymi, tym bardziej upewniałem się co do tego, że drobne odstępstwa od normy często prowadzą nas do wielkich odkryć. Ograniczone uszkodzenia mózgu mają bardzo różne konsekwencje. Czasem znika pamięć albo znajomość języka. Innym razem jednak destrukcji ulega coś dalece bardziej specyficznego. Wystarczy, byśmy stracili wiązkę neuronów, a przestaniemy rozpoznawać owoce i warzywa – ale nie inne rodzaje pożywienia. Obumrze kolejna wiązka – a pożegnamy się ze zdolnością czytania, choć pisać nadal będziemy potrafili. Albo też dostrzeżemy trzecią rękę wyrastającą z naszego ciała lub uznamy, że nasza dłoń wcale nie należy do nas. Ogólnie rzecz biorąc, tego typu przypadki to kopalnia wiedzy o tym, jak pracuje mózg oraz jak ewoluował.



Jeszcze kilkadziesiąt lat temu badacze mózgu mogli się czegoś dowiedzieć o jego pracy tylko w jeden sposób – poczekać, aż kogoś spotka nietypowy wypadek, a jeśli temu komuś uda się przeżyć, obserwować, w jaki sposób zmieniła się praca jego mózgu. Nieszczęśnicy, którzy zapisali się w annałach neurologii, cierpieli wskutek udarów, ataków padaczki, cięcia szablą, błędu chirurga lub okropnych wypadków – jak na przykład przebicia czaszki ponadmetrowym oszczepem – a to, iż przeżyli, graniczyło z cudem. Warto jednak dodać, że słowo „przeżyli” nie oddaje w pełni ich stanu. Ich ciała przeżyły, niewątpliwie, ale już ich umysły nie do końca; po wypadkach często znacznie się zmieniły. Niektóre ofiary wypadków straciły lęk przed śmiercią, inne zaczęły odczuwać przymus nieustannego kłamania albo przejawiały zachowania pedofilskie. Bez względu na to, jak nietypowe były te zmiany, z czasem częściowo stały się przewidywalne – u ludzi z tymi samymi upośledzeniami uszkodzeniu ulegała zwykle podobna część mózgu, podpowiadając badaczom, który ośrodek mózgowy odpowiada za dane zachowania. Opowieści o niezwykłych neurologicznych wypadkach wypełniłyby bez problemu księgę tysiąca i jednej nocy, więc w niniejszej książce przytaczam tylko te najciekawsze z nich, opisując historie życia dawnych królów i kanibali, karłów i pionierów, dzięki którym narodziła się współczesna neurobiologia.

Siłą rzeczy wiele z tych historii jest smutnych czy wręcz tragicznych, niektóre przypadłości uśmiercały bowiem poszkodowanych w ciągu kilku dni lub nawet minut. Na tyle, na ile było to możliwe, starałem się nie opisywać kolejnych przypadków w sposób typowy dla medyków, nie skupiałem się też na wynikach prześwietleń i skanów mózgu pacjentów – chciałem przede wszystkim pokazać, jak wskutek wypadku zmieniał się umysł poszkodowanych. Starałam się wejść do ich głów i opisać, jak czuje się człowiek cierpiący na niezwykle ostrą amnezję czy też głęboko przekonany, że wszystkie bliskie mu osoby podmieniono na ich sobowtóry. Oczywiście wspominam też powszechnie znane przypadki (jeśli się nie mylę, obecnie nie można wydać legalnie książki z dziedziny badań o mózgu, jeśli nie napisze się choć kilku słów o pacjencie H.M. albo Phineasie Gage’u), ale większość przedstawionych tu historii okaże się dla czytelników całkowitą nowością. Zresztą bardzo możliwe, że książka ta przewartościuje również sporą część obiegowej wiedzy na temat takich nieśmiertelnych bohaterów jak Gage. I jeszcze jedno, nie wszystkie zamieszczone przeze mnie opowieści są tragiczne. Niektóre są wręcz urocze, na przykład te dotyczące ludzi, których zmysły łączą się ze sobą na różne odlotowe sposoby – u których określone zapachy wywołują hałas, a kształt i tekstura mają kolor. Poza tym pewne opowieści aż tchną optymizmem, jak ta o niewidomych ludziach, którzy nauczyli się rozpoznawać otoczenie dzięki echolokacji, na podobieństwo nietoperzy. Historie wybranych przypadków można wręcz odczytać jako pieśni o zwycięstwie nad chorobą, świadczące o niezwykłej odporności mózgu i jego zdolności do naprawy poprzez ponowne „okablowanie”. Zresztą dla współczesnej neurologii wypadki wciąż są kopalnią informacji – i to mimo rozwoju nowych metod skanowania mózgu takich jak na przykład fMRI (których możliwości często się przecenia).

Każdy rozdział niniejszej książki opowiada jedną spójną narracyjnie historię – w taki właśnie sposób nasz mózg najlepiej zapamiętuje nowe informacje. Jednak pod tą elegancką osnową znajdują się też grubsze nici, które przebiegają przez wszystkie rozdziały i łączą je w jedną całość. Jedna z tych nici czy wątków ma związek z wielkością. W pierwszych rozdziałach pojawią się niewielkie twory, takie jak komórki; pomyślmy o nich jak o pojedynczych niciach podawanych do krosna tkackiego – czerwonej, zielonej czy żółtej. Jednak w kolejnych rozdziałach skala będzie się zwiększać, aż na końcu ujrzymy przepiękny perski gobelin: mózg w całej okazałości. Ale spójrzmy na kolejną nić, kolejny wątek – dotyczący złożoności. Każdy rozdział dodawać będzie do gobelinu coraz bardziej skomplikowane mazaje i esy-floresy. Będą się one powtarzać w coraz bardziej wyrafinowanych układach i wzorach, dając coraz pełniejszy obraz złożoności mózgu.

W pierwszej części, „Anatomia makro”, pojawią się ogólne wiadomości na temat budowy czaszki i mózgu, mające ułatwić zrozumienie kolejnych rozdziałów. Tu także pokazuję, jak dzięki jednemu z najważniejszych przypadków w historii medycyny narodziły się współczesne nauki o mózgu.

Część „Komórki, zmysły, obwody” opisuje mikroskopijny świat związków chemicznych i elektrycznych impulsów, które składają się na nasze myśli.

„Ciało i mózg” idzie dalej, tłumacząc, jak te niezwykle małe struktury pozwalają mózgowi panować nad ciałem i regulować jego ruchy. Tu także opisałem, jak sygnały z ciała, czyli na przykład emocje, oddziałują zwrotnie i odciskają swoje piętno na mózgu.

Kolejna część, „Przekonania i urojenia”, łączy psyche i somę, ducha i ciało, dając przykłady, jak niektóre defekty (takie jak na przykład paraliż senny) powodują powstawanie ostrych, często bardzo niebezpiecznych urojeń.

Wszystkie te części przygotowują do zrozumienia ostatniej z nich, zatytułowanej „Świadomość”, w której zastanowimy się nad działaniem pamięci, posługiwaniem się językiem artykułowanym oraz innymi wyższymi zdolnościami mózgu. Podejmiemy też temat samoświadomości, czyli „ja” powstającego w naszej głowie.

Zanim zakończycie lekturę, będziecie mieli już pewne pojęcie o tym, jak działają poszczególne części mózgu, a przede wszystkim, jak ze sobą współpracują. Właściwie to chyba najważniejsze przesłanie tego tekstu – udowodnienie, że nie można analizować działania poszczególnych części mózgu niezależnie od siebie, podobnie jak nie da się pociąć na kawałki tkaniny z Bayeux i oglądając każdy skrawek z osobna, zrozumieć, co przedstawia całość. Myślę też, że dzięki tej książce bardziej krytycznie podejdziecie do wszelkich opisywanych obecnie osiągnięć neurobiologii i będziecie lepiej przygotowani na właściwe zinterpretowanie przyszłych odkryć.

Powiedziawszy to wszystko, muszę wreszcie wyjawić najważniejszy powód, dla którego napisałem tę książkę. Powodem tym jest próba znalezienia odpowiedzi na pewne pytanie, które dręczyło mnie od pierwszych okropnych doświadczeń z paraliżem sennym, a mianowicie: gdzie kończy się mózg, a zaczyna umysł? Naukowcy do dziś satysfakcjonująco tego nie wytłumaczyli. To, w jaki sposób z fizycznego mózgu rodzi się świadomy umysł, wciąż jest największą zagadką neurobiologii. Ale dziś przynajmniej mamy już całkiem niezłe tropy, prowadzące prawdopodobnie do odpowiedzi, a zyskaliśmy je głównie dzięki nieświadomym swej roli pionierom – ludziom, którym zwykle nie ze swojej winy przytrafiły się nieprawdopodobne wypadki lub schorzenia i których cierpienie posłużyło wyższemu dobru. W historiach wielu z nich ujmowało mnie najbardziej to, że byli naprawdę zupełnie zwykłymi ludźmi – i że wiele naukowych przełomów zawdzięczamy ich umysłom, a nie unikatowym mózgom Darwina, Broki czy Newtona. To, co spotkało tych ludzi, równie dobrze mogło się przydarzyć mnie, a także Tobie, Czytelniku, czy komukolwiek z mijanych na ulicy przechodniów. Historie tych ludzi poszerzyły nasze horyzonty, pokazały, do czego zdolny jest ludzki mózg, a także udowodniły, że gdy tracimy jakąś część umysłu, coś nowego, trudnego do przewidzenia, a czasem nawet pięknego budzi się do życia.Rozdział 2. Zabójcza zupa

ROZDZIAŁ 2

Zabójcza zupa

Bo myśli Boga nie są myślami naszymi ani nasze drogi jego drogami – i dlatego też, gdy Bóg nakazał Charlesowi Guiteau zastrzelić prezydenta, Charles Guiteau (wymawiaj: Git-o) musiał się zgodzić. A skoro przy okazji mógł w ten sposób ocalić swoją ukochaną Partię Republikańską, tym lepiej.

Bóg i Guiteau znali się nie od dziś. Kiedy Guiteau był mały, jego matka często goliła głowę i zamykała się w sypialni, by śpiewać i recytować ustępy z Biblii. Ojciec dla odmiany miał obsesję na punkcie kazań milenarysty¹ Johna Noyesa. Po tym jak Charles oblał testy wstępne do college’u, sam zdecydował się wstąpić do utopijnej i zwariowanej na punkcie seksu religijnej komuny stworzonej przez Noyesa w miasteczku Oneida w stanie Nowy Jork. Przeczekał tam miło całą wojnę secesyjną, ale nawet uprawiające wolną miłość damy z komuny omijały go szerokim łukiem, skutecznie odstraszane jego wyłupiastymi oczami, krzywym uśmiechem i monomanią. Nadały mu przydomek „Charles Get-out” (Charles Wynocha). Gdy więc w końcu wyniósł się z komuny, w 1865 roku, postanowił zająć się ewangelizacją – najpierw zaczął wydawać gazetę, „The Daily Theocrat”, która szybko splajtowała, a potem postanowił wygłaszać kazania, próbując oczarować tłumy przemowami zatytułowanymi na przykład „Dlaczego dwie trzecie ludzkości jest skazane na zatracenie”. Napisał i wydał też własną książkę, zatytułowaną The Truth (Prawda), o drugim przyjściu Chrystusa na Ziemię. Zdecydowana większość jej treści to brednie – na przykład historia Stanleya i Livingstona to w opinii autora znak nadchodzącej apokalipsy – a reszta została zerżnięta z Noyesa. W międzyczasie też Charles zdał egzamin prawniczy (w zależności od roku zawierał on trzy lub cztery pytania, trzeba było odpowiedzieć prawidłowo na dwa z nich). Szybko jednak przegrał swoją pierwszą sprawę, wywołując przerażenie sądu tyradą, podczas której wymachiwał zaciśniętymi pięściami, a na jego ustach można było dostrzec pianę. Zajął się więc rewindykacją długów, ale nawet jeśli udawało mu się odzyskać jakieś pieniądze, zatrzymywał je dla siebie. W końcu, gdy znalazł się na czarnej liście wszystkich okolicznych pensjonatów, przeprowadził się do Chicago, żeby żerować na swojej siostrze Francis i jej mężu, prawniku George’u Scoville. Ten całkiem wygodny etap w jego życiu zakończył się dość gwałtownie, gdy pewnego razu natarł na siostrę z siekierą w ręce. Wrócił więc do Nowego Jorku, gdzie wstąpił w związek małżeński z bibliotekarką z YMCA, którą wkrótce po ślubie zaczął regularnie bić, kopać i zamykać w szafie za jej bezczelne pyskowanie. Ta w końcu się z nim rozwiodła, jednak dopiero po tym, jak doprowadziła go do zdrowia, w międzyczasie zachorował bowiem na kiłę, którą złapał od przygodnej prostytutki. Kiła z czasem osiągnęła postać mózgowo-rdzeniową.

Rzecz jasna, Guiteau nigdy nie wątpił, że doskonale sprawdziłby się w polityce. Zagorzały zwolennik republikanów w 1880 roku napisał pełne ogranych zwrotów okolicznościowe przemówienie wyborcze wspierające Ulyssesa Granta, który ubiegał się o trzecią kadencję. Kiedy w końcu nominację republikanów zdobył James Garfield, Guiteau po prostu podmienił nazwisko w tekście przemówienia. Następnie zaczął nachodzić zatrudnionych do prowadzenia kampanii Garfielda pracowników w Nowym Jorku – wliczając w to Chestera Arthura, kandydata na wiceprezydenta – by dali mu szansę dostarczenia przemówienia Garfieldowi. W końcu partia wysłała go na wiec czarnych robotników. Wskutek ataku tremy, Guiteau wymamrotał do nich tylko kilkanaście zdań i uciekł z mównicy. Mimo to udało mu się przekonać samego siebie, że dzięki temu wydarzeniu i swojemu udziałowi zdobył dla Garfielda Nowy Jork. Nie dziwi więc, że zaraz po tym, jak Garfield wygrał wybory, Guiteau wydał kilka swoich ostatnich dolarów na pociąg do Waszyngtonu, licząc na posadę w administracji nowego prezydenta.

Podobnie uczynił jakiś milion innych osób, był to bowiem chyba szczyt amerykańskiego klientyzmu politycznego, który zmieniał kilka pierwszych miesięcy urzędowania nowego prezydenta w coś na kształt targów pracy. Mimo że Guiteau nie znał języków obcych, a nawet nigdy nie wyjechał z kraju, postanowił ubiegać się o posadę na placówce europejskiej. Po kilku godzinach oczekiwania w kolejce wreszcie spotkał się z Garfieldem i przekazał mu tekst przemówienia, które „zdobyło” Nowy Jork, z nabazgranym na górze „posada konsularna w Paryżu”. W tym czasie Guiteau był już mocno zbiedniały, jego buty przeciekałyby niechybnie, gdyby nie gumowe ochraniacze, a on sam nie miał skarpetek. Ale nadrabiał miną, posłał jeszcze prezydentowi swój nieco nierówny uśmiech i odszedł, zostawiając nowo upieczonego przywódcę kraju lekko oszołomionego i próbującego pojąć, co tu właściwie u licha zaszło.

W tym czasie zwykli obywatele mogli niezapowiedziani odwiedzać Biały Dom i pod koniec marca Guiteau zaczął nachodzić sekretarki Garfielda a nawet zaczepiać członków jego gabinetu w sprawie posady w Paryżu. Gdy w końcu pewnego razu sekretarz stanu nie wytrzymał i wydarł się na Guiteau, by wreszcie dał sobie spokój, a przy tym jeszcze złapano go na kradzieży artykułów papierniczych, zakazano mu wstępu. Mimo to Guiteau – który był prawdziwym, najprawdziwszym optymistą – nie przestawał przeglądać gazet, szukając w nich informacji o swoim zatrudnieniu w Paryżu. Niestety, upragniona wiadomość jakoś się nie pojawiała.

Jednak pojawiły się inne, bardzo niepokojące informacje. W administracji Garfielda źle się działo. Prezydent – wcześniej świetnie oceniany rektor college’u, później oficer podczas wojny secesyjnej i kongresmen z Ohio – nie dotrzymał kilku obietnic, co spowodowało powstanie podziałów w partii, skutkiem czego mandat złożyli, obaj mocno urażeni, republikańscy senatorzy z Nowego Jorku. Z każdym niepokojącym nagłówkiem nieco szalone oczy Guiteau wytrzeszczały się jeszcze bardziej: partia republikańska zaczynała się rozpadać. Ktoś musiał ją uratować.

Zabij Garfielda. Po raz pierwszy Bóg przemówił do Guiteau w maju 1881 roku. Choć oszołomiony, że – jak to ujął –„Jezus Chrystus i spółka” wybrali właśnie jego, by głosić propagandę czynem, z czasem coraz lepiej zaczął pojmować ukrytą logikę skierowanego do niego nakazu. Zabij Garfielda. No pewnie, gdy zniknie problem pod postacią Garfielda, władzę przejmie dobry kolega Guiteau, czyli Chester Arthur, a on uspokoi sytuację w łonie partii republikańskiej. Następnie, gdy tylko usłyszy, od kogo Guiteau otrzymał polecenie zabójstwa, z pewnością go ułaskawi. Kurczę, może nawet jeszcze uda mu się zobaczyć Paryż!

Guiteau pożyczył dziesięć dolarów i kupił rewolwer British Bulldog w sklepie z bronią oddalonym o przecznicę od Białego Domu. Wybrał droższy model z kolbą wykładaną kością słoniową, uznał bowiem, że dzięki niej rewolwer będzie się kiedyś lepiej prezentował w muzeum. Ponieważ Guiteau nigdy wcześniej nie strzelał z broni, udał się nad zbiornik Potomac Tidal Basin w parku West Potomac. Odrzut rewolweru niemal go przewrócił, a w ramach treningu udało mu się trafić w cel tylko raz, zrobił dziurę w młodym drzewku. To w żaden sposób nie umniejszyło jego pewności siebie i już w tym samym tygodniu zaczął śledzić prezydenta. Część czasu poświęcał też na poprawki w swojej książce, The Truth, która już wkrótce miała się przecież stać bestsellerem.

Guiteau zdecydował się zamordować Garfielda w kościele i w celach rozpoznawczych śledził go nawet pewnej niedzieli. Mimo że zdawał sobie sprawę, że nie powinien zwracać na siebie uwagi, w pewnej chwili podczas kazania nie wytrzymał, wstał i wykrzyknął do kaznodziei: „Myślisz, że jesteś Chrystusem, czy co?” (W swoich pamiętnikach Garfield wspomina to wydarzenie, pisząc o „nierozgarniętym młodym mężczyźnie obdarzonym donośnym głosem”). Tymczasem przed końcem tygodnia Guiteau zmienił zdanie i uznał, że zastrzeli Garfielda na stacji kolejowej. Porzucił jednak ten pomysł, ponieważ wzruszył się bardzo, gdy zobaczył prezydenta przemierzającego stację pod ramię z małżonką.

Kilka tygodni później zdecydował się odłożyć trzecią próbę przeprowadzenia zamachu, bowiem zrobiło się zbyt gorąco, a potem czwartą – ponieważ nie chciał przeszkodzić w dyskusji między prezydentem i sekretarzem stanu, która wydawała się bardzo ważna. W końcu gazety obwieściły, że 2 lipca prezydent opuści stolicę, i Guiteau postanowił działać. W swój wielki dzień wstał z łóżka o czwartej rano, potrenował strzelanie nad Potomakiem, kazał wyczyścić sobie buty i taksówką pojechał na stację kolejową, gdzie w łazience przygotował broń, a następnie cierpliwie czekał na przyjazd prezydenta. Tymczasem Garfield obudził się tego dnia w świetnym nastroju, nie mogąc doczekać się chwilowego choćby opuszczenia politycznego bagna Waszyngtonu, frakcyjnych walk i niechlujnych, natrętnych poszukiwaczy pracy. Wparował do sypialni swoich dwóch synów, Abrahama i Irvina, wygłupiając się jak nastolatek – stając na rękach, śpiewając kawałki z operetek Gilberta i Sullivana, skacząc po łóżku i generalnie pokazując, że staruszek jeszcze daje radę. Przyjechał na stację o 9:20 i wraz ze swym doradcą skierował się w stronę pociągu.

Zabij Garfielda. Skradając się, Guiteau zbliżył się do prezydenta na mniej więcej dwa metry. Pierwszy strzał drasnął Garfielda w ramię, oszałamiając go. Guiteau strzelił ponownie, a kula ugodziła Garfielda w dolną część pleców. Po drugim strzale na peronie wybuchło pandemonium – krzyki, złorzeczenia, chaos. Zabójca próbował uciec, ale przy wyjściu z peronu dopadł go policjant.

Tymczasem pod Garfieldem ugięły się nogi, a na jego plecach wykwitła plama czerwieni. Szybko pojawili się przy nim lekarze, a także doradcy, a wśród nich Robert Todd Lincoln, który szesnaście lat wcześniej widział ostatnie chwile swego ojca w Ford’s Theatre. – Panie Prezydencie, czy jest pan ciężko ranny? – zapytał jeden z doktorów. Według pewnego przekazu Garfield wychrypiał wówczas: „Już po mnie”.

Rozpoczęło się narodowe czuwanie przy umierającym. Ponieważ dopiero co cały niemal świat oplotły linie telegraficzne, wszystko co dotyczyło cierpienia Garfielda, relacjonowano niemal na żywo. Lekarz prezydenta, doktor Doctor Bliss (jedno sic! jeśli chodzi o imię, drugie – o nazwisko, oznaczające „rozkosz”), nie przepuścił żadnej okazji, by skorzystać z nowego medium. Gazety jak USA długie i szerokie publikowały jego codzienne raporty o stanie zdrowia prezydenta; w wielu miastach wiadomości ogłaszano na ogromnych billboardach ustawionych na głównych placach.

Niestety, doktor Doctor znajdował więcej rozkoszy w kontaktowaniu się z mediami i w dbałości o własny wizerunek niż w leczeniu pacjenta. W ciągu kolejnych miesięcy Garfield zmagał się z trzema problemami: samotnością, głodem i bólem. Samotnością, ponieważ doktor Bliss przykuł go do łóżka i początkowo odizolował nawet od rodziny. Głodem, ponieważ Bliss, obawiając się, że pacjent dostanie zakażenia, postanowił odżywiać go dojelitowo, pompując w jego trzewia mieszaninę bulionu, żółtek jaj, whiskey i opium. (Głodny prezydent spędził sporo czasu tego lata, wspominając swoje trudne dzieciństwo na pograniczu i odtwarzając w pamięci przepisy na różne sycące dania, jak na przykład gulasz z wiewiórek). Bólem, gdyż drugi pocisk Guiteau utkwił gdzieś głęboko w ciele Garfielda: opisywał on odczuwany ból jako „tygrysi pazur”, rozdzierający nogi i genitalia. Bliss próbował znaleźć i wydobyć kulę, ale choć podejmował niezliczone próby, wpychając paluchy do rany i grzebiąc w pachwinie Garfielda, nie mógł jej wymacać. Inni lekarze też próbowali sprawności swych palców, a Bliss zatrudnił do pomocy nawet Alexandra Grahama Bella, który zmontował z akumulatora i drutu przenośny wykrywacz metalu. Bez skutku. Kilku doktorów prosiło Blissa, by sprawdził zamiast tego okolice rdzenia kręgowego, ich zdaniem bowiem fakt, że na stacji pod Garfieldem nagle zmiękły nogi, a także późniejszy ból od postrzału wskazywał na uraz nerwów. Bliss zignorował ich rady i nie przestawał grzebać w ranie. Nie przestawał też publikować swoich biuletynów, które jeden z historyków określił mianem „oszukańczo optymistycznych”, a z których wynikało, że stan prezydenta się poprawia i jest on na drodze do pełnego wyzdrowienia. Jednak wyciekały też bardziej negatywne opinie innych lekarzy zajmujących się Garfieldem, co wywołało podziały i tarcia w zespole medycznym opiekującym się poszkodowanym.

W końcu Bliss uległ prośbom Garfielda, by ten pozwolił mu opuścić Waszyngton, i wagon z prezydentem przemieszczono na wybrzeże New Jersey. Robotnicy kolejowi ułożyli blisko kilometr nowych torów aż pod drzwi wagonu, a później przepchali go przez ostatnie czterysta metrów, gdy utknął na wzniesieniu. Zmiana scenerii i nadmorskie powietrze początkowo dodały Garfieldowi dużo sił, jednak poprawa nie trwała zbyt długo, ponieważ prezydent wciąż nie mógł się normalnie odżywiać. Przez cały ten czas, w ciągu feralnych osiemdziesięciu dni, Garfield stracił na wadze około 35 kilogramów, a kiedy wreszcie paluchy Blissa zakaziły ranę, zamieniając ją w ropiejący wrzód, prezydent nie miał już siły walczyć. Zmarł 19 września 1881 roku. Sekcja wykazała, że pocisk utkwił blisko kręgosłupa.

Opinia publiczna, zarówno na północy, jak i na południu kraju, połączyła się w bólu. Garfield był ucieleśnieniem amerykańskiego marzenia, człowiekiem, który zaczynał od zera, a doszedł do prezydentury. Prawdopodobnie po raz pierwszy od czasów wojny secesyjnej cały kraj zjednoczył się w żałobie – nie wspominając już o potępieniu dla Guiteau. Ten ostatni zresztą ledwo doczekał procesu, dwóch prekursorów Jacka Ruby’ego² postanowiło bowiem wymierzyć mu sprawiedliwość na własną rękę. Jeden z nich (strażnik więzienny, który się nim zajmował) strzelił do niego, chybiając z minimalnej odległości, podczas gdy drugi trafił zabójcę prezydenta, ale kula ominęła wszystkie ważne narządy.

Proces Guiteau rozpoczął się w końcu w listopadzie, a obrońcą został jego biedny szwagier, George Scoville. Czując, że sprawa go przerasta – zwykle zajmował się aktami notarialnymi – Scoville oparł linię obrony na niepoczytalności Guiteau. Tego ostatniego dosyć to rozbawiło, wiedział przecież, że jest zupełnie normalny – czyż Bóg wybrałby na swoje narzędzie szaleńca? Zupełnie nieświadomie jednak dostarczył swojemu obrońcy mocnych argumentów, wielokrotnie przerywając proces, wyśpiewując swym cienkim, nierównym głosem poezje, marszową piosenkę Unii „John Brown’s Body”, nazywając sędziów dupkami, a nawet obwieszczając zamiar startu w wyborach prezydenckich w 1884 roku. Upierał się też, że oskarżenie o morderstwo jest niesprawiedliwe: on tylko postrzelił Garfielda, a zabili go jego lekarze (tu akurat mógł mieć rację). Jednak błazeństwa Guiteau nie ograniczały się do sali sądowej. Reporterzy dzienników przyłapali go, jak sprzedaje pozowane, podpisane przez siebie zdjęcia z własnej celi – dziewięć dolarów za tuzin.

Choć trudno w to uwierzyć, obrona oparta na założeniu, że Guiteau jest szalony, nie przyniosła oczekiwanego skutku – mimo że w trakcie procesu oskarżony zdążył porównać się do Napoleona, św. Pawła, Marcina Lutra i Cycerona. Pragnienie zemsty wśród śledzących proces wciąż narastało, a prokurator jeszcze je podsycał, prezentując publicznie strzaskane kręgi Garfielda. Prócz tego kolejni wzywani przez sąd psychiatrzy orzekali, że Guiteau rozróżnia dobro i zło, a więc nie jest szalony. Wśród 140 zeznających tylko jeden człowiek utrzymywał, nie tracąc rezonu, że Guiteau niewątpliwie postradał zmysły.

Zaledwie dwudziestodziewięcioletni Edward Charles Spitzka, patolog mózgowy, choć młody, cieszył się już sporą estymą w kręgach naukowych. Dzięki sprawie Guiteau stał się jednak sławny, także dlatego że twardo obstawał przy swoim mimo licznych pogróżek, jakie dostawał od tych wszystkich, którzy obawiali się, że uchroni Guiteau od wyroku śmierci. Prócz objawów psychicznych występujących u Guiteau – na przykład urojeń o przemawiającym do niego bogu – Spitzka zwracał też uwagę na oznaki problemów neurologicznych. Krzywy, jednostronny uśmiech, zezujące lewe oko, lekko wystający język – wszystko to wskazywało zdaniem Spitzki, że mózg Guiteau nie kontroluje równie dobrze obu stron jego twarzy. W końcu Spitzka stwierdził nawet, że „w całej historii psychologii sądowej Guiteau to najlepszy przykład osoby, która wykazuje szaleństwo w działaniu, zachowaniu i języku”.

1. Milenaryzm to pogląd religijny głoszący powrót Chrystusa na ziemię i jego tysiącletnie panowanie, poprzedzające koniec świata; popularny szczególnie wśród niektórych ruchów religijnych w USA.

2. Zabójca Lee Harveya Oswalda.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: