Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Gadu-gadu: powieści z papierów pośmiertnych Autora Listów z zagranicy - ebook

Wydawnictwo:
Rok wydania:
2011
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Gadu-gadu: powieści z papierów pośmiertnych Autora Listów z zagranicy - ebook

Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.

Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.

Kategoria: Klasyka
Zabezpieczenie: brak
Rozmiar pliku: 290 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

GADU-GADU.

Po­wie­ści

z pa­pie­rów po­śmiert­nych

au­to­ra

"Li­stów z za­gra­ni­cy."

LIPSK

WOL­FGANG GER­HARD

1852.

PRZE­JEZD­NY.

War­szaw­ski dy­li­żans (było to w le­cie 182* r tyl­ko co sta­nął szczę­śli­wie w Piotr­ko­wie. Po­dróż­ni wy­siadł­szy, ra­dzi byli z pięk­nej po­go­dy Pusz­cza­jąc ich spo­koj­nie wszyst­kich, żeby się pe ho­te­lach, lub gdzie któ­ren ze­chce, ro­ze­szli, przy­pa­trz­my się jed­ne­mu, bo wart jest szcze­gól­niej­sze cie­ka­wo­ści. Wła­śnie sta­nął i zdjął ka­pe­lusz, ob­cie­ra­jąc twarz i wło­sy z ku­rzu.

Był­to męż­czy­zna mo­gą­cy mieć lat czter­dzie­ści Ry­sów nie­wy­da­nych lecz re­gu­lar­nych; oka błę­kit­ne­go i po­god­ne­go; ust słod­kich. Na czo­ło spa­da­ły nie bar­dzo już ob­fi­te wło­sy ko­lo­ru dość ja­sne­go; z wzro­ku błysz­cza­ła ży­wość my­śli; w ca­łej jed­nak twa­rzy, któ­rej wy­raz, a zwłasz­cza od góry, był szla­chet­ny i zna­czą­cy, wię­cej miał za­du­ma­nia niż we­so­ło­ści, wię­cej do­bro­ci niż by­stro­ści. Czo­ło jego by­ła­to sze­ro­ka i pięk­na ta­bli­ca, gdzie ży­cie i my­śle­nie wie­le już i róż­ne­go cha­rak­te­ru za­pi­sa­ły; w ce­rze ślad pra­cy, ba na­wet cier­pień i zmę­cze­nia. Z resz­tą, wzro­stu był słusz­ne­go, w so­bie szczu­pły, de­li­kat­ny; ru­chów cia­ła śmią łych i zręcz­nych: w nich coś się żoł­nier­skie­go i coś kra­kow­skie­go prze­bi­ja­ło.

Po­wie­rzyw­szy pierw­sze­mu fak­to­ro­wi co się na­wi­nął, rze­czy swo­je, był­by na­wet nie­wie­dział w ja­kim je póź­niej szu­kać ho­te­lu, gdy­by mu sani fak­tor nie po­wie­dział, wi­dząc iż wprost idzie na mia­sto. Pódź­my mo­ment za uim. Po kil­ku­na­stu kro­kach za­ło­żył za­raz ze zwy­cza­ju ręce na płe­cy; gło­wę schy­lił co­koł­wiek na bok, jak to czy­sto bywa na­ło­giem łu­dzi my­ślą­cych i du­ma­ją­cych; chód mu za­czął wol­nieć; w oczach było cóś tę­sk­ne­go, smut­ne­go. Idąc i pa­trząc na pra­wo i lewo, po­trzą­sał nie­kie­dy gło­wą, jak­by cięż­kie my­śłi ja­kieś dźwi­gał, ałbo tym spo­so­bem takt zna­czył we­wnętrz­nej mu­zy­ce du­cha. Brał się od przy­pad­ku w tę lub ową uli­cę; i jak gdy­by wszę­dzie nie to wi­dząc co pra­gnął, spu­ścił na­ko­niec cał­kiem oczy w zie­mię…. Czy ztam­tąd wy­stę­po­wa­ły przed nim inne wi­do­ki? wy­cho­dzi­ło inne mia­sto, inny Piotr­ków?…

Gdzież jest, – mó­wił do sie­bie w du­chu, cało już pra­wic mia­sto ob­szedł­szy, – gdzież jest ów mur go­spo­dar­ne­go Ka­zi­mie­rza, ja­kim gro­dy przy­najm­niej na­sze chciał za­mknąć przed wro­giem!… Gdzie świet­ne i tłum­ne zjaz­dy, sej­my pa­mięt­ne, któ­re­mi Pol­ska roz­brzmie­wa­ła tu nie­gdyś swo­je wiel­kie dzie­je, sław­ne czy­ny, i kró­lo­wa­nie w Sio­wiańsz­czyź­nie!… Try­bu­na­ły nie-swor­ne, ha­ła­śli­we, jak­że­ście głę­bo­ko, jak prze­raź­li­wie uci­chły…. prze­gra­ła się wa­sza spra­wa, skoń­czy­ły sądy I… Miesz­ka­nie tylu wiel­kich mę­żów, prze­moż­nych Ko­ścio­ła i nauk opie­ku­nów, sław­nych i uko­cha­nych Kró­lów!… Mój Boże! cze­muż mnie tu ra­czej za two­ich nie było cza­sów i pod two­ją tar­czą, Zyg­mun­cie! przy two­im boku, To­mic­ki!… albo jesz­cze za cie­bie, miły mój Kró­lu Chłop­ków! kie­dyś tu pierw­szy za­mek kró­lew­ski wy­no­sił? Ja­bym tam do zam­ku twe­go nie pu­kał, ale ci­chy rol­nik z pod Kar­pat, miał­bym swe­go ojca i Kró­la…. to na in­szą, pięk­niej­szą nutę i piosn­kę by się od ser­ca, po kra­kow­sku, za­śpie­wa­ło!… Wszyst­ko, wszyst­ko czas roz­sy­pał!…

W tym mo­men­cie smut­ne te o zni­ko­mo­ści rze­czy ludz­kich ma­rze­nia, prze­rwał so­bie Po­dróż­ny wi­do­kiem to­czą­cych się w oko­ło ja­błek. Wła­śnie o co oskar­żał czas iż wszyst­ko roz­sy­pu­je, tego w tej­że chwi­li sam się do­pu­ścił, lubo praw­da na skrom­niej­szą da­le­ko ska­lę i z mniej­szą bez po­rów­na­nia szko­dą; chcę mó­wić, że idąc w za­my­śle­niu, za­cze­pił na­gle o stra­gan z jabł­ka­mi i wszyst­kie roz­sy­pał na uli­cę…

– A to ślicz­nie! A za cóż Pan bę­dziesz szko­dę ro­bił? Na cóż mnie te­raz te jabł­ka się zda­ły? Komu przedam z rynsz­to­ku? Nie­chże Pan nam za­pła­ci – za­czął prze­kup­skim la­men­tem i prze-kup­skim sty­lem mały chlop­czy­na, zry­wa­ją­cy się pręd­ko od stra­ga­na i wy­stę­pu­ją­cy z całą po­wa­gą po­szu­ku­ją­ce­go krzyw­dy swo­jej wła­ści­cie­la. – Pro­szę za­pła­cie, – po­wtó­rzył zbli­ża­jąc się śmia­ło.

– Bar­dzo słusz­nie, – od­po­wie Po­dróż­ny, ucie­szo­ny wi­do­kiem dwoj­ga ład­nych dzie­ci, z któ­rych star­sze tak go żwa­wo opa­dło. – Ileż wam się na­le­ży?

Chło­pak spoj­rzał na sio­strę; ra­zem ob­li­czy­li…– Dwa­dzie­ścia gro­szy przy­najm­niej. Wi­dzi Pan że lo już na nic.

– A ty, Pani kup­co­wa, jak my­ślisz? Czy na­le­ży się dwa­dzie­ścia gro­szy?

– Co ona wie? Ja tu je­stem star­szy, nie ona. Ona głu­pia, przed mat­ką nie od­po­wie.

– O tak, za­pew­ne! – prze­rwa­ła ob­ra­żo­na dziew­czyn­ka

– Za cóż ty ją głu­pią na­zy­wasz, nie­grzecz­ny chłop­cze? Ona grzecz­niej­sza jest od cie­bie, nie na­ro­bi­ła tak jak ty ha­ła­su – rzekł Po­dróż­ny, bio­rąc wy­raź­nie upodo­ba­nie w tej nie­spo­dzia­nej roz­mo­wie, i nie spie­sząc się od­cho­dzić.

– Mnie mat­ka, a nie jej, stra­gan zda­ła, to ja mu­szę się upo­mnieć. Jej­by po­tem nic nie było.

– Cóż z tego? Te­raz za karę nie do­sta­niesz, – mó­wił do­byw­szy pie­nię­dzy; – masz, ko­chan­ko, zło­ty cały. Dwa­dzie­ścia gro­szy od­dasz mat­ce za jabł­ka, a so­bie na jabł­ka weź­miesz dzie­sięć.

Dziew­czyn­ka, scho­waw­szy pręd­ko zło­ty, nie po­sia­da­ła się ze szczę­ścia i pa­trzy­ła na bra­ta z try­um­fem. Ten, zmie­sza­ny i za­wsty­dzo­ny chciał jed­nak nad­ro­bić miną. – To wszyst­ko jed­no. Czy mnie dać, czy jej, to wszyst­ko jed­no… A! ja­kie­go raka upie­kła! – do­dał pręd­ko z zło­śli­wym śmie­chem, i chcąc się za­raz na sio­strze szczę­ścia jej po­mścić.

– O tak, za­pew­ne! otoż nie­praw­da – od­po­wie­dzia­ła, bar­dziej się jesz­cze czer­wie­niąc.

– Cóż złe­go zro­bi­ła, nie­go­dzi­wy chłop­cze, że­byś się tak śmiał?… Nie­ma nic złe­go, ko­cha­necz­ko; masz oto jesz­cze dzie­sięć gro­szy, niech on te­raz raki pie­cze. Po­wiesz mat­ce, że to ci dał je­den prze­jezd­ny Pan za to żeś grzecz­na. A ty, chłop­cze, je­śli chcesz ta­kie dzie­sięć gro­szy, ru­szaj na­przód i pro­wadź mię do ja­kiej do­brej trak­ty­er­ni: sio­stra tym­cza­sem stra­ga­na po­pil­nu­je. By­waj zdro­wa, moja ma­lut­ka. A jak się na­zy­wasz?

– Ka­sia!

– By­waj zdro­wa, Ka­siu… No, czy zgo­da? – py­tał, zwra­ca­jąc się do chłop­ca. Ten już o kil­ka kro­ków był na­przód, i za­rę­czał że wnet do naj­lep­szej trak­ty­er­ni za­pro­wa­dzi, rad nie­zmier­nie z otrzy­ma­nej obiet­ni­cy.

– A ty jak się na­zy­wasz? – za­czął za­raz Po­dróż­ny do swe­go prze­wod­ni­ka, żeby już skoń­czyć z nim waśń i przejść w ton swo­bod­nej, przy­ja­ciel­skiej roz­mo­wy.

– Ka­ro­lek, się na­zy­wam.

_Ka­ro­lek? Za (o że się Ka­ro­lek na­zy­wasz, do­sta­niesz dru­gie tyle com obie­cał. Ja tak­że mam Ka­rol­tę; ale moja Ka­rol­ka za­wsze grzecz­na.

– Gdzież ona? Czy tu­taj w Piotr­ko­wie? – py­tał się śmia­ło mały ku­piec ja­błek, uszczę­śli­wio­ny cał­kiem z tak do­bre­go Pana, i już go te­raz, tak za to co sio­strze da­ro­wał, jak i co jemu przy­rze­kał, szcze­rze ko­cha­jąc.

– Nie; zo­sta­ią się w War­sza­wie z mat­ką, – od­po­wie­dział Po­dróż­ny, spie­ra­jąc rękę na gło­wie chło­pacz­ka, któ­ry szedł bez czap­ki, i ba­wiąc się z jego dłu­gie­mi wło­sy i py­zo­wa­tą twa­rzą. – Jak bę­dziesz dziś mó­wił pa­cierz, Ka­rol­ku, to się po­módl i za moją małą Ka­roł­kę. Do­brze?

– Do­brze Pa­nie.

– Pa­cierz mó­wisz co­dzień?

– A jak­że Pa­nie; mat­ka za­wsze każe.

– Bar­dzo do­brze, tak trze­ba. A ojca ma­cie?

– Oj­ciec umarł, tak, rok bę­dzie w je­sie­ni.

– A wi­dzisz, po­wi­nie­neś się mo­dlić za du­szę ojca, za zdro­wie mat­ki, za sio­strę. A uczysz ty się cze­go? Umiesz czy­tać? Wiesz w ja­kiem mie­ście miesz­kasz?

– W Piotr­ko­wie.

– W Piotr­ko­wie! Ale ja­kie to daw­niej było mia­sto? Co daw­niej w Piotr­ko­wie się dzia­ło?

Daw­niej? nam prze­cie oj­ciec ga­dał. Ale to już daw­no temu, kie­dy się Pa­no­wie zjeż­dża­li, i Król, i sej­my co wszyst­ko są­dzi­li przy Kró­lu.

by­łeś Pan tu nie­da­le­ko w Bu­ga­ju, – spy­tał się wza­jem­nie, – gdzie Król Pol­ski po­lo­wał? Tam nasi ta­kie wozy z pie­niędz­mi na Szwe­dach za­bra­li, Pa­nie, że po dwa­na­ście par wo­łów mu­sie­li za­przę­gać, ta­kie cięż­kie!

– Nie, jesz­czem nie był. A do­brze wiesz. Czem­że był wasz oj­ciec?

– Czem miał być! bied­nym był. Słu­żył w la­sach kró­lew­skich….

Tak roz­ma­wia­jąc wy­szli wkrót­ce na plac… i Ka­re­lek po­ka­zał dom, gdzie była przy­bi­ta ta­bli­ca z na­pi­sem łrak­ty­er. Szczę­śli­wy z ła­twe­go kil­ku­na­stu gro­szy za­rob­ku, po­biegł po­chwa­lić się przed sio­strą, przy­rze­kł­szy wprzód Po­dróż­ne­mu, że bę­dzie dla niej grzecz­ny i bę­dzie się do­brze uczył; Po­dróż­ny zaś po­szedł na obiad.

Na pierw­szem pię­trze za­stał już stół na­kry­ty na kil­ka­na­ście osób, bar­dzo po­rząd­nie; ale prócz dwóch, czy trzech słu­żą­cych, koń­czą­cych cho­dzić koło nie­go, ni­ko­go nie­by­ło jesz­cze w po­ko­ju.

– Obiad pręd­ko bę­dzie? – spy­tał się, od­su­wa­jąc jed­no z krze­seł przy okrą­głym sto­le, i sia­da­jąc.

Słu­żą­cy zmie­rzy­li go okiem raz i dru­gi, spoj­rze­li po so­bie. – Bę­dzie… nie­dłu­go… – od­po­wie­dział je­den, któ­ry po­rząd­ną minę, a zwłasz­cza po­rząd­ne i war­szaw­skie ubra­nie go­ścia, le­piej od dru­gich uwa­żał.

Przy­by­ły obia­du kan­dy­dat, wcho­dząc na­tych­miast w przy­szłe swo­je pra­wu, prze­ła­mał tym­cza­sem buł­kę co przed nim le­ża­ła, i wziąw­szy je­den ka­wa­łek, po­sy­pał sola i jadł, po­daw­szy wprzód słu­dze ka­pe­lusz, żeby go gdzie zło­żył. Ale w parę mi­nut my­ślał już o czem in­nem, tak myśl jego nie zwy­kła była spo­czy­wać, ani mo­gła w obiad się za­mknąć, i tak mu było ła­two za-my­śłeć się cał­kiem o czem in­szem niż to co go ota­cza­ło. Jed­ną ręką pod­par­ty na sto­le, dru­gą stu­kał zlek­ka no­żem po ob­ru­sie, opar­ty wy­god­nie o grzbiet krze­sła i ma­jąc obie nogi pod stół wy­cią­gnię­te. Za­pa­trzył się w ru­chy noża, lecz wca­le go nie wi­dział, tak był za­du­ma­ny…. My­ślał na­przód o dzie­ciach z któ­re­mi przed chwi­lą roz­ma­wiał, Ich min­ki, spoj­rze­nia, sło­wa, ich spo­ry i przy­cin­ki prze­bie­ga­ły przed nim i krą­ży­ły szyb­ko, ja­sno i mile, jak świę­to­jań­skie ro­bacz­ki: znać to po słod­kim uśmie­chu, po przy­jem­nem oka po­ły­sku…. Po­tem roz­su­nę­ło się raz i dru­gi przed my­ślą inne pole, w in­nej stro­nie du­cha, inne na niem wi­do­ki. Prze­le­ciał przez czo­ło smu­tek ja­kiś, i za­wisł nad okiem w brwiach zmarsz­czo­nych; co­raz się gęst­sza chmu­ra za­cią­ga… cięż­ka wi­dać na my­śli nie­po­go­da! Przy ma­je­sta­cie Kró­lów i oj­ców na­ro­du, po­wa­ga i prze­moc pół-kró­lów; tłu­my, woj­sko, lud cały bra­ci-szlach­ty. Ha­ła­sy, zgieł­ki, swo­bo­da dzie­ci moż­nych i szczę­śli­wych; i cały blask chwa­ły, cały urok prze­szło­ści… aż do wspa­nia­łych gma­chów, peł­nych ryn­ków, świet­nych or­sza­ków i tłu­mów Piotr­ko­wa Pia­stów Ja­gieł­łów i Wa­zów, zsu­wa­ła się myśl Po­dróż­ne­go Czo­ło po­nu­re i groź­ne, oko w je­den punkt utkwio­ne i nie­ru­cho­me, war­gi ści­śnio­ne i moc­niej wy­sta­ją­ce, ręka prze­sta­ła nóż po­ru­szać; w ca­łej po­sta­wie głę­bo­kie, bo­le­śne za­my­śle­nie… Wstrzą­snął gło­wą, jak­by je gwał­tem wresz­cie chciał prze­bić… W oczach, któ­re miej­sce zmie­ni­ły, ja­kieś pył­ki świa­tłe pręd­ko prze­bły­sły; myśl, co go uci­ska­ła, prze­rwa­na głoś-nem wes­tchnie­niem; cóś tkliw­sze­go, mil­sze­go w spoj­rze­niu… ob­li­cze tę­sk­ne, rzew­ne, lecz już nie po­nu­re, nie tak cier­pią­ce; w usta zła­god­nia­łe wbie­gło uśmie­chu tro­chę: ja­kaś je luba, nie­wie­ścia ser­decz­ność po­kry­ła… my­ślał te­raz może o tej Ka­rol­ce, dla któ­rej nie­daw­no mo­dli­twę upro­sił, o mat­ce jej, o domu, po­cie­chach….

To lub co in­ne­go dzia­ło się w my­śli Po­dróż­ne­go, to pew­na że nie po­strzegł jak się po­kój na­peł­nił, jak cie­ka­wie na nie­go pa­trzo­no, py­ta­no się słu­żą­cych, i coś do sie­bie szep­ta­no.

– Po­zwo­li Pan Dobr. słu­żyć so­bie barsz­czem, póki go­rą­cy? czy może wprzód mały kie­li­szek wód­ki, po na­sze­mu, po żoł­nier­sku? – usły­szał na­ko­niec za­py­ta­nie. Pod­nió­sł­szy pręd­ko gło­wę, rzu­cił okiem w koło. Okrą­gły stół ob­sia­dły był of­fi­ce­ra­mi; ten zaś co się go tak za­py­tał, star­szy wie­kiem i ma­ją­cy szli­fy Puł­kow­ni­ka, za­czy­nał wład­nie roz­da­wa­nie zupy i chciał, wi­dać, po­dać mu pierw­szy ta­lerz. Przy­po­mniał tedy so­bie że

2

Iprzy­szedł do trak­ty­er­ni na obiad, choć nie wie­dział że bę­dzie przy sto­le spół­nym, i łeb­kiem schy­le­niem gło­wy wi­ta­jąc nie­zna­nych to­wa­rzy­szy: – Pro­szę o barszcz, – od­po­wie, – je­że­li Pan Puł­kow­nik ra­czy i dla mnie być go­spo­da­rzem sto­łu.

Za­czął się obiad. Ale tu za­raz trze­ba czy­tel­ni­ka do se­kre­tu tej anek­do­fy przy­pu­ścić. Ka­ro­lek rze­czy­wi­ście bar­dzo do­brze przy­pro­wa­dził: była w tym domu trak-ty­er­nia, ale była na dole. Nasz zaś za­my­śla­ją­cy się Po­dróż­ny po­szedł, nie wiem dla cze­go, na pierw­sze pię­tro, i za­miast do trak­ty­er­ni za­szedł do miesz­ka­nia Puł­kow­ni­ka, któ­ry tego dnia miał u sie­bie kił­ku­na­stu of­fi­ce­rów na obie­dzie. Słu­żą­cy wi­dząc go­ścia tak śmia­ło wcho­dzą­ce­go i sia­da­ją­ce­go, byli pew­ni że to je­den z za­pro­szo­nych, lubo zdzi­wi­ło ich, iż za­miast pójść na dru­gą stro­nę do Puł­kow­ni­ka, przy­szedł pro­sto do sto­łu. Że zaś Puł­kow­nik tak go uprzej­mie te­raz zupą czę­sto­wał, to ztąd iż je­den z of­fi­ce­rów po­znał go­ścia. Puł­kow­nik z ra­do­ścią się o jego imie­niu do­wie­dział; wszy­scy zga­dli od razu omył­kę, zwłasz­cza po­tem co słu­dzy po­wtó­rzy­li; a go­spo­darz po­sta­no­wił z niej ko­rzy­stać, i aż do koń­ca obia­du nie dać się rze­czy wy­ja­śnić.

O tym na oko­ło sie­bie go­ścin­nym spi­sku, tak zresz­tą dla na­szych oby­cza­jów na­tu­ral­nym, o ca­łej swo­jej gru­bej omył­ce Po­dróż­ny tym­cza­sem ani się do­my­ślał, pew­ny że jest w trak­ty­er­ni. Był też tak jak wol­no jest prze­jezd­ne­mu, kie­dy się znaj­du­je w pu­blicz­nem ja­kiem miej­scu. Do roz­mo­wy się nie­mie­szał, ile że ni­ko­go nie znał; a cho­ciaż nie­daw­no w to­wa­rzy­stwie Kasi i jej bra­ta wi­dzie­li­śmy go pra­wie ga­du­łą, te­raz jed­nak po­ka­za­ło się że lubi owszem mil­czeć i do ro­bie­nia zna­jo­mo­ści nie sko­ry. Po­nie­waż sam Puł­kow­nik i dru­dzy spy­ta­li go o cóś parę razy, więc zbyw­szy krót­ką od­po­wie­dzią i żeby tem ła­twiej dali mu po­kój, od­wró­cił się do lo­ka­ja i ka­zał po­dać so­bie Dzien­nik:

– O jaki Dzien­nik pro­szę, – po­wtó­rzył, wi­dząc że się tam­ten nie ru­sza i pa­trzy z uśmie­chem na sie­dzą­cych. – Ga­ze­tę, albo Ku­ry­er­ka. Mu­si­cie prze­cie cóś mieć. Tej po­tra­wy nie jem, tym­cza­sem bym prze­czy­tał.

– Przy­nieś­że Panu Ga­ze­tę dzi­siej­szą, albo Ku­ry­er­ka, kie­dy ci każe, – ode­zwał się tak­że Puł­kow­nik. – Ale ostrze­gam iż nic dziś nie­ma cie­ka­we­go, – przy­dał do go­ścia, gdy mło­dzi of­fi­ce­ro­wie spoj­rze­li po so­bie. – Ka­pi­ta­nie, rzekł jesz­cze go­spo­darz do of­fi­ce­ra kolo któ­re­go nasz Po­dróż­ny sie­dział, – na­lej­że, pro­szę, są­sia­do­wi; kie­li­szek próż­ny.

Po­da­jąc kie­li­szek, po­dzię­ko­wał uprzej­mem ski­nie­niem gło­wy, nic jed­nak nie po­wie­dział, tyl­ko przy­nie­sio­ną w tym mo­men­cie Ga­ze­te za­czął prze­glą­dać. „

Mię­dzy spo­lio­wa­rzy­sza­mi sto­łu, to­czy­ła się tym­cza­sem roz­mo­wa. Wi­dząc oni iż sza­now­ne­go, ale co­kol­wiek dzi­kie­go go­ścia nie mogą na sło­wo wy­cią­gnąć, za­czę­łi mó­wić sami mię­dzy sobą, da­jąc mu wszel­ki czas do czy­ta­nia Ga­ze­ty, gdyż i na­stęp­nej po­tra­wy od­mó­wił. Woj­sko­wi, więc mó­wi­li zwy­czaj­nie o rze­czach woj­sko­wych. Zga­da­ło się, o czem lu­dzie woj­ny nig­dy się po­dob­no nie na­ga­da­ją, o róż­ni­cach i pierw­szeń­stwie bro­ni. Ten wy­no­sił pie­cho­tę, że w niej cała siła woj­ska, że w każ­dej ar­mii pie­cho­ta jest go­spo­dy­nią, na któ­rej wszyst­ko stoi; ona prze­ciw każ­dej bro­ni da so­bie radę, a bez niej żad­na się nie obej­dzie, i nig­dy nic wiel­kie­go, nic sta­now­cze­go nie do­ka­że. Dru­gi prze­ciw­nie, że do pa­mięt­nych rze­czy, do naj­świet­niej­szych bi­twy wy­pad­ków, do tego wła­śnie co sta­no­wi osta­tecz­nie zwy­cięz­two, nie­masz jak ka­wa­le­rya.

–– Pie­cho­ta, – rze­cze, – jesz­cze nie po­my­śli, kie­dy ja na ko­niu już to zro­bię. Da­lej do­sta­nie lan­ca, niż ba­gnet, Gdzie łudz­kie nogi już usta­ją, koń­skie z wia­trem jesz­cze po­le­cą. Pie­cho­cie za­brak­nie ła­dun­ków, i do ni­cze­go; ko­nio­wi ko­pyt nig­dy nie za­brak­nie. Co to dar­mo ga­dać! da­le­ko pie­cho­cie do kon­ni­cy.

– i je­steś tyl­ko słu­gą ko­nia i le­d­wo jego po­moc­nik. Po­każ mi aby jed­ną praw­dzi­wą wy­gra­ne bez pie­cho­ty.

– On mój, a ja jego po­moc­nik. A bez kon­ni­cy naj­więk­sza wy­gra­na na dja­bła! Nie­masz i nu bę­dzie jak ka wa­le­ry a; w tem mię nikt nie prze­ko­na.

– Za po­zwo­le­niem Pa­nów, – prze­mó­wił nie­spo­dzia­nie Po­dróż­ny, któ­ry wi­dać nie tak pil­nie czy­lał żeby nie sły­szeć co się koło nie­go mó­wi­ło, i w któ­rym na od­głos tej szcze­rej żoł­nier­skiej roz­mo­wy daw­na się żył­ka ode­zwa­ła, – niech też i ja za swo­ją bro­nią sło­wo po­wiem. No­si­łem kie­dyś mun­dur ar­tyl­le­rzy­ski, i wi­dy­wa­łem że i pie­cho­ta i jaz­da rade by­wa­ły na­szym ba­te­ry­om gdy im nio­sły po­moc; i że choć bez ba­gne­tów i bez lanc, tak­że­śmy coś w bi­twie zna­czy­li.

– °mu!–krzyk­nął Puł­kow­nik, ucie­szo­ny że tak sam do­bro­wol­nie przy­był im do roz­mo­wy, – i nie mało zna­czy­li! Wła­śnie chcia­łem po­wie­dzieć; gdy­bym obie­rał broń w star­szym wie­ku, za­wsze­bym ob­rał ar­tyl­le­ryę. To wi­dzę mamy sród sie­bie jed­ne­go kol­le­gę wię­cej! Mo­ści Pa­no­wie! za ho­nor ar­tyl­le­ryi i zdro­wie obec­ne­go kol­le­gi ar­ty­le­rzy­sty, wnie­siem wszy­scy kie­lich… Przy­nieść szam­pa­na!

Na­la­no i speł­nio­no we­so­ło zdro­wie.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: