Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Gdy ucicha ocean - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
2 listopada 2016
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Produkt niedostępny.  Może zainteresuje Cię

Gdy ucicha ocean - ebook

Kto raz zobaczy zachód słońca z latarni, zawsze będzie tu wracał…

Większość ludzi pragnie znaleźć swoje miejsce na ziemi. Bezpieczną przystań, gdzie w poczuciu akceptacji będą mogli spełniać swoje marzenia. Nie inaczej jest z Nadią, która w swojej żegludze życiowej dotarła do Bretanii. Chociaż w nowym miejscu nie wszystko układa się po jej myśli, zauroczona nadmorską krainą Nadia postanawia zostać do końca lata. Jej decyzja wydaje się słuszna, gdyż otworzy śluzę dla nowych szans, w tym przyjaźni i miłości. Niestety, na Polkę czekają także zagrożenia…

Czym są bretońskie Krzyże Wdów i Noc Białej Sowy? Jaki sekret skrywa skalna grota w klifie, a jaki nieczynna latarnia morska? Dlaczego prawda jest dla Nadii tak ważna? Jeżeli lubicie historie, w których nic nie jest oczywiste, sięgnijcie po Gdy ucicha ocean!   

Przenikliwa, momentami refleksyjna opowieść o odpływach i przypływach nadziei oraz wzajemnym splataniu się ludzkich losów. Autentyzm postaci, plastyczne opisy, wielowątkowość… Renata L. Górska jaką znacie i cenicie!

Dawno nie czytałam tak wspaniałej, wartościowej i przejmującej prozy. Autorka z właściwą sobie wrażliwością uświadamia nam, że nic nie trwa wiecznie. Dlatego trzeba cieszyć się dniem dzisiejszym, chwytać szczęście w przelocie i być wdzięcznym za wszystko, co nas spotyka i otacza. Prawdziwa perełka w swoim gatunku. Jestem zachwycona, oczarowana i wzruszona.

Krystyna Meszka, autorka bloga: cyrysia.blogspot.com

Kategoria: Romans
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-7674-392-9
Rozmiar pliku: 1,3 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Zając należy do tego, kto go złapie.

Ar c’had zo da neb he fak.

Przysłowie bretońskie

Wstęp

Mrok powoli ustępował przed brzaskiem, choć szarość nie była jeszcze prawdziwą jasnością. Gęste od wilgoci, ponocne powietrze wyziębiało policzki, sztyletowało płuca, wnikało chłodem za kołnierz mężczyzny. Sięgnął po papierosa i zapalił go, chroniąc płomień zapalniczki przed wiatrem. Zaciągając się dymem, rozmyślał nad sytuacją. Wszystko się rozpirzało, jego niemal doskonały kamuflaż stał się zagrożony.

Ludziom wydaje się tylko, że dokonują wyborów. W rzeczywistości chodzą utartymi ścieżkami nawyków, dlatego on swoje raz po raz zmieniał. I jak ognia wystrzegał się zainteresowania swoją osobą. Starał się unikać kłopotów i nie wzbudzać żadnych podejrzeń. Miał dobrą przykrywkę plus sprzymierzeńca w takim jednym miejscowym, ale też nieprzewidziane problemy. Z interesami długo szło mu tu jak po grudzie, wyobrażał to sobie inaczej, łatwiej. A przecież musiał się wykazać, naprawić minione błędy. Bez tego nie było powrotu.

Nie wierzył w przesądy, lecz ten ostatni ciąg niepomyślnych zdarzeń zakrawał na jakąś pieprzoną klątwę. Zawsze był pewien słuszności swoich decyzji, osiągnął niemało, nawet więcej niż myślał, iż kiedykolwiek będzie w stanie zdobyć. Był zadowolonym z siebie człowiekiem, żył z dużym rozmachem, miał piękne dziewczyny, wozy zmieniane co kilka miesięcy, drogie zegarki. Płacił za to cenę, jednak był gotów ją ponieść, byle rachunek się zgadzał, a jemu zawsze wychodził na plus. Niestety, tylko do czasu, potem karta się odwróciła. Popadł w niemałe długi, wyrównywał je, lecz natychmiast robił nowe. Stracił nad tym kontrolę, typowa równia pochyła. A potem wyszło to na jaw i zakręcono mu kurek; skończyłby marnie, gdyby nie dano mu jeszcze jednej szansy. Musiał przenieść się na nowy teren i udowodnić, że nigdy więcej nie wtopi. Układ nie całkiem mu pasował, ale nie miał wyjścia, bez tamtych był niczym. Przyjechał więc tutaj i stopniowo wychodził na prostą. Tym razem jednak zabezpieczał się lepiej, nie działał na chybcika. I wszystko byłoby bardzo dobrze, gdyby nie zawalono z ostatnią dostawą. Niewiele brakowało, by znów pogrążył się w gównie! Oby tylko dzisiaj poszło zgodnie z planem, bo kolejna obsuwa była wykluczona! Tak czy siak, będzie musiał pokombinować, by wyciągnąć więcej dla siebie. Trudna sprawa, ale mając nóż na karku, granie fair play odpada.

Spojrzał na człowieka drzemiącego we wnętrzu auta. Ten głąb nie połapie się w niczym, a nawet gdyby, ułagodzi go jakoś. Co innego zadzierać z górą, następnej szansy już nie dostanie. Może nawet skończy w piachu, w grę wchodziła duża forsa. Nie, nie dopuści do tego. Prędzej sam właduje komuś kulkę, jakby nie było, kiedyś już zabił. Wprawdzie tylko czarnucha, lecz nie przepadał za mokrą robotą. Tak samo za tutejszą pogodą, wiecznie lało i wiało. Przeklęta Bretania!

Po raz ostatni zaciągnął się dymem, rzucił peta na ziemię i przydeptał go czubkiem buta. Następnie popukał w szybę samochodu.

– Zaraz będzie świtać!

Po chwili otwarły się drzwiczki i z wnętrza auta wydostał się drugi osobnik. Rozciągnął zesztywniałe ciało.

– Ziąb jak diabli… – powiedział.

Sięgnął za pazuchę kurtki i wyjął stamtąd czapkę, założył ją sobie na głowę. Pozorując ciosy bokserskie, zrobił kilka skoków w przód i z powrotem, gdy jego pięści uderzały w korpus niewidzialnego rywala. Z ust walczącego wydobywały się urywane stęknięcia, pod stopami chrzęścił żwirek.

– Skończ z tym!

– Bez nerwów – odburknął, ale posłuchał swojego kompana.

Facet miał dobre układy i dzięki niemu wychodził znów wreszcie na prostą. Nie opłacało się stawiać. Któregoś pięknego dnia ich drogi rozejdą się, to było pewne. Teraz jednak ruszył za nim w stronę rzeki.

Prócz mlaskania fal liżących brzeg nie słyszało się innych dźwięków. Wiatr, jeśli wiał, to gdzieś powyżej, widoczność też była nadal słaba. Płynące wody ginęły w mistycznych oparach, zlewających się z ciemniejszym otoczeniem. Atmosfera miejsca miała coś z dreszczowca, spowijająca je cisza była bardziej bezgłosem aniżeli spokojem.

Mężczyźni zatrzymali się, nasłuchując. W ich postawie wyczuwało się napięcie, wyraźnie czekali na coś.

– Do licha, gdzie oni są?! – Niższy warknął niecierpliwie.

– Może trafili na patrol…

– Wal się! W końcu kiedyś wykraczesz! – Zdenerwował się na te słowa.

– Nie tacy cwani wpadali. – Drugi wzruszył ramionami. – Mieli trzymać się zasad, przed wschodem, to przed wschodem! Od godziny sterczymy tu jak idioci, wystawiają nas na ryzyko!

– Ryzyko jest zawsze. Na wodzie i na lądzie.

Przy ostatnim zdaniu obrócił się ku tamtemu.

– Czego? – tenże zapytał, wychwytując jego spojrzenie.

Nie od razu dostał niegłośną odpowiedź:

– Doszły mnie pewne słuchy…

– Tak? – wysilił się na obojętność.

– Podobno żadnej nie odpuścisz! Uważaj, chłopie! Kobitki są ciekawskie, węszą, podpatrują. A kiedy coś wyczają, to zaraz rozgadają, już taka ich natura!

Złajany mężczyzna zezłościł się nie na żarty. Palant jebany, mało tego, że mądrzy się w trakcie roboty, to jeszcze wtrynia się do jego życia?!

– Musisz teraz wyjeżdżać mi z czymś takim?! – Bezwiednie podniósł głos.

– Ciszej! – Tamten skarcił go sykiem.

– To wara ode mnie!

– Tylko ostrzegam! Najwięksi wojownicy w historii tracili życie przez baby. Nie po to wciągnąłem cię do biznesu, żebyś mnie teraz narażał!

– Chcesz mi narzucić celibat? – zadrwił w odpowiedzi.

– Co najwyżej trochę umiaru. Ja też nie jestem święty, ale działam głową, nie fiutem. Bierz się za młode laski, nad nimi łatwiej przejąć kontrolę! Grunt to dobry towar! – Zarechotał na koniec.

– Zgadza się! – Drugi podjął śmiech, łapiąc dwuznaczność stwierdzenia. – À propos towaru… z Brestem bez zmian? Jakby co, daj znać, mogę cię zastąpić…

– Pilnuj własnego terenu, to moje kontakty! – Jego towarzysz natychmiast go zrugał.

– Nie wściekaj się! Chciałem tylko pomóc.

– Nie trzeba, panuję nad sytuacją!

Obaj zamilkli, zdając sobie nagle sprawę, że to nie pora i miejsce na takie rozmowy. Po wodzie niosły się nawet przyciszone głosy, a w stresie można palnąć za dużo.

Świtało, jednak brak konturów, barw i cieni czynił scenerię rozmazaną. Światło było białe i rozproszone, dochodziło spoza mlecznej kalki. Budziły się pierwsze ptaki, witając się wzajemnie nieśmiałym szczebiotem. Nagle w ich trele wmieszały się dalekie, jeszcze niegłośne, mechaniczne wibracje. Mężczyźni wymienili się niepewnym spojrzeniem i wyższy zapytał:

– Myślisz, że to oni?

– Zobaczymy.

Wycofali się z nadbrzeża za pobliskie zarośla i stamtąd wypatrywali przybyszy. Stłumiony terkot przeobraził się wkrótce w rozpoznawalny dźwięk motoru. Łódź zbliżała się od ujścia rzeki, niespiesznie płynąc pod jej prąd. Przebiwszy kotarę mgieł, skierowała się łukiem na lewo, a potem już wyraźnie ku brzegowi. Następnie z dużą ostrożnością wpłynęła do starego, od dawna nieczynnego doku. Manewr się udał, zacumowano przy jednym ze słupków.

Niższy z mężczyzn zwrócił się do drugiego:

– Sprawdzę, czy wszystko w porządku. Podjedziesz, jak cię przywołam!

– Przecież wiem! – Tamten prychnął z urazą.

– Nie zaszkodzi powtórzyć – powiedział i śpiesznym krokiem ruszył ku dokom.

Kiedy dotarł bliżej łodzi, na jej pokładzie pojawili się dwaj atletyczni osobnicy. Po wymianie powitania, przybyły odwrócił się i pomachał w kierunku swojego kompana.

Faceci z łodzi wysunęli trap i zamocowali go na nadbrzeżu. Dokonawszy tej czynności, jeden z nich zszedł do mężczyzny na lądzie. Początkowo rozmawiali ze spokojem, ale później ich gestykulacja zaczęła zdradzać emocje. Wywiązała się sprzeczka, uciszano się wzajemnie. Wreszcie uzyskano porozumienie i człowiek z łodzi wrócił na pokład, gdy jego rozmówca został na miejscu.

Tuż potem przytoczył się tam samochód. Po wyłączeniu silnika kierowca zwinnym skokiem opuścił szoferkę.

– Wszystko gra? – upewniał się, bacznie zerkając na łódź.

– I tak, i nie – odparł jego koleżka.

– Gadaj jaśniej!

– Przywieźli nie tylko towar. Zostawią nam gości.

– O, w mordę?! – Z głosu biło zaskoczenie i troska.

– Wzięli ich z innej łajby. Niby miała awarię.

– Odbiło im?! – Drugi z mężczyzn zirytował się na tę wiadomość. – Nie tak się umawialiśmy!

– Ciszej! Przechowamy tych ludzi z dzień albo dwa, póki tamci po nich nie wrócą…

– Chyba śnisz! Pozbywają się problemu i tyle! A kiedy znów tu się zjawią, będą udawać głupków!

– Mielenie jęzorem niczego nie zmieni! Lepiej z nimi nie zadzierać! – ofuknął go jego towarzysz i ostrzegł szeptem: – Idą!

Trzeba było wziąć się do pracy. Kolejne pakunki lądowały na naczepie auta, a potem zostały zabezpieczone brezentem. Wszystko toczyło się bardzo szybko, ludzie z obu stron trapu działali sprawnie, każdy z nich doskonale wiedział, co do niego należy. Wreszcie skończyli robotę i faceci z łodzi znowu zniknęli z widoku.

Mężczyźni stojący przy aucie sapali jeszcze z wysiłku, gdy niższy zwrócił się do zmarkotniałego partnera:

– Pogłówkowałem trochę i wiesz co? Nie jest wcale źle.

– Nie jest? – powtórzył za tamtym, lecz w tonie sarkazmu.

– Nie. Właściwie nawet dobrze się stało. To może być nasza szansa. Jeżeli wszystko pójdzie według planu, to nieźle na tym zarobimy!

– Bardzo w to wątpię! Kasuje, kto pierwszy! Oni będą bez centa!

– Tych na pewno już skasowali, ale co do następnych nie damy się wykantować! Z góry ustalimy stawkę! Trafiliśmy na żyłę złota, kapujesz? – nakręcał siebie i kompana.

– Następnych?! – Wyraz twarzy mężczyzny nie skrywał przerażenia.

– Bez paniki, chodzi tylko o metę! Może im się przydać w tym miejscu! Z twoją pomocą poszukamy jakiejś pewnej, a potem ja zajmę się całą resztą. Znam kogoś, kto będzie bardzo zainteresowany…

Fale rzeki równomiernie uderzały o kadłub łodzi. Opary nad wodą rozwiały się już na tyle mocno, że ujawniła się linia naprzeciwległego brzegu. Zachmurzone niebo opóźniało wzejście słońca, ale ptaki coraz głośniej wywoływały je swoim koncertem.

– Ile czasu to jeszcze potrwa? – Kierowca się niecierpliwił.

– Wiem tyle samo, co ty! – skarcił go jego towarzysz, jednak i on przestępował już z nogi na nogę.

Wreszcie na deku łodzi pojawiły się jakieś postacie. Doszło do przepychanki, w której rezultacie cztery osoby, jedna po drugiej, zostały zmuszone do zejścia pomostem. Były otulone w koce i każda z nich niosła w ręku nieduży, płócienny tobołek. Mężczyźni na nadbrzeżu z ciekawością, ale i uprzedzeniem przypatrywali się schodzącym. Ruchy tych ludzi były nieporadne i chwiejne.

– Chyba nie są chorzy? – rzucił jeden z osobników na lądzie.

– Afgańczycy? Rumuni? – zgadywał jego kompan.

– Byle nie czarnuchy! Ci to najgorszy syf! – Splunął na ziemię.

Pasażerowie łajby zeszli na betonowe nabrzeże i stanęli tam w zawahaniu. Rozglądając się wokół, poczęli coś mówić, nerwowo, jeden przez drugiego. Zdania były krótkie, urywane, język bulgoczący i żaden z tych głosów nie należał do kobiety.

– Niech to szlag! – zaklął niższy z mężczyzn czekających przy aucie. – Afrykańcy.

Następnie zaś, sięgnąwszy do wewnętrznej kieszeni kurtki, wyjął z niej pistolet.

Przekład wolny autorki (dotyczy wszystkich tekstów po bretońsku)Toczący się kamień nie porasta mchem.

Bili war ziribin,

Ne zastumont ket a vezhin.

Przysłowie bretońskie

I

Poszukiwanie kluczyków nabrało groteskowego przebiegu. Sprawdzała kieszenie swojego ubrania, sięgając także do tych wewnętrznych. Giętka i szybka w ruchach, wyginała ciało jak hiphopowiec w rytm niesłyszalnej dla innych muzyki. Nic z tego, zguba się nie znalazła. Ręce rozłożone w geście bezradności dały mi jednoznaczną odpowiedź. Zdławiłam westchnienie zawodu.

– Przykro mi! – Estelle rzuciła ze skruchą.

– I co teraz? Masz zapasowe?

– Tak – potwierdziła. – Trzymam je w domu, podjadę po nie... najszybciej będzie taksówką.

Moja nowa znajoma zamilkła, a w jej spojrzeniu odczytałam pytanie. Nie rozumiałam. Czyżby spodziewała się po mnie, że zapłacę za tę taryfę?! Pokrętna logika kobiety albo mały szantażyk? Mogłam jeszcze zrezygnować z naszej umowy i na własną rękę dostać się na dworzec paryski, a dalej już pociągami. Niepotrzebnie zmarnowałam tyle czasu! Ale te liczne przesiadki… Na myśl o długich godzinach podróży, ogarnęło mnie zniechęcenie. Autem będzie znacznie szybciej. O ile uda się je otworzyć.

Byłam coraz bardziej zziębnięta. Budynek terminalu stał za daleko, by dać nam osłonę przed wiatrem. Rozpędzony na płycie lotniska wysmagał mnie chłodem już w drodze na parking. Niestety, upragnione schronienie okazało się niedostępne.

– Może są jednak w torbie? – podsunęłam z czystej desperacji. – Przejrzyj ją proszę raz jeszcze!

– Nigdy ich tam nie wrzucam! – Estelle pogrzebała moje nadzieje.

Pomimo to, podniosła z ziemi przepastny worek z grubej bawełny o orientalnych motywach. Ponownie zaczęła w nim szperać, na ślepo wyjmując przeróżne drobiazgi, lecz żaden z nich nie przypominał kluczyków. Gdzie ona je zapodziała?

Spirale jasnorudych loków wiły się wokół głowy kobiety niczym żmijki Meduzy. Gdyby nie te miodowe, puszyste włosy, Estelle wydawałaby się przeciętna. Niewysoka, o bladej, lekko piegowatej cerze zyskiwała na wdzięku ładnym uśmiechem. Przestałam go odwzajemniać.

Bez wątpienia miałam do czynienia z roztrzepańcem. Pierwszych podejrzeń co do tego nabrałam już po telefonie Francuzki. Gadała jak nakręcona i o cokolwiek pytałam, w niczym nie widziała problemu. Dla mnie przeciwnie, uzgodnienie szczegółów było konieczne, nauczona doświadczeniem, wolałam się zabezpieczać. Zamiast słuchać gładkich deklaracji, stawiałam na organizację, włącznie z planem awaryjnym. Tak było również przed tą podróżą, pomimo to zderzenie z praktyką okazało się trudne.

Moim celem była nieduża miejscowość na północy Francji, zatem żaden koniec świata, acz tak zwano ten region. Przelot z Berlina do Paryża nie nastręczał trudności, ale dalej musiałam się już dostać drogą lądową. Wynajem auta wychodził drogo, a pociągiem musiałabym się przesiadać. Ktoś doradził mi inne wyjście, by poszukać okazji przejazdu z kimś prywatnie. Znalazłam dwa ogłoszenia, jednak pierwszy z kierowców sporo liczył sobie za transport, zaś drugi nie chciał ani centa, co wzbudziło moje podejrzenie. Chciałam już zrezygnować, gdy na portalu pojawił się nowy anons, tym razem kobiety. Dogadałyśmy się ze sobą i zabukowałam samolot, a na wszelki wypadek przygotowałam sobie rozpiskę połączeń kolejowych.

Francuzka nie nawaliła. Czekała na mnie w hali przylotów i przywitała jak dobrą znajomą. Jej swoboda odzwierciedlała się również w wyglądzie, ubierała się chyba w second-handach, preferując styl etno. Estelle od razu wyszła z propozycją, by mówić sobie po imieniu. Oszacowawszy mnie uważnym spojrzeniem, stwierdziła:

– Przez telefon byłaś taka formalna… Myślałam, że gadam z Niemką w średnim wieku! A tu, proszę, młoda i fajna babka!

– Nie jestem Niemką… – sprostowałam, a w duchu dodałam: „i już nie dziewczyną!”.

– Co w takim razie robiłaś w Berlinie? – spytała prosto z mostu.

– Po prostu tam żyłam – odparłam ogólnikowo.

– I orzekłaś, że czas na zmianę kraju?

– Przeciwnie, ten wyjazd nie do końca był moim wyborem.

Nie zamierzałam rozwijać tego tematu. Miałabym biadolić, co przeszłam, gdy z powodu redukcji etatów zwolniono właśnie mnie, Polkę, chociaż pracowałam lepiej od innych? Opowiadać o trudnościach w znalezieniu nowej posady, i że jedyna godziwa wiązała się z wyjazdem do Bretanii? Co obcą osobę mogły obchodzić moje problemy? Prawdę mówiąc, bałam się rozbudzenia emocji, które tego dnia nie były wskazane. Dostatecznie wiele dostarczała ich sama podróż.

– Spodoba ci się u nas, Francja to jednak Francja! – W głosie rudowłosej ujawnił się patriotyzm.

– Nie jestem tu po raz pierwszy… – Uśmiechnęłam się i zdradziłam: – W młodości nawet marzyłam, by zamieszkać w Paryżu, intensywnie uczyłam się francuskiego.

– Władasz nim świetnie! Dobrze się składa, bo moi rodacy są w tym względzie leniwi! Włącznie ze mną! – Zachichotała i zapytała: – Masz wszystkie bagaże? Możemy iść?

Zdekoncentrowana wielością nowych wrażeń, poddałam się przewodnictwu Estelle. Nieroztropnie, bo chociaż parła pewnie do przodu, to jeszcze w terminalu pomyliły się jej kierunki, a był to dopiero początek komplikacji. Kiedy dotarłyśmy w końcu na parking, długo szukałyśmy auta kobiety. Znalazło się wreszcie, ale moja radość trwała krótko…

– Merde alors! – Estelle zaklęła i wysypała zawartość worka na ziemię.

Było tego niemało. Większość z tych rzeczy, sądząc po minie ich posiadaczki, nosiła ze sobą niepotrzebnie lub dawno o nich zapomniała. Kosmetyki, batoniki, lekarstwa i cała masa dalszych drobiazgów. Kluczyki wczepiły się w czarny, koronkowy stanik. Estelle, absolutnie niespeszona faktem trzymania w tym miejscu bielizny, odblokowała samochód, a ja odetchnęłam z ulgą. Mina na powrót mi zrzedła, gdy ujrzałam wnętrze bagażnika. Był kompletnie zapchany, w większości jakimiś kartonami i reklamówkami.

– Hm… chyba trzeba będzie to wszystko wyjąć i ułożyć na nowo – zaproponowała kobieta.

– Może umieśćmy moją walizę na tylnym siedzeniu? – podsunęłam prostsze wyjście.

– Nie da rady, bo wtedy Zoé byłoby za ciasno!

– Zoé? – Nie kryłam zdumienia. – Kto to? Myślałam, że będę jedyną pasażerką.

– Nie mówiłam ci? – Francuzka wydała się bardziej zdziwiona ode mnie. – Moja córka jedzie z nami! Przedtem musimy odebrać ją od jej papy. Bez sensu było budzić ją o świcie i ciągnąć na lotnisko. Załatwimy to migiem, nie trzeba wjeżdżać do centrum! A potem już prosto do Kergon!

Nie chciałam się czepiać, ale wcześniej nie było mowy o dziecku. Może Estelle założyła, że zajmę się nim w trakcie podróży? Nie miałam na to ochoty, byłam niewyspana i bez energii. Jak zwykle przed lotem, minionej nocy niemal wcale nie zmrużyłam oka.

Wyjazd z parkingu przesunął się o dalszy kwadrans. Część sortowanych rzeczy od razu poszła do śmieci, dzięki czemu moja waliza zmieściła się w bagażniku. W końcu i ja zajęłam swoje miejsce, lecz o odprężeniu nadal nie było mowy. Zarówno koncentracja roztrajkotanej Estelle, jak i jej orientacja pozostawiały wiele do życzenia. Chcąc nie chcąc, przyjęłam na siebie rolę pilota. Zwątpiłam, czy jazda okazją była dobrym pomysłem. Marzyło mi się szybciej, taniej i wygodniej, a na razie było wyłącznie stresowo.

Metropolię mijałyśmy bokiem. Zjazd z obwodnicy doprowadził nas do dzielnicy leżącej na obrzeżach miasta. Niebawem znalazłyśmy się na typowym blokowisku, okolica i jego mieszkańcy nasuwali określenie „getto socjalne”. Zgoła nie był to Paryż moich dawnych marzeń i tęsknot. Nawet za dnia nie czułam się w tu bezpiecznie i kiedy Estelle poszła po dziecko, zostałam we wnętrzu auta. Na pobliskim, mocno zdewastowanym placu zabaw dostrzegłam znudzoną grupkę młodzików, w większości ciemnoskórych. O tej porze powinni chyba być w szkole, dzień był roboczy.

Zapewnienie Francuzki, że wróci za parę minut, okazało się mocno na wyrost. Pół godziny później moją uwagę przyciągnęło ożywienie chłopaków, zaczęli coś pokrzykiwać. Idąc za ich wzrokiem, dostrzegłam moją znajomą z torbą turystyczną przewieszoną przez ramię. Kobiecie towarzyszyła smukła, nadąsana dziewczyna, w żadnym razie małe dziecko. Estelle nie wyglądała na mamę tak dużej córki, ale skoro szły razem, musiała być to Zoé.

W reakcji na zaczepki wyrostków pokazała im fucka, co przyjęli ze śmiechem, lecz nie poświęciła im ani jednego spojrzenia. Stwierdziłam, że nastolatka była nie tylko dumna, ale też wyjątkowo śliczna. Oliwkowa karnacja, kruczoczarne loki do ramion, zgrabne ruchy i sylwetka. Kiedy podeszła bliżej, mogłam lepiej przyjrzeć się twarzy; duże oczy, ładnie wyrzeźbione policzki, wypukłe usta. Regularne rysy z domieszką egzotyki kazały domyślić się domieszki krwi arabskiej.

Dziewczyna otworzyła drzwi auta, zdjęła z ramion plecak i rzuciła go na tylne siedzenie. Wsiadła bez słowa przywitania. Ignorując mój uśmiech nałożyła sobie na uszy słuchawki i skierowała głowę ku szybie. Uroda nie szła tu w parze z kulturą, panieneczka była zwyczajnie niegrzeczna. Jej matka, dołączywszy do nas, tłumaczyła się przede mną:

– Przepraszam cię za Zoé! Normalnie nie jest taka, odgrywa się na mnie, bo nie chce jechać! To ten wiek… – Podniosła oczu ku niebu.

Wyczuwałam napięcie kobiety, chyba pokłóciły się wcześniej. Mogłam tylko się cieszyć, że nie angażowano w to mojej osoby, płaciłam za przejazd, chciałam mieć spokój. Nadprogramowy pasażer mógł go zaburzyć, lecz z dwojga złego, lepszy był naburmuszony podlotek niż grymaszący maluch.

Wydostałyśmy się na obwodnicę, Estelle poradziła sobie ze zjazdami i samochód pognał we właściwym kierunku. Ledwo się rozpędził, trzeba było zwolnić przy bramce. We Francji płaciło się za przejazd większości odcinków autostrad.

– Dlatego zabieram pasażerów – wyjaśniała rudowłosa. – Koszty paliwa przecież także nie są tanie. Szkoda, że nie znalazłam nikogo na drogę powrotną…

– Kiedy wracasz? – spytałam dla formy, gdyż i tak nie umiałabym jej pomóc.

– W najbliższą niedzielę, muszę do pracy – odparła na ciężkim wydechu. – Więcej wolnego dostanę może latem. Niestety, życie mnie nie rozpieszcza…

Wydała mi się teraz starsza niż wcześniej. Ściągnięte brwi i sztywność zgarbionego karku dodały jej lat, ujawniając chyba ich zgodność z metryką. Zamaskować prawdziwy stan ducha potrafili tylko nieliczni i przeważnie na krótko. Nie należałam do tych osób.

Być może Estelle pragnęła oderwać się od ponurych myśli, gdyż zagadnęła mnie:

– Wspominałaś, że bywałaś już we Francji…

– Tak, ale nigdy nad Atlantykiem – wyliczyłam znane mi miejscowości. – O Bretanii mam słabe pojęcie, tyle co z książek i filmów.

– To nie to samo. Pobędziesz tam trochę i wyrobisz sobie własną opinię. Masz jakieś konkretne oczekiwania?

– Nie jadę na urlop, więc właściwie tylko te związane z pracą. Chociaż… ciekawi mnie, jacy są Bretończycy? – Przemilczałam, że ze względu na rodzaj mojego przyszłego zajęcia. – Może powiesz mi coś o nich?

– Lepiej nie, nie byłabym obiektywna! – Roześmiała się i wyjaśniła: – Moja rodzina wywodzi się z Bretanii.

Zerknęłam ku kobiecie. Jej uroda od początku kojarzyła mi się bardziej z Irlandią niż Francją; czyżby w żyłach kobiety płynęła krew celtycka?

– Mama pochodziła z Finistère – kontynuowała. – Ojciec był z innego departamentu. Jak wielu ich krajan, wyjechali stamtąd za pracą. Bretania była dawniej biednym regionem, nie wszystkim udawało się wyżyć z rolnictwa czy rybołówstwa. Turystyka jeszcze nie była popularna, zaczynała dopiero raczkować.

– Masz tam jeszcze krewnych? – dopytywałam, zaintrygowana jej korzeniami.

– W zasadzie nie. Starsi pomarli, a młodzi rozjechali się po świecie. Dopóki żył mój dziadek, spędzałam u niego każde lato. Wszystkie swoje wakacje, a potem też z Zoé.

– Czy nie mówiłaś, że jedziesz do brata? – nawiązałam do naszej rozmowy telefonicznej.

– Tak, ale z niego taki Bretończyk, jak ja – uśmiechnęła się kpiąco. – Urodził i wychował się w Paryżu, i dopiero jakiś czas temu przeprowadził się do Kergon. Zamieszkał w domu po naszym dziadku, doprowadził go do porządku! Byłyśmy tam z Zoé zeszłego roku, gdy trwał jeszcze remont… o relaksie mogłam zapomnieć!

Wdała się w opis dokonanych przebudów, jednak bez ładu i składu. Nie obchodził mnie dom, którego i tak nie miałam nigdy zobaczyć. Potakiwałam z grzeczności, żeby nie urazić kobiety, dopiero gdy zaczęła mówić o okolicach, wciągnęłam się bardziej. Ustronna posiadłość rodzinna leżała nad samym oceanem, do dyspozycji była jakaś zatoczka. Brat Estelle zamieszkał tam samotnie, więc może zmodernizował ten dom pod wynajem pokoi turystom. Czy dało się z tego wyżyć? Krótkie lato bretońskie nie sprzyjało temu biznesowi. Firma, która mnie zatrudniła, stawiała na gości będących przejazdem, hotele powstawały przy trasach przelotowych, lotniskach. Ładnych widoków za oknem należało szukać pod innym adresem.

Na autostradzie nie sposób było zabłądzić, moja pomoc stała się zbędna. Manifestując zmęczenie, opuściłam fotel ciut niżej i przybrałam wygodniejszą pozycję. Estelle załapała, że pragnę odpocząć i przestała odzywać się do mnie. Monotonny krajobraz nużył moje oczy, a spokojne dźwięki dochodzące z radia stały się tłem dla rozmyślań.

Przeważały w nich rozterki. Regularnie oblatywał mnie strach, czy podołam nowym zadaniom i przywyknę do zmiany? Z drugiej strony, nie miałam nic do stracenia, będąc osobą wolną, mogłam pozwolić sobie na podjęcie ryzyka. Powrót do Polski nie wchodził w rachubę, nikt nie czekał tam na mnie i już trzy lata temu opuściłam ojczyznę. Myślałam jednak, że zostanę w Niemczech na dłużej. Podobał mi się kosmopolityczny charakter Berlina i moja praca. Niestety, ledwie poczułam się trochę pewniej, postawiono mnie przed kolejnym wyborem. Początkowo byłam stanowczo na nie; ileż razy można przeprowadzać się z kraju do kraju? Później przemyślałam sprawę i zobaczyłam w tym szansę dla siebie, dla swojej kariery zawodowej.

Międzynarodowa sieć hoteli Statio rozciągała się i na Francję. Nowo powstały etat miał być rodzajem dozoru nad placówkami na północy kraju. Pracodawcę przekonało do mnie moje doświadczenie w branży i dobrze opanowany francuski. Tym niemniej, przeszkolono mnie jeszcze – w trybie przyspieszonym. Czynności urzędowe nie były skomplikowane, lecz pewne obawy budziły we mnie kontakty z pracownikami hoteli. Do tej pory siedziałam tylko za biurkiem i nie kontrolowałam nikogo, przynajmniej nie bezpośrednio. Minusem był również trzymiesięczny okres próbny z dość niskim dochodem. Warunki płacowe poprawiały się znacznie przy umowie na stałe, na którą miałam nadzieję. Zagwarantowano mi także samochód służbowy, a co ważniejsze, nie wykluczono możliwości późniejszej pracy w zarządzie berlińskim. Bretania mogła więc stać się szansą dla mojego awansu. Istniało coś jeszcze oprócz ambicji, co wsparło moją decyzję. Moje życie w Berlinie było jałową egzystencją i czegoś zaczynało mi tam brakować.

Ciąg dalszy w wersji pełnej
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: