Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Gra miłości - ebook

Wydawnictwo:
Tłumacz:
Data wydania:
26 czerwca 2017
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
30,00

Gra miłości - ebook

Magnetyzująca opowieść o  dwojgu pogubionych nastolatkach, których połączy niełatwa miłość

Tim Mason jest chłopakiem, który najprawdopodobniej znajdzie po omacku barek z alkoholem, w przyszłości będzie potrzebował przeszczepu wątroby, wjedzie samochodem do domu…

Alice Garrett była dziewczyną, która przede wszystkim na pewno nie umówi się z przyjacielem młodszego brata, wlokącym za sobą spory ciężar przeszłości...

Dla Tima zakochanie się w Alice nie byłoby mądrym wyborem. Dla Alice nie ma nic bardziej przerażającego od zakochania się w Timie. Jednak Tim nigdy nie wybierał mądrze, zaś Alice zaczyna się zastanawiać, czy „mądry” wybór jest zawsze tym najwłaściwszym. Kiedy tych dwoje natknie się na siebie, wpadną po uszy…

"“Prosto z serca… Świetnie nakreślone postaci, humor i emocjonalne rozterki. To historia miłosna, w której się zakochasz!”.

Publishers Weekly

Kategoria: Young Adult
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-8116-132-9
Rozmiar pliku: 882 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Rozdział pierwszy

TIM

Wezwano mnie na spotkanie z Człowiekiem Znikąd.

Siedzi przy biurku, kiedy wchodzę do szarej jaskini stanowiącej jego gabinet. Siedzi odwrócony plecami do mnie.

— Hm, Pop?

Unosi rękę, pisze dalej na podkładce w linie. Standardowa procedura.

Rozglądam się szybko: półka nad kominkiem, dywan, biblioteczka, okno; próbuję znaleźć wygodne miejsce do lądowania.

Nie ma mowy.

Ma bardzo lubi „słodziaki” — miśki w strojach sezonowych, poduszki z napisami i inne podobne badziewia, które kupuje w sieci QVC. Są wszędzie. Z wyjątkiem tego pokoju, który wygląda jak żywcem wyjęty z Johna Grishama: cały w skórze, przez rolety wpada stłumione światło. Na zewnątrz panuje sierpniowy upał, ale nie dostaje się do wewnątrz. Pop jest zwrócony do mnie plecami, opadam na szarą sofę twardości granitu, przecieram oczy i opieram się na łokciach.

Na jego biurku stoją trzy zdjęcia Nan, mojej bliźniaczki, przedstawiające ją w różnym wieku: z szopą rudych włosów, szczerbatą, potem odsłaniającą zęby w aparacie ortodontycznym. Zawsze ze zmartwieniem w oczach. Dwa kolejne zdjęcia na ścianie: prostowane włosy, kosztowny biały uśmiech, plus wycinek z gazety w ramce przedstawiający ją po wygłoszeniu przemówienia na tegorocznej fecie z okazji czwartego lipca w Stony Bay.

Ani jednego mojego zdjęcia.

Czy kiedykolwiek jakieś się tu znalazło? Nie pamiętam. W złych starych czasach zawsze dostawałem drgawek przed spotkaniem z ojcem w biurze.

Chrząkam.

Wyłamuję kostki.

— Tato? Chciałeś mnie widzieć?

Wręcz podskakuje.

— Tim?

— Tak.

Obraca się w krześle i obrzuca mnie spojrzeniem. Jego oczy, jak oczy Nan i moje własne, są szare. Pasują do jego gabinetu.

— Zatem… — odzywa się.

Czekam. Próbuję oprzeć się pokusie sięgnięcia po butelkę macallana na… nieważne, jak się to nazywa. Barek? Komoda? Na ogół mama przynosi lód w małym srebrnym wiaderku dziesięć minut po tym, jak ojciec wraca z pracy o osiemnastej. Synchronizacja jak u tych odjechanych ludzików z zegara z kukułką, którzy wyskakują zza drewnianych drzwiczek dokładnie w chwili, kiedy zegar wybijał godzinę — tak, żeby ojciec miał gotową pierwszą ze swoich dwóch porcji szkockiej.

Dzisiaj musi być wyjątkowy dzień. Jest dopiero piętnasta, a wiaderko już tutaj stoi i pokrywa się szronem, jak ja. Już jako dziecko wiedziałem, że ojciec zostawi drugiego drinka do połowy niedopitego. Wtedy będę mógł wychłeptać resztki wody z lodem po szkockiej, a on się nie dowie, gdyż będzie wtedy mył ręce przed kolacją. Nie pamiętam, kiedy zacząłem to robić, ale stało się to, jeszcze zanim opadły mi jaja.

— Mama mówiła, że chcesz porozmawiać.

Strzepnął sobie z kolana niewidoczny pyłek, jakby już przestał zwracać na mnie uwagę.

— A mówiła, o co chodzi?

Znów chrząkam.

— Ponieważ się wyprowadzam? Taki mam plan. Dzisiaj.

Lepiej, gdyby już mnie tu nie było.

Jego spojrzenie wraca do mnie.

— Uważasz, że to dla ciebie najlepszy wybór?

Klasyczny człowiek znikąd. Wyprowadzka to przecież nie mój wybór. To jego ultimatum. Jedyny „najlepszy wybór”, jakiego ostatnio dokonałem, to był koniec picia. I tak dalej.

Ale ojciec lubi odwracać kota ogonem i nieważne, że to był jego rozkaz — teraz może obrócić ster, nawet nie patrząc, i sprawić, żebym poczuł się jak śmieć.

— Zadałem ci pytanie, Tim.

— Jest dobrze. To dobry pomysł.

Ojciec splata palce i opiera na nich podbródek — to mój podbródek, łącznie z zagłębieniem i całą resztą.

— Kiedy wyrzucili cię z Ellery Prep?

— Uhm… osiem miesięcy temu.

Na początku grudnia. Od ferii na Święto Dziękczynienia nawet nie rozpakowałem walizek.

— A w ilu miejscach pracowałeś od tego czasu?

Może nie pamięta. Postanawiam nie dać się wciągnąć.

— W trzech.

— W siedmiu — poprawia mnie.

Cholera.

— Z ilu z nich cię wylali?

— Wciąż mam jeszcze…

Obraca się na krześle bokiem do biurka i marszcząc brwi, wpatruje w swój telefon.

— Z ilu?

— Z biura pani senator odszedłem sam, więc tak naprawdę tylko z pięciu.

Ojciec odwraca się z powrotem do mnie, odkłada telefon i przygląda mi się uważnie przez okulary do czytania.

— Doskonale zdaję sobie sprawę, że zrezygnowałeś z tej pracy. Mówisz „tylko”, jakbyś miał się czym chwalić. Od lutego wyrzuciło cię pięciu pracodawców z siedmiu. Wyleciałeś z trzech szkół… Wiesz, że nigdy w życiu nie pozwoliłem sobie na utratę pracy? Nigdy nie otrzymałem negatywnej oceny pracowniczej? Oceny niższej niż B? Twoja siostra też nigdy tego nie zrobiła.

Cudnie. Doskonała stara Nano.

— Zawsze miałem dobre oceny — mówię. Moje spojrzenie błądzi znów w kierunku macallana. Muszę czymś zająć ręce. Na przykład skręcaniem blanta.

— Właśnie — odpowiada ojciec. Podrywa się z fotela; jest niemal tak kościsty jak ja i tego samego wzrostu. Odkłada okulary na biurko, rozlega się brzęk, szybko przesuwa dłońmi po krótkich włosach, po czym skupia się na nabieraniu lodu i odmierzaniu szkockiej.

Dolatuje mnie piżmowy aromat podobny do jodyny. Cholera, jak dobrze to pachnie.

— Tim, nie jesteś głupcem, ale zachowujesz się tak, jakbyś nim był.

No dooobra… przez całe lato niemal się do mnie nie odzywał. A teraz wyskakuje z pretensjami? Ale muszę się postarać. Odrywam wzrok od karmelowego płynu w jego szklance i skupiam spojrzenie na jego twarzy.

— Pop. Tato. Wiem, że nie jestem synem, jakiego… mógłbyś sobie wymarzyć…

— Masz ochotę się napić?

Z chlupotem nalewa whisky do drugiej szklanki, niezwykle nieostrożnie, odstawia butelkę na podkładkę z godłem Uniwersytetu Columbia na stoliku obok, po czym przesuwa ją w moim kierunku. Własną szklankę unosi do ust, bierze łyk, po czym starannie odstawia naczynie na swoją podkładkę, jest niemal puste.

No to się narobiło.

— E… słuchaj… — Gardło mam ściśnięte, głos dziwny, najpierw schrypnięty, a po chwili piskliwy. — Od końca czerwca nie miałem w ustach drinka ani nic takiego, to już, tego… pięćdziesiąt dziewięć dni, ale kto by to liczył. Robię, co mogę. I ja…

Pop z zacięciem obserwuje ryby w akwarium pod ścianą.

Nudzę go.

— I nadal będę… — urywam.

Następuje długa chwila ciszy, podczas której nie mam pojęcia, co on sobie myśli. Wiem tylko tyle, że mój najbliższy przyjaciel już tu jedzie, a moja jetta na podjeździe coraz bardziej kojarzy się z jedyną drogą ucieczki.

— Cztery miesiące. — Ojciec wypowiada te słowa zupełnie bez intonacji, jakby odczytywał je z gazety. Odwrócił się i zapatrzył w biurko, więc to możliwe.

— Ee…. Tak… co takiego?

— Daję ci cztery miesiące, licząc od dzisiaj, żebyś wziął się w garść. W grudniu kończysz osiemnaście lat. Będziesz mężczyzną. Potem, jeśli nie zaczniesz się zachowywać jak mężczyzna, pod każdym względem, odcinam cię od finansów. Przestaję płacić za ciebie składki zdrowotne i ubezpieczenie samochodu, a fundusz na studia przekazuję na konto twojej siostry.

Co prawda nigdy nie czułem pod sobą miękkiego dywanu, ale cokolwiek tam było, zostało właśnie usunięte, a ja z rozpędem usiadłem na tyłku.

Zaraz… co takiego?

W grudniu stanę się mężczyzną. Abrakadabra i już. Jakby istniała jakaś data ważności na… na to, gdzie jestem teraz.

— Ale… — zaczynam.

Ojciec sprawdza swoje seiko, naciska na guzik, może uruchamia odliczanie.

— Dzisiaj jest dwudziesty czwarty sierpnia. Masz czas prawie do Bożego Narodzenia.

— Ale…

Unosi dłoń, jakby chciał przyciskiem wyłączyć moje słowa. Ultimatum numer dwa.

Nie mam pojęcia, co powiedzieć, ale to nieważne, gdyż to koniec rozmowy.

To tyle na razie.

Prostuję nogi, zrywam się i kieruję ku drzwiom na autopilocie.

Chcę jak najszybciej się stąd wydostać.

On też tego chce.

Hej, hej, tato.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książkiRozdział drugi

TIM

— Naprawdę chcesz to zrobić?

Wpycham resztki ciuchów do kartonu, kiedy wchodzi mama. Bez pukania, gdyż nigdy nie puka. To jest cholernie ryzykowne, kiedy ma się w domu napalonego siedemnastoletniego syna. Staje w drzwiach w różowej koszuli i tej swojej dżinsowej spódniczce w… Czy to są kraby? W spódniczce w kraby.

— Wypełniam rozkazy, ma. — Do wypchanego pudełka wciskam jeszcze klapki, pcham mocno. — Życzenie taty jest dla mnie rozkazem.

Robi krok do tyłu, jakbym ją uderzył. Chyba to przez mój ton. Od niemal dwóch miesięcy jestem czysty, ale muszę jeszcze przestać być dupkiem. Ha!

— Miałeś tyle, ile ja nigdy nie miałam, Timothy…

Znów się zaczyna.

— …prywatne szkoły, lekcje pływania, obóz tenisowy…

Racja. Jestem alkoholikiem, którego wyrzucono z liceum, ale za to ma świetny bekhend!

Mama wygładza zmarszczki na niebieskim swetrze; jednym szybkim ruchem strzepuje go w powietrzu.

— Co będziesz robił? Nadal pracował w sklepie żelaznym? Chodził na te spotkania?

Słowa „sklep żelazny” wypowiada jak „klub ze striptizem”, a „chodzenie na te spotkania” zabrzmiało w jej ustach jak „granie w porno”.

— To dobra praca. A te spotkania są mi potrzebne.

Ręce mamy zaczynają gładzić stos moich złożonych ubrań. Na jej bladych, piegowatych ramionach występują niebieskie żyły.

— Nie rozumiem, jak obcy mogą ci pomóc bardziej niż rodzina.

Już otwieram usta, by powiedzieć: „Wiem, że nie rozumiesz. Dlatego potrzebuję obcych”. Albo: „Wujkowi Seanowi też przydałoby się poznać tych obcych”. Ale ani o takich sprawach, ani o wujku nie rozmawiamy.

Wrzucam do pudła parę chyba za małych mokasynów i podchodzę, żeby ją uściskać.

Mama szybko, ostro głaska mnie po plecach i się odsuwa.

— Głowa do góry, ma. Nan na pewno dostanie się na Uniwersytet Columbia. Tylko jedno z waszych dzieci spieprzyło sobie życie.

— Uważaj na słowa, Tim.

— Przepraszam. Przerąbało.

— To brzmi nawet gorzej.

A niech tam, nieważne.

Drzwi mojego pokoju otwierają się z rozmachem — znów nikt nie zapukał.

— Jakaś dziewczyna z zapaleniem gardła chce z tobą rozmawiać, Tim — mówi Nan, mierząc wzrokiem moje pakunki. — Boże, wszystko ci się pogniecie.

— Nie martwi mnie to — mówię, ale ona już rzuciła karton na moje łóżko.

— Gdzie twoja walizka? — Zaczyna dzielić moje rzeczy na stosy. — Ta z niebieskiego płótna z twoim monogramem?

— Nie mam pojęcia.

— Sprawdzę w piwnicy — wtrąca ma, chyba z ulgą, że może uciec z pokoju. — A co z tą dziewczyną, Timothy? Przynieść ci telefon?

Nie przychodzi mi do głowy żadna dziewczyna, której miałbym cokolwiek do powiedzenia. Z wyjątkiem Alice Garrett, ale ona na pewno by do mnie nie zadzwoniła.

— Powiedz jej, że nie ma mnie w domu.

I już nie będzie.

Nan szybko zwija ubrania i układa moje koszule w nieco większym porządku. Łapię ją za ręce i je unieruchamiam.

— Daj spokój, to nieważne.

Unosi wzrok. Cholera. Płacze.

My Masonowie szybko zaczynamy płakać. Przekleństwo Irlandczyków (jedno z wielu). Otaczam ramieniem jej szyję, klepię ją po plecach nieco zbyt mocno, gdyż siostra zaczyna kasłać, dławi się, a w końcu śmieje słabo.

— Możesz mnie odwiedzać, Nano. Kiedy tylko potrzebujesz… uciec… albo cokolwiek.

— Daj spokój, to nie będzie to samo — odpowiada Nan, po czym wydmuchuje nos w moją koszulę.

Nie będzie. Nie będzie już posiadów niemal do rana, oglądania starych filmów ze Steve’em McQueenem, gdyż uważam, że jest zajebisty, a Nan uważa go za niezłe ciacho. Nie będzie cudownie pojawiających się w moim pokoju twizzlerów i twixów i innych łakoci, gdyż Nan wie, że pochłanianie słodyczy to jedyna pewna kuracja dla narkomana.

— Masz szczęście. Nie będziesz już musiała chronić mi tyłka, kiedy nie wrócę na noc do domu, ani wymyślać kreatywnych wymówek, kiedy nie przyjdę na jakąś imprezę. Nie będę wciąż sępił od ciebie kasy.

Teraz wyciera sobie łzy moją koszulką. Zdejmuję ją i jej podaję.

— Masz na pamiątkę.

Nan składa koszulkę w kostkę — niesamowite — po czym się w nią wpatruje. Minę wciąż ma smutną.

— Czasami czuję się tak, jakbym tęskniła za wszystkimi, których kiedykolwiek poznałam. Tęsknię nawet za Danielem. Tęsknię za Samanthą.

— Daniel był pompatycznym bucem i beznadziejnym chłopakiem. Samantha, twoja prawdziwa przyjaciółka, jest dziesięć ulic i dziesięć minut stąd. Wystarczy do niej napisać.

Zbywa mnie parsknięciem, kuca i przysuwa kościste kolana do piersi, schylając głowę tak, że włosy opadają na zaczerwienioną twarz. Oboje z Nan jesteśmy rudzi, ale ona ma wszystkie przypadające na nas piegi, na całym ciele, podczas gdy ja jestem piegowaty tylko na nosie. Nan spogląda na mnie z tą swoją miną jednocześnie żałosną i roztrzęsioną. Nie znoszę tej miny. Zawsze wygrywa.

— Poradzisz sobie, Nan. — Pukam się palcem w skroń. — Dorównujesz mi inteligencją, ale za to mniej narozrabiałaś. Przynajmniej tak myślą ludzie.

Nan się wzdryga; krzyżujemy spojrzenia. Na podłodze między nami leży krwawiący słoń. Potem siostra odwraca spojrzenie, bierze kolejny T-shirt i z wprawą go składa, jakby na świecie najważniejsze było równe ułożenie rękawków.

— Niekoniecznie — odpowiada stłumionym głosem. Nie połknęła przynęty także w tym wypadku, jak się zdaje.

Macam na oślep po narzucie na łóżku, znajduję papierosy, zapalam i zaciągam się głęboko. Wiem, że to niezdrowe i ogólnie złe, ale, na Boga, jak można przeżyć dzień bez papierosa? Odkładam dymiący niedopałek do popielniczki i znów klepię siostrę po plecach, tym razem delikatnie.

— No już. Nie pękaj. Znasz ojca, chce, żeby mu się wszystko zgodziło i pododawało. Praca, matura, studia. Odfajkowane punkty na liście. Wystarczy, że dobrze wygląda. Poradzisz sobie.

Nie wiem, czy udało mi się pocieszyć siostrę, ale sam czuję, jak ognista kula w żołądku się uspokaja i schładza. Udawać. Tyle jeszcze mogę.

Do pokoju zagląda mama.

— Jest ten chłopak od Garrettów. Boże, Tim, załóż coś na siebie. — Wygrzebuje z komody koszulkę obozu Wyoda i rzuca mi. Myślałem, że wywaliłem ten T-shirt lata temu. Nan zrywa się, wyciera oczy, wygładza swoją koszulkę i przeciąga dłońmi po szortach. Ma mnóstwo takich nerwowych nawyków: obgryzanie paznokci, zakręcanie włosów na palcu, stukanie ołówkiem w blat. Mnie zawsze udaje się wywinąć z podrobioną legitymacją, spokojną miną i uśmiechem. Moja siostra wygląda na winną nawet przy odmawianiu pacierza. Kroki na schodach, urywane pukanie do drzwi — jedyny gość, który zapukał! — i wchodzi Jase, odgarniając dłonią mokre włosy z twarzy.

— Cholera, jeszcze nie zaczęliśmy pakować tego do samochodu, a ty już się spociłeś?

— Biegłem całą drogę — odpowiada Jase, kładąc dłonie na kolanach. Unosi wzrok. — Cześć, Nan.

Nan, która odwróciła się tyłem, kiwa mu szybko i nerwowo. Potem obraca się i wrzuca mi do pudła zwinięte w kulkę skarpetki, przy okazji powoli wodząc wzrokiem po Jasie. Dziewczyny zawsze się za nim oglądają.

— Biegłeś tutaj? Od ciebie to z osiem kilometrów! Oszalałeś?

— Trzy. I nie, nie oszalałem. — Jase opiera się dłonią o ścianę, zgina nogę, łapie się za kostkę i rozciąga mięśnie. — Po siedzeniu w sklepie przez całe lato straciłem kondycję. Nawet te trzy tygodnie obozu sportowego nie bardzo mi ją poprawiły.

— Nie wyglądasz na kogoś bez kondycji — mówi Nan, po czym potrząsa głową tak, że włosy spadają jej na twarz. — Tim, daj znać, jak będziesz wychodził — dodaje i wymyka się z pokoju.

— Gotowy? — Jase rozgląda się po pokoju, nieświadomy skoku poziomu hormonów u mojej siostry.

— E… chyba tak. — Też się rozglądam. W głowie mam pustkę, potrafię jedynie wziąć swoją popielniczkę z muszli. — Przynajmniej ubrania spakowałem. Idzie mi beznadziejnie.

— Szczoteczka do zębów? — podpowiada łagodnie Jase. — Maszynka do golenia. Może książki? Jakiś sprzęt sportowy?

— Kij do lacrosse z Ellery? Raczej nie będzie mi potrzebny. — Gaszę kolejnego papierosa.

— Rower? Deska? Kąpielówki? — Jase rzuca mi spojrzenie; jego zęby błyskają w uśmiechu, odbijając światło mojej zapalniczki.

Mama znów wpada do pokoju, aż drzwi odbijają się od ściany. Przez ramię ma przewieszony obszerny żółty płaszcz nieprzemakalny, w jednej ręce trzyma parasol, a w drugiej żelazko.

— Przydadzą ci się. Mam ci spakować koce? Co się stało z tym miłym chłopakiem, z którym miałeś zamieszkać?

— Nie wyszło.

Oznacza to tyle, że ten miły chłopak, mój kumpel Connell z AA, wrócił do alkoholu i kokainy, zadzwonił do mnie nawalony, bełkocząc bzdurne wymówki. Raczej nie nada się na współlokatora. Najlepszym wyjściem będzie mieszkanie nad garażem.

— A czy w tej dziurze jest chociaż ogrzewanie?

— Boże, mamo, nawet nie widziałaś, co to…

— To dość porządne mieszkanie — wtrąca Jase, nawet nie mrugając. — Mój brat tam mieszkał, a on lubi wygodę.

— No dobrze. To… to pakujcie się, chłopcy. — Przerywa, przesuwa dłonią po włosach, spod rudej farby wyglądają centymetrowe siwe odrosty. — Nie zapomnij tej ozdobnej papeterii od cioci Nancy, przyda się, jakbyś chciał komuś podziękować na piśmie.

— Nawet mi się nie śni, mamo, zapomnieć.

Jase schyla głowę, uśmiecha się, po czym bierze jeden karton.

— A poduszki? — pyta mama. — Możesz je wziąć pod pachę, prawda? Masz długie ramiona.

Chryste.

Jase posłusznie unosi łokieć, a mama wciska mu dwie poduszki.

— Wrzucę je do jetty. Nie spiesz się, Tim.

Ostatni raz obrzucam wzrokiem pokój. Na tablicy korkowej nad moim biurkiem wisi kartka papieru ze słowami CHŁOPAK Z SĄSIEDZTWA, nabazgranymi czerwonym pisakiem. W jeden z niewielu dni zeszłej jesieni, które dobrze pamiętam, spotkałem się z przyjaciółmi (nieudacznikami) w Ellery przy szopie dla łodzi, gdzie trzymali kajaki (i gdzie się zwykle chowaliśmy na blanta). Wymyśliliśmy naszą własną wersję tych durnych wpisów do ksiąg pamiątkowych w stylu: „Chłopak, który najprawdopodobniej zostanie milionerem przed dwudziestką”, „Chłopak, który najprawdopodobniej stworzy własny reality show”, „Chłopak, który najprawdopodobniej podpisze kontakt z NFL”. Nie wiem, po co to w ogóle trzymałem.

Ściągam kartkę ze ściany, składam ją starannie i wciskam do tylnej kieszeni.

*

Nan przychodzi w chwili, kiedy Jase, który czekał na mnie w hallu, otwiera skrzypiące drzwi frontowe i wychodzi.

— Tim — szepcze mama, zimną ręką biorąc mnie pod ramię. — Nie znikaj… — mówi, jakbym po wyjściu z domu miał wyparować jak mgła nad rzeką.

Może i zniknę.

*

Zanim dotrzemy na podjazd Garrettów, wypalam osiem papierosów, a przed zgaszeniem ostatniego kilka razy pstrykam zapalniczką. Gdybym mógł wypalić wszystkie jednocześnie, pewnie bym to zrobił.

— Powinieneś rzucić — mówi Jase, wyglądając przez okno. Nie atakuje mnie oskarżycielskimi minami.

Już biorę zamach, żeby wyrzucić przez okno ostatni niedopałek, ale się powstrzymuję.

Tak, jasne, najlepiej wyrzucić go obok wózka małej Patsy i błękitnego czterokołowego rowerka czteroletniego George’a. Poza tym George wierzy, że rzuciłem palenie.

— Nie mogę — odpowiadam. — Jestem zmęczony. Poza tym rzuciłem już picie, dragi i seks. Muszę zostawić sobie kilka wad, bo inaczej będę zbyt doskonały.

Jase prycha.

— Seks? Tego chyba nie musisz rzucać. — Otwiera drzwi od strony pasażera i zaczyna wysiadać.

— Muszę rzucić taki seks, jaki uprawiałem. Muszę przestać podrywać laski, jak leci.

Teraz Jase robi niewyraźną minę.

— To od tego też byłeś uzależniony? — pyta w połowie drogi na zewnątrz, butem trącając stos starych gazet po stronie pasażera.

— Nie w tym sensie, że musiałem, czy coś w tym stylu. Tylko… to był kolejny sposób, żeby sobie ulżyć. Znieczulić się.

Kiwa głową tak, jakby rozumiał, ale na pewno nie zrozumiał. Muszę wyjaśnić.

— Na imprezach zalewałem się w trupa. Wskakiwałem do łóżka z dziewczynami, które mi się nie podobały, zresztą często nawet ich nie znałem. Wcale nie było tak fajnie.

— Pewnie nie — przyświadcza, gdy wysiadamy. — Jeśli jesteś z kimś, kogo nie lubisz albo nawet nie znasz. Mogłoby być inaczej, gdybyś był trzeźwy albo gdyby ci naprawdę zależało.

— Pewnie tak. — Zapalam papierosa. — Nie wstrzymuj oddechu.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książkiRozdział trzeci

Alice

— W zamrażalniku jest sowa — odzywam się przez zaciśnięte zęby. — Czy ktoś z was może mi to wyjaśnić?

Moich trzech młodszych braci gapi się na mnie tępo. Jak grochem o ścianę. Moja młodsza siostra nawet nie odrywa wzroku od telefonu.

Powtarzam pytanie.

— Harry ją tam włożył — mówi Duff.

— Duff mi kazał — mówi Harry.

George, najmłodszy, wyciąga szyję.

— Co to za sowa? Żyje? Jest biała jak Hedwiga?

Szturcham palcem zmarzniętego na kość ptaka zapakowanego w oszronioną torebkę.

— Jest całkowicie martwa. Nie biała. Ktoś zjadł wszystkie mrożone wafle i znów schował puste pudełko.

Wszyscy wzruszają ramionami, jakby dla nich była to zagadka równie tajemnicza, jak i sama sowa.

— Spróbujmy jeszcze raz. Dlaczego w zamrażalniku jest sowa?

— Harry chce zanieść ją do szkoły na pokaz na początku roku szkolnego — odzywa się Duff.

— W zeszłym roku Sanjay Sapati przyniosła czaszkę foki. Tak jest dużo lepiej, widać jej jeszcze oczy. Tylko trochę zgniły. — Harry gapi się w swoją owsiankę i marszczy czoło, patrząc na to, co chciałam przepchnąć jako żart pod tytułem „śniadanie na obiad”. Obraca łyżkę, potrząsa nią, lecz owsianka przylepia się do sztućca, gęsta jak klej i uparta jak mój brat. Harry oskarżycielskim gestem obraca łyżkę w moim kierunku.

— Jedz, co dostałeś, i się nie denerwuj — mówię do niego.

— Ale i tak się denerwuję. To jest paskudne, Alice.

— Jedz — mówię, będąc na skraju cierpliwości. To tylko chwilowe. Jak już się ojcu poprawi, mama nie będzie musiała być w trzech miejscach jednocześnie. — To zdrowe — dodaję, lecz muszę się zgodzić ze swoim siedmioletnim bratem. Mamy już spore długi w sklepie spożywczym. W lodówce zostały tylko jajka, mus jabłkowy i keczup, w szafce z kolei stoi tylko paczka wzbogaconych w białko płatków owsianych Joela. A jedyna rzecz w zamrażalniku to… martwy ptak.

— Nie możemy trzymać tutaj sowy, chłopcy — próbuję przyjąć rzeczowy ton mamy. — Lody będą śmierdziały.

— A możemy dostać lody zamiast tego? — nalega Harry, wkładając łyżkę w płatki, z których metal wystaje jak kamień grobowy na szarym pagórku.

Próbuję je sprzedać jako „owsianka trzech misiów”, ale George i Harry są sceptyczni, a jedenastoletni Duff jest za duży. Andy marszczy nos i odzywa się:

— Zjem później. I tak jestem zbyt zdenerwowana.

— Bez sensu denerwować się Kyle’em Comstockiem — mówi Duff. — To złamas.

— Złaaamaaas — powtarza Patsy z wysokości krzesełka. Osiemnastomiesięczna katarynka.

— Niczego nie rozumiesz — mówi Andy, wychodząc z kuchni, niewątpliwie po to, by przymierzyć kolejny strój na wręczenie nagród obozu żeglarskiego. Za sześć godzin.

— Kogo obchodzi, w co ona będzie ubrana? To tylko głupie nagrody żeglarskie — mamrocze Duff. — Alice, od tego można się porzygać. Smakuje jak beton. Jak to, co kazali jeść Oliverowi Twistowi1.

— On prosił o więcej — wytykam.

— On głodował — ripostuje Duff.

— Słuchajcie, przestańcie się kłócić i zjedzcie te cholerne płatki.

George robi wielkie oczy.

— Mama nie używa tego słowa. Tatuś nie każe.

— No dobrze, ale teraz ich tu nie ma, prawda?

George z żalem patrzy na swoją porcję i szturcha ją łyżką, jakby miał nadzieję znaleźć w talerzu mamę i tatę.

— Przepraszam, Georgie — mówię ze skruchą. — Może zrobić jajka, chłopcy?

— Nie! — mówią chórem. Już jedli przyrządzone przeze mnie jajka. Odkąd mama spędza większość czasu albo u lekarzy z własnymi sprawami, albo u lekarzy i fizjoterapeutów w związku z leczeniem taty, biedacy zapoznali się z całą mizerią mojego ograniczonego talentu kulinarnego.

— Pozbędę się sowy, jeśli dasz nam pieniądze na śniadanie w mieście — mówi Duff.

— Alice, patrz! — odzywa się Andy z rozpaczą. — Wiedziałam, że nie będzie mi to pasować.

Staje w drzwiach, ma na sobie pożyczoną ode mnie sukienkę, która dosłownie na niej wisi.

— Kiedy wreszcie odejdę z klubu małych cycków? Tobie się udało przed trzynastką. — Jej głos brzmi oskarżycielsko, jakbym wykorzystała ostatni większy rozmiar biustu w naszej rodzinie.

— Klub małych cycków? — Duff wybucha śmiechem. — Kto do niego należy? Na pewno Joel. I Tim.

— Jesteś tak niedojrzały, że słuchając cię, czuję się młodsza — odpala Andy. — Alice, pomóż! Bardzo mi się podoba ta sukienka. Nigdy mi jej nie pożyczasz, ale jeśli nie będę mogła jej założyć, to umrę! — Gorączkowo rozgląda się po kuchni. — Może ją wypchać? Ale czym?

— Bułką tartą? — Duff wciąż kpi. — Płatkami? Piórami sowy?

Wymierzam w siostrę łyżkę od owsianki.

— Nigdy niczego nie wypychaj. Noś własny rozmiar.

— Chcę założyć tę sukienkę — marszczy czoło Andy. — Jest doskonała. Tylko tyle, że na mnie nie pasuje. Masz coś jeszcze? Coś bardziej płaskiego?

— Pytałaś Samanthę? — Rzucam gniewne spojrzenie na Duffa, który wpycha sobie za koszulę kilka łyżek. Harry, który nie rozumie, o co chodzi — taką przynajmniej mam nadzieję — z lubością przyłącza się do torturowania Andy, porywa kilka pieluszek Patsy ze stosu prania i naśladuje brata. Dziewczyna mojego brata ma znacznie więcej cierpliwości ode mnie. Może dlatego, że Samantha musi sobie radzić tylko z jedną siostrą.

— Razem z mamą wywozi siostrę na studia, pewnie wróci dopiero wieczorem. Alice, co mam zrobić?

Na wspomnienie Grace Reed, mamy Sam, która odegrała rolę nemezis w naszej rodzinie, zaciskam szczęki. A może jest nią sowa. Boże, zabierz mnie stąd.

— Jestem głodny — mówi Harry. — Głoduję tutaj. Nie dożyję wieczora.

— Umiera się dopiero po trzech tygodniach głodówki — poucza go George z miną autorytetu zepsutą wąsami z kakao.

— Uch. Nikomu nie zależy! — Andy wychodzi z gniewem.

— Hormony w niej buzują — zwierza się Duff Harry’emu. Odkąd usłyszeli to od mamy, moi młodsi bracia traktują hormony jak chorobę zakaźną.

Na zagraconym blacie wibruje moja komórka. Znów Brad. Nie zwracam na nią uwagi i zaczynam z hałasem otwierać szafki.

— Słuchajcie, panowie, skończyły nam się wszystkie zapasy, dociera? Na zakupy będziemy mogli pójść dopiero po tym, jak dostaniemy pieniądze ze sklepu, zresztą i tak nikt nie ma czasu. Nie mogę dać wam pieniędzy. Macie do wyboru owsiankę lub głodówkę. No, chyba że chcecie tosty z masłem orzechowym.

— Znów? — jęczy Duff, odsuwając się od stołu i wychodząc z kuchni.

— Obrzydlistwo — mówi Harry, idzie w ślady brata, ale najpierw przypadkowo przewraca szklankę z sokiem pomarańczowym. Nie zwraca na to uwagi.

Jak mama to znosi? Szczypię się w kark, mocno. Zamykam oczy. Odsuwam od siebie najbardziej zdradliwą myśl: „Dlaczego mama to znosi?”.

George z uporem maniaka próbuje zjeść łyżkę owsianki — po jednym płatku.

— Nie przejmuj się, G. Wciąż lubisz masło orzechowe, prawda?

Wydając z siebie długie westchnienie zmęczonego życiem człowieka, czteroletni George opiera piegowaty policzek na dłoni, przyglądając mi się ze skupieniem, które przypomina mi Jase’a.

— Z masła orzechowego można zrobić brylanty. Czytałem to.

— Czytałeś o tym — poprawiam odruchowo, dosypując rodzynek na blat wysokiego krzesła Patsy.

— Okropne — mówi mała, zbierając każdą rodzynkę uchwytem godnym pincety i upuszczając na podłogę obok krzesła.

— Myślicie, że z tego masła moglibyśmy zrobić brylanty? — pyta z nadzieją George, kiedy otwieram słoik.

— Chciałabym, Georgie — odpowiadam, patrząc na pustą szafkę przy oknie. W tej chwili zauważam granatową jettę podjeżdżającą przed dom. Ktoś kopniakiem otwiera drzwi, wysiada z nich wysoka postać; na jej włosach słońce zapala miedziane błyski, które jarzą się jak ogniki.

Cudownie. Właśnie tego potrzebujemy w tej sytuacji. Tim Mason, ludzki odpowiednik C-4.

TIM

Wchodzimy skrzypiącymi schodami do garażu, Jase wygrzebuje klucz z kieszeni, otwiera drzwi, pstryknięciem zapala światło. Przesuwam się obok niego i upuszczam karton na podłogę. Stare mieszkanie Joela jest niskie, wyposażone w mleczne regały na książki, brzydką kanapę, maleńką lodówkę, mikrofalę, dżinsowy puf z logo Sox, ściany pokryte zdjęciami z wydania „Sports Illustrated” poświęconego strojom kąpielowym i to wszystko — wszędzie cycki — oraz olbrzymi stojak na sztangi z jakąś potworną masą ciężarów.

— To tutaj Joel przyprowadzał wszystkie te opiekunki do dzieci? Myślałem, że stać go na coś lepszego niż te banały.

Jase robi grymas.

— Witamy w mieście cycków. Jak się zdaje, tym dziewczynom to nie przeszkadzało, bo właśnie tego oczekiwały od amerykańskich chłopców. Pomożesz mi je pozdzierać?

— Nie, na bezsenność pomaga mi liczenie części ciała.

Po szybkim sprzątaniu, w czasie którego Jase krzywi się i opróżnia kilka koszów na śmieci, w końcu pyta:

— Będzie dobrze?

— Jasne. — Sięgam do kieszeni, wyjmuję kartkę z napisem, którą zdjąłem z tablicy nad swoim biurkiem, i przypinam ją magnesem do lodówki, zakrywając panienkę w jaskraworóżowym kombinezonie z lycry.

Jase omiata wzrokiem moją kartkę i kręci głową.

— Mase… wiesz, że możesz przyjść w każdej chwili.

— Garrett, byłem w szkole z internatem. Nie boję się ciemności.

— Nie bądź złamasem — mówi łagodnie. Wskazuje w kierunku łazienki. — Czasami kanalizacja się zatyka. Jeśli nie da się odblokować przepychaczem, wezwij mnie. I powtarzam: zawsze możesz przyjść do nas. Albo dołączyć do mnie na treningu o świcie. Muszę odebrać Samanthę. W końcu nie poszła do Vermont. Chcesz się przejechać?

— Z parą zaświergolonych licealistów? Nie, dzięki. Wolę zostać i sprawdzić, czy uda mi się zepsuć ten sprzęt od przetykania kanalizy. A potem puszczę ci SMS-a.

Jase klepie mnie po ramieniu, śmieje się i wychodzi.

Czas się ruszyć i iść na spotkanie. Lepsze to niż siedzenie tu samotnie w towarzystwie cycków z Photoshopa i moich niepozbieranych myśli.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

------------------------------------------------------------------------

1 To, co kazali jeść Oliverowi Twistowi — aluzja do treści powieści Charlesa Dickensa Oliver Twist; mowa o pobycie tytułowego bohatera w sierocińcu.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: