Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Farba znaczy krew - ebook

Wydawnictwo:
Seria:
Data wydania:
31 maja 2017
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
26,90

Farba znaczy krew - ebook

Myśliwi to pasjonaci i miłośnicy przyrody. Lasy, łąki i bagna znają jak własną kieszeń. O zwyczajach zwierząt wiedzą wszystko. Potrafią opowiadać o nich godzinami, nie kryjąc zachwytu dla piękna natury. Tak chcą być postrzegani. A jednak nie wystarcza im podglądanie z ukrycia, podziwianie z daleka. Zabijanie zwierząt uzasadniają tradycją, odwiecznym rytuałem. Przed opinią publiczną usprawiedliwiają się koniecznością utrzymania naturalnej równowagi w przyrodzie i ochroną upraw.

Tę książkę napisał człowiek, który był przez wiele lat częścią środowiska łowieckiego. Zrozumiał jednak nie tylko, że zabijanie jest złe. Odkrył także, że za pasją do polowania kryje się obsesja sprawowania kontroli nad światem, poczucie siły i władza. I pieniądze, bo myślistwo to także potężny biznes.

Dzisiaj w polowaniach widzi rozłożone na lata samobójstwo. Zabijając zwierzęta i niszcząc przyrodę, unicestwiamy także ekosystem, którego jesteśmy częścią. Ta książka może pomóc to zrozumieć.

Kategoria: Literatura faktu
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-8049-536-4
Rozmiar pliku: 1,4 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Przedmowa

Ta książka jest bardzo niewygodna. Mówi wprost o tym, o czym wolelibyśmy nie wiedzieć, co odpychamy od siebie, co ośmieszamy i bagatelizujemy, kiedy inni o tym mówią. Co wydaje się „nawiedzone”, niepoważne, zastępcze, marginalne. O zabijaniu zwierząt.

Jej autor, Zenon Kruczyński, był przez długie lata myśliwym. Polował na zające, dziki, sarny i jelenie. Nagle, pewnego dnia, zdał sobie sprawę, że nie może dłużej tego robić.

Wgląd to nagłe, całościowe, spontaniczne uświadomienie sobie za jednym razem istoty tego, co spostrzegamy. Jest to szczególny rodzaj percepcji – wielopoziomowej i równoczesnej. CO, GDZIE, JAK, DLACZEGO i W JAKIM CELU mieszczą się w jednym; to rozpoznanie zarazem intelektualne, emocjonalne i intuicyjne. To uderzenie sensu. Wgląd jest jednorazowy i nieodwracalny – nie można już wrócić do stanu sprzed. Nowa świadomość, która po nim następuje, często bywa bolesna i straszna.

Autor tej wstrząsającej książki zdaje się należeć do ludzi, którzy zobaczyli, uświadomili sobie, czy może lepiej byłoby powiedzieć – ujrzeli jakąś podstawową, przerażającą naturę świata, jego piekielność. To, że jej nie dostrzegamy na co dzień, że nam umyka, że nie zastygamy w grozie, jest zdumiewające. Czy tak silnie działają mechanizmy obronne? Czy to może zwykła ludzka obawa przed wstrząsem, nawyk percepcyjnego lenistwa, brak refleksji, komfort ignorancji? Wystarcza nam po prostu to, że świat jest dany, że jest, jaki jest. Lecz nasza percepcyjna bierność ma znaczenie moralne, ponieważ utrwala zło. Nie chcąc ujrzeć, stajemy się współuczestnikami zła i współwinnymi. Wysiłek moralny jest więc w istocie wysiłkiem poznawczym – musimy ujrzeć w nowy, bolesny sposób.

Tak właśnie patrzy na to Autor. Jego opowieść porusza, ponieważ dotyczy ogromnego, zbiorowego, skrzętnie wypieranego poczucia winy, wskazuje jego istnienie i odsłania przyczyny jego powstania. Autor nie oszczędza w niej siebie, a jego szczerość jest bolesna; w swojej spowiedzi potrafi być szczegółowy i okrutny w tej szczegółowości. Jak pątnik udaje się do innych, szuka mistrzyń i mistrzów, przyjaciół i podobnych sobie, żeby wytłumaczyli mu powód zła, które wyrządzał, i sens przemiany, jaka się w nim dokonała. Na jego determinację odpowiadają taką samą szczerością. Starannie zapisuje ich słowa.

Od tego momentu książka przestaje być opowieścią jednego człowieka. Nagle okazuje się, że myśliwy i polowanie to tylko pretekst do dużo szerszych i głębszych rozważań, których punktem centralnym jest stosunek ludzi do zwierząt.

Rozmawia z psychoterapeutą, z mistrzynią zen, z psycholożką uzależnień, z innym myśliwym, z żonami myśliwych, z ekolożką i lekarką weterynarii. Każde z nich patrzy na fakty z innego punktu widzenia. Te perspektywy łączą się, uzupełniają, odkrywając kolejne wymiary problemu. Polowanie uzbrojonego człowieka na zająca staje się wierzchołkiem góry lodowej, drobną sceną z ogromnego, powszechnego koszmaru, który otacza nas zewsząd, ponieważ zabijanie zwierząt dotyczy każdego z nas. Tego, kto poluje, ale i tego, kto to akceptuje i stanowi prawo. Tego, kto nosi futra, skórzane buty, kto je mięso i kto używa testowanych na zwierzętach leków oraz kosmetyków. Wszystkie te rozmowy orbitują bezradnie wokół prostego, wydawałoby się, pytania: jak to możliwe, że zabijamy zwierzęta?

Nasza świadomość różni się przecież od świadomości myśliwego na sawannie, różni się nawet od świadomości biedaka, który kłusuje w lesie, by przeżyć. Żywności roślinnej starcza dla wszystkich. Gdybyśmy nie jedli mięsa, byłoby jej jeszcze więcej. Nie ma powodu, żeby zabijać dzikie zwierzęta. Nie zagrażają nam. Poza tym istnieje antykoncepcja dla zwierząt, jest nowoczesna etologia. Dziś nie możemy powiedzieć, że zabijanie to przymus czy smutna konieczność. Nie musimy zabijać. Tam, gdzie byłby przymus biologiczny, tam nie byłoby moralnego wyboru. My jednak nie jesteśmy w żaden sposób zmuszeni ani do polowania, ani do jedzenia mięsa. A jeżeli polujemy i jemy, to za każdym razem dokonujemy moralnego wyboru.

Jaki jest błąd w tym rozumowaniu?

Peter Singer, najbardziej radykalny współczesny etyk, od wielu lat wykazuje, że w gruncie rzeczy nasz stosunek do zwierząt jest irracjonalny i nielogiczny. Jego metodą jest metoda filozofa – ustanowić porządek rozumu tam, gdzie rządzą nami uprzedzenia i niekonsekwencje.

Singer wychodzi z założenia, że fundamentalną zasadą, na której opiera się równość wszystkich istot ludzkich, jest zasada równego rozważenia interesów. Zgodzi się z nią każdy, kto uważa dyskryminację rasową czy dyskryminację kobiet za jedną z najważniejszych kwestii moralnych i politycznych. Dziś nikt nie będzie miał już żadnych wątpliwości, że taka dyskryminacja byłaby zła moralnie. Jednak Singer idzie dalej i domaga się rozszerzenia tej zasady na relacje ze zwierzętami. Dlaczego? Dlatego że troska o innych nie powinna zależeć od tego, jacy oni są, czy i jakie mają zdolności (chociaż, oczywiście, to, co możemy zrobić dla innych, będzie się różnić w zależności od tego, jakie cechy posiadają ci inni). Przecież fakt, że niektórzy ludzie nie należą do naszej rasy, nie upoważnia nas do ich wykorzystywania. To samo dotyczy zwierząt – fakt, że nie należą one do naszego gatunku, nie upoważnia nas do tego, by sprawiać im cierpienie.

Singer jest utylitarystą, co znaczy, że uważa za etyczne takie sposoby postępowania, które będą miały najlepsze konsekwencje dla tych, których dotyczą. Przez „najlepsze konsekwencje” rozumie to, co ogólnie sprzyja realizacji interesów, a nie – jak utrzymuje klasyczny utylitaryzm Benthama – co jedynie zwiększa przyjemność, a zmniejsza ból.

Za Benthamem Singer wskazuje zdolność cierpienia jako istotną cechę, która upoważnia daną istotę do tego, by mogła być traktowana na równi z innymi.

To właśnie Singer ukuł termin „gatunkowizm”, który jest jakby trzecim ogniwem trójcy uprzedzeń – po rasizmie i seksizmie. Gatunkowizm to dyskryminowanie drugiej istoty ze względu na przynależność do innego gatunku.

Singer jest filozofem, który wierzy w rozwiązanie sprzeczności i nieporozumień w myśleniu na temat praw zwierząt za pomocą rozumu. Dowodzi, że nasz pełen okrucieństwa stosunek do zwierząt jest w swej istocie bezrefleksyjny, stanowi wyraz uprzedzeń i nie ma nic wspólnego z logiką, że to błąd w logicznym myśleniu, podtrzymujący samolubne i prymitywne pragnienie zachowania przywilejów wyzyskiwaczy.

Ratuje w ten sposób nasz ludzki honor, bo zdumiewające wydaje się, jak rozum, często przypisywany tylko człowiekowi, bywa wykorzystywany w perwersyjny, makabryczny sposób. W książce Zenona Kruczyńskiego znajdziemy rozprawę z logiką myśliwych i myśliwskim etosem. Zobaczymy, że myślistwo może być nie tylko prymitywnym atawizmem, ale i chorobą uzależnieniową, neurotycznym zaburzeniem wyalienowanego z całej przyrody ludzkiego „ja”, dysfunkcją ludzkich samców owładniętych potrzebą dominacji albo psychopatycznym brakiem wrażliwości. Takie spatologizowanie myślistwa (tak jak niedawno spatologizowano pedofilię) przyniesie nam ulgę, ponieważ w głębi duszy czujemy, że zabijanie zwierząt nie jest czymś normalnym i że zabijając, wykraczamy poza fundamentalne zasady etyczne.

W dawnej Grecji obowiązywał trilog. Był to potrójny prosty nakaz, sformułowany przez Pitagorasa: „Czcij rodziców, bogów czcij owocami, szczędź zwierzęta”. W najbardziej lakoniczny sposób trilog wskazywał trzy najważniejsze sfery życia człowieka: po pierwsze – najprostsze więzi społeczne, po drugie – szeroko rozumiany wymiar religijny, duchowy, i po trzecie – godziwe postępowanie ze światem przyrody, ze zwierzętami. Chciałabym, żebyśmy wrócili do takich najprostszych etycznych intuicji. Sądzę też, że ludzka wrażliwość powoli, ale w zauważalny sposób się zmienia i za jakiś czas polowanie zostanie zdelegalizowane.

Jakkolwiek paradoksalnie to zabrzmi, cieszę się, że taka książka została napisana. Nie wstydzę się ani mojego wzburzenia, ani wzruszenia podczas jej czytania.

Często śni mi się, że ktoś mnie tropi, a ja uciekam przez pole i las. Przypadam do ziemi, próbuję się na niej rozpłaszczyć, stać się niewidzialna; albo chowam się w zbożu, w trawie i boję się, żeby nie odsłonił moich bezbronnych pleców powiew wiatru. Skulona słyszę kroki i głosy moich prześladowców, gdy się zbliżają. To chwila pełna grozy, bo wiem, że im nie umknę, że ich przewaga nade mną jest miażdżąca. Czekam, aż to się stanie.

Myślę, że w tym powtarzającym się śnie jestem zającem, sarną, dzikiem i każdą istotą, na którą urządza się polowania. Także człowiekiem. Że w jakiś sposób ten moment grozy staje się doświadczeniem podzielnym, wspólnym. Być może pamięta go moja atawistyczna część mózgu. Możliwe jest także, że ta dziwna pamięć dowodzi czego innego: iż owa jedność człowieka ze światem, którą mamy za utraconą na zawsze, w rzeczywistości trwa nadal. Tylko przestaliśmy ją widzieć.

Olga TokarczukOjciec i syn

Jak to się stało, że ojciec zabrał mnie na polowanie? Byłem przecież dzieciakiem, małym chłopcem. Dla ojca taki towarzysz na polowaniu to tylko kłopot – musi coś jeść, trzeba go położyć spać i powinien być odpowiednio ubrany. Poza tym należy nauczyć go różnych zachowań w lesie, odpowiednich do sytuacji – przecież to jest polowanie! Oj, walczyłem o swój wyjazd z ojcem z użyciem wszelkich dostępnych środków. Pamiętam, że popierała mnie matka. W końcu dopiąłem swego – „Jadę z tatą na polowanie!”. Przyjechał po nas pan Brun swoją dekawką – to taki nieduży dwusuwowy samochodzik o stalowej konstrukcji, z drewnianymi drzwiami. Ten miał jeszcze składany dach – bo to kabriolet! Pierwszy raz w życiu jechałem samochodem. Siedzieliśmy na tylnym siedzeniu z Jurkiem, kilkunastoletnim synem pana Bruna. Było sobotnie popołudnie, pełnia lata. Jechaliśmy najpierw brukowaną, później asfaltową, dość krętą drogą z dużymi drzewami po obu stronach. Siedemdziesiąt kilometrów.

Samochód został zaparkowany na skraju lasu przy owsie, obydwaj myśliwi gdzieś poszli, a my zostaliśmy. Po zapadnięciu zmroku mieliśmy wejść do samochodu i spać. Ależ było niewygodnie! Pamiętam zamglony brzask, było mi zimno. Przyszedł ojciec i nas obudził. Świeciło już słońce. Po chwili przyszedł Brun.

– Co strzeliłeś?

– Rogacza.

– Gdzie dostał?

– Tu.

Nie podobała mi się mina Bruna, gdy pokazywał palcem to miejsce na swojej szyi. W drodze do leśniczówki podjechali samochodem po wiszącego w lesie rogacza i włożyli go do bagażnika. W Zdunowicach leśniczym był pan Zygmunt Lorkowski. Za leśniczówką, od strony jeziora, panowie rozłożyli koc na trawie, jakieś jedzenie i wódkę. Ta wódka też mi się nie podobała. Jadłem kruche żółte papierówki – niektóre pękały po upadku na trawę. Patrzyłem na wiszącego w cieniu jabłoni kozła. Nie miał przedniej nogi poniżej kolana. Kończyła się w tym miejscu, zarośnięta skórą z sierścią. Było mi go żal… Taki kaleka.

Na szyi miał mały, okrągły, poczerniały ślad po kuli.

Wracaliśmy do domu samochodem ze złożonym dachem. Wiał wiatr i było ciepło. Po drodze tata poprosił Bruna, żeby zatrzymał się nad jeziorem, i mogłem się kąpać. Udawałem, że umiem pływać – odpychałem się jedną nogą od dna. „Tata, patrz, ja pływam!” Byłem zadowolony, że to nie ojciec zabił tego kalekę.

*

Prawie rok później zrobiłem sobie jedzenie na drogę i ruszyłem za ojcem do Sulęczyna. Tata pojechał z Brunem na polowanie i po raz kolejny nie wziął mnie ze sobą. Pamiętałem, że trzeba pójść najpierw tą brukowaną, a potem asfaltową drogą. Ktoś zaopiekował się małym chłopcem, który wieczorową porą szedł skrajem drogi. Ten ktoś odwiózł mnie do domu. Nie dotarłem do ojca do lasu, ale od tej pory częściej wyjeżdżaliśmy razem. Ojciec odkupił od innego myśliwego, pana Kasprzykowskiego, motor wuefemkę. Gdy pierwszy raz zajechaliśmy pod domek myśliwski, rozpłakałem się ze szczęścia, że staliśmy się niezależni i możemy przyjeżdżać tu, kiedy chcemy. Miejsce za ojcem, na siodełku motocykla, stawało się coraz bardziej moje. Z czasem nauczyłem się też prowadzić motocykl w lesie. Niekiedy wieczorem patrolowaliśmy las i pola – ja prowadziłem, a ojciec siedział z tyłu z dubeltówką w rękach. Zwierzęta uciekały przed motorem dopiero z odległości kilkunastu metrów. Nie bały się, bo były osłuchane z tym charakterystycznym gangiem silnika 125 ccm, powszechnych tu wuesek i wuefemek.

Innych marek motorów prawie nie było. Bardzo rzadko spotykało się czeską jawę albo ruską emkę czy urala. Potem pojawiły się groźnie huczące, szybkie i duże polskie junaki, niezbyt udane gazele, niezłe eshaelki i osy, enerdowskie emzetki i avo napędzane wałem kardana. Ktoś miał nawet nortona.

Nie chodziło oczywiście o to, by strzelać z motoru! Jechaliśmy wolno, zaglądając w różne zakamarki, i jeśli pojawiał się rogacz, dzik albo jeleń, to nie uciekał, tylko stał i odprowadzał wzrokiem motocykl. Ja jechałem dalej i zniknąwszy mu z pola widzenia, przystawałem na sekundkę, oczywiście nie wyłączając silnika, ojciec zaś zsiadał i próbował podejść żerujące zwierzęta. Kiedyś jechałem wzdłuż lasu i nagle parę metrów przed sobą zobaczyłem wystającą z paproci głowę sporego dzika. Gwałtownie wdepnąłem na hamulec i motor wywrócił się razem ze mną na tym piachu. Ojciec zdążył zeskoczyć i wymierzył z dubeltówki do uciekającego dzika, ale nie strzelił, bo gdy dzik wybiegł z paproci, pędziło za nim pełno malutkich, pasiastych dziczków. Ależ się ojciec przestraszył!

– Mały figiel, a bym strzelił!

Widać było, że poczuł wielką ulgę. W naszym wydaniu był to dość rzadki i całkiem nieskuteczny, choć bardzo dla mnie przyjemny sposób polowania – oglądałem sporo zwierząt i do tego miałem przyjemną wieczorną przejażdżkę przez las i pola. No i ja prowadziłem, a ojciec siedział z tyłu! Czułem się bardzo dorośle i odpowiedzialnie, no nie ukrywajmy – po prostu wspaniale. Mieliśmy szorstkowłosego wyżła i jakoś mieściliśmy się wszyscy troje na tym dzielnym motorku, chociaż Aza ważyła niewiele mniej ode mnie. Wyglądało to tak: ojciec prowadził, plecak miał założony z przodu i opar­ty o bak, ja siedziałem z tyłu, z Azą na kolanach i dubeltówką na plecach. Torbę wiązało się do małego bagażnika z tyłu.

Och, jakże ważny był deszcz! Gdy padało, chodziło się od okna do okna, wpatrywało w niebo i czekało. Przejdzie czy nie przejdzie? Pojedziemy czy nie pojedziemy? Przestawało padać, my wyjeżdżaliśmy – a w połowie drogi jak nie lunie! Staliśmy pod drzewem i czekaliśmy… Jeśli nie przechodziło, jechaliśmy w takim siąpiącym deszczu.

Chowałem się za plecy ojca i tylko nogi mi mokły. A tata deszcz brał na siebie. Czasami w drodze łapaliśmy „kichę”. Trzeba było wtedy demontować koło, ściągać oponę, szukać przebitego miejsca w dętce i kleić łatkami na zimno, czyli na butapren. Niektórzy mieli łatki na gorąco, podobno lepsze. Każda dętka miała kilka łatek, zanim ojciec decydował się na wydatek i kupował nową.

Zatrzymywaliśmy się w domku myśliwskim. Była to mała budka z dwoma oknami, z zewnątrz pomalowana na zielono. W środku stała koza – żelazny piecyk opalany drewnem. Domek stał na skraju wysokiego sosnowego lasu, frontem do płytkiego jeziora. Gdy pływało się po nim łodzią, widać było podwodny dywan różnorodnych roślin – takie wielgachne, imponujące akwarium. Na drugim brzegu zawsze stały dwie rybackie drewniane łodzie wypełnione wodą po brzegi. Wylewało się z nich wodę specjalną drewnianą szufelką i długimi pociągnięciami ciężkich, litych wioseł przecinało łodzią jezioro. Na górze, ponad jeziorem, otoczony sadem stał dom Edwina Lehmana – pogodnego i bardzo miłego właściciela jeziora. Jeszcze wyżej, na szczycie wzgórza, stał samotnie potężny buk. Pan Edwin, gdy trzeba było określić to miejsce, mówił „pod buczkiem”. Latem wschodzący ogromny żółty księżyc przez parę chwil zawierał w sobie, wprost obejmował całą majestatyczną koronę tego drzewa.

Dookoła myśliwskiego domku rosły jagody, wrzos, tu i tam maliny, borówki, mchy w różnych kolorach, duże sosny i jałowce. W swoim czasie pojawiały się grzyby. Salonowy las rozciągał się górkami i dolinkami. Gdzieniegdzie można było spotkać oczka wodne otoczone uginającymi się mszarami, przetykanymi karłowatymi sosenkami i brzozami. W dobrym roku – kiedy nie podtopiło i nie wysuszyło – na tych podmok­łych mszarach zbierało się żurawiny. Ach, jak ja lubiłem tam buszować! Ileż tam było przez okrągły rok wszelkiego życia i kolorów! Te stare, wycofujące się jeziora są duszą i sercem tamtego lasu. To uroczyska.

W większych oczkach wodnych pływały karasie, płotki, okonie i szczupaki. Polowało się tam również na kaczki – najczęściej krzyżówki i podgorzałki, rzadziej na bajecznie kolorowe cyraneczki. Łatwo było spotkać rogacza lub sarnę. Niekiedy udawało się zabić piżmaka, lisa lub dzika.

*

Z czasów, gdy ojciec łowił ryby, pozostał krótki spinning z dużym, okrągłym obrotowym kołowrotkiem i grubą żyłką. Teraz, uzbrojony w duży korek z rozcapierzoną kotwicą, używany był przez ojca do wyciągania zabitych piżmaków z wody. Jakoś ciągnęło mnie do tej wędki. Znalazłem w rzeczach ojca kilka ciężkich błystek i na łące przed domkiem myśliwskim uczyłem się rzucać spinningiem. Ależ ta żyłka na kołowrotku umiała się splątać! Raz za razem długi czas spędzałem na cierpliwym rozplątywaniu wszystkich poprzetykanych wzajemnie węzłów. Nie można było rzucać za mocno, bo wtedy rzut był niecelny i błystka lądowała byle gdzie – czasami na drzewie. Potem musiałem włazić wysoko i wisząc na gałęzi, odczepiać błystkę od żyłki i jeszcze uwalniać samą żyłkę wplątaną w listowie i patyki. Po zbyt słabym rzucie błystka lądowała za blisko. Tylko jeden sposób był dobry: rzut i jednoczesne hamowanie kciukiem rozpędzonej tarczy kołowrotka z siłą „w sam raz”, czyli odpowiednio dobraną do ciężaru błystki, odległości, na jaką chciało się rzucić, wiszących nad głową gałęzi oraz siły i kierunku wiatru, gdy mocno wiało. Uff! W końcu udało mi się osiągnąć ten stan równowagi i zacząłem trafiać błystką tam, gdzie chciałem.

Był ciepły lipiec. Wstałem, gdy jeszcze było ciemno, i poszedłem parę kilometrów przez las nad głębokie leśne jeziorko. Rozwidniało się. Prawie od razu, po kilku pierwszych rzutach, poczułem mocne szarpnięcie i opór – szczupak! Serce tłukło się jak oszalałe i chciało mi wyskoczyć z piersi. Jakoś doholowałem go do brzegu i próbowałem wysunąć ślizgiem z wody. Zrobiłem to jednak zbyt gwałtownie i zerwałem go, a szczupak odwrócił się i wolno odpłynął w toń. Patrzyłem na to osłupiały. Ogarnęła mnie czarna rozpacz. Nie wierzyłem, że mogę złowić następnego. Ale nie musiałem rzucać zbyt długo, by ponownie poczuć mocne targnięcie w dłoniach, w rękach, w całym sobie! Zacinam i znowu holuję sporego szczupaka, doholowuję do brzegu i teraz już płynnym ślizgiem wyciągam na trawę. Uderzam kijem w nasadę głowy – znieruchomiał. Zawinąłem go w trawy i schowałem w krzaki. Idąc wzdłuż brzegu, łowiłem dalej i dalej. Dokuczała mi woda wlewająca się do moich krótkich gumowych kaloszy. Jeszcze jeden szczupak i jeszcze, i jeszcze. Słońce podniosło się wyżej nad las i oświetliło dolinkę jeziora. Zrobiło się ciepło. Wyciągnąłem z zarośli cztery szczupaki. Przez ich zębate paszcze przetknąłem kij i na ramieniu niosłem lasem do domku. Po drodze trzeba było przejść obok bardzo niskiego, krytego słomą domu Jana Pałubickiego. Na podwórku przed drzwiami chaty stały jego dzieci. Gdy je minąłem, dobiegł mnie głos: „Ale bym chciała zjeść takie ryby na śniadanie”.

Zakłuło mnie serce i pomyślałem: „Nie mogę zostawić im żadnego szczupaka, muszę wszystkie pokazać ojcu, bo mi nie uwierzy”. Bardzo pragnąłem pochwały! I szedłem dalej – taki chudy piętnastoletni patyczak – teraz już tylko z górki na dół. Lżej się niosło.

Położyłem ryby pod sosną rosnącą przy ścianie domku i wywołałem ojca:

– Patrz, co złowiłem!

– Sam złowiłeś takie ryby?! – Był bardzo zaskoczony i uśmiechnięty. Pokazał mi, jak się skrobie łuski i patroszy.

– Patrz, to jest serce szczupaka.

Wziąłem w dłoń zimny, czerwonawy kawałeczek i patrzę. I to serce zaczęło bić!

Czekałem, aż przestanie, ale ono wciąż biło i biło, i biło… Chciałem, żeby przestało! Moja dłoń jakby mdlała, ale nie mog­łem go wypuścić. W końcu nie wytrzymałem i położyłem je na mchu, przy innych wnętrznościach. Jeszcze ­parę skurczów… nareszcie przestało bić. O matko! Tak jakby wielka ryba wróciła tu na chwilę… a teraz już odeszła na zawsze.

*

Kilka dni później dostałem nabitą brenekami drugą dubeltówkę ojca i wieczorem siedziałem na leśnym przesmyku. Miałem strzelać do dzików, gdyby się pojawiły, a po zmroku pójść do domku. Pojawił się rogacz, a potem, gdy zaczęło się ściemniać, coś szeleściło i trzaskały gałązki. Serce biło mi tak szybko – myślałem, że umrę. Najpierw liczyłem do dziesięciu, potem złapałem się za puls i zacząłem mierzyć tętno, by się uspokoić. Doliczyłem się prawie dwustu uderzeń na minutę. Wróciłem do domku, ale gdy przyszedł ojciec, nie przyznałem mu się do swoich słabych nerwów. Z tego wszystkiego zapomniałem rozładować z brenek dubeltówkę i wstawiłem ją tam gdzie zwykle, do szafki przy drzwiach. Rano jechaliśmy na kaczki. Zwykle najpierw szedłem z Azą piechotą kilkaset metrów na górę, bo motor nie mógł „wyciągnąć” nas wszystkich po piaszczystej drodze, i czekałem, aż podjedzie ojciec. Niosę więc broń na ramieniu i prowadzę psa na smyczy. Opieram dłoń na spustach – czuję, że są twarde. Patrzę – zabezpieczone. Odbezpieczam i ciągnę za spust – BABACH!!! obok prawego ucha. Rozładowuję szybko z drugiej kuli i wyciągam pustą łuskę. Biegnie ojciec.

– Co się stało? Strzelałeś?

– Tak, chciałem trafić w tamto drzewo – kłamię. Ale widzę, że wszystko wie. Jest przestraszony.

Wtedy bardziej chciało mi się łowić. Wędrowałem po uroczyskach. W oczkach wodnych na bagnach były ryby. Kiedyś, blisko Pałubickich, stałem na uginającym się mokrym mszarze i rzucałem spinningiem. Jeśli dłużej stałem w jednym miejscu, woda podchodziła do krawędzi kaloszy. Z drugiej strony patrzyła na mnie Bernadka. Zeszła z góry, z domu, przez las nad wodę. Złowiłem przy niej niedużego szczupaka, a Bernadka zniknęła. Po kilku chwilach pojawiła się z powrotem na drugim brzegu. Wyciągnęła przed siebie trzymaną w obu rękach rybę:

– Ja też mam szczupaka!

Jej wielkie oczy błyszczały. Moje chyba też, bo mocno biło mi serce. To było ciepłe lato.

*

Przygotowania do jesiennych i zimowych polowań zaczynały się od wyciągnięcia zamykanej na kłódeczkę drewnianej skrzynki z przegródkami. Przedmiotami ze skrzynki można było zrobić naboje śrutowe i breneki na grubą zwierzynę. Najpierw z wystrzelonych łusek odpowiednim wybijakiem usuwało się zdetonowane spłonki z wyraźnym śladem po uderzeniu iglicy dubeltówki. Z płaskiego, okrągłego pudełeczka ze sztywnego, jakby naoliwionego kartonu wybierało się nową spłonkę i drewnianym kołeczkiem wpychało się ją w otwór w denku łuski. Potem wsypywało się miarkę prochu, tak by dokładnie wypełnił część naboju o podwójnej ściance. Następnie szła tekturowa przybitka, filcowa przybitka, znowu tekturowa przybitka i dopiero śrut – jaki się chciało. Na to wszystko ostatnia przybitka, a pozostałą krawędź łuski palcami lekko zbierało się do środka i wkładało do zadziwiającego urządzenia: do zawijarki do nabojów. Kręciło się korbką, krawędź łuski pięknie się zaokrąglała i nabój był gotowy. Jeszcze trzeba było przesunąć gilzę w mosiężnym kalibrowniku, by nabój nie zakleszczał się w komorze nabojowej. I tak przez cały wieczór, siedząc przy kuchennym stole, patrzyłem na pracę ojca, wybijałem spłonki, kalibrowałem albo zawijałem. W woreczkach z brązowego, mocnego materiału znajdował się różnego kalibru śrut, w metalowych puszeczkach zielonkawy, lekki, szeleszczący proch, cały z maleńkich zielonych kwadracików. W słoiczkach przybitki tekturowe i filcowe. W taśmach zwinięty był ołów do odlewania brenek. Odlewało się je w małej, ale bardzo ciężkiej formie. Jednorazowo można było odlać dwa pociski. Był jeszcze ręcznie wystrugany stożkowy kołeczek do przywracania formy wystrzelonym łuskom. Świeżo zrobione naboje wkładało się w odpowiednim porządku do pasa na amunicję.

Jesienią polowało się na kaczki i kuropatwy. Z domu mieliśmy blisko na Żuławy. Zaraz pod Gdańskiem, w widłach Motławy i Wisły, rozciągały się poprzecinane siatką melioracyjną pola. Tam zawsze czymś pachniało. Gdy dojrzewały zboża, wieczorem po ciepłym dniu podnosiła się wilgoć, a z nią chlebowe zapachy. Ścierniska pachniały wieczorem jak… ścierniska. Na łąkach pasły się stada krów – też pachniały – najmocniej wieczorem, gdy na pastwisko wjeżdżał ciągnik z baniakiem, a krowy, mucząc, schodziły się do wody. W czasie podorywek zapach się zmieniał – nie było w nim lekkiej letniej radości, tylko zapach żyznej, czarnej, ciężkiej ziemi. Zimą przeważnie był tylko zapach zimy. Gdy oparłem się o stóg w polu, przypominało się lato. W przerwie zbiorowego polowania na zające odpoczywaliśmy przy stogu – jeśli akurat był – z innymi naganiaczami, w oczekiwaniu na ustawienie się myśliwych i sygnał do ruszenia nagonki, dawany na blaszanym rogu. Po nim szliśmy ławą do przodu, starając się trzymać równe odstępy i klekocząc drewnianymi kołatkami. Gdy było mroźno, zające zrywały się daleko od nas. Czasami pomimo zimna leżały „twardo” – to oznaczało, że nazajutrz będzie odwilż. Niektóre wręcz szarżowały na nagonkę i uciekały tuż przy naszych nogach. Myśliwym się to nie podobało i mówili, że źle naganiamy. Nam nie podobało się to, co mówią. Niechby sami spróbowali! Czasami, jak było za mało chłopaków do nagonki, część myśliwych szła z nami. Najczęściej nie mieli się czym pochwalić – myśliwi jako naganiacze to ofermy. A jeszcze się przy tym kłócili. Może dlatego, że wszystko „wiedzieli lepiej”, a może dlatego, że przyjemniej jest stać sobie na stanowisku i strzelać do zajęcy i lisów, niż chodzić po zamarzniętych skibach czy skakać przez rowy melioracyjne.

Gdy byliśmy już blisko linii myśliwych, podnosiło się leżącego zająca za tylne skoki i niosło do myśliwego, który go zabił. Czasami zając jeszcze żył. Brało się go za nogi, on podnosił głowę i trzeba było energicznie uderzyć brzegiem dłoni w kark, by przerwać rdzeń kręgowy – wtedy głowa zwisała bezwładnie. Jeśli zając jeszcze kicał, próbowaliśmy go łapać. Niekiedy, chociaż krwawił, a nawet miał odstrzeloną tylną nogę, biegł po strzale jeszcze kawałek i chował się gdzieś w rowie albo w skibie ziemi. Myśliwy szedł za nim po krwawych śladach na śniegu i gdy był już blisko, zając podrywał się i machając odstrzelonym kikutem, uciekał. Wtedy myśliwy strzelał do niego ponownie. Najczęściej celnie, choć zdarzało się kilka kolejnych pudeł. W końcu go jednak dobijał, bo zając biegł już wolno, czasami bardzo wolno. Nazywało się to dochodzeniem postrzałka. Niekiedy po strzale zając biegł pełnym pędem, tak jakby żadna śrucina go nie trafiła. Ale w pewnym momencie zwalniał… uciekał coraz wolnej i… po prostu się przewracał. Zazwyczaj oznaczało to, że jedna ze śrucin trafiła go w płuca i zostało mu życia tylko na przebiegnięcie tego kawałka. Zawsze wtedy ściskał mnie jakiś żal. Właściwie lubiłem, jak myśliwy spudłował i zając gnał, aż się za nim kurzyło, i znikał. No chyba że strzelał mój ojciec. Bardzo nie lubiłem, gdy pudłował – wolałem, gdy trafiał.

*

Najbardziej lubiłem jeździć z ojcem na kaczki, na ich zloty, gdy kończące się lato pachniało ścierniskami. Kaczki wybierały jedno miejsce po zżętej pszenicy lub jęczmieniu i po zachodzie słońca przylatywały na nie licznymi stadkami jeść resztki leżącego na ziemi ziarna. Trzeba było wcześniej schować się w rowie, okopać słomą i czekać. A potem strzelać raz za razem przez niecałe pół godziny, aż zrobiło się ciemno. Wtedy latały jeszcze pojedyncze kaczki, ale było już widać tylko cień na niebie, i to tylko przez moment. Rzadko dawało się jeszcze strzelić. Gdy ojciec strzelał, ja patrzyłem, gdzie spada kaczka, i biegłem po nią. Im bardziej szarzało, tym trudniej było znaleźć zabitą albo ranną kaczkę. Żyjące trzeba było dobić. Można było chwycić za łepek i naderwać, ale tylko naderwać, a nie urwać! Czasami jednak głowa zostawała w dłoni, a z tułowia kaczki sterczał goły kikut skrwawionej szyi, bo skóra z piórami obsuwała się natychmiast w dół. Skuteczne było ściśnięcie kaczki z całej siły tak, jakby ścisnął ją paszczą wyżeł. Psom to dobrze wychodzi, ale tu trzeba było ściskać rękoma dłuższy czas, a kaczka żyła i żyła, dopóki jej szyja z głową bezwładnie nie opadła i nie zwisała swobodnie, gdy się ją bujnęło.

Było już całkiem ciemno, gdy szliśmy do motoru. Ubieraliśmy się w leżące na siodełku kurtki, ojciec wycierał wieczorną rosę z baku motocykla, przypinał do pasa troki z kaczkami i jechaliśmy do domu. Najpierw wzdłuż rzeki, długą polną drogą. Światła motoru czasami wyławiały z mroku zające. Potem wjeżdżaliśmy w parterowe, stare i biedne przedmieścia i przez śródmieście docieraliśmy do naszego domu. To była niespieszna jazda. Przecinaliśmy wyraźnie oddzielone warstwy ciepłego i zimnego powietrza. Wieczorne zapachy późnego lata kondensowały się w tych warstwach. W mieście było już tylko ciepło – mury i asfalt są długo rozgrzane po ciepłym dniu. Kaczki bujały się w trokach, motor równomiernie pyrkotał. Cichł smutek i niepokój, które pojawiały się, gdy trzeba było dobijać.

W domu matka bardzo cieszyła się na kaczki – „było co do garnka włożyć” – a my z ojcem byliśmy bardzo dumni i tacy jacyś spokojni po udanym polowaniu. Do późnej nocy skubaliśmy kaczki w zamkniętej kuchni. Wszędzie unosiły się kacze pióra. Resztę puchu na kaczych tułowiach opalało się nad gazem. Patroszenie nie należało do miłych zajęć – jeśli jelita były przestrzelone, śmierdziało. Nazajutrz zjadaliśmy serca, wątróbki, żołądki i ogryzaliśmy kacze skrzydełka, nóżki i piersi. Czasami trafiało się na trochę zdeformowany śrut, niektóre piszczele były pęknięte i bardzo ostre. Po obiedzie zostawała kupka starannie ogryzionych kości.

*

Motor stał w piwnicy i aby wyprowadzić go na dwór, wypychało się go do góry po długiej desce położonej na schodach. W pojedynkę było to prawie nie do zrobienia, chociaż kilka razy mi się udało. Lepiej było wypychać we dwóch – ojciec z przodu za kierownicę, a ja z tyłu za bagażnik. Kiedyś zacząłem go podkradać i wyprowadzać z piwnicy sam. To było jak nałóg. Po prostu musiałem, chociaż dokuczały mi wyrzuty sumienia. Mrocznym piwnicznym korytarzem przeprowadzałem motor do schodów w ostatniej klatce kamienicy. Wypychałem go i po wyjściu na zewnątrz natychmiast znikałem za rogiem domu. Odkręcałem linkę licznika kilometrów i jechałem do podmiejskiego lasu. Cóż to było za wspaniałe uczucie wolności! Kiedyś pojechałem z kolegą na dłuższą wyprawę, drogą w kierunku Sulęczyna oczywiście.

Inne drogi w tamtym czasie dla mnie nie istniały.

Prowadziliśmy na zmianę. Wojtek słabo jeździł, zarzuciło nas i prawie otarliśmy się o samochód jadący z naprzeciwka. Odechciało nam się dalszej wyprawy i postanowiliśmy wrócić do domu. Już zmierzchało. W pewnym momencie coś trzasnęło na dole w silniku, motor zgasł i stanął. Pękł łańcuszek sprzęgłowy, a w dodatku wybił w pokrywie sprzęgła dziurę. Polał się olej. Dniało już, gdy dopchałem motor do domu i wprowadziłem go do piwnicy. Tego dnia nie poszedłem do szkoły. Do wczesnego popołudnia, jakimś niezwykłym wysiłkiem i szczęśliwym zbiegiem okoliczności, zdobyłem wszystkie potrzebne części i naprawiłem uszkodzenia. Pokrywę od silnika – identyczną, co za szczęście! – miał mój starszy kolega ze szkoły, z którym potem serdecznie się przyjaźniłem – Mietek Król. Dał mi ją, a ja ją elegancko przykręciłem. Ślad nie pozostał! Jeszcze tylko trzeba było wlać olej do silnika i koniec, załatwione. Robię to, a tu… szur… szur… ktoś idzie! Do piwnicy wchodzi mój ojciec! Uciekłem do domu i zamknąłem się na klucz w łazience. Krzyczał, że mnie zabije. Wierzyłem mu. Po długim czasie, dzięki obecności matki, dałem się przekonać, że jak wyjdę z łazienki, nie zginę na miejscu. I rzeczywiście, nawet mnie nie pobił, chociaż gdy przez moment był za mną, czułem mróz na plecach.

Po kilku latach, gdy zrobiłem prawo jazdy, mogłem już czasami jeździć motorem ojca. Nawet pojechaliśmy z młodszym o cztery lata, kochanym bratem Bogdanem do Sulęczyna na ryby. W dziesięć dni złowiliśmy dziewięćdziesiąt osiem szczupaków. Większość trafiła do Pałubickich.

*

Zaczął się taki czas, w którym miałem coraz więcej własnych spraw. Chłopaki i dziewczyny, czyli paczka. Papierosy i wino. Zakochiwanie się i całowanie z Ewą. No i Raisa, jak się okazało, na długie, długie lata. To wszystko było najważniejsze. Ważniejsze nawet od ojca i polowania. Na długo. Miałem dwadzieścia jeden lat, gdy wyprowadziłem się z domu. Po kilku latach jeszcze na parę miesięcy dom rodzinny mnie przygarnął. Jednak polowanie wydawało mi się dalekie. Chociaż nikt mnie o to nie pytał, mówiłem, że to nie dla mnie, że nie chcę, że wystarcza mi łowienie pstrągów i szczupaków.

*

Zatem jak to się stało, że zanim skończyłem trzydzieści lat, zacząłem polować? Kupiłem motor i jeździłem nim do Sulęczyna z dubeltówką na plecach schowaną w charakterystycznym futerale. Plecak miałem przytroczony do małego bagażnika z tyłu. Jak to możliwe, że na tej trasie zajeździłem trzy motocykle i kilka samochodów? Nie wiem. Po prostu pewnego dnia postanowiłem, że będę polował. I tak się stało.Rogacz

Od maja na Żuławach wśród łąk i zbóż polowało się na rogacze. Czasami wyjeżdżaliśmy specjalnie na rogacze, a niekiedy polowaliśmy na nie przy okazji wyjazdów na kaczki. Tak jak to miało być właśnie tej sierpniowej niedzieli. Jeszcze nocą wypychamy motor z piwnicy, a ojciec odprowadza go kawałek dalej, za blok, żeby hałas uruchamianego silnika nie niepokoił śpiących ludzi. Jedziemy przez wciąż całkiem uśpione miasto. To dziwne uczucie – wszyscy głęboko śpią, wszystkie okna ciemne, a my jedziemy bezludnymi ulicami przez chłodne powietrze.

Tak jakby na świecie były tylko niewidome budynki z czarnymi, bezludnymi prostokątami okien i my dwaj na motocyklu.

Gdy zaczynało się rozwidniać, już zaglądaliśmy na miedze i łąki skryte za łanami pszenicy.

Wychylamy się zza kolejnego łanu i widzimy dosyć daleko od nas sarny. Patrzymy na nie przez te poranne mgły i opary – tata w lornetce widzi, że jest z nimi rogacz. Sarny czekają, aż słońce obsuszy zboża z wielkiej rosy. Wtedy wejdą w nie i gdzieś pośrodku łanu umoszczą sobie małe legowisko bezpośrednio na ziemi, i będą leżały tam przez cały dzień.

W tych warunkach nie ma możliwości, by je podejść bez spłoszenia. Cofamy się za róg łanu, a ojciec pokazuje mi ręką i szeptem mówi:

– Jak pójdziesz dookoła, zajdziesz je od tamtych wierzb i ruszysz na nie stamtąd, to będą chciały przedostać się na tę stronę przy końcu łanu.

Ruszam. Chłopaki lubią takie samodzielne zadania. Okrążam sarny dużym łukiem, niewidzialny i niesłyszalny dla nich. Nie widzę ich zupełnie, lecz we właściwym momencie obieram kierunek wprost na nie i przez pszenicę, mokry po pachy od wielkiej rosy, idę w ich kierunku. Nie wiem, kiedy się podnoszą i odchodzą z miejsca, gdzie stały, ale słyszę następujące po sobie, szybkie dwa głuche strzały. Między łanami znajduję ojca. Pokazuje mi krew na trawie i w połowie wysokości źdźbeł pszenicy.

– Farbuje, wysoko dostał, chyba na komorę – mówi cicho ojciec.

W pszenicy widać wyraźny, ciemniejszy, zakręcający szlak – ranny rogacz, umykając, otrząsnął srebrzystą rosę z kłosów.

– Nie mam już brenek, ale pójdziemy za nim pomalutku. Nie mógł pójść daleko – słyszę szept ojca.

Idziemy, stawiając krok za kroczkiem, ojciec rękoma rozsuwa przed sobą pszenicę, by być jak najciszej. Przystaje. Milcząc, pokazuje mi dłonią parę metrów przed nami wolny od kłosów placek. Tam leży. Robimy jeszcze kilka powolnych kroków. Widzę go! Podnosi się! Z przestrzeliny w brzuchu wypływają mu jelita. Ojciec rzuca się na niego i zduszonym głosem woła: „Łap go za nogi!”. Łapię! Rogacz kopie i przeraźliwie beczy! Słabną mi ręce! Nie utrzymam! Boję się, że ­kopnie mnie w brzuch! Ale rogacz kopie coraz słabiej – ojciec podrzyna mu gardło – zwierzę straszliwie beczy i wiotczeje.

I wszystko przestaje szarpać się i krzyczeć. Wszędzie zapada wielka cisza. Wracamy motorem do domu, trzymam ciało rogacza na kolanach. Czuję, że stało się coś bardzo złego. Jestem głęboko smutny. Przez zieloną kurtkę i plecy prowadzącego motor ojca wyraźnie odczuwam jego przygnębienie. Siłę kopiących nóg rogacza czuję w rękach do dzisiaj, a jego śmiertelny głos wbił się we mnie na zawsze.Ojciec, pan Romek i ja

Ojciec polował z panem Romkiem Sadowskim. Jeździli razem czarną eshaelką, już wtedy starodawną. Siodełko prowadzącego było niżej, a pasażera wyżej. Przypominały staroświeckie siodełka rowerowe, tyle że były znacznie większe i na dwóch sprężynach. Pasażer miał przy siodełku przed sobą półokrąg­łą, niedużą rączkę. Z panem Romkiem jeździł czarny, kudłaty pies. Wabił się Kleks. Pan Romek dawał mu komendę: „Kleks, hop!” – i już pies wskakiwał! Jakoś kładł się z przodu, trochę na baku motocykla, a trochę na nogach pana, i tak jechali sobie przez miasto i dalej. Na polowaniach zbiorowych po zachowaniu Kleksa można było się zorientować, że w pędzonym zagajniku są dziki – Kleks wówczas zwiewał do pana. Nie było siły, żeby odstąpił od jego nogi. Gdy ojciec kupił wuefemkę, przez miasto i dalej pyrkotały już dwa motory wiozące dwóch myśliwych i mnie na siodełku za ojcem oraz dwa psy: Kleksa na baku i naszą wyżlicę Azę na moich kolanach. Do tego jeszcze flinty i bagaże na dwa dni. Wyjeżdżaliśmy w sobotę, po powrocie ojca z pracy. W soboty ojciec pracował w stoczni od szóstej do dwunastej, tylko sześć godzin. Tak samo jak pan Romek. Ze stoczni wychodził trzecią bramą i szedł przez długi drewniany most, potem kawałeczek przez park, aż docierał do przystanku tramwajowego. Jeszcze dwadzieścia minut jazdy tramwajem, pięć minut piechotą i za dwadzieścia pierwsza był w domu. Tę drogę do pracy, do stoczni rano na szóstą, a potem z powrotem do domu ojciec pokonywał przez prawie trzydzieści lat. W stoczni zacząłem pracować, gdy skończyłem siedemnaście lat, i przez ładnych parę lat jeździliśmy rano tramwajem razem. Do stoczni, tak jak ojciec, wchodziłem trzecią bramą, w szatni przebierałem się w kombinezon, kufajkę, jeśli było zimno, wkładałem brązowy kask i sznurowałem robocze buty z noskiem z blachy. Ale to nastąpiło parę lat później.

Teraz, gdy ojciec wychodził zza rogu domu, matka stawiała na stole obiad. Wszystko robiliśmy szybko – matka przygotowywała jedzenie na wyjazd, przede wszystkim kiełbasę i chleb, my ubieraliśmy się do jazdy, wypychaliśmy motor z piwnicy, troczyliśmy bagaże, braliśmy psa i już, gotowe, uff… Jeszcze czekaliśmy na pana Romka. Nasłuchiwaliśmy jego motoru. Już jest! W połowie drogi, za Kartuzami, wjeżdżało się w kaszubskie lasy i jeziora. I wtedy cały ten pośpiech i jakaś twardość minionego tygodnia oddalały się i rozpraszały niczym mgła. A gdy zajeżdżaliśmy do domku myśliwskiego – były już tylko las i jeziora.

Polowało się wtedy wyłącznie z dubeltówkami. W kole był tylko jeden sztucer bez lunety.

Ojciec był łowczym koła łowieckiego, a pan Romek skarbnikiem i dlatego spotykali się czasami w tygodniu u nas w domu, aby pogadać o sprawach. Kiedyś ojciec był bardzo chory i pan Romek przyszedł postawić mu bańki. Potrzebne były denaturat, wata, dłuższy patyk i szklane bańki. Ależ ten ogień buchał! Potem ojciec miał plecy całe w granatowe placki, a po dwóch dniach był zdrowy. Czasami się kłócili. W ogóle raczej burczeli na siebie, pewnie bywało im ze sobą trudno, ale nigdy się nie rozstali. Pod koniec lat siedemdziesiątych pan Romek zaczął coraz poważniej chorować na serce. Sztucer po panu Romku od wdowy odkupiłem ja.

Ojciec został sam. Ale byłem ja. Od czasu do czasu wyjeżdżaliśmy we dwóch na zające, na kaczki czy na dziki. Czasami razem wypływaliśmy łodzią na jezioro i łowiliśmy szczupaki. Ale nie mogłem mu zastąpić pana Romka. Nie mogłem też bardziej zbliżyć się do ojca, chociaż… jednak było bliżej. Bardzo chciałem mu zaimponować, by zobaczyć w jego oczach uznanie. To musiało być dla niego męczące. Zresztą buchający energią trzydziestolatek i starzejący się ojciec to niełatwa para. Kiedyś powiedział: „Nie pędź tak, chłopcze” – a ja zdałem sobie sprawę, że gnam samochodem na zakrętach leśnej szosy jak na jakichś zawodach, i zawstydziłem się. Jak chyba wszyscy młodzi mężczyźni, myślałem, że dobrze prowadzę. Ale tata nie lubił szybkiej jazdy. Zwolniłem, i już zawsze jeździłem z nim tak, by czuł się dobrze. Byłem stale gotów dostosować się do potrzeb ojca. Wiecznie spragniony jego obecności. Kochałem go.

Miałem wtedy najbardziej ludzkiego psa, jakiego wychowałem – niezwykłą szorstkowłosą jamniczkę – Pańkę. Gdy odwoziłem ojca swoim samochodem do lasu na polowanie na parę dni, Pania zostawała z nim. Zakochała się w ojcu po psiemu – czyli na zabój. Dobrze im było razem. Ojciec brał ją ze sobą wszędzie: na łódkę, na polowanie, do miejscowych znajomych i do sklepu we wsi. Podchodziła z nim dziki czy rogacze i nigdy niczego nie spłoszyła. Byłem trochę zazdrosny. Ale w końcu jakoś wewnętrznie podzieliłem się z ojcem swoim psem. Pania stała się ojca i moja jednocześnie – i tak też się zachowywała. Miała pojemne serce. Nauczyłem się od nich, do jakiego stopnia pies może być towarzyszem i przyjacielem. Taka bliska, kochana psia osoba.

Kiedyś, już pod koniec życia ojca, byliśmy w lesie we dwóch przez parę dni, na styczniowym polowaniu na dziki. Było w sam raz mrozu i śniegu, w ciągu dnia szliśmy otropić lub odpoczywaliśmy, a w nocy polowaliśmy przy księżycu. Wkładaliśmy białe stroje i ruszaliśmy w las i na pola, każdy w swoją stronę. Niekiedy chodziliśmy razem.

Reszta tekstu dostępna w regularniej sprzedaży.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: