Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Gniew - fragment promocyjny - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
1 października 2014
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Gniew - fragment promocyjny - ebook

Po „Uwikłaniu" i „Ziarnie prawdy" zapowiadamy „Gniew", długo oczekiwany finał kryminalnej trylogii z prokuratorem Teodorem Szackim!

„Gniew" to pożegnanie z Szackim, jednym z najbardziej znanych bohaterów kryminalnych w Polsce, dostrzeżonym i docenionym na świecie. Co potwierdzają recenzje i wyróżnienia dla kolejnych wydań książek Zygmunta Miłoszewskiego za granicą.

Polski autor i jego arcypolski polski bohater zostali dostrzeżeni przez najważniejsze media europejskie i amerykańskie. Prestiżowy „Publisher’s Weekly” w recenzji „Uwikłania" napisał, że czytelnicy będą chcieli kontynuacji losów prokuratora Szackiego. I trochę żal, że autor – równie stanowczo jak swego czasu Artur Conan Doyle – obwieścił koniec przygód swojego bohatera!

„Wyobraźcie sobie dziecko, które musi się chować przed tymi, których kocha” – pierwsze zdanie nowej powieści Zygmunta Miłoszewskiego mogłoby być jej mottem. Tą najbardziej mroczną i duszną ze swoich powieści autor zamyka trylogię o prokuratorze Teodorze Szackim, który po kolejnej życiowej rewolucji przeprowadził się do Olsztyna, aby w najtrudniejszym w karierze śledztwie zmierzyć się z problemem przemocy domowej.

Cztery lata po wydarzeniach z „Ziarna prawdy", Szacki mieszka w Olsztynie, gdzie w końcu odnalazł swoje miejsce na ziemi. Paskudna jesienna pogoda i trudne relacje między nową partnerką i dorastającą córką zajmują go bardziej niż kolejne błahe śledztwa. Do czasu. 25 listopada 2013 prokurator Teodor Szacki zostaje wezwany do zrujnowanego bunkra koło poniemieckiego szpitala miejskiego. W czasie robót drogowych odnaleziono tam stary szkielet. Szacki bezrefleksyjnie „odfajkowuje Niemca”, jak się tutaj nazywa wojenne szczątki, i każe przekazać je uczelni medycznej, gdzie wiecznie brakuje eksponatów do celów dydaktycznych. Nie przypuszcza, że to, co wydawało się końcem rutynowej procedury, jest początkiem najtrudniejszej sprawy w jego prokuratorskiej karierze. Sprawy, która pozbawi go prawniczego dystansu, zmusi do wyborów ostatecznych i okaże się ostatnim dochodzeniem prokuratora Teodora Szackiego.

 

Prokuratorzy i policjanci nie lubią przemocy domowej. Wolą „prawdziwe” przestępstwa, jak morderstwa albo kradzieże. W których od początku wszystko jest jasne, a jedyny problem to ustalenie sprawcy. Panujący w czterech ścianach domowy terror określają pogardliwie mianem „rękówek” lub „znęt”. Nie lubią tych spraw, gdzie w sądzie jest słowo przeciwko słowu. Nie lubią ofiar przemocy z dnia na dzień odwołujących zeznania. Nie lubią małoletnich świadków. Tych wszystkich łez i histerii. Ofiary morderstw nie zawracają tak głowy. Prokurator Teodor Szacki nie różni się od swoich kolegów po fachu. Ale na przełomie listopada i grudnia 2013 roku zmieni nie tylko swoje poglądy, ale i całe swoje życie.

 

„Gniew" to kryminał, w którym tłem do zagadki kryminalnej jest ważny problem społeczny i wnikliwy (a dzięki ironicznemu stylowi Miłoszewskiego tyleż wnikliwy, co zgryźliwy) portret Polski, ukazany przez pryzmat kolejnego miasta w naszym kraju. W tym wypadku czerwonego od pruskiej cegły Olsztyna.

Trzymając się zasad gatunku, autor zmienia reguły gry z czytelnikiem i sprawia, że zamiast zastanawiać się, kto zabił, próbujemy zgadnąć, kto i dlaczego został zabity.

Kategoria: Kryminał
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-280-1655-2
Rozmiar pliku: 998 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Roz­dział 1

po­nie­działek, 25 li­sto­pa­da 2013

Między­na­ro­do­wy Dzień Eli­mi­na­cji Prze­mo­cy Wo­bec Ko­biet. Sta­ty­sty­ki mówią, że 60 proc. Po­laków zna co naj­mniej jedną ro­dzinę, gdzie ko­bie­ta jest ofiarą prze­mo­cy, a 45 proc. żyje lub żyło w ro­dzinie, w której doszło do prze­mo­cy. 19 proc. jest zda­nia, że nie ist­nie­je coś ta­kie­go jak gwałt w małżeństwie, a 11 proc., że ude­rze­nie żony lub part­ner­ki to nie prze­moc. Na­ukow­cy udo­wad­niają na my­szach, że można całko­wi­cie wy­eli­mi­no­wać męski chro­mo­som Y bez szko­dy dla zdol­ności pro­kre­acyj­nych. Sek­smi­sja sta­je się właśnie na­uko­wo możliwa. Świat żyje sprawą Ukra­iny, której władze osta­tecz­nie oświad­czyły, że nie pod­piszą umo­wy sto­wa­rzy­sze­nio­wej z Unią. W Ki­jo­wie 100 000 osób wy­cho­dzi na uli­ce. Pen­do­li­no w cza­sie testów bije w Pol­sce ko­le­jo­wy re­kord prędkości: 293 km/h. Kraków, trze­cie naj­bar­dziej za­nie­czysz­czo­ne mia­sto Eu­ro­py, za­ka­zu­je pa­le­nia węglem. Miesz­kańcy Olsz­ty­na wy­po­wia­dają się, co im jest w mieście naj­bar­dziej po­trzeb­ne: ścieżki ro­we­ro­we, hala spor­to­wa i ważny fe­sti­wal. I nowe dro­gi, żeby po­ko­nać za­razę korków. Za­dzi­wia ni­skie po­par­cie dla sie­ci tram­wa­jo­wej, fla­go­wej miej­skiej in­we­sty­cji. Wice­pre­zy­dent tłuma­czy: „Wy­da­je mi się, że wie­lu lu­dzi daw­no nie jeździło no­wo­cze­snym tram­wa­jem”. Trwa war­mińska je­sień, jest sza­ro i brzyd­ko, bez względu na wska­za­nia ter­mo­me­tru wszy­scy czują tyl­ko to, że jest cho­ler­nie zim­no. W po­wie­trzu wisi mgła, a na uli­cy za­ma­rza mżawka.

1

Pro­ku­ra­tor Teo­dor Szac­ki nie uważał, że kto­kol­wiek zasługu­je na śmierć. Nig­dy. Nikt, nie­za­leżnie od oko­licz­ności, nie po­wi­nien ni­ko­mu od­bie­rać życia, ani wbrew pra­wu, ani zgod­nie z jego li­terą. Wie­rzył w to głęboko od za­wsze i te­raz, stojąc na światłach na skrzyżowa­niu Żołnie­rskiej i Dwor­co­wej, po raz pierw­szy po­czuł, jak jego do­gmat się chwie­je.

Z jed­nej stro­ny blo­ki, z dru­giej szpi­tal, vis-à-vis szpi­tala ja­kieś pa­wi­lo­ny, na których ol­brzy­mi ba­ner re­kla­mu­je „kier­masz skór”. Przez chwilę Szac­ki za­sta­na­wiał się, czy tyl­ko w jego pro­ku­ra­tor­skiej głowie to brzmi dwu­znacz­nie. Ty­po­we skrzyżowa­nie w wo­jewódzkim mieście, dwie uli­ce prze­ci­nające się tyl­ko dla­te­go, że gdzieś muszą, nikt tu nie zwal­nia, żeby po­dzi­wiać wi­do­ki za oknem, lu­dzie prze­jeżdżali i tyle.

To zna­czy: nie prze­jeżdżali. Dojeżdżali, za­trzy­my­wa­li się i sta­li jak ba­ra­ny, cze­kając na zie­lo­ne światło. Przez ten czas sto­py wra­stały im w pedały, siwe bro­dy rosły i układały się na ko­la­nach w ster­ty, a na końcach palców po­ja­wiły się kro­gul­cze pa­znok­cie.

Kie­dy za­raz po prze­pro­wadz­ce prze­czy­tał w „Ga­ze­cie Olsz­tyńskiej”, że osob­nik zarządzający ru­chem w mieście nie wie­rzy w zie­loną falę, bo wte­dy lu­dzie się za bar­dzo rozpędzają, co stwa­rza za­grożenie w ru­chu dro­go­wym, pomyślał, że to na­wet śmiesz­ny żart. To nie był żart. Wkrótce do­wie­dział się, że w tym nie­wiel­kim ko­niec końców mieście, które na pie­chotę można przejść w pół go­dzi­ny i gdzie ko­mu­ni­ka­cja od­by­wa się sze­ro­ki­mi uli­ca­mi, wszy­scy bez prze­rwy stoją w kor­kach. I – tu trze­ba oddać urzędni­ko­wi spra­wie­dli­wość – co praw­da gro­ziła im apo­plek­sja, ale przy­najm­niej nie stwa­rzali za­grożenia dla in­nych uczest­ników ru­chu.

Na do­da­tek nie wie­rzo­no, aby miesz­kańcy Olsz­ty­na po­tra­fi­li nor­mal­nie skręcić w lewo, prze­pusz­czając naj­pierw jadące z na­prze­ciw­ka sa­mo­cho­dy. Dla­te­go w tro­sce o ich bez­pie­czeństwo na pra­wie każdym skrzyżowa­niu było to nie­do­zwo­lo­ne. Każda uli­ca tra­fiająca do skrzyżowa­nia do­sta­wała po ko­lei zie­lo­ne świat­ło dla sie­bie, pod­czas gdy resz­ta grzecz­nie stała i cze­kała.

Bar­dzo długo stała i cze­kała.

Dla­te­go Szac­ki głośno zaklął, kie­dy przy Dwor­co­wej dwieście metrów przed jego ci­tro­enem za­pa­liło się żółte. Nie było szans, żeby zdążył. Za­trzy­mał się, wrzu­cił luz i wes­tchnął ciężko.

Z nie­ba le­ciał jakiś war­miński szajs, ani deszcz, ani śnieg, ani grad. To coś za­ma­rzało, jak tyl­ko spadło na szybę, i na­wet naj­szyb­ciej la­tające wy­cie­racz­ki nie po­tra­fiły zwy­ciężyć ta­jem­ni­czej sub­stan­cji. Płyn do spry­ski­wa­cza tyl­ko się roz­ma­zy­wał, Szac­ki nie mógł uwie­rzyć, że żyje w miej­scu, gdzie ta­kie zja­wi­ska atmo­sfe­rycz­ne są możliwe.

Żałował, że Pol­ska nie ma za­mor­skich ko­lo­nii, zo­stałby pro­ku­ra­to­rem na ja­kiejś raj­skiej wy­spie i tam ścigał le­ci­we eme­ryt­ki za to, że nakłaniają kel­nerów i na­uczy­cie­li rum­by do pod­da­nia się in­nej czyn­ności sek­su­al­nej. Cho­ciaż je­dy­na pol­ska za­mor­ska ko­lo­nia byłaby za­pew­ne wyspą na mo­rzu Ba­rent­sa, gdzie eme­rytów nie ma, bo nikt nie dożywa czter­dziest­ki, a kel­nerzy trzy­mają wódkę w za­mrażarce, żeby nie za­marzła.

Dla roz­ryw­ki zaczął so­bie wy­obrażać, co zro­biłby z olsz­tyńskim inżynie­rem ru­chu. Na ile spo­sobów by go uka­rał, jaki ból zadał. To wte­dy właśnie jego do­gmat o nieuśmier­ca­niu zaczął trzesz­czeć, bo im bar­dziej wy­ra­fi­no­wa­ne tor­tu­ry Szac­ki wymyślał, tym większą czuł radość i sa­tys­fakcję.

Kil­ka lat temu pra­co­wał przez chwilę w San­do­mie­rzu. Tam­tej­sza ka­te­dra szczy­ciła się nie­co­dzien­nym wy­stro­jem ma­lar­skim. Było to dwa­naście ogrom­nych ba­ro­ko­wych płócien, po jed­nym na każdy mie­siąc roku. Te­ma­tem prze­wod­nim tego ka­len­da­rza była śmierć. Na każdy dzień roku przy­pa­dał co naj­mniej je­den po­zba­wio­ny życia męczen­nik i fak­tycz­nie jego śmierć była męczeńska. Nikt tam w łóżku nie umie­rał, nikt nie po­szedł na skróty. Wszel­kie tor­tu­ry przed­sta­wio­no tak re­ali­stycz­nie, że za­padły Szac­kie­mu w pamięć, i te­raz mógł so­bie wy­obrażać, jak na­ka­zu­je dzi­kim be­stiom, żeby roz­szar­pały pana inżynie­ra na strzępy. A to i tak byłoby dla nie­go wy­ba­wie­nie, bo drugą go­dzinę czte­ry woły ciągną czte­ry jego członki w czte­ry stro­ny świa­ta, jed­no­cześnie wbi­ja się w nie­go pal, a pod ple­ca­mi ska­zańca płonie ogni­sko.

Pa­trzył w roz­ma­za­ne za ob­lo­dzoną szybą czer­wo­ne światło i wi­dział płomie­nie.

I wi­dział płomie­nie. Ciągle wi­dział płomie­nie.

Prze­je­chałby na czer­wo­nym, gdy­by nie to, że jako pro­ku­ra­tor nie mógł nor­mal­nie do­stać man­da­tu, zapłacić i za­po­mnieć. Złapa­ny przez drogówkę, mu­siał się nie­ste­ty przy­znać do swo­jej pro­fe­sji, a po­li­cja mu­siała wysłać do przełożone­go in­for­mację o zda­rze­niu i po­pro­sić o uka­ra­nie pi­ra­ta w to­dze. Za­zwy­czaj kończyło się na upo­mnie­niu, ale zo­sta­wało w ak­tach, za­ba­gniało hi­sto­rię służby i w zależności od złośliwości przełożone­go mogło się odbić na pen­sji. A Szac­ki miał wrażenie, że w no­wej pra­cy i tak go nie ko­cha­li, wolał się nie podkładać.

W końcu ru­szył, prze­je­chał obok szpi­ta­la, minął bur­del, starą wieżę ciśnień i łagod­nym łukiem wje­chał – od­staw­szy swo­je na świat­łach – w ulicę Kościusz­ki. Tu­taj już było na czym oko za­wie­sić, przede wszyst­kim na budzącym re­spekt ogrom­nym Sądzie Ad­mi­ni­stra­cyj­nym, wy­bu­do­wa­nym nie­gdyś jako urząd re­jen­cji olsz­tyńskiej w Pru­sach Wschod­nich. Gmach był wspa­niały, ma­je­sta­tycz­ny, do­stoj­ny, pięcio­piętro­we mo­rze czer­wo­nej cegły na wy­mu­ro­wa­nym z ka­mien­nych ciosów par­te­rze. Gdy­by to od Szac­kie­go zależało, umieściłby w tym bu­dyn­ku wszyst­kie trzy olsz­tyńskie pro­ku­ra­tu­ry. Uważał, że to nie jest bez zna­cze­nia, czy świadków wpro­wa­dza się po sze­ro­kich scho­dach do ta­kie­go gma­chu, czy do bie­da bu­dy­necz­ku z lat sie­dem­dzie­siątych, gdzie mieścił się jego re­jon. Klien­ci po­win­ni wie­dzieć, że państwo to ma­je­stat i siła na ka­mien­nym fun­da­men­cie, a nie oszczędności, nie­doróbki, pro­wi­zor­ki, la­stry­ko i olej­na do wy­so­kości lam­pe­rii.

Pru­sa­cy wie­dzie­li, co robią. Uro­dził się w War­sza­wie i na początku iry­to­wała go aten­cja olsz­ty­nian dla bu­dow­ni­czych ich małej oj­czy­zny. Jemu Niem­cy ni­cze­go nie zbu­do­wa­li. Za­mie­ni­li sto­licę w kupę gruzów, dzięki cze­mu jego mia­sto stało się żałosną ka­ry­ka­turą me­tro­po­lii. Nig­dy ich nie ko­chał, ale trze­ba było oddać spra­wie­dli­wość: wszyst­ko, co w Olsz­ty­nie ładne, co nada­wało temu mia­stu cha­rak­ter, co spra­wiało, że było in­te­re­sujące nie­oczy­wistą urodą twar­dej i za­har­to­wa­nej ko­bie­ty z północy – wszyst­ko to zbu­do­wa­li Niem­cy. Cała resz­ta była w naj­lep­szym ra­zie obojętna, najczęściej jed­nak brzyd­ka. A w nie­licz­nych wy­pad­kach tak szpet­na, że sto­lica War­mii co i raz sta­wała się pośmie­wi­skiem Pol­ski ze względu na ar­chi­tek­to­nicz­ne kosz­mar­ki, ja­ki­mi ją upiększa­no z upo­rem god­nym lep­szej spra­wy.

Miał to gdzieś, ale gdy­by był sta­rym Niem­cem, od­by­wającym podróż sen­ty­men­talną do kra­iny dzie­ciństwa, chy­ba­by się popłakał.

Jadąc Kościusz­ki, prze­ciął Piłsud­skie­go, skręcił w Mic­kie­wi­cza, minął Ko­per­ni­ka i zna­lazł miej­sce do par­ko­wa­nia przy Dąbrow­szczaków. Wy­sia­dając, pomyślał zgryźli­wie, że jak w każdym mieś­cie na Zie­miach Od­zy­ska­nych uli­com nada­no bar­dzo na­ro­do­we na­zwy, zna­leźć gdzieś tu­taj skrzyżowa­nie Szew­skiej z Ko­tlarską było nie­możliwością.

Li­ceum, do którego zmie­rzał, nosiło imię, jakżeby in­a­czej, Ada­ma Mic­kie­wi­cza. Ale pierw­sze rocz­ni­ki ra­czej nie uczyły się tu­taj o pol­skim wiesz­czu na­ro­do­wym. Po­now­nie pomyślał, że miej­sce ma zna­cze­nie, patrząc na po­nu­re dzie­więtna­sto­wiecz­ne gma­szy­sko z czer­wo­nej cegły. Byłaby to zwy­czaj­na, duża po­nie­miec­ka szkoła, gdy­by nie neo­go­tyc­kie ele­men­ty wy­stro­ju – ostre szczy­ty, ocu­lu­sy i ogrom­ne okna w cen­tral­nej części bu­dyn­ku. Do­da­wało to gma­cho­wi su­ro­we­go, kościel­ne­go cha­rak­te­ru, wy­obraźnia pod­su­wała sce­ne­rię hor­ro­ru o eks­pe­ry­men­cie dy­dak­tycz­nym, w którym wszyst­ko poszło nie tak. Sio­stry za­kon­ne z zaciśniętymi usta­mi, dzie­ci siedzące w iden­tycz­nych mun­dur­kach, wszy­scy udają, że nie słyszą zwierzęcych wrzasków ko­le­gi, który po raz trze­ci zgłosił nie­przy­go­to­wa­nie. Nikt go nie bije, nie. Po pro­stu musi spędzić jedną go­dzinę lek­cyjną sam w małym po­ko­ju na pod­da­szu. Nic się tam ni­ko­mu jesz­cze nie stało. Ale też nikt nie wrócił stamtąd taki sam. Sio­stry na­zy­wają to „ko­re­pe­ty­cja­mi”.

– Pro­ku­ra­tor Szac­ki?

Przez chwilę pa­trzył nie­przy­tom­nie na stojącą przed nim w drzwiach do szkoły ko­bietę.

Skinął głową i uścisnął wyciągniętą rękę.

Na­uczy­ciel­ka po­pro­wa­dziła go przez szkol­ne ko­ry­ta­rze. Wnętrze nie wyróżniało się ni­czym szczególnym poza tym, że nie­które ele­men­ty – zwieńczo­ne łagod­ny­mi łuka­mi otwo­ry drzwio­we, gru­be mury, drew­nia­ne drzwi po­dzie­lo­ne w cha­rak­te­ry­stycz­ny sposób na kwa­dra­ty i pro­stokąty – przy­po­mi­nały mu wa­ka­cje z ro­dzi­ca­mi, które spędzał nad mo­rzem w po­nie­miec­kim domu nie­opo­dal Ko­sza­li­na. Pew­nie czuć by tu było ten sam za­pach sta­rych ce­gla­nych murów, gdy­by nie łaskocząca w no­sie mie­szan­ka na­sto­let­nich hor­monów, dez­odo­rantów i pa­sty do podłogi.

Nie zdążył się za­sta­no­wić, czy tęskni za li­ce­al­ny­mi cza­sa­mi i czy chciałby zno­wu prze­cho­dzić piekło młodości, kie­dy we­szli do auli, gdzie zgro­ma­dze­ni ucznio­wie okla­ska­mi na­gra­dza­li trzy ko­bie­ty w różnym wie­ku, które skończyły dys­kusję i stały uśmiech­nięte na pod­wyższe­niu.

– Ma pan przy­go­to­wa­ne krótkie przemówie­nie? – spy­tała szep­tem na­uczy­ciel­ka. – Młodzież bar­dzo na to li­czy.

Po­twier­dził, myśląc, że na­wet ko­deks kar­ny po­zwa­la kłamać we własnej spra­wie.

2

Tym­cza­sem w oko­li­cach Olsz­ty­na, nie bar­dzo bli­sko i nie bar­dzo da­le­ko, w nie­wyróżniającym się ni­czym domu przy uli­cy Równej zwy­czaj­na ko­bie­ta, tak zwy­czaj­na, że wręcz sta­ty­stycz­na, pogrąży­­ła się w nie­we­sołych myślach na własny te­mat. Właśnie doszła do wnio­sku, że była do bani już w mo­men­cie na­ro­dzin. Po­nie­waż wcześniej miała całe dzie­więć mie­sięcy, żeby od­da­lić się od per­fek­cyj­nej sie­bie. Tak to so­bie wy­obrażała, że może jesz­cze w chwi­li poczęcia wskazówka na jej ma­no­me­trze na bo­skiej ta­bli­cy stała pośrod­ku zie­lo­ne­go pola i na­gle drgnęła, zupełnie nie w tę stronę, co trze­ba. Nie na tyle, żeby była cho­ra, upośle­dzo­na czy głupia – nic z tych rze­czy. Po pro­stu wskazówka drgnęła i prze­sunęła się z zie­lo­ne­go na po­ma­rańczo­we. I kie­dy jej pierw­sza komórka – kto wie, może jesz­cze na­prawdę faj­na – po­dzie­liła się na dwie, to były to dwie pierw­sze części nie­do­sko­nałej jej. Po­tem już poszło z górki i w mo­men­cie na­ro­dzin składała się z tak ol­brzy­miej ilości par­szy­wych komórek, że szko­dy były nie­od­wra­cal­ne.

Li­sta nie­do­sko­nałości ciągnęła się w nie­skończo­ność i pa­ra­dok­sal­nie łatwiej było jej znieść te psy­chicz­ne, bo te wi­działa tyl­ko ona. Brak cier­pli­wości. Brak sys­te­ma­tycz­ności. Brak kon­cen­tra­cji. Brak em­pa­tii. Brak in­stynk­tu ma­cie­rzyńskie­go, ten chy­ba bolał ją naj­bar­dziej. Zna­jo­mym po­wta­rzała, że co ona po­ra­dzi, że tyl­ko własne dziec­ko znieść po­tra­fi, tyl­ko własne nie działa jej na ner­wy. Wszy­scy się śmia­li, ona też się śmiała, ale nie z tego, co po­wie­działa, tyl­ko z tego, że to gówno praw­da − własne dziec­ko naj­bar­dziej jej działało na ner­wy. Na­wet kie­dy nie miała lu­stra, to wy­star­czyło, że spoj­rzała na kwa­dra­to­we­go ba­cho­ra z małymi oczka­mi, żeby zo­ba­czyła sie­bie, wszyst­kie swo­je spar­szy­wiałe geny wy­pro­du­ko­wa­ne przez spar­szy­wiałe komórki.

No właśnie, małe oczka. Ciężko je ukryć. Włosy jesz­cze od bie­dy można po­ma­lo­wać i ułożyć, wąskie usta pod­kreślić, spi­cza­ste uszy za­kryć. Ale małe oczka? Nie było ta­kie­go ma­ki­jażu, który by za­mie­nił te scho­wa­ne głęboko w oczo­dołach ślip­ka w piękne mig­dałowe oczy. Ta­kie oczy, które by ją oca­liły, żeby mo­gli mówić: w su­mie nic spe­cjal­ne­go, ale te oczy, no na­prawdę z przo­du stała, jak Bo­zia dawała. Cóż, nie stała z przo­du.

Oczu nie dało się ukryć, fi­gu­ry też nie, na fi­gurę na­wet ciem­nych oku­larów się nie założy. Fi­gu­ra bolała ją naj­bar­dziej. Nic jej nie wyróżniało. Jak­by była bar­dzo szczupła – to ta­kie mają swo­ich fanów. Bar­dzo ob­fi­ta – też. Z ogrom­ny­mi pier­sia­mi – le­gion by się za nią oglądał. A on mógłby mówić: ech, te moje cyce, cyce moje ko­cha­ne. Ale nie, ona była kwa­dra­to­wa, pro­stokątna ra­czej. Bez bio­der i bez ta­lii, z no­ga­mi jak chłopska baba, co to można na nich stać cały dzień. Niby nie była płaska, ale chwy­cić też nie było za co, oty­li fa­ce­ci cza­sa­mi mają ta­kie cyc­ki. I te ra­mio­na, jak­by cały czas nosiła bluzkę z po­dusz­ka­mi, w la­tach dzie­więćdzie­siątych ta­kie były mod­ne.

Próbowała właśnie do­brać długą spódnicę i swe­ter, żeby jakoś tak wyszło, że ma talię i bio­dra. Bar­dzo jej zależało dziś, żeby wyglądać ład­niej niż zwy­kle. Żeby coś mieć spe­cjal­nie dla nie­go, żeby wie­dział, że to nie była pomyłka.

Z sa­lo­nu do­biegło za­wo­dze­nie. Jakżeby in­a­czej, prze­cież już kwa­drans się nim nie zaj­mu­je, jak­by umiał, toby pew­nie na nie­bieską linię za­dzwo­nił. Rzu­ciła swe­te­rek na półkę pod lu­strem i po­biegła do dziec­ka. Mały klęczał przy ka­na­pie z głową scho­waną w po­dusz­ki i płakał.

– Co się stało?

– Nie ce.

– Cze­go nie chcesz?

– Nie. – Po­ka­zał na te­le­wi­zor.

– Nie chcesz tej baj­ki?

– Nie.

– Chcesz inną bajkę?

– Nie.

– Boba?

– Nie.

– Fran­kli­na?

– Nie, nie, nie!

Już się śmiał, uznał, że to świet­na za­ba­wa. A łzy mu jesz­cze nie wyschły na po­licz­kach. Po­dob­no dzie­ci tak mają, po­tra­fią w ułamku se­kun­dy za­po­mnieć złe emo­cje. Nie wie­działa, jaki hor­mon był za to odpowie­dzialny, ale po­win­ni go wy­odrębnić i sprze­da­wać w ta­blet­kach. Wia­dro by ta­kich kupiła.

– Zebrę?

– Nie.

– Nie­bie­skie­go mi­sia?

– Nie.

– Chu­ja pier­do­lo­ne­go w ga­la­re­cie? – Ton jej głosu nie zmie­nił się ani o tysięczną okta­wy.

– Nie. Cika.

Roześmiał się tak słodko, jak­by ro­zu­miał, o co jej cho­dzi. Po­tarła twarz dłońmi. Chuj w ga­la­re­cie, na­prawdę, cu­dow­na z niej mat­ka. W końcu włączyła co­kol­wiek, bo nie pamiętała, gdzie jest płyta z kre­ci­kiem, na szczęście aku­rat były re­kla­my, które działają na dwu­lat­ka jak strzał he­ro­iny. Mały za­stygł z półotwar­ty­mi usta­mi, a ona spoj­rzała na ze­ga­rek i poszła wrzu­cić naleśniki z se­rem do mi­kro­fa­li.

Nie wie, co się dzie­je z tym cza­sem, go­dzinę temu już po­wi­nien zjeść obiad. I w ogóle po­win­na coś zro­bić. Sie­dzi cały dzień w chałupie, a jak on wróci, to ma do za­ofe­ro­wa­nia naleśniki sprzed dwóch dni z mi­kro­fa­li. Na­wet jak do tego zro­bi bitą śmie­tanę i roz­mro­zi ma­li­ny, to ciągle będą to naleśniki sprzed dwóch dni.

Co po­wie? Prze­pra­szam, naj­droższy, cały dzień usiłowałam do­brać ta­kie ubra­nia, żebyś nie po­znał, że two­ja żona nie ma ta­lii.

Po­czuła, jak w gar­dle pa­ni­ka rośnie jej jak trze­ci mig­dał. Z tru­dem przełknęła ślinę. Cze­mu cze­goś nie zro­bi? Cze­mu jest taka nic nie­war­ta? Taka – on na­prawdę po­tra­fi ująć to w słowa – roz­memłana. Dokład­nie tak, roz­memłana, każda sy­la­ba w tym słowie brzmi jak po­li­czek: roz-mem-ła-na. Pierw­szy siar­czy­sty, z za­sko­cze­nia, ostat­ni mla­skający, taki bez prze­ko­na­nia.

Dla­cze­go cze­goś nie zro­bi? Ma cu­dow­ne­go syn­ka, cu­dow­ne­go męża, dom pod la­sem, nie musi pra­co­wać, tyl­ko służby jej do pełni szczęścia bra­ku­je. Weź się w garść, ko­bie­to. Weź małego, po­jedź do Li­dla i zrób jakąś ko­lację porządną. Dokład­nie tak!

Wyjęła z mi­kro­fa­li naleśnika, wrzu­ciła syna do pla­sti­ko­we­go fo­te­li­ka do kar­mie­nia, na­tych­miast się rozpłakał, nie lubił, kie­dy coś robić gwałtow­nie. Pocałowała go w czoło i usta­wiła fo­te­lik przo­dem do te­le­wi­zo­ra, nie miała cza­su na pra­widłowe wy­cho­wa­nie, jeśli miała zdążyć ze wszyst­kim. Po­kroiła naleśnika na kawałki i po­le­ciała do lu­stra, z pięć mi­nut będzie jadł, przez ten czas ona się ubie­rze i pod­ma­lu­je trochę.

– Nie ce! – do­le­ciało z ja­dal­ni.

– Chcesz, chcesz, pysz­ny naleśni­czek, jedz sam, jak duży chłopiec, pójdzie­my na spa­cer za chwilę.

Robiła w głowie listę za­kupów. Pro­sto, efek­tow­nie i szyb­ko. Wołowi­na z pa­tel­ni gril­lo­wej, sos ze śmie­ta­ny i sera pleśnio­we­go. Do tego purée. Tak na­prawdę ziem­nia­ki z wody i blen­de­ra, a można ład­nie ułożyć, jak w knaj­pie wygląda. U każdego na ta­le­rzu zro­bi z tego purée ini­cjał imie­nia. Mały też na pew­no chętnie zje, każdy fa­cet lubi ziem­nia­ki, pro­ste. Jakaś zie­le­ni­na, nie sałata z to­reb­ki, nie cier­pi tego. Zie­lo­ny gro­szek, zie­lo­ny gro­szek z ma­jo­ne­zem. Część grosz­ku zo­sta­wi, na tym purée jakiś wzo­rek zro­bi.

Już w bu­tach po­le­ciała do ja­dal­ni, jesz­cze za­brała kom­bi­ne­zon małego, żeby już nie latać.

To, co za­stała na miej­scu, ciężko opi­sać słowa­mi.

Jej sy­no­wi udało się wy­cisnąć twa­rożek z każdego kawałka naleśnika. A po­tem roz­sma­ro­wać po so­bie, po sto­le, po fo­te­li­ku, a co gor­sza, na pi­lo­cie. Wy­pa­sio­nym pi­lo­cie, gwiazd­ko­wym pre­zen­cie, który można było pro­gra­mo­wać i po­tem obsługi­wać te­le­wi­zor, de­ko­der cy­fry, dvd i wieżę. Czar­ny de­si­gner­ski przed­miot z do­ty­ko­wym ekra­nem te­raz wyglądał jak ule­pio­ny z twa­rożku. Mały ce­lo­wał nim w te­le­wi­zor.

– Cika.

Zakręciło jej się w głowie. Uklękła przy fo­te­li­ku, ko­la­no po­ślizg­nęło się na kawałku naleśnika.

– Posłuchaj mnie, syn­ku, bo mam ci coś ważnego do po­wie­dze­nia – zaczęła spo­koj­nie. – Je­steś pier­do­lo­nym, złośli­wym, złym ba­cho­rem. I cię nie­na­widzę. Nie­na­widzę cię tak moc­no, że mam ochotę urwać ci twój łysy łeb i po­sta­wić go na półce z plu­sza­ka­mi obok je­ba­ne­go, pod­dającego się Niem­com bez jed­ne­go wy­strzału, cwe­lo­wa­te­go kre­ci­ka. Ro­zu­miesz?

– Cika?

Pa­trzyła na nie­go długą chwilę i w końcu par­sknęła śmie­chem. Zro­zu­miał, nie ma co. Pod­niosła go i przy­tu­liła, myśląc o tym, że jej spe­cjal­ny swe­ter od „pro­jek­tu ta­lia” na­da­je się tyl­ko do pra­nia. Trud­no.

3

Ostat­nio czuł się tak w po­cze­kal­ni u uro­lo­ga. Z jed­nej stro­ny prze­możne pra­gnie­nie uciecz­ki, po­wra­cające fa­la­mi, za każdym ra­zem moc­niej­sze. Pod­szep­tujące, że wy­star­czy wstać i wyjść, nic się nie sta­nie. Czter­dzieści czte­ry lata to jesz­cze nie sie­dem­dzie­siątka, bez prze­sa­dy, może wrócić za pół roku. Z dru­giej po­czu­cie obo­wiązku i od­po­wie­dzial­ności, jest po czter­dzie­st­ce i le­piej dać so­bie te­raz wsa­dzić pa­lec w tyłek, niż po­tem tra­fić na stół. Ope­ra­cyj­ny w naj­lep­szym wy­pad­ku.

Zo­stał, ale de­cy­zja kosz­to­wała go wie­le, mniej więcej tyle, co te­raz. Nie chciał tu być, nie­na­wi­dził ta­kich im­prez, miej­sce pro­ku­ra­tu­ra jest w ga­bi­ne­cie, na sali sądo­wej albo na miej­scu zbrod­ni. Każda inna działalność mar­no­tra­wi pie­niądze po­dat­ni­ka, który płacił im pen­sje za sta­nie na straży porządku praw­ne­go. Nie za prze­ci­na­nie wstęg, by­wa­nie i lan­so­wa­nie się przed młodzieżą li­ce­alną. Ale ktoś uznał, że trze­ba ocie­plić wi­ze­ru­nek pro­ku­ra­tu­ry, i prośba z olsz­tyńskie­go li­ceum o wręcze­nie na­gro­dy za pracę o prze­ciw­działaniu prze­mo­cy nie zo­stała uprzej­mie od­rzu­co­na.

Zo­stała en­tu­zja­stycz­nie przyjęta, a on wy­ty­po­wa­ny na przed­sta­wi­cie­la urzędu. Nie zdążył za­pro­te­sto­wać, kie­dy sze­fo­wa uprze­dziła jego py­ta­nie, mówiąc: „Wiesz, dla­cze­go wysyłam do nor­mal­nych lu­dzi ta­kie­go zrzędli­we­go, so­cjo­pa­tycz­ne­go i wku­rzającego mi­zan­tro­pa jak ty?”. Od razu uprze­dziła też jego od­po­wiedź: „Bo jako je­dy­ny wyglądasz na pro­ku­ra­to­ra”.

O prze­ma­wia­niu nie wspo­mniała.

– Dzięku­je­my wam za wszyst­kie pra­ce – na­uczy­ciel­ka, która go przy­wi­tała, prze­ma­wiała do młodzieży z bel­ferską ru­tyną – i za wysiłek, który w nie włożyliście. Po­dzi­wiam wa­sze za­an­gażowa­nie i al­tru­izm, po­nie­waż nie wierzę złośli­wym plot­kom, ja­ko­by wie­lu z was zro­biło to tyl­ko po to, aby wyżebrać lepszą ocenę z za­cho­wa­nia.

Wy­buch śmie­chu.

– Mam na­dzieję, że moja kla­sa po­in­for­mo­wała was wszy­stkich, że przy tej oce­nie li­czy się trzy­let­ni całokształt, a nie jed­no­ra­zo­we zry­wy.

Te­atral­ny jęk za­wo­du.

Szac­ki ro­zej­rzał się po auli i po­czuł ukłucie no­stal­gii. Nie­ko­niecz­nie za cza­sa­mi, kie­dy był młody. Ra­czej za cza­sa­mi, kie­dy nie był zgorzk­niały. Uda­wał zgryźli­we­go cy­ni­ka od ogólnia­ka, ale wszy­scy ci, którzy go wte­dy zna­li, ro­zu­mie­li świet­nie, że to poza. Dziew­czy­ny usta­wiały się w ko­lej­ce do wrażli­we­go in­te­lek­tu­ali­sty, który ukrył się przed świa­tem w zbroi z dy­stan­su i cy­ni­zmu. Tak było w li­ceum, tak było na stu­diach. Na­wet na ase­su­rze i w pierw­szych la­tach pra­cy po­wszech­ne było prze­ko­na­nie, że pod togą, nie­ska­zi­tel­nym gar­ni­tu­rem i za ko­dek­sem kry­je się wrażliwy i do­bry człowiek. Sta­re dzie­je. Zmie­nił pracę raz, dru­gi, trze­ci, ze­sta­rzał się, osta­tecz­nie ro­zeszły się jego dro­gi z tymi, którzy zna­li go jako młode­go człowie­ka i młode­go pro­ku­ra­to­ra. Zo­sta­li ci, którzy nie mie­li pod­staw po­dej­rze­wać, że jego chłód i dy­stans kryją co­kol­wiek. A i on mu­siał ostat­nio przed sobą przy­znać, że prze­ga­pił mo­ment ostat­niej szan­sy, kie­dy zbro­ja prze­stała być ochron­nym ubra­niem, a stała się częścią Teo­do­ra Szac­kiego. Wcześniej mógł ją zdjąć i po­wie­sić na kołku, te­raz, ni­czym cy­borg z po­wieści s-f, umarłby, gdy­by za­bra­no mu sztucz­ne części.

Te­raz w auli po raz pierw­szy po­czuł, jak bar­dzo go jego włas­na kon­struk­cja uwie­ra. Że gdy­by mógł jesz­cze raz wy­brać, wy­brałby iden­tycz­nie, ale dałby so­bie spokój z wy­stu­dio­waną pozą.

– Ry­nek pra­cy jest trud­ny i mam wrażenie, że wie­lu z was za­punk­to­wało tymi pra­ca­mi, jeśli będzie­cie kie­dyś szu­kać za­trud­nie­nia w mi­ni­ster­stwie spraw wewnętrznych lub spra­wie­dli­wości…

– W Szczyt­nie! – krzyknął ktoś z sali.

Wy­buch śmie­chu.

– Ty to, Mu­niek, w Bar­cze­wie ra­czej!

Dzi­ka wesołość.

– Mam za­szczyt po­wi­tać człowie­ka, dla którego spra­wie­dli­wość to zawód, ale też, mam na­dzieję, powołanie. Pan pro­ku­ra­tor Teo­dor Szac­ki.

Wstał.

Nie­mra­we bra­wa. Ja­sne, kto by okla­ski­wał pro­ku­ra­to­ra. Przed­sta­wi­cie­la fa­chu, który zaj­mu­je się głównie włażeniem po­li­ty­kom w dupę albo wy­pusz­cza­niem złych przestępców złapa­nych przez dobrą po­licję lub par­to­le­niem postępowań lub aktów oskarżenia. Gdy­by znał swój zawód tyl­ko z mediów, cho­dziłby w wol­nych chwi­lach do sądu, żeby pluć pro­ku­ra­to­rom na togi.

Zapiął górny gu­zik ma­ry­nar­ki i pew­nym kro­kiem prze­szedł przez aulę do trzech schodków wiodących na pod­wyższe­nie. Nie sięgało mu na­wet ko­lan i mógłby na nie wejść jed­nym kro­kiem. Ale po pierw­sze nie miał ocho­ty pod­ska­ki­wać jak małpa, a po dru­gie chciał przede­fi­lo­wać przed wi­dow­nią, żeby zo­ba­czy­li, jak się pre­zen­tu­je ktoś, kto stoi na straży pra­wa.

Miał na so­bie, jak to sam na­zy­wał, „bon­dow­ski ze­staw”: bry­tyj­ska kla­sy­ka, która nig­dy go nie za­wiodła, kie­dy chciał zro­bić wrażenie. Gar­ni­tur w sza­rym ko­lo­rze nie­ba przed burzą, w pra­wie nie­wi­docz­ne ja­sne prążki, błękit­na ko­szu­la, wąski gra­fi­to­wy kra­wat w de­li­kat­ny deseń. Chu­s­tecz­ka w iden­tycz­nym ko­lo­rze, co ko­szu­la, wy­stająca na cen­ty­metr z kie­szon­ki ma­ry­nar­ki. Spin­ki i ze­ga­rek z ma­to­wej sta­li chi­rur­gicz­nej. W tym od­cie­niu, co jego gęste, ide­al­nie siwe włosy. Wyglądał jak osto­ja mocy i trwałości Rzecz­po­spo­li­tej.

Czuł na so­bie spoj­rze­nia dziewcząt, które do­pie­ro zdążyły prze­obra­zić się w ko­bie­ty − większość z nich właśnie od­kryła, że męski świat nie kończy się na blu­zach ich ko­legów, wy­gnie­cio­nych ma­ry­nar­kach ojców i pu­lo­wer­kach dziadków. Że ist­nie­je kla­sycz­na ele­gan­cja, która ozna­cza męską de­kla­rację spo­ko­ju i pew­ność sie­bie. Sposób na po­wie­dze­nie: moda mnie nie in­te­re­su­je. Ja byłem, je­stem i za­wsze będę mod­ny.

Kie­dy to wymyślił, jesz­cze na stu­diach, i zde­cy­do­wał się na bry­tyj­ski krój, bliższy jego ser­cu od włoskie­go i ame­ry­kańskie­go, przyjął za pew­nik, że nig­dy nie będzie go stać na asor­ty­ment z Sa­vil­le Row, a na­wet na pret-à-por­ter z wyższej półki. Mu­siał więc zna­leźć sposób na nad­wiślańskie gar­ni­tu­ry, które wyglądają jak od Hunt­sma­na albo An­der­so­na i Shep­par­da. I zna­lazł. To była chy­ba naj­pil­niej strzeżona ta­jem­ni­ca pro­ku­ra­to­ra Szac­kie­go.

Te­raz od­pro­wa­dzały go set­ki młodych par oczu, nie­do­wie­rzających, że ten gość, na którym ciu­chy leżą le­piej niż na Da­nie­lu Cra­igu, jest pra­cow­ni­kiem budżetówki. Świa­do­my ro­bio­ne­go przez sie­bie wrażenia, Szac­ki prze­szedł koło nud­ne­go aka­de­mic­kie­go ob­ra­zu, przed­sta­wiającego jakąś scenę z an­ty­ku, i stanął przed mi­kro­fo­nem.

Po­wi­nien po­wie­dzieć coś wesołego, miał wrażenie, że tego wszy­scy ocze­kują: młodzież, na­uczy­cie­le, chłopak z dre­da­mi fil­mu­jący uro­czy­stość do kro­ni­ki szkol­nej. Sze­fo­wa też by chciała zo­ba­czyć na youtu­bie, jak lek­ko i ze swadą re­pre­zen­tu­je urząd pro­ku­ra­tor­ski, w końcu praw­dzi­wy człowiek za­miast sztyw­nia­ka re­cy­tującego przed ka­me­ra­mi prze­pi­sy ko­dek­su. A i on chciałby się po­czuć przez chwilę jedną z osób na sali, przy­po­mnieć so­bie, że był kie­dyś na­wet nie młody − do tego nie tęsknił – ale świeży. In­a­czej: nie ze­psu­ty.

Szu­kał w głowie ja­kie­goś szkol­ne­go żartu na za­ga­je­nie, ale uznał, że nie może zastąpić jed­nej sty­li­za­cji drugą.

Ci­sza się przedłużała, po sali prze­biegł szmer, pew­nie kil­ka­dzie­siąt osób właśnie szepnęło do sąsia­da „ty, ale o co cho­dzi”. Na­uczy­ciel­ka zro­biła ruch, jak­by chciała wstać i ra­to­wać sy­tu­ację.

– Sta­ty­sty­ka jest prze­ciw­ko wam – po­wie­dział chłodno. Moc­ny głos, wyćwi­czo­ny w cza­sie se­tek roz­praw i mów końco­wych, za­grzmiał nad głowa­mi ze­bra­nych zbyt głośno, za­nim ktoś za­re­ago­wał i przykręcił po­ziom dźwięku. – W Pol­sce każdego roku popełnia­nych jest po­nad mi­lion przestępstw. Pół mi­liona osób ma przed­sta­wio­ne za­rzu­ty. Co ozna­cza, że w prze­ciągu swo­je­go życia część z was na pew­no popełni czyn za­bro­nio­ny. Naj­praw­do­po­dob­niej coś ukrad­nie­cie albo spo­wo­du­je­cie wy­pa­dek dro­go­wy. Może kogoś oszu­ka­cie lub po­bi­je­cie. Ktoś z was pew­nie kogoś za­mor­du­je. Oczy­wiście te­raz nie do­pusz­cza­cie do sie­bie ta­kiej myśli, ale większość mor­derców nie do­pusz­cza. Budzą się jako nor­mal­ni lu­dzie, myją zęby, robią so­bie śnia­da­nie. A po­tem coś się dzie­je, nie­for­tun­ny splot wy­da­rzeń, oko­licz­ności, emo­cji. I idą spać jako mor­dercy. Kogoś z was też to spo­tka.

Mówił spo­koj­nie, prze­ko­nująco, jak­by zwra­cał się do sądu.

– Ale sta­ty­sty­ka kłamie. – Szac­ki uśmiechnął się de­li­kat­nie, jak­by miał do­bre wia­do­mości. – Obej­mu­je tyl­ko zło ujaw­nio­ne. Tak na­prawdę przestępstw i krzywd jest znacz­nie więcej. Cza­sa­mi nig­dy nie wy­chodzą na jaw, po­nie­waż zbrod­nie do­sko­nałe do­ko­ny­wa­ne są co­dzien­nie. Cza­sa­mi są to rze­czy zbyt drob­ne, żeby po­szko­do­wa­ni chcie­li je zgłaszać. Najczęściej jed­nak zło ukry­te jest za podwójną kur­tyną stra­chu i wsty­du. To prze­moc w ro­dzi­nie. Szkol­ne prześla­do­wa­nia. Mob­bing w fir­mach. Gwałty. Mo­le­sto­wa­nie. Czar­na li­sta krzywd, których nie sposób po­li­czyć. Was to też spo­tka. Jed­na na pięć spośród siedzących tu dziew­czyn będzie ofiarą gwałtu lub próby gwałtu. Będzie­cie się znęcali psy­chicz­nie nad part­ne­ra­mi, będzie­cie kraść pie­niądze nie­dołężnym ro­dzi­com. Dzie­ci będą kuliły się w łóżkach, słysząc wa­sze kro­ki na ko­ry­ta­rzu. Cza­sa­mi wy­ko­rzy­sta­cie żonę, bo uzna­cie, że to wa­sze święte pra­wo. Albo będzie­cie uda­wa­li, że krzy­ki bi­tych i gwałco­nych za ścianą was nie do­tyczą, że nie ma co się mie­szać w spra­wy in­nych.

Zro­bił pauzę.

– Nie znam wa­szych prac i nie wiem, w jaki sposób wy­obrażacie so­bie za­po­bie­ga­nie prze­mo­cy. Ja, jako pro­ku­ra­tor, znam tyl­ko je­den sposób.

Na­uczy­ciel­ka pa­trzyła błagal­nie na Szac­kie­go.

– Chce­cie za­po­bie­gać prze­mo­cy? Nie czyńcie zła.

Od­sunął się o krok od pul­pi­tu, dając znak, że skończył. Na­uczy­ciel­ka sko­rzy­stała z oka­zji, szyb­ko weszła na pod­wyższe­nie i wywołała uczen­nicę, która wy­grała kon­kurs. Wik­to­ria Sen­drow­ska, kla­sa IIE. Za esej Przy­spo­so­bie­nie do przeżycia w ro­dzi­nie.

Okla­ski.

Na po­dium wsko­czyła dziew­czy­na ni­czym nieróżniąca się od po­dob­nych jej klonów, które Szac­ki co­dzien­nie mijał na uli­cy, taki klon na­wet miesz­kał z nim pod jed­nym da­chem. Ani wy­so­ka, ani ni­ska, ani chu­da, ani gru­ba, ani brzyd­ka, ani piękna. Ładna, na ile ładne są wszyst­kie osiem­na­sto­lat­ki, u których de­fek­ty uro­dy by­wają co naj­wyżej słod­kie. Włosy ze­bra­ne z tyłu głowy, oku­la­ry. Biały, cien­ki golf na szkolną aka­de­mię. Je­dy­ne, co ją wyróżniało, to długa do zie­mi, lejąca się spódni­ca, czar­na jak wul­ka­nicz­na lawa.

Na­uczy­ciel­ka naj­pierw zro­biła ruch, jak­by chciała podać Sza­ckie­mu dy­plom do wręcze­nia, ale zmie­niła zda­nie, spoj­rzała na pro­ku­ra­to­ra z niechęcią i dała opra­wioną kartkę dziew­czy­nie. Wik­to­ria po­dziękowała jej i Szackie­mu, po czym wróciła na miej­sce.

Pro­ku­ra­tor uznał, że to do­bry mo­ment na znik­nięcie, ukłonił się i wy­mknął na ko­ry­tarz. Le­d­wie prze­biegł pod wiszącą nad drzwia­mi do auli sceną an­tyczną – na pierw­szym pla­nie stała za­du­ma­na i nieszczęśliwa ko­bie­ta, naj­pew­niej bo­ha­ter­ka tra­ge­dii – w kie­sze­ni za­wi­bro­wał mu te­le­fon.

Z fir­my. Sze­fo­wa.

O Zeu­sie, pomyślał, daj mi jakąś porządną sprawę.

– Już po lek­cjach?

– Aha.

– Prze­pra­szam, że ci za­wra­cam głowę, ale mógłbyś po­je­chać na Ma­riańską? To chwi­la, trze­ba od­faj­ko­wać Niem­ca.

– Niem­ca?

– Ja­kieś sta­re zwłoki zna­leźli przy oka­zji robót dro­go­wych.

Szac­ki spoj­rzał na szkol­ny su­fit i zaklął w myślach.

– Nie możesz wysłać Fal­ka?

– Pi­no­kio słucha w Bar­cze­wie. Poza tym wszy­scy są w sądzie albo w okręgo­wej na szko­le­niu. Wiesz prze­cież.

Mil­czał. Co to za sze­fo­wa, która się tłuma­czy.

– Ma­riańska to tam, gdzie pro­sek­to­rium?

– Tak. Zo­ba­czysz ra­diowóz na sa­mym dole, koło szpi­ta­la. Jak chcesz, możesz za­nieść te kości na drugą stronę Łyny, wte­dy to będzie spra­wa południa.

Nie sko­men­to­wał. Zarządza­nie po­przez ser­decz­ność, przy­ja­ciel­skość i dow­ci­pa­sy za­wsze działało mu na ner­wy. Wolał po pro­stu załatwić sprawę. W Olsz­ty­nie było wyjątko­wo źle, od razu prze­cho­dze­nie na „ty” i żar­ci­ki, a drzwi do ga­bi­ne­tu Ewy były za­wsze osten­ta­cyj­nie sze­ro­ko otwar­te i jej se­kre­tar­ka mu­siała cier­pieć na chro­nicz­ne prze­ziębie­nie.

– Po­jadę – od­parł i rozłączył się.

Włożył i zapiął płaszcz. Niby bli­sko za­par­ko­wał, ale ten lód spa­dający z nie­ba był jak bi­blij­na pla­ga.

– Pa­nie pro­ku­ra­to­rze?

Odwrócił się. Za nim stała Wik­to­ria Sen­drow­ska, uczen­ni­ca kla­sy IIE. Trzy­mała swój dy­plom jak tarczę. Mil­czała, nie wie­dział, czy ocze­ku­je gra­tu­la­cji, czy ja­kie­goś za­ga­je­nia. Nie miał jej nic do po­wie­dze­nia. Przyj­rzał się dziew­czy­nie. Ciągle ni­czym się nie wyróżniała, oczy miała bar­dzo duże, ja­sne, w bla­dobłękit­nym od­cie­niu lo­dow­ca. I bar­dzo poważne. Być może wydałaby mu się in­te­re­sująca, gdy­by nie to, że miał szes­na­sto­let­nią córkę. Już daw­no życie prze­sta­wiło w jego głowie jakiś przełącznik i Szac­ki nie zwra­cał uwa­gi na młode ko­bie­ty.

– Te krzy­ki bi­tych i gwałco­nych za ścianą.

– Tak?

– Nie miał pan ra­cji. Nie­za­wia­do­mie­nie o przestępstwie jest ka­ral­ne, ale tyl­ko w wyjątko­wych wy­pad­kach, jak zabójstwo albo ter­ro­ryzm. Gwałcić można na sta­dio­nie przy pełnych try­bu­nach i dla widzów będzie to co naj­wyżej mo­ral­nie na­gan­ne.

– Aku­rat w wy­pad­ku gwałtu można uznać, że czter­dzieści tysięcy widzów brało udział w za­ma­chu na wol­ność sek­su­alną ra­zem ze sprawcą i przy­kleić im wszyst­kim gwałt zbio­ro­wy. Na­wet le­piej, wyższa sank­cja. Chce mnie pani prze­py­ty­wać z ko­dek­su?

Odwróciła wzrok zakłopo­ta­na. Za­re­ago­wał zbyt ostro.

– Wiem, że zna pan ko­deks. Byłam cie­ka­wa, dla­cze­go pan tak po­wie­dział.

– Na­zwij­my to za­kli­na­niem rze­czy­wi­stości. Uważam, że ar­ty­kuł dwieście czter­dzie­sty po­win­no się roz­sze­rzyć o prze­moc do­mową. Zresztą tak to działa w pra­wo­daw­stwie kil­ku krajów. Uznałem, że w tym wy­pad­ku lek­ka prze­sa­da ma war­tość edu­ka­cyjną.

Dziew­czy­na skinęła głową jak na­uczy­ciel­ka, która wysłuchała do­brej od­po­wie­dzi.

– Faj­na mowa – po­wie­działa.

Szac­ki ukłonił się i wy­szedł. Marznąca mżawka ude­rzyła go w twarz jak strzał ze śrutówki.

4

Z da­le­ka wyglądało to jak sce­no­gra­fia mo­do­wej se­sji fo­to­gra­ficz­nej, ta­kiej w sty­lu in­du­strial. Na trze­cim pla­nie z mro­ku wyłaniał się ciem­ny bu­dy­nek po­nie­miec­kie­go szpi­ta­la miej­skie­go. Na dru­gim pla­nie żółta ko­par­ka po­chy­lała się nad dziurą w zie­mi, jak­by zaglądając do niej z za­cie­ka­wie­niem, a tuż obok stał ra­diowóz. Światła la­tar­ni i re­flek­to­ry po­li­cyj­ne­go auta ryły tu­ne­le w gęstej war­mińskiej mgle, rzu­cały dziw­ne cie­nie, od­bi­jające się jak od bro­ka­tu od war­stew­ki lodu, którą po­kry­ty był kra­jo­braz. Trzech mężczyzn obok ra­diowozu pa­trzyło na główne­go bo­ha­te­ra ka­dru, do­sko­na­le ubra­ne­go si­we­go mężczyznę, który stał w otwar­tych drzwiach sa­mo­cho­du, kan­cia­ste­go ci­tro­ena.

Pro­ku­ra­tor Teo­dor Szac­ki wie­dział, na co cze­ka­li stojący przed nim inżynier, mun­du­ro­wy po­li­cjant i nie­zna­ny mu młody do­cho­dze­nio­wiec. Cze­ka­li, aż wypięknio­ny urzędas z pro­ku­ra­tu­ry w końcu grzmot­nie dupą o tro­tu­ar. Fak­tycz­nie, z tru­dem utrzy­my­wał równo­wagę na chod­ni­ku z po­lbru­ku, który po­kry­ty był – po­dob­nie jak wszyst­ko – war­stewką lodu. Sy­tu­acji nie ułatwiał fakt, że Ma­riańska biegła lek­ko pod górę, a jego pan­to­fle do ro­bie­nia wrażenia na li­ce­ali­stach te­raz za­cho­wy­wały się jak łyżwy. Bał się, że ru­nie, jak tyl­ko puści drzwi sa­mo­cho­du.

Jego obec­ność, po­dob­nie jak po­li­cji, była for­mal­nością. Pro­ku­ra­to­ra wzy­wało się właści­wie do wszyst­kich zgonów po­zasz­pi­ta­lnych, kie­dy po­ja­wiała się wątpli­wość, czy śmierć nie jest wy­ni­kiem czy­nu za­bro­nio­ne­go, i trze­ba było za­de­cy­do­wać, czy wsz­czy­nać śledz­two. Ozna­czało to, że cza­sem mu­sie­li się tłuc na jakąś bu­dowę dro­gi albo żwi­row­ni, gdzie zna­le­zio­no kości sprzed stu lat. W Olsz­ty­nie na­zy­wa­no to „od­faj­ko­wa­niem Niem­ca”. Nie­wdzięczny i cza­sochłonny obo­wiązek, często wy­pra­wa na dru­gi ko­niec po­wia­tu i bro­dze­nie w błocie po kost­ki. Tu­taj przy­najm­niej Nie­miec leżał so­bie w środ­ku mia­sta.

For­mal­ność. Szac­ki mógł ich zawołać, żeby po­wie­dzie­li, co i jak, po­tem wypełnić kwi­ty w cie­plut­kim ga­bi­ne­cie.

Mógł, ale nig­dy tak nie postąpił, i uznał, że jest za sta­ry na zmianę przy­zwy­cza­jeń.

Wy­pa­trzył na zie­mi grud­ki ob­lo­dzo­ne­go błota, które roz­dep­ta­ne, po­win­ny dawać przy­czep­ność. Stanął na jed­nej i de­li­kat­nie za­mknął drzwi auta. Po­tem w czte­rech dzi­wacz­nych kro­kach do­tarł do ko­par­ki i złapał się ubłoco­nej łyżki, z tru­dem po­wstrzy­mując uśmiech try­um­fu.

– Gdzie zwłoki?

Młody do­cho­dze­nio­wiec wska­zał dziurę w zie­mi. Szac­ki spo­dzie­wał się wy­stających z błota kości, tym­cza­sem w jezd­ni ziała czar­na jama, z której wy­sta­wał ko­niec alu­mi­nio­wej dra­bin­ki. Ob­lo­dzo­nej jak wszyst­ko. Nie cze­kając na do­dat­ko­we in­for­ma­cje, zlazł do wnętrza. Co­kol­wiek tam cze­kało, na pew­no było lep­sze od za­ma­rzającego desz­czu.

Zszedł po omac­ku na dół, w dziu­rze pach­niało mo­krym be­to­nem, po kil­ku stop­niach stanął na śli­skim, twar­dym podłożu. Dziurę, z której za­ci­nał za­ma­rzający deszcz, miał pół me­tra nad sobą, mógł sięgnąć ręką do stro­pu. Zdjął ręka­wicz­ki i prze­je­chał po nim ręką. Zim­ny be­ton, ze śla­da­mi po sza­lun­ku. Schron? Bun­kier? Ma­ga­zyn?

Od­sunął się, robiąc miej­sce dla schodzącego funk­cjo­na­riu­sza. Po­li­cjant włączył la­tarkę, drugą wręczył Szac­kie­mu. Pro­ku­ra­tor za­pa­lił le­do­we światło i ob­rzu­cił spoj­rze­niem to­wa­rzy­sza. Młody, około trzy­dziest­ki, z zupełnie nie­dzi­siej­szy­mi wąsami. Przy­stoj­ny pro­win­cjo­nalną przy­stoj­nością zdro­we­go chłopskie­go syna, który wy­szedł na lu­dzi. O smut­nych oczach przed­wo­jen­ne­go działacza lu­do­we­go.

– Pro­ku­ra­tor Teo­dor Szac­ki.

– Pod­ko­mi­sarz Jan Paweł Bie­rut – przed­sta­wił się po­li­cjant i po­smut­niał, ocze­kując za­pew­ne na żar­cik, jaki zwy­kle słyszał w ta­kiej sy­tu­acji.

– Nie ko­jarzę pana, ale je­stem tu do­pie­ro dwa lata – po­wie­dział Szac­ki.

– Z drogówki nie­daw­no przy­szedłem.

Szac­ki nie sko­men­to­wał. Zmorą pro­ku­ra­torów była ro­ta­cja wśród do­cho­dze­niowców. Nie tra­fiały tam nig­dy żadne żółto­dzio­by, tyl­ko ofi­ce­ro­wie, którzy już odsłużyli swo­je, przede wszyst­kim w ope­ra­cyj­nym. W większości prze­ko­ny­wa­li się, że ro­bo­ta w śledz­twach nie przy­po­mi­na by­cia de­tek­ty­wem z ame­ry­kańskie­go fil­mu, a że wkrótce po­tem mo­gli przejść na mun­du­rową eme­ry­turę, skwa­pli­wie z tego ko­rzy­sta­li. Łatwiej dziś było o doświad­czo­ne­go dziel­ni­co­we­go niż ofi­ce­ra śled­cze­go.

Bie­rut mu­siał pomyśleć to samo, bo bez słowa odwrócił się na pięcie i ru­szył w głąb ko­ry­ta­rza. Zwykłego be­to­no­we­go ko­ry­ta­rza, który mógł być po­zo­stałością po wszyst­kim, nie miało to dla Szac­kie­go większe­go zna­cze­nia. Po kil­ku­na­stu kro­kach bocz­ne ścia­ny zniknęły i zna­leźli się w skle­pio­nej sali o kształcie kwad­ratu, wy­so­kiej na nie­co po­nad dwa me­try, długiej na piętnaście. W jed­nym kącie piętrzyły się za­rdze­wiałe gra­ty, szpi­tal­ne łóżka, krzesła i sto­li­ki. Bie­rut minął stertę i pod­szedł do prze­ciw­ległej ścia­ny. Stało tam kom­plet­ne łóżko, białe w kil­ku miej­scach, gdzie nie zeszła ema­lia, poza tym po­ma­rańczo­we od rdzy. Na ra­mie leżał czar­ny od wil­go­ci kawał dyk­ty, a na dyk­cie sta­ry szkie­let. Dość kom­plet­ny, na ile Szac­ki mógł się ro­ze­znać, choć kości były wy­mie­sza­ne, być może przez szczu­ry, a część leżała na zie­mi. Czasz­ka w każdym ra­zie była ca­lut­ka, z pra­wie pełnym uzębie­niem. Wzor­co­wy Nie­miec.

Szac­ki za­cisnął usta, żeby nie wes­tchnąć głośno. Od mie­sięcy cze­kał na jakąś sen­sowną sprawę. Może trudną, może kon­tro­wer­syjną, może nie­oczy­wistą. Pod ja­kim­kol­wiek względem, do­cho­dze­nio­wym, do­wo­do­wym, praw­nym. I nic. Z poważniej­szych rze­czy miał dwa mor­der­stwa, je­den rozbój i je­den gwałt na Kor­to­wie. Wszyst­kich sprawców ujęto za­raz następne­go dnia po zda­rze­niu. Mor­derców, bo byli z naj­bliższej ro­dzi­ny. Rozbójni­ka, bo miej­ski mo­ni­to­ring na­grał go nie­omal w jakości HD. Gwałci­cie­la, bo ko­le­dzy z aka­de­mi­ka go naj­pierw po­tur­bo­wa­li, a po­tem do­pro­wa­dzi­li na po­licję – znak, że jed­nak coś się zmie­nia w na­ro­dzie. Nie dość, że spraw­cy zo­sta­li za­trzy­ma­ni tego sa­me­go dnia, to wszy­scy z miej­sca się przy­zna­li. Ze szczegółami złożyli wy­jaśnie­nia i Szac­ki o szes­na­stej mógł iść do domu, tętno mu nie pod­sko­czyło ani o dzie­sięć ude­rzeń.

A te­raz Nie­miec. Na de­ser po szkol­nej aka­de­mii.

Bie­rut spoj­rzał py­tająco. Nic nie mówił, bo też nic nie było do po­wie­dze­nia. Na twa­rzy miał wy­raz ta­kie­go smut­ku, jak­by kości należały do członka jego ro­dzi­ny. Jeśli po­li­cjant miał tak cały czas, to nowi ko­le­dzy z Par­ty­zantów pew­nie już daw­no prze­ka­za­li so­bie nu­me­ry do te­ra­peu­ty, który wyciągnie ich z de­pre­sji.

Nic tu nie było do ro­bo­ty. Omiótł po­miesz­cze­nie la­tarką, trochę z ru­ty­ny, a trochę dla­te­go, że chciał przedłużyć ten mo­ment, pod zie­mią było znacz­nie cie­plej niż na górze i Szac­kie­go nie ata­ko­wały żadne zja­wi­ska at­mos­fe­rycz­ne.

Nic cie­ka­we­go. Pu­ste ścia­ny i wy­lo­ty ko­ry­ta­rzy, sądząc po ar­chi­tek­tu­rze, po­miesz­cze­nie było sta­rym schro­nem, za­pew­ne dla per­so­ne­lu i pa­cjentów szpi­ta­la. Gdzieś muszą być za­sy­pa­ne wejścia, sa­ni­ta­ria­ty, może jesz­cze kil­ka ta­kich sal, ja­kieś po­ko­je.

– Spraw­dzi­liście resztę po­miesz­czeń?

– Pu­sto.

Cie­ka­we, jak to wyglądało, pomyślał. Ewa­ku­owa­li ich na czas ja­kie­goś ostrzału pod sam ko­niec woj­ny, po­tem ten umarł, a resz­ta wyszła? Za dużo się działo, żeby pamiętać o jed­nych zwłokach pod zie­mią? Czy może już po woj­nie ktoś się tu­taj ukrył i ser­ce mu wy­siadło w cza­sie drzem­ki?

Pod­szedł do szczątków i przyj­rzał się czasz­ce. Żad­nych wi­docz­nych uszko­dzeń, cha­rak­te­ry­stycz­nych wgłębień lub dziur po ude­rze­niu tępym narzędziem, o ra­nach po­strzałowych nie wspo­mi­nając. Wygląda na to, że jeśli ktoś pomógł Niem­co­wi prze­nieść się na tam­ten świat, to nie w ten sposób. Tak czy owak śmierć nie ura­to­wała go przed wo­jen­nym lub powo­jen­nym sza­brem.

– Nie miał ubra­nia. – Jan Paweł Bie­rut zno­wu czy­tał w jego myślach.

Szac­ki po­ki­wał głową. Na­wet zakładając, że gry­zo­nie i ro­ba­ki zjadły, co było do zje­dze­nia, po­win­ny zo­stać ja­kieś strzępy, sprzączki, kla­mer­ki, gu­zi­ki. Ktoś mu­siał się obsłużyć za­raz po śmier­ci, jesz­cze za­nim ubra­nie wto­piło się w rozkładającą się tkankę.

– Za­bez­piecz­cie te szczątki i za­wieźcie na uni­wer­sy­tet. Na­piszę po­sta­no­wie­nie o prze­ka­za­niu. Niech się Nie­miec na coś przy­da.

Sta­ra war­szaw­ska prak­ty­ka. Żaden NN nig­dy nie tra­fiał do zie­mi. Po pierw­sze: szko­da pie­niędzy po­dat­ni­ka, po dru­gie: uczel­nie me­dycz­ne są w sta­nie prze­ro­bić każdą ilość zwłok. Sta­re gna­ty są dla nich war­te więcej niż kość słonio­wa.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: