Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Gdy zniknęły gołębie - ebook

Wydawnictwo:
Tłumacz:
Seria:
Data wydania:
29 kwietnia 2015
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Produkt niedostępny.  Może zainteresuje Cię

Gdy zniknęły gołębie - ebook

Dofinansowano ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego

Gdy zniknęły gołębie to wielowątkowa opowieść o dwóch kuzynach dokonujących wyborów życiowych i moralnych w brutalnych warunkach zawieruchy wojennej, okupacji niemieckiej i sowieckiego terroru, ukazująca pasjonujący obraz Estonii lat czterdziestych i sześćdziesiątych. Przemarsze wojsk radzieckich i niemieckich, bombardowania, walki, rzeczywistość okupowanego kraju, pomysł stworzenia rezerwatu dla Żydów z Europy Wschodniej i paraliżujący strach przed pokazowymi procesami i zsyłką na Syberię.

Edgar Parts jest politycznym kameleonem, chętnie i bez skrupułów zmieniającym poglądy i próbującym za wszelką cenę osiągnąć materialne korzyści. Kolaboruje z Niemcami, by następnie po dziesięcioletnim pobycie w łagrze stać się towarzyszem Partsem, ochoczo służącym komunistom i donoszącym na rodaków. Z kolei Roland najpierw ofiarnie walczy z Niemcami, później przeciwko znienawidzonym bolszewikom, a podczas wojny pomaga rodakom w ucieczce. Losy kuzynów wielokrotnie się splatają, przynosząc w końcu nieoczekiwane, zaskakujące rozwiązanie.

Gdy zniknęły gołębie to opowieść o różnych strategiach przetrwania i adaptacji do warunków życia w kraju najpierw bezlitośnie wyzyskiwanym przez Niemców, a potem totalnie niszczonym przez Sowietów. Gołębie, które zdążą uciec przed pancernymi wozami, ocaleją, a te, które wpadną w pułapkę zastawioną przez najeźdźców, zostaną zjedzone...

"Jedna wojna, dwa totalitaryzmy, troje bohaterów. Oksanen stworzyła radykalną powieść o podłości, szlachetności i szaleństwie – trzech drogach ucieczki od terroru. Napisała ją kilkoma językami, mistrzowsko poruszając się między chłodnym dokumentalizmem, pasją i groteską. Oksanen to najbardziej ekstremalna, przenikliwa, a jednocześnie czuła powieściopisarka w naszej części Europy." Paulina Wilk

"Nowa powieść Oksanen pokazuje, czym jest proza na najwyższym poziomie." „Sydsvenskan”

"Wybuchowy tekst z mrocznym sercem […]. Zarazem powieść historyczna, kryminał, dramat psychologiczny, romans i opowieść wojenna." „Le Monde”

"Wciągająca i nadzwyczajnie dobrze napisana powieść o mrocznych czasach […]. Fascynująca." „Svenska Dagbladet”

"Gęsta, intensywna proza wspaniałej Sofi Oksanen znajduje sobie miejsce gdzieś pomiędzy dokonaniami Quentina Tarantino i Lwa Tołstoja." „Klassekampen"

Kategoria: Powieść
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-8049-081-9
Rozmiar pliku: 790 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

1948

Zachodnia Estonia

Estońska Socjalistyczna Republika Radziecka, ZSRR

Poszliśmy jeszcze do Rozalii i złożyliśmy bukiecik polnych kwiatów na jej trawiastej mogile, chwilę staliśmy w milczeniu w świetle księżyca, rozdzieleni kwiatami. Nie chciałem, by Juudit odeszła, nie chciałem jej puścić, i dlatego musiałem powiedzieć to na głos, choć nie powinienem był tych słów wypowiadać:

– Już nigdy więcej się nie spotkamy.

Usłyszałem w nich zgrzyt piasku, oczy Juudit zaszły szkłem, takim samym, jakie często zamienia rozsądnego mężczyznę w pusty, wydrążony pień, zdany na łaskę żywiołów. I teraz zachybotał na falach, które wezbrały w kącikach jej oczu. Może chciałem też uśmierzyć własny ból i dlatego wybrałem tak szorstkie słowa, może chciałem być okrutny, żeby potem po drodze przeklinała mnie i moją zatwardziałość, a może pragnąłem jeszcze ostatniego świadectwa, że Juudit nie chce odchodzić – wciąż nie byłem pewny jej serca, choć tyle już razem przeszliśmy.

– Żałujesz, że wziąłeś mnie do siebie po tym wszystkim – wyszeptała Juudit.

Wzdrygnąłem się. Zmieszany jej przenikliwością, przeciągnąłem tylko dłonią po karku. Wieczorem zdążyła jeszcze mnie ostrzyc, za kołnierz dostały się włosy, które mnie teraz łaskotały.

– To nic, rozumiem – szepnęła po chwili.

Nie zaprzeczyłem, a mogłem. Nie wierzyłem jednak, że zdziałam w lesie więcej bez niej, choć była dla nas przecież dodatkowym balastem. Moi chłopcy dawali mi to do zrozumienia. Ale gdy usłyszałem, że uciekła z Tallinna na wieś do Armów, musiałem ją wziąć do lasu – tylko tam było bezpiecznie, Ruscy już się zbliżali. Armom do końca nie ufaliśmy. Wziąłem ją wtedy na ręce jak połamanego ptaka, było już z nią krucho, majaczyła przez wiele tygodni. Dopiero gdy nasz felczer zginął w potyczce, chłopcy pozwolili mi sprowadzić do naszego oddziału panią Vaik, żeby nam pomagała, nam i Juudit. I znów ją odratowałem, ale gdy wkroczy na otwierającą się przed nami drogę, nie będę mógł jej dłużej chronić. Chłopcy mieli jednak rację: kobiety i dzieci powinny siedzieć w domu, Juudit musi wrócić do miasta. Czuliśmy zaciskającą się pętlę, w lesie było coraz mniej bezpiecznie. Spojrzałem na nią kątem oka: wpatrywała się w drogę, którą za chwilę odejdzie, usta miała rozchylone i dyszała ciężko, próbując jeszcze zachwiać moją pewnością.

– Tak będzie najlepiej. Dla nas wszystkich. Wrócisz do swojego poprzedniego życia – rzekłem.

– Ono już nigdy nie będzie takie samo. Już nigdy nie ­będzie.1941

Północna Estonia

Estońska Socjalistyczna Republika Radziecka, ZSRR

Szum się nasilał; wiedziałem, co zaraz wyjedzie zza drzew. Spojrzałem na ręce: nie drżały. Za chwilę popędzę w stronę nadjeżdżającej kolumny i zapomnę o Edgarze i jego słabych nerwach. Kątem oka widziałem jego dygoczące dłonie na bryczesach i niepasujący do walki wyraz twarzy. Jeszcze nie tak dawno byliśmy w Finlandii na szkoleniu i tam pilnowałem Edgara jak w szkółce, ale tutaj musi już walczyć sam. Wypełnić zadanie. Zaraz. Teraz. Rzuciłem się przed siebie, granaty tłukły mnie po udach, wyszarpnąłem jeden z cholewy i już kręcił młynka w powietrzu. Fińska bluza wojskowa, którą Finowie dali mi na wyspie, była wciąż jak nowa, dodawała mi sił. Niedługo wszyscy synowie Estonii będą nosić tylko mundury i broń naszej estońskiej armii i żadnej innej: ani armii najeźdźców, ani sojuszników, tylko swojej własnej. Do tego dążyliśmy, do odzyskania kraju.

Słyszałem, że inni biegną za mną, że ziemia ugina się pod naporem butów, i jeszcze szybciej pędziłem w stronę warkoczących pojazdów. Czułem już w nozdrzach smród wrogiego potu, a w ustach smak żelaznej furii, w moich butach biegł już teraz ten drugi, tamten bezwzględny żołnierz, który w ostatniej walce wskoczył do rowu i ciskał granaty w sowiecki batalion likwidacyjny, kapsel, sznurek i rzut, kapsel, sznurek i rzut, to tamten obcy, kapsel, sznurek i rzut, i teraz tamten obcy zanurza się już coraz głębiej w warkot motorów. Wszystkie nasze kaemy celują w kolumnę. Aut jest więcej, niż się spodziewaliśmy, jest ich bez liku, bolszewików i fizylierów o estońskich rysach, bez liku pojazdów i bez liku kaemów. Ale my nie czujemy lęku, tylko oni, bo kipi w nas nienawiść i wylewa się na nich z taką furią, że wróg zamiera, opony autobusu mielą nagle w miejscu, nasza nienawiść zakleszcza go w chwili, gdy z luf naszych karabinów tryska żywy ogień – dopadamy do autobusu i wybijamy wszystkich do nogi.

Mięśnie ramion drżały od wystrzelonych kul, w nadgarstku czułem jeszcze ciężar rzuconego granatu, ale powoli docierało do mnie, że jest już po walce. Gdy nogi przywykły do bezruchu i łuski przestały siec gradem, zdałem sobie sprawę, że koniec walki nie oznacza ciszy. Dokoła podnosiły się teraz tamte inne dźwięki, masowy marsz robaków ryjących chciwie glebę pod trupami, pracowity szmer batalionów śmierci idących za zapachem świeżej krwi – i cuchnęło, cuchnęło odchodami i kwasem wymiocin. Wiatr rozwiewał już smród prochu i nagle poraziło mnie światło, gdy od krawędzi chmury oderwał się gorejący wóz i ruszył ku nam po wszystkich zabitych – po naszych, po istriebitielnych, po Ruskich, po Estończyków. Zmrużyłem oczy. W uszach mi dzwoniło. Ludzie dyszeli, wycierali czoła, chwiali się niczym drzewa. Chciałem spojrzeć w niebo, lepiej obejrzeć ten złoty wóz, ale nie dane mi było dłużej stać i podpierać bok rozstrzelanego autobusu. Najżwawsi uwijali się już jak na wiejskim targu: trzeba było zabrać zabitym broń, pasy i torby z nabojami, nic więcej. Brodziliśmy przez zwały zmasakrowanych ciał i podrygujących kończyn. Podnios­łem właśnie pas z nabojami, kiedy poczułem, że coś przy ziemi łapie mnie za kostkę. I zaskakująco mocno przyciąga ku sobie, ku chrypiącym jakieś słowa ustom. Kolana ugięły się pode mną, nim zdążyłem wycelować, i upadłem obok konającego równie bezwładnie, jak przed chwilą on sam; byłem pewny, że to już mój koniec. On jednak nie patrzył na mnie, a z trudem wydobywane słowa kierował do ukochanej; nie rozumiałem ich, mówił po rosyjsku, ale takim głosem chłopak może mówić tylko do narzeczonej. Wiedziałbym to, nawet gdybym nie zobaczył fotografii w jego brudnej dłoni i białej sukienki na umazanym krwią kartoniku; twarz dziewczyny zasłaniał palec. Brutalnie wyswobodziłem nogę z uchwytu i życie zgasło w oczach, w których jeszcze przed chwilą dostrzegłem siebie. Musiałem wstać, nie było czasu do stracenia.

Ledwo zebraliśmy broń, w oddali zaczął narastać nowy warkot i sierżant Allik dał rozkaz odwrotu. Zakładaliśmy, że istriebitielnyj zaczeka na posiłki, zanim przystąpi do kontrataku, albo podejmie próbę odszukania naszego obozu, ale było jasne, że prędzej czy później ruszą za nami. Nasi kaemiści dotarli już do skraju lasu, gdy zobaczyłem znajomą postać: Mart ciągle skakał przy jakimś trupie. Zdążył już kolbą karabinu roztrzaskać mu czaszkę na miazgę, mózg wypłynął na ziemię, ale chłopak wciąż walił, walił bez opamiętania, jak gdyby chciał przerąbać trupa na pół. Podbiegłem do niego i uderzyłem mocno z otwartej dłoni, wyrwałem mu karabin. Nie poznał mnie, szamotał się i wrzeszczał na niewidzialnego wroga, wymachiwał rękoma. Zdołałem go jednak opasać jakoś wyjętym ze spodni paskiem i zawlec do punktu zbornego, gdzie nasi chłopcy pospiesznie składali rzeczy do zabrania. Szepnąłem im, żeby mieli Marta na oku, pukając palcem w skroń, a felczer spojrzał szybko na dyszącego, spienionego chłopaka i skinął głową. Sierżant ­Allik popędzał żołnierzy, wyszarpnął komuś piersiówkę z rąk i wrzasnął, że Estończyk to nie Iwan, nie walczy po pijaku. Zacząłem rozglądać się za Edgarem, bałem się, że gdzieś prysnął, ale nie, zgarbiony kuzyn siedział na kamieniu z dłonią na ustach i spoconą twarzą. Złapałem go za ramię, a gdy zwolniłem uchwyt, poplamioną chusteczką zaczął ścierać z rękawa krwawy ślad po mojej dłoni.

– Ja nie mogę. Nie gniewaj się.

Pierś wezbrała mi od nagłego obrzydzenia, przed oczami przemknął mi obraz mojej matki, która ukrywała kawę i w tajemnicy gotowała ją Edgarowi i nikomu innemu. Otrząsnąłem się. Musiałem się skupić, zapomnieć o kawie, zapomnieć o Marcie i o tym, że utożsamiłem się z mężczyzną, którego zobaczyłem w jego oczach szaleńca, z tym samym obcym, który w moich butach pobiegł zabijać. Musiałem zapomnieć o wrogu, który złapał mnie za kostkę i w którego spojrzeniu rozpoznałem siebie, zapomnieć o tym, że nie dostrzegłem siebie w twarzy sierżanta Allika. Ani w twarzy felczera. W twarzach tych ludzi, którzy, jak przeczuwałem, dotrwają do samego końca. To była moja trzecia walka po powrocie z Finlandii, jeszcze żyłem i miałem na rękach krew nieprzyjaciela. Skąd zatem te nagłe wątpliwości? Dlaczego nie potrafiłem rozpoznać siebie w twarzach tych, o których wiedziałem, że zobaczą pokój na własne oczy?

– Zamierzasz szukać innych naszych czy zostać i walczyć z nimi? – spytał Edgar.

Spojrzałem na las. Dostaliśmy zadanie: nękać okupującą Estonię Armię Czerwoną i przekazywać naszym sojusznikom w Finlandii informacje o ruchach nieprzyjaciela. Doskonale pamiętałem, jak nam się podobały nasze fińskie mundury i jak wieczorem stawaliśmy w szeregu i intonowaliśmy słowa naszego hymnu, Saa vabaks Eesti meri, saa vabaks Eesti pind. Po przerzucie do Estonii moja komórka zdążyła jedynie przeciąć kilka linii telefonicznych, a wtedy nasza radiostacja przestała działać i uznaliśmy, że bardziej się przydamy ojczyźnie, walcząc w partyzantce, ramię w ramię z leśnymi braćmi. Sierżant Allik był odważnym dowódcą, jego chłopcy błyskawicznie parli do przodu.

– Uchodźcy mogą potrzebować obstawy – szepnął Edgar. Miał rację. Przedzierającej się przez lasy masie ludzkiej towarzyszyło wielu dobrych żołnierzy, pochód był jednak powolny, gdyż jedyna droga ucieczki z bolszewickiego kotła wiodła przez bagna. Walczyliśmy jak lwy, aby dać im trochę czasu, aby jak najdłużej zatrzymać wroga, nie wiedzieliśmy jednak, czy uchodźcy zdołają umknąć pościgowi. Edgar wyczuł moje wahanie.

– Nie wiadomo, co w domu. Od Rozalii też nie miałeś żadnych wiadomości – dodał.

Zanim zdążyłem sprawę rozważyć, skinąłem głową i szedłem zgłosić dowódcy, że dołączamy do uchodźców, choć Edgar zaproponował to zapewne wyłącznie dlatego, żeby uniknąć kolejnej walki i ocalić własną skórę. Kuzyn znał moją słabość. Każdy zostawił w domu dziewczynę, narzeczoną lub żonę, ale tylko ja byłem gotów dla kobiety wycofać się z walki. Przekonywałem się jednak w duchu, że wybrałem rozwiązanie i honorowe, i nawet rozsądne.

Kapitan przyklasnął naszemu pomysłowi odłączenia się od jego oddziału. Mimo to dziwnie opadłem z sił. Może dlatego, że wciąż nie słyszałem na lewe ucho, a może dlatego, że po głowie ciągle mi się tłukły ostatnie słowa konającego Rosjanina do swojej narzeczonej. Miałem wrażenie, że to się w ogóle nie wydarzyło, a przecież nie zdołałem zmyć z siebie odoru śmierci, choć długo szorowałem ręce w leśnym strumieniu. Bruzdy na dłoniach – linia życia, serca i głowy – pozostały ciemnobrązowe, zaschnięta krew wżarła mi się głęboko w skórę, więc dalej szedłem ręka w rękę z zabitymi wrogami. Niekiedy przypominałem sobie, jak moje nogi pędziły do walki, jak palec bez wahania naciskał spust karabinu, a gdy wystrzelałem już wszystkie naboje, ręka chwyciła pistolet, potem kamień z ziemi, by na końcu rozbić głowę czerwonoarmisty o błotnik autobusu. Ale to nie byłem ja, to był tamten obcy.

Podczas potyczki zgubiłem kompas, a lasów nie znałem, lecz szliśmy przed siebie pewnie, jak gdybym wiedział, dokąd zmierzamy; nastrój mi się trochę poprawił, gdy znów usłyszałem śpiew ptaków. Edgar prędzej czy później spostrzeże chwiejny kurs naszego marszu, ale wiedziałem, że nic nie powie, bo z dala od uchodźców, za którymi gonił istriebitielnyj, było po prostu bezpieczniej. Nie musiałem nawet mówić tego na głos. Kuzyn kilkakrotnie próbował mnie namówić, żeby spokojnie przeczekać, dopóki nie przyjdą Niemcy, że to jedyne sensowne rozwiązanie, że na tym etapie nie warto przecież niepotrzebnie ryzykować. Nie słuchałem go jednak, tylko brnąłem dalej przed siebie: chciałem czym prędzej dotrzeć do Armów, żeby zaopiekować się Rozalią i jej rodziną, przy okazji sprawdziłbym też, co słychać u Simsonów, a gdyby walki ciągle jeszcze trwały, odszukałbym zaufany oddział partyzantów i przyłączył się do niego. Edgar wlókł się za mną, tak samo jak wtedy przez za­marzniętą Zatokę Fińską na szkolenie. Połyskująca w dali rozszczepionym światłem woda przeraziła go, twarz mu zbladła i widziałem, że najchętniej zawróciłby na brzeg. Gdy zamarzały nam narty, ociosywałem z lodu swoje i jego. A potem znów szliśmy gęsiego, ja z przodu, on z tyłu, tak samo jak dziś. I teraz znów chciałem go porządnie odstawić, wolałem słyszeć szum drzew niż jego sapanie tuż za plecami. Przed chwilą wyciągnąłem swój woreczek z tytoniem, dłonie mi drżały, nie chciałem, żeby Edgar to widział. W myślach wciąż wracałem do twarzy żołnierza, który złapał mnie za nogę, to ona mnie popędzała i choć plecak mi ciążył, biegłem coraz szybciej, chciałem zostawić tę twarz za sobą, twarz chłopaka, który najprawdopodobniej zginął od mojej kuli, jego narzeczona nigdy się nie dowie, że jej luby zginął właśnie tam i że ostatnie myśli kierował właśnie do niej – kocham cię. Były też inne powody, dla których dość chętnie zostawiłem oddział kapitana przed kolejną akcją – nasi szwabscy sojusznicy już wcześniej wzbudzili moje podejrzenia.

Wysłali nasz oddział na tyły armii sowieckiej, zaopatrując na drogę zaledwie w garstkę granatów, pistolet i zepsute radio. Nie dali nam nawet porządnej mapy Estonii. Wysłali nas na pewną śmierć, nie miałem co do tego żadnych wątp­liwości. Ale wykonywałem rozkazy i zachowałem swoje podejrzenia dla siebie. Jak gdyby te wszystkie wieki, kiedy bałtyccy baronowie obdzierali Estończyków ze skóry, niczego nas nie nauczyły.

Zanim zdecydowałem się na przejście do Finlandii, zamierzałem dołączyć do oddziałów Zielonego Kapitana, rozważałem nawet zorganizowanie jakiegoś zamachu. Zmieniłem plany, gdy zaproponowano mi udział w organizowanym przez Finów szkoleniu na wysepce Staffansö, a zamarznięte morze obiecywało łatwą przeprawę na drugą stronę zatoki. Uznałem to za zrządzenie opatrzności; szeregi leśnych braci zdążyły już przesiąknąć do cna bufonadą i beztroską, którymi nie wygra się żadnej wojny, nie przepędzi wroga na cztery wiatry, nie sprowadzi do kraju wywiezionych na Sybir, nie odzyska zagarniętych domów. Działalność Zielonego Kapitana wydała mi się nazbyt ryzykowna – facet nosił w kieszeni notes, w którym zapisywał wszystkie informacje o swoich ludziach, rozrysowywał dokładnie planowane akcje, szkicował przebieg leśnych tuneli. Moje podejrzenia potwierdziła później córka Marta. Dowiedziałem się od niej, że ludzie z istriebitielnego odnaleźli u jej matki zeszyt, gdzie w kolumnach sumiennie zapisano, kto i kiedy przynosił partyzantom prowiant: wszak Zielony Kapitan solennie przyrzekł, że po wojnie wynagrodzi ludziom cały poniesiony trud i koszty aprowizacji. I dom Marta zamienił się w dymiące pogorzelisko, on sam postradał rozum, a jego córka przedzierała się teraz przez las z resztą uchodźców. Część wymienionych w zeszycie partyzantów bolszewicy już dopadli i zabili.

Rozumiałem, że ci ludzie chcieli mieć po prostu czyste sumienie, gdy później, po odzyskaniu niepodległości, będzie się wracać do tych trudnych czasów; chcieli mieć dowody, dokumenty świadczące o tym, że działali wtedy zgodnie z prawem i dobrym obyczajem. A przecież właśnie w tych trudnych czasach nie mogliśmy sobie pozwolić na dobre obyczaje, postępowanie bolszewików dobitnie zaś wykazało, że nasza ojczyzna i nasze domy przeszły w ręce niecywilizowanych barbarzyńców. Nie krytykowałem jednak Kapitana głośno, bo był człowiekiem wykształconym i bohaterem wojny wyzwoleńczej, wiedział o wojnie więcej niż ja, a w jego słowach było wiele mądrości. Szkolił ludzi, uczył ich strzelać, telegrafować morsem i dbał o to, żeby najważniejszą w lesie sprawność – bieganie – ćwiczyć codziennie i we właściwym wymiarze. Gdyby nie ów zwyczaj prowadzenia sumiennych notatek, zostałbym prawdopodobnie przy Zielonym Kapitanie w Estonii. I jeszcze ten ich aparat fotograficzny. Byłem z nimi jakiś czas, gdy pewnego dnia zaczęli od rana ustawiać się do zdjęcia. Nieznany mi partyzant wymknął się z szeregów i poszedłem w jego ślady, mówiąc sobie, że po co mi to zdjęcie, w końcu i tak nie należę do ich oddziału. Chłopcy pozowali przed ziemianką, trzymając się za ramiona, z granatami za pasem, ktoś dla hecy wsadził sobie głowę w tubę patefonu. Na pierwszym planie ustawiono plecak pełen zabranych z kasy rajkomu komunistycznych banknotów, które następnego dnia Zielony Kapitan rozdawał garściami ludziom we wsi, bo wiedział, że tak czy owak to jego oskarżą o grabież. „Bierzcie, śmiało – mówił im – te sowieckie ruble zostały zarekwirowane i zwrócone ludowi”.

Kapitan był już legendą za życia, ale ja się do tego nie nadawałem, nie chciałem być bohaterem. Czy to słabość? Czy byłem choć trochę lepszy od Edgara?

Rozalia byłaby dumna ze zdjęć z chłopakami ze szkolenia na wyspie i z oddziału Zielonego Kapitana. Nie chciałem jednak powielać jego błędów i dlatego pociąłem na drobne kawałki także zdjęcie Rozalii, chociaż ciężko mi było się do tego zmusić. Jej spojrzenie dodawało mi otuchy w wielu trudnych chwilach i wiedziałem, że będę potrzebował tej fotografii, jeśli padnę na polu walki i życie zacznie ze mnie uchodzić, ale brakowało mi go już teraz, gdy zostawiwszy moich towarzyszy na polu walki, wędrowałem przez omszone skały, brakowało mi jej spojrzenia. Kuśtykający za mną Edgar nigdy nie nosił przy sobie niczego, co przypominałoby mu o żonie. Kiedy pojawił się w domku letniskowym Leonidy, gdzie się zaszyłem, czekając na sprzyjającą porę, aby wyruszyć do Finlandii, dał mi wyraźnie do zrozumienia, że o jego powrocie w rodzinne strony nie wolno mi nikomu pisnąć ani słowa. Ostrożność dezertera była zrozumiała, a o tym, że moja matka ma słabe nerwy, wiedzieli wszyscy. A przecież nie potrafiłem sobie wtedy nawet wyobrazić, bym mógł postąpić tak samo i nie dać mojej Rozalii nawet znaku życia. Słyszałem za plecami posapywanie Edgara i starałem się pojąć, dlaczego tak mu zależy na tym, by jego żona sądziła, że ciągle jest przymusowym czerwonoarmistą. Ja chciałem czym prędzej dotrzeć do domu Armów, do Rozalii, a Edgar nawet słowem nie wspomniał, że chciałby zobaczyć żonę. Podejrzewałem, że zamierza ją zostawić, że znalazł sobie gdzieś nową dziewczynę, może w Helsinkach. Gdy byliśmy na Staffansö, Edgar często sam wypuszczał się do miasta, miał tam jakieś swoje sprawy, podobno był stałym bywalcem restauracji w hotelu Klausa Kurkiego. Tym podejrzeniom przeczyło jednak to, że spojrzenie kuzyna nigdy nie było takie zamglone, jakie bywa po kobiecie, i że nie ciągnęło go do alkoholu tak bardzo jak nas, o czym świadczyła nieskazitelna świeżość jego oddechu po powrocie na wyspę. Kuzyn korzystał też z tych samych co wszyscy strojów sportowych, przekazanych nam przez Finów, choć kręcił nosem na materiał i krój. A w takich łachach nigdy by nie poderwał żadnej dziewczyny, nie zaimponowałby jej tymi marnymi dwudziestoma markami diety, które nam tam dawali, nie wpuściliby go za nie nawet do burdelu. Starczało nam ledwo na papierosy, skarpetki i artykuły pierwszej potrzeby.

Nasi na wyspie patrzyli na Edgara bykiem, uważali go za innego i już się bałem, że kuzyna skreślą i odeślą z powrotem do kraju. Raz kolba karabinu rozbiła mu łuk brwiowy i bladł potem na samą myśl o strzelaniu, więc musiałem wziąć go porządnie w obroty. Nie mogłem się nadziwić, jak taki palant zdołał przeżyć w armii bolszewików i jakim cudem tak się tam zaokrąglił, w końcu nie karmili ich tam słoniną i pszennym chlebem. Ale na Staffansö wreszcie stracił ten tłuszczyk, w Finlandii wszystko było na kartki.

Kuzynowi wiele uchodziło na sucho, bo zawsze był mocny w gębie. Gdy zaczęła do nas przyjeżdżać na wykłady fińska generalicja, Edgar obwołał się specjalistą od sowieckich stopni wojskowych, popisywał się płynną znajomością rosyjskiego, a w końcu próbował nawet robić naszym wykłady o spadochronach, choć sam w życiu nie wyskoczył z samolotu. Wieczorami dopieszczał nasze fałszywe dokumenty, które musiał nam przygotować na powrót do kraju, i szeptał mi, że dzięki temu szkoleniu stworzy w kraju idealną siatkę szpiegowską. Nie broniłem mu pytlować, wychowaliśmy się razem i w przeciwieństwie do reszty przywykłem już do jego fantazjowania. Oni jednak słuchali tych bajdurzeń z rozdziawionymi gębami – czasu wolnego mieliśmy akurat pod dostatkiem i chłopaki napatrzyły się wtedy na fińskie lotty za wszystkie czasy, ślepiły za nimi jak Adam za Ewą po zjedzeniu jabłka. Ja spędzałem te długie godziny na rozmyś­laniach o Rozalii i o wiosennym siewie. W czerwcu usłyszeliśmy o wywózkach. Wciąż nie miałem żadnych wieści od ojca, którego bolszewicy aresztowali rok wcześniej. Matka płakała wówczas, że głupi był, czego nie śpiewał Między­narodówki tak jak inni, czego nie zdjął czapki, czego tak gardłował przeciw komasacji gruntów i nacjonalizacji, ale ja wiedziałem, że ojciec nie mógł inaczej. No i zapłaciliśmy za to wysoką cenę: straciliśmy dom, stary Simson poszedł do więzienia, a jego syn do lasu. Bolszewicy postanowili go przykładnie ukarać, choć innych uspokajali, że ziemi odbierać nie będą, ale kto im tam wtedy wierzył.

Jednak Edgara los gospodarstwa kuzyna zupełnie nie wzruszał, mimo że to pieniędzmi Simsonów opłacano jego szkoły – te same szkoły, którymi kuzyn tak się potem przechwalał przed chłopakami na wyspie, tym swoim uniwersytetem w Tartu, a chętnych słuchaczy na Staffansö nie brakowało, prawie sami studenci, chłopskich synów było w naszej grupie niewielu. Wąski horyzont życiowych doświadczeń tych pięknoduchów uwidaczniał się w ich stosunku do nas – Edgar i inni studenci drwili ze wszystkich, których uważali za prostaków. W ich ustach słowo „niewykształcony” brzmiało jak obelga, ich miarą człowieczeństwa była liczba zaliczonych klas szkoły powszechnej. Słysząc ich rojenia o tym, że gdy tylko ze Staffansö wyruszą w świat estońscy superszpiedzy, dni sowieckiej armii będą policzo­ne, miałem niekiedy wrażenie, że chłopcy za dużo się naczytali angielskich powieści szpiegowskich. Edgar był pierwszym apostołem tej ewangelii. Część jego uczniów miałem za żądnych przygód smarkaczy, ale na szczęście tchórzy w naszej grupie nie było i to mnie trochę pocieszało, oddalało zwątpienie w efekt całego szkolenia. Podstawy opanowaliśmy, przeszliśmy kurs radiotelegrafii, ćwiczyliśmy morsa i jeśli Edgar kiepsko sobie radził z broną, to jego jedwabiste paluszki wydawały się wręcz stworzone do nadawania i kuzyn wyciągał nawet sto znaków na minutę. Moje graby lepiej pasowały do rękojeści pługa. Niemniej w kwestii najważniejszych rozstrzygnięć naszej polityki i jej angielskiej orientacji byliśmy zgodni.

Miałem inne plany: zamiast fotografii Rozalii w kieszeni na piersi trzymałem zabrane jeszcze z wyspy luźne kartki papieru z dziurkami do wpinania, bo noszenie przy sobie całej dokumentacji było zdecydowanie zbyt ryzykowne. Kupiłem też sobie oprawny w ceratę notes z przeznaczeniem na dziennik. Zamierzałem dokumentować bolszewickie zniszczenia. Uznałem, że takie świadectwa będą potrzebne, kiedy już nastanie pokój. Przekażę je wtedy ludziom o lepszym piórze niż moje, a oni napiszą na tej podstawie historię naszej wojny wyzwoleńczej. Świadomość powagi tej misji dodawała mi sił, gdy ogarniały mnie wątpliwości, czy nie porzuciłem aby swoich poprzednich, bardziej ambitnych planów z czystego tchórzostwa, albo gdy wybierałem wariant bez bezpośredniej walki. Wykonywałem jednak ważne zadanie i ojciec byłby ze mnie dumny. Nie zamierzałem zapisywać w notesie niczego, co mogłoby kogokolwiek narazić na niebezpieczeństwo lub pozwoliłoby kiedyś zidentyfikować mnie. Postanowiłem nie zapisywać nazwisk i w miarę możliwości unikać też podawania nazw miejscowych. Zdobędę jeszcze aparat, ale nie do robienia pamiątkowych zdjęć partyzanckich. Wróg czyha wszędzie. Oczy agentów świecą kupionym złotem. Nasze czernią mogiły.1941

Zachodnia Estonia

Komisariat Generalny Estonia,

Komisariat Rzeszy Wschód

Tydzień przedzieraliśmy się przez obszary dotknięte walkami, obchodziliśmy rojące się od robactwa końskie truchła i rozdęte od gazów trupy, omijaliśmy szerokim łukiem wysadzone mosty i staraliśmy się orientować po pomrukach sowieckich bombowców. W końcu lasy zaczęły wyglądać znajomo, wydały mi się zdrowsze dzięki wreszcie ukojonej tęsknocie za domem, i odnaleźliśmy drogę do naszej dawnej łączniczki. Zostawiłem przemarzniętego Edgara na skraju lasu i ruszyłem ostrożnie ku jej domostwu, ale pies wyczuł swoich z daleka i przybiegł do nas. Dyszał spokojnie, uznałem więc, że nie ma żadnego niebezpieczeństwa, i dałem się zaprowadzić psu pod okno domu. Zapukałem w ustalony sposób. Łączniczka od razu otworzyła drzwi, uśmiechnęła się szeroko na mój widok i przekazała nowiny: ciągle się cofają, front wschodni się łamie, Finowie i Niemcy gonią Ruska za Ładogę, Sowieci wylewają paliwo i podpalają lasy, ale płonące drzewa nie są w stanie zatrzymać pochodu armii fińsko-niemieckiej! Zza pleców dziewczyny wyłonili się bracia Andrussonowie i podeszli do drzwi. Krzyknąłem na Edgara, że jest czysto, więc zaraz przytruchtał do zagrody.

Reszta tekstu dostępna w regularniej sprzedaży.WYDAWNICTWO CZARNE sp. z o.o.

www.czarne.com.pl

Sekretariat: ul. Kołłątaja 14, III p., 38-300 Gorlice

tel. +48 18 353 58 93, fax +48 18 352 04 75

[email protected], [email protected],

[email protected], [email protected],

[email protected]

Redakcja: Wołowiec 11, 38-307 Sękowa

[email protected]

Sekretarz redakcji: [email protected]

Dział promocji: ul. Marszałkowska 43/1, 00-648 Warszawa

tel./fax +48 22 621 10 48

[email protected], [email protected],

[email protected], [email protected]

Dział marketingu: [email protected]

Dział sprzedaży: [email protected],

[email protected], [email protected]

Audiobooki i e-booki: [email protected]

Skład: d2d.pl

ul. Sienkiewicza 9/14, 30-033 Kraków

tel. +48 12 432 08 52, [email protected]

Wołowiec 2015

Wydanie I
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: