Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Gotując dla Picassa - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
5 lipca 2017
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Produkt niedostępny.  Może zainteresuje Cię

Gotując dla Picassa - ebook

Zastanawialiście się kiedyś, jakie sekrety mogą ukrywać wasi dziadkowie? Cóż, Céline wyruszając na Lazurowe Wybrzeże, pragnęła odnaleźć zaginiony obraz Picassa, należący do jej francuskiej babki. Nie wiedziała, że w Prowansji czekać będą na nią nie tylko pilnie strzeżone rodzinne tajemnice, ale i pewien mężczyzna...

Po nagłej śmierci ojca trzydziestoletnia Céline i jej matka zostają pozbawione dostępu do spadku po nim. Dziewczyna nie waha się ani chwili – postanawia wyruszyć do Francji śladem rodzinnych tajemnic i odnaleźć bezcenne arcydzieło, które w jednej z prowansalskich kafejek rzekomo ukryła jej babka, Ondine. Ze zdumieniem odkrywa, że Ondine i Picassa łączyła bliższa znajomość...

Kategoria: Literatura piękna
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-280-4640-5
Rozmiar pliku: 2,4 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Prolog Céline w Port Vauban — Lazurowe Wybrzeże, 2016

Matka znała pewne prowansalskie przysłowie, które radosnym, śpiewnym głosem powtarzała mi, gdy byłam dzieckiem: L’eau trouble est le gain du pêcheur sage. Powiedziała, że w tłumaczeniu znaczy to: wzburzone wody sprzyjają mądremu rybakowi. Zakładałam, że w ten sposób chciała dodać mi otuchy, utwierdzić w przekonaniu, że jeśli przetrwa się trudne czasy, wysiłki zostają nagrodzone. Później jednak – a w przypadku słów matki zdarzało mi się to nader często – odkryłam inne znaczenie tego przysłowia: kiedy wokół panuje chaos i wszyscy są zajęci burzą i wysoką falą, nadarza się wyjątkowa okazja, aby niepostrzeżenie zdobyć to, czego się pragnie.

Z jakiegoś powodu przypomniałam sobie o tym dzisiaj, gdy dostałam e-mail od człowieka, którego ledwie znałam: „Przybijam do Port Vauban o pierwszej, ale tylko żeby uzupełnić zapasy. Odpływamy, jak skończy się załadunek. Jeżeli chce pani popatrzeć, proszę przyjść. Załączam przepustkę na pokład”.

Poczułam ulgę. Prawie porzuciłam już nadzieję, że ten mężczyzna się do mnie odezwie. Zaraz jednak dostrzegłam z przerażeniem, że dochodziło już południe. Kiedy pośpiesznie tłumaczyłam francuskim znajomym ze studia filmowego w Nicei, że muszę zrezygnować z naszej imprezy składkowej, bo mam do załatwienia kilka spraw w Antibes, uznali, że wymykam się na romantyczną schadzkę, i gdy biegłam do samochodu, rzucili za mną: Americaine mystérieuse.

Jazda w porze lunchu oznaczała przepychanie się między autokarami, ciężarówkami i samochodami miejscowych, w piekielnym pędzie gnających na déjeuner. Zablokowana na jednym ze skrzyżowań uniosłam wzrok, żeby się trochę uspokoić.

Ten widok nieodmiennie zapiera mi dech w piersiach – dachówki w kolorze owoców granatu wieńczące cukierkowo pastelowe fasady kamiennych domów przycupniętych na tarasowych stokach, bujna zieleń sosen rozpostarta między brzegiem morza a górami, ale przede wszystkim bezkresny baldachim kobaltowego nieba nad moją głową i rozbijające się o brzeg fale akwamarynowego morza, a oba błękity stapiają się w rozmytych odcieniach fioletowoniebieskiego horyzontu. Promienie słońca Riwiery, intensywne, lecz miękkie, rozpalają każdą barwę do olśniewającej doskonałości.

Kiedy wjeżdżam do Port Vauban, bez tchu i przerażona, że łódź, której szukam, już odpłynęła, parkuję na pierwszym miejscu, jakie udaje mi się znaleźć. Potem przebiegam przez park, gdzie przy rozkładanych stolikach pod drzewami siedzą starcy i grają w karty, spowici różowawą łuną, odbitą od kamiennego fortu, którego bastiony i blanki przez stulecia strzegły wybrzeża przed najeźdźcami. Na krańcu przystani znajduje się słynna „keja miliarderów”.

W tej luksusowej enklawie cumują największe jachty świata. Niektóre mają tak wiele pokładów i tak skomplikowaną architekturę, że przypominają bardziej stacje kosmiczne niż łodzie. Mrużę oczy, odczytując wymyślne nazwy na burtach. Właściciele tych jachtów są tutaj dobrze znani – arabski książę i jego liczni synowie, amerykański odludek, magnat komputerowy, ekstrawagancki Rosjanin, król ropy. W powietrzu aż iskrzy od władzy i pieniędzy. Na końcu doku znajduje się lądowisko i właśnie tam, precyzyjnie jak ważka, ląduje w tej chwili lekki helikopter.

Wreszcie udaje mi się znaleźć Troubadoura – trzypokładowy jacht z kadłubem w kolorze królewskiego błękitu i z błyszczącymi złotymi relingami. Jest tak imponujący, że podchodzę z obawą. Członkowie załogi w niebieskich uniformach przyglądają mi się czujnie, gdy ostrożnie wkraczam na passerelle, kładkę nad pluszczącymi falami łączącą jacht z lądem. Trap lekko się kołysze, a pod nim przepływają kaczki, gęś i nawet łabędź. Nie przejmują się moją obecnością. Mewy krążą, gotowe zanurkować, gdy tylko wypatrzą rybę pod powierzchnią morza.

Wyciągam komórkę i pokazuję przepustkę wysokiemu marynarzowi, a kiedy po nią sięga i widzi moją dłoń, rzuca mi podejrzliwe spojrzenie. Dopiero teraz dostrzegam, że pod paznokciami zostały mi czarne i niebieskie ślady wodoodpornego tuszu do rzęs, a na skórze smugi różu, bieli i czerwieni, których nie zdążyłam domyć. Cały ranek spędziłam w studiu filmowym, nakładałam makijaż stremowanym aktorom, aby starsi wyglądali młodziej, młodsi bardziej dystyngowanie, a ładni jeszcze bardziej olśniewająco.

Mogę sobie tylko wyobrazić, jak wyglądam – wysoka, nieco zmęczona kobieta z kasztanowym warkoczem opadającym na plecy, ubrana w czarne spodnium, podczas gdy większość tutejszych gości nosi jasne, przewiewne i eleganckie stroje, oraz ma doskonałą opaleniznę z Saint-Tropez, w odcieniu różowej moreli.

Mężczyzna przesuwa przepustkę pod mechanicznym nosem komputera ochrony i czeka, aż pojawi się odpowiedź, a gdy ją widzi, odstępuje i mówi z szacunkiem:

– Merci, madame. Entrez, s’il vous plaît.

Pomimo jego uprzejmości wyczuwam, że zarówno on, jak inni członkowie załogi to ledwie oswojone bestie, które mogłyby mnie łatwo wyrzucić za burtę, gdyby takie polecenie pojawiło się na ekranie komputera. Potem zostaję przekazana kapitanowi – Francuzowi w nieskazitelnym śnieżnobiałym mundurze ze złotymi epoletami. Skinąwszy oficjalnie głową, prowadzi mnie po tekowym pokładzie i spiralnymi schodami w dół do mahoniowych drzwi. Z kieszeni wyciąga pęk kluczy, otwiera, wpuszcza mnie do środka, po czym w milczeniu się wycofuje. Słyszę cichy trzask, który świadczy o tym, że zostałam zamknięta.

Cóż, przynajmniej dotarłam aż tutaj. Głęboko nabieram powietrza, a potem rozglądam się po pokładowej bibliotece, urządzonej jak angielski klub – skórzane i obite jedwabiem fotele, wełniany perski dywan i zamykane regały z książkami, wszystko w nienagannym stanie, chronione przed skutkami działania słonego morskiego powietrza. Pomieszczenie jest klimatyzowane, a dodatkowo każdy regał ma osobny, skomplikowany termostat i regulator wilgotności, więc nic nie może zaszkodzić importowanym cygarom w humidorach ani delikatnym skarbom skrytym za szkłem w tym gabinecie osobliwości. Jedna z czterech kamer podwieszonych w rogach sufitu brzęczy cicho i metalicznie, gdy reguluje ostrość widzenia niczym drapieżnik obserwujący zdobycz. Tłumię przemożną chęć wykrzywienia się do obiektywu.

W tej głębokiej ciszy mam wrażenie, że słychać, jak mi serce łomocze po wysiłku włożonym w to, aby przybyć na czas. A teraz ten człowiek o manierach gangstera każe mi czekać? Skoro jednak dotarłam tak daleko, nie wyjdę, dopóki się nie upewnię. Dla mnie to koniec drogi – dzisiaj się dowiem, czy podjęłam właściwą decyzję. Rozglądam się podejrzliwie. Dopiero teraz przychodzi mi na myśl, że gospodarz zastosował takie środki ostrożności zapewne dlatego, że także mi nie ufa.

Światło w tym niesamowitym sanktuarium jest przyćmione, nikłe, promienie słońca nie mają tu dostępu, co przypomina mi, że Riwiera ma również swoją ciemną stronę. Słyszałam, że zamożni arystokraci i lubiące zabawę dziedziczki wielkich fortun znikali bez śladu z zatłoczonych ulic, a obrót ruletki w kasynie w jedną noc rujnował lub czynił sławnym kogoś, kto odważył się zagrać. Z niepokojem powracają do mnie słowa Somerseta Maughama, który uczynił Côte d’Azur swoim domem: „Słoneczne miejsce dla mrocznych ludzi”.

Zanim przybyłam do Francji, nigdy nie uważałam się za osobę mroczną czy podejrzaną. A jednak wszyscy tutaj zdają się mieć twarze jak z kubistycznych obrazów: wieloaspektowe i wielokątne. Kiedy przyleciałam na Lazurowe Wybrzeże dwa lata temu, zaraz po swoich trzydziestych urodzinach, poczułam, że i ja mam w duszy ślady rozdarcia.

Gdy mój wzrok przywyka do półmroku, świadoma, że każdy mój ruch bez wątpienia jest obserwowany, zbliżam się do wypolerowanej ławy, przymocowanej do podłogi, aby pozostała nieruchoma podczas kołysania fal. Tak bardzo przypomina ławę kościelną, że siadam z cichą, zamyśloną powagą prowansalskiej kobiety, która wślizgnęła się do pustej kaplicy, aby oprzeć głowę na złożonych dłoniach i modlić się do świętych w intencji bliskich albo prosić o przewodnictwo. Może moje przyjście tutaj jest świadectwem, że na swój sposób praktykuję kult przodków? Zwłaszcza że kiedy tak siedzę, wspominam matkę, kobietę nieśmiałą i tajemniczą, która wprowadziła mnie na tę nieprawdopodobną ścieżkę... Przekazała mi pałeczkę, zapewne tak samo jak niegdyś jej moja babka. Czy udało mi się spełnić ich skryte nadzieje, czy też je zawiodłam?

Niestety, nawet dzisiaj wciąż brakuje mi odpowiedzi, wskazówek i śladów. Szukając wsparcia w tym morzu niepewności, zamykam oczy i znowu wracam myślami do babki Ondine, która w młodości, wiele, wiele lat temu, mieszkała w skromnym domu o ścianach barwy miodu, przy na pozór zwyczajnej kafejce, w małym miasteczku niedaleko stąd...1 Ondine w Café Paradis — wiosna 1936

Słony wiatr z południowego zachodu uroczyście szumiał nad falami Morza Śródziemnego, rozbijał spienione bielą fale o skały i kołysał łodziami rybackimi na przystani Juan-les-Pins, by wreszcie zawirować w ogródku za Café Paradis, gdzie Ondine obierała warzywa.

W ten słoneczny kwietniowy poranek uciekła z pracą na zewnątrz, ponieważ w kuchni panowała nieznośna duchota. Niewielkie ogródkowe patio ocieniała majestatyczna sosna alepska. Ondine siedziała na niskim kamiennym murku otaczającym pień. Z dużą wprawą operowała nożem, starannie sortując prowansalskie nowalijki – młode marchewki, groszek i karczochy tak miękkie, że można je było podawać na surowo z cieniutkimi plasterkami limonki. Nie ociągała się z pracą, a cienka warstewka potu na skórze sprawiła, że Ondine łatwo wyczuła tę nagłą zmianę wiatru, targającego gałęziami sosny. Wierzyła w pomyślne znaki i ostrzeżenia natury, tak ją wychowano. Odłożyła więc nóż, zamknęła oczy i uniosła głowę, wystawiając twarz na działanie bryzy przesyconej orzeźwiającą wonią morza.

Rzadko miała dla siebie takie chwile ciszy na rozmyślanie, kiedy więc mgliste przeczucie bardziej podniecającej przyszłości pojawiało się w jej umyśle, próbowała je zapamiętać, zanim zniknie.

– Ondine! – zawołała z kuchni matka. – Gdzie ona jest? Ondine!

Dziewczyna wzdrygnęła się, słysząc swe imię odbite echem od ścian pobliskich domów. Podniosła głowę i w obramowaniu okna zobaczyła matkę; wyglądało to jak portret udzielnej władczyni. Wprawdzie było za późno na śniadanie i za wcześnie lunch, ale w kuchni nigdy nie brakowało prac, które należało wykonać, aby sprostać wysokim standardom restauracji.

Każdy, kto pracował w Café Paradis, znał swoje obowiązki, nawet pręgowany kot, który pilnował, aby żadna nadmiernie śmiała mysz nie podkradła się za blisko, a także buldog, warujący w drzwiach i straszący włóczęgów, gotowych capnąć jedzenie przez uchylone okno lub drzwi. A Ondine, już siedemnastoletnia, miała robić wszystko, co każe matka.

Madame Belange wyjrzała przez kuchenne okno i wreszcie znalazła córkę.

– Co ty wyprawiasz? Obijasz się i siedzisz w ogrodzie jak jakiś basza!

– Właśnie skończyłam, maman! – zapewniła Ondine, po czym zerwała się z murku, oparła koszyk z warzywami o biodro i pobiegła do kuchni.

Przygodny wiatr pomknął własną, tajemniczą drogą, już bez dziewczyny. Jego miejsce zajęły zwykłe zapachy smażeniny, kopcia i palonego na polach drewna. Coś jeszcze unosiło się w powietrzu – rodzice Ondine zachowywali się od rana dziwnie i wciąż tajemniczo do siebie szeptali.

Gdy dziewczyna podeszła bliżej, czułym węchem wychwyciła zmieszane wonie potraw z menu – pissaladières, czyli placków z cebulą i czarnymi oliwkami, wieprzowiny w czerwonym winie z mirtem, a także ryby... Czyżby to...?

Podbiegła od razu do starego czarnego pieca stojącego w kącie, na którym od dziesięcioleci przygotowywano wszystkie te smakowite dania. Zapachu unoszącego się z dużego garnka nie można było z niczym pomylić.

– Bouillabaisse! – wykrzyknęła radośnie.

Zastanawiała się, dlaczego zamiast prostszej i mniej kosztownej zupy bourride matka wybrała właśnie to wyjątkowe danie, które wymagało pół tuzina różnych ryb. Ondine podniosła pokrywkę i głęboko zaciągnęła się aromatem. Seler, cebula, czosnek, pomidor, koper, pieprz, pietruszka, tymianek, liść laurowy, charakterystyczny zapach skórki pomarańczowej, używanej na południu Francji, i coś jeszcze rzadkiego i wyjątkowo cennego, co zmieniło kolor bulionu na złoty.

– Dodałaś szafranu père Jacques’a? – Ondine była pod wrażeniem.

Krzątająca się matka zatrzymała się i zerknęła na córkę.

– Tak – odpowiedziała i sięgnęła po małą fiolkę, którą z nabożeństwem uniosła do światła. – Obawiam się, że to już koniec, została tylko ta szczypta. Nie potrafię się z nią rozstać.

Matka i córka spojrzały z zachwytem na purpurowe pręciki rośliny, dodające tajemniczego smaku, który père Jacques opisywał jako „muśnięcie świeżo skoszonego siana i orzechowego miodu”. Sam uprawiał szafran i podarował trochę przyprawy Ondine, gdy ta skończyła szkołę z internatem prowadzoną przez zakonnice na nicejskich wzgórzach. Łagodny i zamyślony mnich nadzorował kuchnię w opactwie i należał do tych nielicznych starych ludzi, których nie irytowała ciekawość Ondine, a wręcz ich cieszyła. Père Jacques wiedział, że rodzina Ondine ma restaurację, dlatego zwalniał dziewczynkę ze zwykłych obowiązków w klasztorze, by pomagała mu w spokojnej, refleksyjnej pracy w ogrodzie, gdzie zdradzał jej stare sekrety kulinarne.

– Nie ma na świecie niczego, co przypominałoby francuski szafran – powiedział z dumą i pokazał Ondine pole fioletowo-różowych krokusów, które cierpliwie pielęgnował, aż do dwóch wyjątkowych dni w październiku, gdy kwitły.

Wtedy wszyscy mnisi zbierali delikatne pręciki – tylko trzy z każdego kwiatu – i ostrożnie suszyli, a gdy zmieniały się w kruche czerwone włókna, père Jacques zamykał je w małych szklanych fiolkach. Ondine i jej matka używały tego szafranu wyłącznie na specjalne okazje, żeby wystarczył na dłużej, więc dodawały go właściwie tylko do kremów na święta Bożego Narodzenia albo do macarons.

– Co to za okazja? – zapytała zaintrygowana Ondine.

– Mamy bardzo ważnego nowego klienta na lunch – odpowiedziała matka zajęta krzątaniną.

Ondine zanurzyła łyżkę w garnku i spróbowała bouillabaisse.

– Mmm, pyszne! Ale przydałoby się więcej pieprzu – stwierdziła.

Madame Belange pokręciła stanowczo głową.

– Nie, jest dobre. Wolę być ostrożna, niż przesadzić.

Ondine ogarnęło współczucie dla matki, która w przeciwieństwie do père Jacques’a żyła na krawędzi – nerwy miała napięte, gdy nieustannie ścigała się z czasem, szukała składników albo targowała się, bo nie miała ani jednego franc i ani chwili do stracenia. Jednak mimo że madame Belange prosiła o pomoc, wciąż niecierpliwie odsuwała córkę z drogi, jakby było oczywiste, że mała, ciasna kuchnia nie pomieści dwóch dorosłych kobiet.

Madame Belange uniosła rękę przyprószoną mąką i odgarnęła kosmyk włosów za ucho.

– Vite, vite, weź się do pracy!

Zaraz jednak krzyknęła ostrzegawczo: Attention!, gdyż tylne drzwi się otworzyły i wszedł miejscowy chłopak na posyłki z wielką skrzynką jaj, sera i śmietany. Ondine odskoczyła w samą porę.

Matka zapłaciła chłopakowi, a tymczasem Ondine wypakowała skrzynkę na wielki stół na środku pomieszczenia. Była na nogach od świtu, zrobiła gorącą czekoladę do szybkiego śniadania, które zjadła z rodzicami, a potem podawała wczesnym klientom brioche i kawę. Dorzuciła do pieca i wyszła obierać warzywa, a właśnie nadszedł czas, aby przygotować sałatki na lunch.

Matka miała jednak zupełnie inne zadanie dla córki.

– Przygotuj tylko jedną doskonałą sałatkę, odpowiednią dla naszego nowego klienta. I zapisz każdy składnik, którego użyłyśmy do lunchu. – Madame Belange biodrem zamknęła szufladę kredensu. – Ten człowiek będzie naszym stałym gościem, nie możemy mu podać takiego samego lunchu dwa razy z rzędu. Wpisz składniki, tout de suite... Ach, i włóż ten swój zakonny mundurek, wreszcie na coś się przyda!

Ondine sięgnęła na półkę po czarny zeszyt, używany właśnie przy takich okazjach. Miał miękką skórzaną okładkę i był prezentem od sprzedawcy artykułów papierniczych, który stołował się w café trzy razy w tygodniu. Odwróciła pierwszą kartkę z wydrukowaną ramką, ozdobioną pędami winorośli i owocami. W ramce znajdowała się linia przeznaczona do wpisania nom. Ondine pomyślała, że ten nowy patron na pewno jest bogatym prawnikiem albo bankierem.

– Jak on się nazywa? – zapytała z ciekawością.

Matka machnęła obojętnie chochlą.

– Kto to wie? Ma pieniądze i tylko to się liczy!

Więc Ondine wpisała tylko „P” jak patron, po czym odwróciła stronę i zapisała: „2 kwietnia 1936”, a poniżej wymieniła składniki dań, nie tylko, co zostało użyte, ale także do czego. Matka prowadziła takie notatki wyłącznie dla wybranych klientów albo przy specjalnych okazjach, jak zamówione dania dla wielu osób albo bankiet weselny. Z czasem dodawała uwagi o tym, co tacy klienci lubią i jak zmienić przepis, aby bardziej im smakowało.

Madame Belange spojrzała znad pieca i rzekła rozkazująco:

– No, dobrze, Odłóż zeszyt i zapakuj jedzenie!

– Zapakować? – powtórzyła Ondine z zaskoczeniem.

Matka przybrała surowy wyraz twarzy.

– Ten człowiek wynajął jedną z willi na szczycie wzgórza. Tutaj masz adres. – Sięgnęła do kieszeni fartucha, wymacała skrawek papieru i wręczyła córce. – Codziennie będziesz mu dowozić lunch rowerem.

– A co ja jestem? Osioł juczny? – oburzyła się Ondine. – Od kiedy dowozimy posiłki do domu? Kim jest ten klient, że nie może przyjść do café i zjeść jak wszyscy inni?

– To ktoś très célèbre z Paryża. Mówi po francusku, ale podobno jest Hiszpanem. Zakonnice uczyły cię hiszpańskiego, tak?

– Trochę – odparła Ondine czujnie.

– Cóż, może kiedyś się to przyda. – Matka rozejrzała się krytycznie. – Podaj mi ten ładny dzbanek na wino.

– Ale to twój ulubiony! – zaprotestowała Ondine.

Duży, ręcznie malowany dzban w różowo-niebieskie pasy miał się znaleźć w wyprawie ślubnej Ondine, o ile dziewczyna w ogóle stanie kiedyś przed ołtarzem. Jej mało sentymentalna matka wzruszyła ramionami.

– Mam nadzieję, że ten sławny Hiszpan przynajmniej to doceni – mruknęła Ondine.

Musiała się śpieszyć, posiłek miał być zaraz gotowy. Każde naczynie zostało ciasno owinięte serwetą w czerwono-białą kratkę, a potem włożone do metalowego kosza. Ondine zeszła do piwnicy, gdzie stała dębowa baryłka domowego białego wina. Napełniła bukłak ze świńskiego pęcherza i przyniosła na górę. Tymczasem madame Belange kazała jednemu z kelnerów zabrać kosz i przymocować do roweru Ondine.

– Alors! Słuchaj uważnie. – Matka zmierzyła córkę surowym spojrzeniem. – Masz wejść do domu patrona bocznymi drzwiami, zostawi je otwarte. Idź prosto do kuchni. Podgrzej jedzenie i nakryj do stołu. A potem od razu wyjdź. Nie czekaj, aż zejdzie.

Madame uszczypnęła ją w ramię.

– Zrozumiałaś, Ondine?

– Auć! – zaprotestowała dziewczyna.

Słuchała uważnie, więc nie zasłużyła na takie napomnienie. Jednak jej wyczerpanej matce czasami brakowało słów, więc podkreślała ważność swoich poleceń szybkim klapsem, jeżeli któryś z podwładnych zadawał za dużo pytań. Madame Belange w młodości nigdy nie widziała, aby matki i córki poświęcały cenny czas na długie, poważne i filozoficzne rozmowy. Dzieci były jak kurczęta, które kochało się jak kwoka swoje pisklęta – karmiło się je, pilnowało, żeby nie zmarzły, uczyło, jak o siebie zadbać i dziobało, popychając w odpowiednim kierunku, kiedy zbaczały lub odchodziły za daleko.

– Wejdź cicho, podgrzej jedzenie, nakryj do stołu i wyjdź. Nie wołaj go ani nie hałasuj. Później pojedziesz po naczynia i też zrobisz to po cichu.

Ondine omal nie wyśmiała tych absurdalnych poleceń. Miała się zakraść do willi jak złodziej? Jednak matka była poważna, a córka rozumiała swoje obowiązki.

– Dobrze, maman – odpowiedziała, chociaż już zżerała ją ciekawość.

– Weź też bukiet żonkili z jadalni. W drodze powrotnej kup na targu świeże kwiaty do café – dodała matka cicho i wysupłała z kieszeni fartucha kilka monet. – Masz.

A potem łokciem pchnęła córkę do działania.

– Ruszaj!

Ondine posłusznie wyszła przez wahadłowe drzwi prowadzące do jadalni zarezerwowanej tylko na wieczorne posiłki. Śniadania i lunche zawsze podawano na frontowym tarasie, słońce czy deszcz, bez różnicy, ponieważ gdy pogoda nie sprzyjała, rozwijano nad nim wytartą, biało-szarą markizę.

Café Paradis zajmowała parter domu z tynkiem w kolorze miodowej pralinki. Rodzina Ondine mieszkała wyżej. Na pierwszym piętrze była sypialnia rodziców, a w mniejszej mogli nocować goście. Wcześniej ten pokój zajmowali starsi bracia Ondine, ale obaj zginęli podczas wielkiej wojny i spoczywali teraz na miejskim cmentarzu, obok młodszego rodzeństwa, które zmarło na szkarlatynę jeszcze przed urodzeniem się Ondine. Na drugim piętrze, pod mansardowym dachem, znajdował się tylko jeden pokój, początkowo planowany jako pomieszczenie dla służby. Ondine sypiała tam przez całe życie.

Przeszła przez cichą jadalnię po lśniącym parkiecie, obok mahoniowych krzeseł i stołów przy ścianach wyłożonych ciemnymi panelami. Za kontuarem wisiało lustro w złoconej ramie i oprawiona reprodukcja arcydzieła Rembrandta z 1645 roku, zatytułowanego Portret dziewczyny w oknie.

– Bonjour – przywitała namalowaną dziewczynę Ondine. Na szczęście. Robiła tak zawsze, jeszcze jako dziecko.

Obraz wydawał się równie tajemniczy jak słynna Mona Liza. I wielu znawców sztuki – w tym także stałych klientów café – spierało się o to, kim była dziewczyna z portretu Rembrandta. Arystokratką, o czym mogły świadczyć naszyjnik i staranny haft na koszuli? Służącą, na co wskazywałyby zarumienione policzki i podwinięte rękawy? A może prostytutką, która bezwstydnie odsłania dekolt, gdy oparta na łokciach wygląda przez okno?

Online uwielbiała ten obraz ze względu na lśniące, duże oczy modelki, które sprawiały wrażenie, że widzą wszystko, jakby uwagę dziewczyny mógł zwrócić każdy przechodzień. Ale teraz postać uśmiechała się figlarnie, zdając się mówić: „Wiem, o czym marzysz. Myślisz, że dano ci wszystko, co trzeba, aby podbić wielki świat?”.

Ondine sprawdziła w lustrze, jak wygląda. Sama nie była ani trochę tajemnicza, ale cerę miała jasnozłotą, ciepłe orzechowe oczy i ładnie zarumienione policzki po porannym wysiłku. Jednak najbardziej wyróżniały ją długie, bardzo ciemne włosy, które opadały jedwabistymi, łagodnymi falami na ramiona i plecy. Pewien chłopak powiedział, że te cudownie falujące loki i kosmyki są niczym oznaki wszystkich mądrych pytań i intrygujących pomysłów tańczących jej w głowie.

Chłopak miał na imię Luc. Zakochali się w sobie – pierwszą prawdziwą i słodką miłością. Luc został sierotą, gdy miał czternaście lat, przez co musiał zakończyć naukę w szkole. Ciężko pracował u rybaka, aby się utrzymać. Kiedy wchodził do kuchni tylnymi drzwiami ze skrzynią starannie ułożonych, lśniących srebrzyście ryb, często przynosił też drobne prezenty dla Ondine – a to muszlę, krzak poziomki, naszyjnik z malowanych drewnianych paciorków z dalekich, egzotycznych krain, który kupił od jakiegoś żeglarza.

W zamian Ondine podkradała dla niego jedzenie, zwykle smakowite tartelettes, upieczone z najlepszego ciasta, oraz pożywne mięsa i warzywa. Luc zawsze był głodny, jednak starał się okazywać wdzięczność – nie rzucał się na poczęstunek jak wilk, lecz smakował powoli, starannie i z szacunkiem. Ondine uwielbiała wkładać jedzenie w te silne, pewne dłonie, a potem patrzeć, jak chłopak unosi kęsy do ust.

Jej ojciec upierał się jednak, że mężczyzna, zanim pojmie ją za żonę, musi mieć w banku dość pieniędzy, żeby utrzymać kobietę, dlatego słodki Luc zgłosił się do pracy na jednym z dużych statków handlowych zawijających do portu w Antibes.

W noc przed wyjazdem Luc śmiało wspiął się na wąski balkon z kutą balustradą i zakradł do sypialni na poddaszu, aby się pożegnać z Ondine. Do tamtej pory tylko się całowali i dotykali podczas długich spacerów w odludne miejsca w lesie i na łąkach Parc de Vaugrenier, jednak tamtej ostatniej nocy, świadomi, że coś może się Lucowi stać, przytulili się mocno do siebie i Ondine wreszcie poznała, co to miłość.

Z początku zaskakująco gwałtowna i niezdarna intymność okazała się jednak niewinna i naturalna. Zasnęli i spali słodko, aż ćwierkanie ptaków zbudziło dziewczynę przed świtem. Zobaczyła Luca obok i poczuła się, jakby na poduszce znalazła właśnie gwiazdkowy prezent.

– Wrócę po ciebie, gdy tylko się wzbogacę – obiecał Luc. Pocałował ją czule i usiadł na oknie, aby zejść tą samą drogą, którą przyszedł. – Pomyśl, jaki dumny będzie twój ojciec, że ma mnie za zięcia – zapewnił śmiało. Chciał w ten sposób dodać odwagi nie tylko sobie, lecz także Ondine.

Od tamtej pory minęły dwa lata. Początkowo listy od Luca były krótkie i dochodziły po długim czasie, na dodatek zawierały tylko spóźnione wieści, ponieważ nie w każdym porcie była poczta. Potem w ogóle przestały przychodzić. Niewielu ludzi w miasteczku Juan-les-Pins wierzyło, że chłopak jeszcze żyje, a tym bardziej, że wróci.

Ondine nie mogła się pogodzić z myślą, że naprawdę odszedł. Zrobiła się tak smutna, że ojciec, który oczekiwał, że zakonnice nauczą jego córkę posłuszeństwa – nie sztuki, muzyki i języków obcych – nakazał dziewczynie zapomnieć o Lucu i skupić się na bardziej przydatnej sztuce gotowania, szycia i przede wszystkim usługiwania.

– Jeżeli nam się poszczęści i znajdziemy ci męża, użyjesz swojego rozumu i serca, aby uczynić go szczęśliwym – oznajmił surowo. – Zrozumiałaś?

Ondine nie wyobrażała sobie, że może mieć innego męża niż Luc, ale już dawno nauczyła się sztuki udawania pokory, więc skłoniwszy głowę i spuściwszy oczy niczym Madonna ze świętego obrazu, odpowiedziała cicho:

– Tak, papo.

Jednak – jak u zakonnic – wzburzone myśli zachowała tylko dla siebie.

Ondine odwróciła się od lustra, a potem wyjęła z wazonu żonkile i owinęła je szmatką, aby zabrać bukiet wraz z jedzeniem do willi.

– Bonjour, papa! – zawołała z progu jadalni.

Promienie słońca w nieregularnych pasmach padały z wysokich okien na podłogę. Ojciec siedział sam przy stole w kącie i liczył zyski z poprzedniego dnia, żeby zanieść je do banku. Z dzieciństwa Ondine najlepiej pamiętała właśnie ten obraz – papy liczącego pieniądze na starej liczarce. Ojciec był przystojny i miły, lubił swoich sąsiadów i klientów oraz czerpał przyjemność z pracy. Krążył po sali i bacznie się przyglądał każdemu stolikowi, aby zaproponować coś dodatkowo i zwiększyć wpływy do kasy.

Klientelę stanowili głównie miejscowi, ponieważ knajpka znajdowała się w cichym zaułku, z dala od głównych ulic i sklepów. Nie powstrzymywało to jednak przygodnych turystów od odkrywania Café Paradis za każdym razem, gdy hotelowy konsjerż albo ich francuscy znajomi polecali ten lokal. Szacowni goście nie rozpowiadali o małej restauracji, instynktownie czując, że lepiej zachować ten skarb dla siebie.

Monsieur Belange odczekał, aż Ondine przejdzie dokładnie przed nim, zanim podniósł wzrok.

– Postaraj się wszystko zrobić idealnie. Nie chcę słyszeć słowa skargi od tego klienta, rozumiesz?

Ondine z powagą skinęła głową.

– Kim on jest? – szepnęła.

Ojciec z udawaną obojętnością wzruszył ramionami.

– Ważny artysta, który chce popracować w ciszy i spokoju, zanim pojawi się tutaj tłum letników.

– A jak się nazywa? – dopytywała się córka.

– Twierdzi, że Ruiz. – W głosie ojca pobrzmiewało lekkie wahanie.

Ondine była na tyle spostrzegawcza, że od razu to wyczuła i na jej twarzy odmalowało się zwątpienie.

Monsieur Belange uśmiechnął się na ten przejaw dociekliwości córki.

– Ale na świecie znany jest jako Picasso. Mówię ci o tym, bo mogłabyś usłyszeć ten pseudonim w jego domu, jednak nie wolno ci tego rozpowiadać. Nasz klient nie chce, żeby ludzie się dowiedzieli. Zależy mu na dyskrecji i dobrze za to płaci, więc nie zadajemy żadnych pytań – zaznaczył z dumą, że może wykazać się honorem. – Dotyczy to przede wszystkim ciebie. Nie wolno ci opowiadać o niczym, co zobaczysz w tym domu. Żadnych plotek – dodał cicho.

– Oui, papa.

Ondine była pod wrażeniem. Mgliście przypominała sobie to nazwisko. Chyba wiązało się z jakimś skandalem, ponieważ zakonnice, choć uczyły w szkole o sztuce, nie chciały mówić o Picassie. Dziewczyna zastanawiała się nad tym, gdy wyszła na trójkątny taras.

– Bonjour, Ondine! – powitali ją chórem trzej mężczyźni, którzy właśnie zajmowali swój ulubiony stolik, przy którym czytali gazety i pili aperitif, czekając na podanie lunchu, zawsze punktualnie o wpół do pierwszej. Często przychodzili wcześniej, żeby obserwować i komentować każdego, kto zajrzy do knajpki.

Ondine uśmiechnęła się do nich.

Trzej Mędrcy jak zwykle niezawodni, pomyślała.

Mężczyzn, którzy stanowili filary miejscowej społeczności, nazwał tak Luc. Srebrnowłosy doktor Charlot zawsze palił długie, cuchnące cygara. Piekarz Renard ze starannie przyciętym wąsikiem, mimo trzydziestki wciąż kawaler, wstawał tak wcześnie, że w południe był już głodny. A dyrektor banku, Jaubert, z czarną brodą, miał cerę bladą jak u wampira i lubił steki tak niewysmażone, że aż bleu.

Wszyscy trzej zarabiali więcej pieniędzy niż sąsiedzi i cieszyli się szacunkiem mieszkańców Juan-les-Pins nie tylko ze względu na swoje profesje, lecz także dlatego, że umieli udzielić dobrych i rozważnych rad. Chociaż trzymali się staroświeckich przekonań, mieli dobre serca i nigdy nie byli zbyt zajęci, aby pomóc znajomym, niezależnie od tego, czy w sprawach wielkiej wagi, czy w błahostkach.

Kiedy Ondine przechodziła obok, mężczyźni przestali rozmawiać, a ich ochrypły śmiech i znacząco unoszone brwi zdradzały, że co do jednego się zgadzają – uważali dziewczynę za kusząco ładną. Czuła na sobie ich spojrzenia, gdy podwinęła spódnicę, wsiadła na rower i zaczęła pedałować.

Kosz na bagażniku był tak ciężki, że początkowo rower jechał bardzo powoli. Ondine miała wrażenie, że wcale się nie porusza. Z determinacją zacisnęła zęby i naparła mocniej na pedały, aż wreszcie znalazła stały rytm. Wkrótce dotarła do głównej ulicy ze sklepami i z hotelami.

Ach, więc ten ważny patron z Paryża przyjechał tutaj teraz, żeby uniknąć swoich znajomych, rozmyślała. Cóż, większość turystów uważała wiosnę za martwy sezon. Zima przyciągała amerykańskie wdowy, które grały w karty i roulette z wyniosłymi rosyjskimi émigrés, wąsatymi bankierami z Niemiec i angielskimi arystokratami. Latem przyjeżdżali młodsi, rozchełstani Amerykanie i Anglicy, którzy lubili pływać i pławić się w słońcu, upijać, flirtować bezwstydnie z żonami znajomych oraz lekceważyć surowe zasady moralne i tradycje starszych.

– Bonjour, Ondine! – Listonosz zasalutował dziewczynie, gdy ją mijał, pedałując w przeciwnym kierunku.

Kolejny dzień bez listu od Luca, pomyślała, uprzejmie machając listonoszowi. Odkąd Luc wypłynął w morze, trzymała pod łóżkiem małą walizkę. Na wszelki wypadek. Wolała być gotowa do ucieczki, gdy tylko chłopak wróci. Jednak im więcej czasu mijało, tym częściej Ondine myślała, że sama też powinna się wynieść jak najdalej stąd, gdzieś, gdzie nie będzie uważana za porzuconą. Dlatego w walizce znajdowały się ulubione rzeczy i portmonetka. Niestety, nie było w niej dość pieniędzy. Na razie.

Gdy mijała łagodną krzywiznę przystani, z której niósł się zapach soli i wodorostów, a na niebie krzyczały głodne mewy, Ondine dostrzegła powracających rybaków. Nieśli pełne sieci; w promieniach słońca rybie łuski rzucały tęczowe błyski. Dziewczyna nie uwolniła się od nawyku przyglądania się postaciom na nabrzeżu i wypatrywania Luca, jego wysokiego czoła, zmierzwionych brązowych włosów i smukłej, lecz silnej sylwetki. Jednak tym razem odwróciła wzrok, gdy przejeżdżała obok łuszczących się barierek i hoteli, w których prostytutki i złodzieje czyhali na marynarzy, aby pozbawić ich zarobku, zanim zaniosą pieniądze dziewczynom takim jak Ondine.

– Jeżeli spróbuję wyjechać na własną rękę i powinie mi się noga, mogę skończyć jak te kobiety sprzedające się po tawernach – wyszeptała pod nosem.

Nie bałaby się, gdyby miała Luca u boku. Kiedyś powiedział jej: „Każdy ma jasną gwiazdę, która przyzywa go, aby wypełnił swoje przeznaczenie, ale jeżeli przestanie słuchać, z każdym rokiem ten głos będzie słabszy, aż wreszcie stanie się niesłyszalny”. A potem wskazał dwie gwiazdy, które migotały tak blisko siebie, że niemal zlewały się w jedną. „Te są nasze” – oznajmił, a Ondine uwierzyła. Teraz, sama i wciąż na garnuszku rodziców, dziewczyna czuła się jak blaszana gwiazdka pozostawiona przez zapomnienie na uschniętej bożonarodzeniowej choince.

Skręciła z szerokiego łuku drogi wzdłuż przystani i naciskała mocno na pedały. Wzgórze było tak strome, iż obawiała się, że mu nie podoła i zacznie się cofać. Rzadko bywała w tej okolicy. Po obu stronach drogi wznosiły się luksusowe wille o ścianach tak wysokich, że trudno było zobaczyć okna na drugim piętrze albo czerwony dach. Dziewczyna miała wrażenie, że przejeżdża przez tajemniczy tunel.

Na szczycie wzgórza zatrzymała się zadowolona, a potem z podziwem spojrzała na roztaczający się w dole krajobraz. Nigdy nie widziała przystani z tej zapierającej dech w piersiach perspektywy. Migotliwy szafir morza wydawał się bezkresny i zarazem na wyciągnięcie ręki, a świetlisty błękit nieba upstrzony białymi, puszystymi obłokami, miękkimi chyba jak futro gronostajów, zdawał się obiecywać, że dalej rozciąga się większy, wspanialszy świat.

Ondine westchnęła i skręciła w krótką piaszczystą dróżkę, która prowadziła do willi otoczonej pomalowanym na kremowo murem z białą drewnianą bramą pośrodku.

– No to jestem na miejscu – odetchnęła.

Zeskoczyła z siodełka i podprowadziła rower do bramy najeżonej metalowymi grotami. Okazało się, że brama nie jest zamknięta, wystarczyło otworzyć metalową zasuwkę. Dziewczyna weszła do środka, zamknęła za sobą bramę i ruszyła w stronę willi nowego patrona. Dom był przestronny, dwukondygnacyjny, z dużymi oknami, jasnoniebieskimi okiennicami i dachem krytym dachówką w kolorze terakoty. Okiennice na parterze zamknięto, ale te na piętrze otwarto na oścież, białe firanki w oknach falowały na wietrze jak duchy.

Oparła rower o ścianę. Dalej wąska ścieżka prowadziła do drzwi kuchennych. Dziewczyna zdjęła kosz z bagażnika, wspięła się po kilku kamiennych stopniach i nacisnęła mosiężną klamkę. Podobnie jak brama drzwi też nie były zamknięte.

Z niepokojem, ale też ekscytacją Ondine przeszła przez próg.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: