Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Gra pozorów - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
11 października 2017
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Produkt niedostępny.  Może zainteresuje Cię

Gra pozorów - ebook

NOWE, SENSACYJNE ROZDANIE JOANNY OPIAT-BOJARSKIEJ. REALIZM, EMOCJE I ZWROTY AKCJI - OTO WZÓR NA NAJLEPSZY KRYMINAŁ!

 

"Gra pozorów" to pierwsza z serii książek o psycholog Aleksandrze Wilk. Elektryzująca i bezwzględna rozgrywka, w której stawką jest życie.

Mogłoby się wydawać, że wiadomość o zaginięciu męża i jego śmierć to najgorsze, co spotkało Aleksandrę – psycholog i matkę dwójki dzieci. Okazuje się jednak, że to dopiero początek. Kobieta pada ofiarą porwania. Po uwolnieniu, mimo niebezpieczeństwa i wbrew zdrowemu rozsądkowi, postanawia na własną rękę rozwikłać zagadkę morderstwa. Zbierając nowe fakty, powoli wyciąga na światło dzienne bolesną prawdę. Lawina zdarzeń urasta do niespodziewanych rozmiarów, a przeszkodą w rozwiązaniu wszystkich tajemnic jest pamięć…

Dasz się wciągnąć w niebezpieczną grę, w której pytania tylko pozornie przynoszą odpowiedzi?

 

"Mało kto potrafi pisać w tak sugestywny i porywający sposób, jak Joanna Opiat-Bojarska." RYSZARD ĆWIRLEJ

Kategoria: Kryminał
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-7976-776-2
Rozmiar pliku: 1,0 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

I

Poniedziałek

Niski głos drżał, pytając i oskarżając jednocześnie. Był stuprocentowo męski. Potężny, dominujący i brutalny.

– Czego jeszcze chcesz?! Nikomu nie powiem! Nawet już zapomniałem o czym – obiecywał, próbując przejąć kontrolę nad sytuacją. – Zostaw mnie. Proszę, nie! Nie rób tego! Nie…

Kolejne „nie” zostało zagłuszone przez odgłos wystrzału. Kula trafiła w masywne udo i rozerwała dżinsy. Na ich powierzchni pojawiła się ciemna plama.

Mężczyzna wrzasnął, łapiąc się za udo. Zbliżył twarz do krwawiącej rany, jakby nie wierzył w to, co właśnie się stało. Krew nieśpiesznie wydostawała się na zewnątrz.

Kiedy impuls wzrokowy dotarł do mózgu, świadomość tego, co miało za chwilę nastąpić, uruchomiła reakcję obronną. Mężczyzna opadł na ziemię z jękiem, ale wciąż próbował negocjować z oprawcą.

– Odłóż broń, proszę. Jestem bezbronny. Widzisz? Mam ręce w górze. Błagam, przecież mam rodzinę, żonę, dzieci! Proszę, nie zabijaj mnie! Nieeee!

Seksowny głos, który został stworzony do uwodzenia kobiet, wyrzucał z siebie nerwowe słowa. W odpowiedzi przyszedł kolejny pocisk uderzający w ludzkie ciało z zawrotną prędkością.

Feliks Górny sięgnął po pilota i włączył pauzę. Wiedział, że ten pocisk będzie ostatni. Oglądał, a właściwie słuchał tego nagrania wielokrotnie. Za każdym razem liczył na to, że zauważy coś nowego. Coś, co pomoże mu odpowiedzieć sobie na pytanie: co było dalej?

*

– Obudził mnie głos ptaszyny i powiedział, że dziś są twoje imieniny.

Aleksandra Wilk niechętnie uniosła powieki. Za oknem tańczyły wierzchołki drzew, posłusznie poddające się podmuchom wiatru. Niebo ukryło się za chmurami, a słońce nie robiło sobie nic ze swoich zobowiązań. Była połowa maja, powinno radośnie informować Polaków o zbliżającym się lecie.

– Kochanie? – Aleksandra próbowała skupić wzrok na najbliższym obiekcie.

Kuba stał przy łóżku, dumnie trzymając przed sobą laurkę.

– Wszystkiego najlepszego, mamo. Żeby ci się spełniły wszystkie marzenia!

– Dziękuję! – Rozpromieniła się i uściskała syna. – Jak miło, że pamiętałeś!

Przyjęła prezent i przejrzała jego zawartość. Zarówno warstwa graficzna, jak i literacka były zgodne z umiejętnościami typowymi dla ośmiolatka. Serduszka wypełnione czerwienią woskowych kredek i kolorowe litery nakazywały jej życie w szczęściu i słodyczy. Nie wyglądało to zbyt okazale, ale przecież liczyła się inwencja i pamięć. Aleksandra była dumna z Kuby, że nie tylko pomyślał o jej imieninach, ale musiał spędzić przy biurku trochę czasu, by w tajemnicy przygotować prezent.

– Ktoś ci pomagał?

Kuba pokręcił głową. Miał takie samo spojrzenie jak jego ojciec. Urocze, ale jednocześnie łobuzerskie.

– Kocham cię. – Przytuliła go po raz kolejny – To co – dodała niechętnie – wstajemy?

Ponownie zaprzeczył. Czego innego mogła się spodziewać? Nikt nie lubił poniedziałkowych poranków. Wszystkie zaczynały się wybrzmieniem denerwującego budzika, który oznajmiał koniec weekendowego lenistwa. Z trybu braku pośpiechu nagle trzeba było przełączyć się na tryb błyskawicznego wykonywania obowiązków.

Aleksandra wyskoczyła z łóżka i pospieszając syna, pobiegła do kuchni.

– Z czym zrobić ci kanapki?

– Z nutellą.

Momentalnie pożałowała pytania. Jej syn był łasuchem – gardził mięsem, chlebem czy warzywami. Gdyby tylko mógł, najchętniej zabrałby do szkoły słoik tego czekoladowego paskudztwa, by na każdej przerwie osładzać sobie nim życie. Uszczuplałby zawartość słoika, oczywiście paluchami, tak jak Kubuś Puchatek, pomrukując przy tym z rozkoszy i złoszcząc się, kiedy zobaczy dno.

– Nie ma mowy! – krzyknęła, patrząc na zegarek.

Z powodu braku czasu ograniczyła wykład dotyczący zdrowego odżywiania, szkodliwości nadmiaru węglowodanów, kaloryczności posiłków i odporności szkliwa zębów do trzech słów. Za godzinę powinna być w sądzie. Przedtem musiała się ubrać, odwieźć dzieci do szkoły i dotrzeć do centrum miasta.

Pierwsze zadanie nie było zbyt trudne. Aleksandra po prostu otwierała szafę i chwytała to, co akurat wpadło jej w rękę. Rzeczy, z których nie korzystała, poupychane były na wyższych półkach, reszta wisiała na wieszakach. Dwie pary jednakowych dżinsów i kilkanaście bluzek zróżnicowanych pod kątem pogody: krótki rękaw na lato, długi bawełniany na wiosnę i jesień, do tego jeden sweter rozpinany i jeden wciągany przez głowę z dekoltem w serek. Cechą łączącą wszystkie ubrania był kolor. Czerń. A także komunikat: chcę być niewidoczna.

– Jakaż ciepła rodzinna atmosfera. – Weronika wyszła właśnie z łazienki, wykrzywiając twarz w pogardliwym uśmiechu. – Lol.

Od jakiegoś czasu jej życie było beznadziejne. Matka i brat robili wszystko, by ją wkurzyć. Nauczycielki w gimnazjum tylko się czepiały, a ojciec… Frajer opuścił ją w momencie, w którym najbardziej go potrzebowała.

Matka zawsze sztorcowała, wymagała i marudziła. Ojciec rozpieszczał, pocieszał i czasami nawet kłócił się z żoną z powodu córki.

Weronika wiedziała, że to głupie, ale chwilami myślała, że zrobił to specjalnie. Zniknął, bo chciał, żeby sama zaczęła dbać o swoje interesy. Dał się zabić na oczach całej Polski, bo uznał, że w ten sposób zahartuje córkę.

Najgorsze w tym wszystkim było to, że… miał rację. W ciągu kilku miesięcy Weronika wydoroślała. Z ukochanej córeczki tatusia stała się młodą i silną kobietą.

– Wróć do łazienki i zmaż te kreski – zażądała Aleksandra. Na powiekach córki widniały dwie grube, czarne linie. – Pośpiesz się. Za kwadrans wychodzimy.

– Ale mamo! – Weronika była gotowa walczyć o swoje. Przecież większość jej koleżanek robiła sobie makijaż, dlaczego więc ona nie?! Dlatego że jej matka nie dbała o siebie? Zazdrościła córce, że potrafiła używać eyelinera?

– Powiedziałam i nie będę powtarzać. Od wczoraj nic się nie zmieniło.

Rzeczywiście: od wczoraj nic się nie zmieniło. Aleksandra nadal toczyła wojnę ze swoimi dziećmi. Z Kubą o słodycze, z Weroniką o czarne kreski na powiekach. To była batalia obliczona na wyczerpanie przeciwnika.

– Masz dopiero piętnaście lat. Nie będziesz chodzić do szkoły w makijażu. Rozumiem, że chciałabyś wyglądać piękniej, może bardziej kobieco, ale wierz mi, jeszcze się w życiu namalujesz.

– Kreski to nie makijaż! – Zniecierpliwiony głos córki dotarł do Aleksandry, kiedy wciągała na siebie spodnie.

– Werka!

– Mamo, no! Zrozum mnie!

Aleksandra wiele rozumiała. Była też tolerancyjna i empatyczna. Wiedziała, że teoretycznie najlepiej byłoby teraz usiąść z córką na kanapie, pogładzić ją po ręce, wysłuchać jej argumentów, przedstawić swoje i starać się dociec, dlaczego malowanie się jest dla Weroniki tak ważne. Może uważa się za brzydką bez czarnych kresek? Może ktoś powiedział jej, że ma nieładne albo zbyt małe oczy? A może się zakochała lub chciała komuś przypodobać?

Istniało jeszcze wiele innych „może”. W teorii, bo w praktyce Aleksandra była w niedoczasie. Musiała jeszcze przygotować dzieciom kanapki i rzucić okiem na opinię psychologiczną, której miała bronić dzisiaj w sądzie. Co prawda sama ją napisała, ale kilka miesięcy temu. Musiała sobie odświeżyć temat.

*

Boże, czy te krople muszą tak hałasować? Walą w szybę, jakby chciały ją rozwalić.

Moment, gdzie ja jestem?

W samochodzie. To dlatego jest mi tak niewygodnie. Ścierpły mi nogi.

Samochód jest mój. Tapicerka jest zakurzona. Kiedyś tu sprzątnę. Jak znajdę czas, czyli pewnie nigdy. Ooo, na siedzeniu pasażera leży moja torebka.

Tylko dlaczego tu siedzę? Gdzie ja jestem? Stare domy, zadbana zieleń i samochody z poznańskimi blachami. Czy właśnie tu przyjechałam? A może odjeżdżam?

Nie potrafię odpowiedzieć na ani jedno pytanie. Nie wiem, albo są zbyt trudne, albo dzieje się ze mną coś dziwnego.

Jak się nazywam? Ha, wiem. Aleksandra Wilk. Lat trzydzieści pięć. Akurat o tym mogłabym nie pamiętać. Starzeję się. Albo mam przepełniony twardy dysk, albo goni mnie Alzheimer. Sama nie wiem, co gorsze.

Chryste, ale boli mnie głowa. Właściwie to napierdala. Wezmę tabletkę, może jak ból zelżeje, to będzie mi łatwiej myśleć.

Czemu ta torebka jest taka wielka?! Nigdy nie mogę znaleźć w niej tego, co akurat jest potrzebne. Ibuprom. No w końcu. Obiecuję, że jutro umówię się do lekarza. Może mam guza mózgu? Albo tętniaka? To tłumaczyłoby tak silny ból.

Czuję, jak pod czaszką wszystko pulsuje. Mózg mi spuchł. Wszystko mnie boli.

Zaraz tabletka zacznie działać i będzie OK. Taką mam nadzieję.

Przechodzi. Powoli. Nie wiem, co jest skuteczniejsze. Tabletka czy wizja nadchodzącej wizyty u lekarza? Najważniejsze, że w końcu mogę się skupić.

Powoli i spokojnie. Najpierw zebranie danych. Jak zwykle w takiej sytuacji… Po śmierci Gabriela film urywał mi się zdecydowanie za często.

Siedzę w aucie. Zaparkowałam na poboczu. Jak się nazywa ta ulica? Nie widzę.

Zaraz!

Kuba! O czternastej muszę go odebrać ze szkoły! Która godzina? Nie wiem. Telefon jak zwykle rozładowany, zegarka jeszcze się nie dorobiłam. Trzeba było brać, jak dawali. Gabriel chciał kupić mi w prezencie, ale marudziłam, że to głupi pomysł. Po co zegarek na ręce, skoro mam go w komórce. Dał się przekonać i odpuścił.

Tak naprawdę bałam się zegarka jako prezentu. Moja matka, królowa zabobonów, przez lata wbijała mi głupoty do głowy. Byłam oporna, ale zapamiętałam, że od ukochanego nie przyjmuje się ani zegarka, ani butów. Podarowany zegarek będzie odmierzał czas do końca waszego związku, a w butach odejdziesz od darczyńcy. Słowa matki do teraz brzmią mi w uszach. Przesądy to sranie w banię… Zegarka nie przyjęłam, a on i tak odszedł. Zostawił mnie samą.

Serce wali mi jak młot. To pewnie dlatego, że znowu o nim pomyślałam. Kiedyś mi pęknie.

Kobieto, nie rozczulaj się nad sobą! Pomyśl o czymś konstruktywnym. Tak powiedziałby Gabriel.

Obowiązki. Dzieci. Kuba. Godzina. Szkoła.

Gdzie są kluczyki? Uruchomię silnik, włączę radio, usłyszę, która godzina, a później wyjdę na ulicę i spróbuję zorientować się, gdzie jestem.

Plan jest dobry. Tylko niech przestanie mnie boleć ta cholerna głowa.

*

Aleksandra podążała szpitalnym korytarzem w kierunku drzwi z napisem: „Oddział psychiatryczny dorosłych”.

Nadal bolała ją głowa, ale przynajmniej odzyskała orientację. Po wyjściu z samochodu poszła przed siebie i szybko trafiła na skrzyżowanie. Sam widok starych drzew i domów jednorodzinnych niewiele jej mówił. Zauważyła jednak znak informujący o nazwach przecinających się ulic: Hoża i Miodowa.

Miodowa dochodziła do Szpitalnej, przy której – jak sama nazwa wskazywała – znajdował się szpital. To on rozjaśnił jej pamięć. Pracowała w nim. Co prawda tylko na pół etatu, bo przez sytuację prywatną musiała ograniczyć czas spędzany w szpitalu, ale i tak bardzo lubiła tu przychodzić.

Kiedy weszła do środka, od razu zapomniała o poczuciu zagubienia i lęku. Najwyraźniej to ból wywołał chwilową dezorientację. Widocznie miała problem ze znalezieniem miejsca na parkingu. Skupiona na poszukiwaniu wolnych dwóch metrów kwadratowych tak bardzo, że zagubiła się w czasoprzestrzeni.

Zegar wiszący na ścianie wskazywał dziesiątą. Od ósmej powinna stanowić trybik sprawnie działającego oddziału psychiatrycznego.

– Pani Aleksandro? – Pacjentka spod trójki pojawiła się przy drzwiach. – Chciałam zapytać…

– Za chwilę – rzuciła, wbiegając do pokoju lekarskiego. Liczyła, że niezauważona przebierze się i wpadnie w wir pracy.

– Ooo, znalazła się nasza zguba! – Kobiecy głos wyprowadził ją z błędu.

– Zguba? – Zarzuciła na bluzkę biały fartuch i spojrzała na Olgę Brzozowską, psychiatrę.

Przyjaźniły się od lat. Razem pracowały, razem rozwiązywały problemy rodzinne. Wspierały się w chwilach zwątpienia i opychały ciastkami. Aż do tamtego dnia, w którym po śmierci Gabriela Aleksandra poprosiła przyjaciółkę o receptę na benzodiazepiny.

– Zaginiona psycholog.

– Zaginiona?

Olga była świetna w swoim fachu. Zawodowo bez zarzutu. Prywatnie jednak miała jedną wadę – wyolbrzymiała wszelkie fragmenty rzeczywistości, zwłaszcza jeśli dotyczyły jej osobiście.

– Olga, o czym ty mówisz? Spóźniłam się zale…

– O tobie, kobieto! – przerwała jej, wymachując rękoma. – Miałyśmy razem świętować twoje imieniny!

– Moje imieniny? – Aleksandra szukała w pamięci. – Ach, tak. – Kiwnęła głową, kiedy odnalazła wspomnienie laurki, którą dostała od Kuby.

– Tak, tak… No wiesz co?! Chyba się na ciebie obrażę. Olałaś mnie, ładnie to tak?

– Olga, o co ci chodzi?

– Świętowałaś sama i to tak mocno, że straciłaś poczucie czasu!

Aleksandra jedynie się uśmiechnęła i odwróciła. Nie miała siły, by zastanawiać się, co przyjaciółka ma na myśli. Uznała oskarżenie za nieudany żart lub próbę nawiązania rozmowy. Nie miała teraz na to czasu.

Schyliła się, by podłączyć telefon komórkowy do wystającej z kontaktu ładowarki. Ból znów zaczął rozsadzać jej głowę. Czuła, jakby mózg puchł i napierał coraz mocniej na kości czaszki. Bolała ją nawet skóra twarzy. Zupełnie jakby lada moment miała zostać rozerwana.

– Dobrze się czujesz? – Olga zauważyła grymas na twarzy przyjaciółki.

– Tak. Za szybko się schyliłam i coś mnie zabolało. Cholerstwo znowu się rozładowało. – Wskazała na komórkę, którą usiłowała reanimować.

– Skąd ja to znam?

Aleksandra odczekała kilka minut i włączyła telefon. Ekran rozbłysnął kolorowym logo producenta. Przez dłuższą chwilę nic się nie działo, aż w końcu urządzenie zażądało PIN-u. Wpisała cztery jedynki i nacisnęła palcem prostokąt z napisem „OK”.

– Dzień dobry, jest pani proszona do ordynatora. – Jedna z pielęgniarek stanęła w drzwiach.

– Ja? – Olga, jak zwykle, wyrwała się do odpowiedzi.

– Nie, pani Wilk.

*

– Panie ordynatorze?

– Pani Aleksandro! Nareszcie! Co się z panią działo? – Profesor Jan Węglarz nie krył oburzenia.

Nigdy wcześniej nie spotkał się z taką sytuacją. Prezentował raczej ludzki sposób zarządzania oddziałem – wymagał, ale też doceniał ciężką pracę. Potrafił zrozumieć pracowników i jeśli tylko istniała taka możliwość, starał się iść im na rękę.

Z tego powodu udzielił Aleksandrze miesięcznego urlopu po zamordowaniu jej męża, a później zgodził się także na uelastycznienie czasu pracy. Etat tymczasowo zmniejszył do połowy, a godziny dopasował tak, by kobieta miała czas i na inne obowiązki. Musiała przecież ogarnąć życie i zająć się nie tylko sobą, ale przede wszystkim dziećmi i wszystkimi sprawami, których nie dokończył jej mąż.

– Co pan ma na myśli?

Aleksandra po śmierci Gabriela przeszła metamorfozę. Zakopała swoją kobiecość w głębokim dole – zapomniała, czym jest makijaż i przestała zwracać uwagę na strój. Zawsze ubierała się tak samo. Ale nie można było jej niczego zarzucić. Była schludna, czysta i uczesana.

– Na litość boską, jak pani wygląda…? – Profesor nie mógł powstrzymać się od komentarza.

Tym razem wygląd kobiety pozostawiał wiele do życzenia. Jej twarz była ziemisto blada, oczy jakby nieobecne, a rude kręcone włosy żyły własnym życiem, najwyraźniej dawno nie widząc grzebienia. Poplamione dżinsy błagały o pranie, a niezapięty fartuch przykrywał pogniecioną koszulkę.

– Przepraszam… – Speszona dotknęła włosów i chyba zorientowała się, że zapomniała ich uczesać. Sprawnym ruchem odgarnęła je z czoła, zebrała z tyłu głowy i zamotała, tworząc coś w rodzaju prowizorycznego koka.

– Przepraszam? – powtórzył powściągliwie.

Nie wiedział, czy kobieta przeprasza go za swój wygląd czy lekceważenie obowiązków zawodowych. Nie był zbyt wyczulony na zapachy, ale to, co docierało do jego nosa, nie było przyjemne. Woń potęgowała wrażenie, że kobieta jest przemęczona, spocona i mocno niedzisiejsza.

– Przepraszam za spóźnienie.

– Spóźnienie? Pani Aleksandro! Nie było pani na oddziale przez siedem dni. To chyba wymyka się definicji spóźnienia.

– Siedem dni? – powtórzyła jak robot.

Profesor uznał, że psycholog nie była pijana, ale też nie w pełni władz umysłowych. Postanowił, że dziś sprzeda jej kuksańca i każe się porządnie wyspać.

– Proszę bez żartów. Pani Aleksandro, to zbyt poważna sprawa!

– Przecież…

– Pani Aleksandro, ja jestem tolerancyjny… ale tylko w pewnym zakresie. Rozumiem, że przechodzi pani ciężki okres w życiu. Śmierć najbliższej osoby zawsze boli, ale na miłość boską, pani Aleksandro, ile to jeszcze będzie trwać?

Słuchała go i kuliła się na krześle jak mała dziewczynka. Był pewien, że jego słowa trafiły w sedno i być może pomogą jej otrząsnąć się z traumy.

– Rok wystarczy! Dwanaście długich miesięcy. Obserwuję panią od początku. Przeszła pani przez wszystkie podręcznikowe fazy żałoby. Teraz czas na powrót do życia. Czas się odciąć. Wszyscy pani współczuliśmy. Współczujemy nadal, ale to nie może być wymówką na zawsze. Pani Aleksandro, uprzedzam uczciwie, że jeśli takie nieodpowiedzialne zachowanie się powtórzy, będę zmuszony panią zwolnić.

– Rozumiem. Ma pan na myśli…

– Samowolne opuszczenie miejsca pracy. Przecież pani w ogóle nie pojawiła się na swoich dyżurach! Nie odbierała pani telefonów, nikt nie wiedział, gdzie pani jest. Nie wpłynął żaden wniosek o urlop, nawet zwolnienie lekarskie. Zostawiła nas pani w stanie całkowitej niewiedzy.

– Przepraszam.

Znowu przepraszała. Nie mówiła nic więcej. Jan Węglarz zaczynał wątpić w to, czy dobrze robił. Wilk nie była co prawda jego pacjentką, ale mimo wszystko oceniał ją przez pryzmat doświadczenia zawodowego.

Moralizatorski monolog nigdy nie przynosił zamierzonych efektów. Jego odbiorca wyłączał się i czekał tylko na zakończenie „gadki”. Wszystkie mądre słowa omijały niezainteresowanego bokiem, niezależnie od tego, czy rozmówca był pacjentem, czy osobą bliską.

Może powinien niezwłocznie odesłać Wilk do domu, z nakazem wykąpania się, wyspania i zresetowania? Jutro mogliby wrócić do rozmowy i przeprowadzić ją jak dwoje dorosłych i myślących ludzi.

Spojrzał w kalendarz i przypomniał sobie, że we wtorek i środę nie będzie go na oddziale. Nie miał dużego pola manewru. Musiał zakończyć reprymendę dzisiaj.

– Pani Aleksandro! Cały zespół miał przez panią problemy. Musieliśmy zmienić grafik, wszyscy gimnastykowali się, by szpital działał bez zarzutu. A potem jeszcze dzwonili do mnie z sądu! Z pretensjami! Do mnie! Miała pani zeznawać na rozprawie naszego pacjenta, ale nie dotarła pani na czas. Uroczy to eufemizm, prawda? Nie dotarła na czas. W ogóle tam pani nie dotarła! To wstyd dla naszej placówki. Nie chcę, by ktoś pomyślał, że jesteśmy nierzetelni. Bycie psychologiem zobowiązuje. Czy zdaje sobie pani sprawę, w jakiej sytuacji mnie pani postawiła? Nie tylko mnie, ale i cały zespół?!

– Panie profesorze, przepraszam. Postaram się naprawić, co zepsułam. Obiecuję też, że to się nie powtórzy.

Aleksandra patrzyła mu w oczy. Szczerze żałowała. Widział to. Była przerażona i spanikowana.

Dokładnie taki efekt zamierzał osiągnąć. Uznał, że sprawa jest zamknięta.

– Obawiam się, że ani dyrekcji szpitala, ani sądowi nie wystarczy pani „przepraszam”. – Zrezygnował ze służbowego tonu. – Pani Aleksandro, co się z panią działo?

– Nie wiem, panie profesorze, nie wiem – szepnęła i spuściła głowę.

Nie takiej odpowiedzi się spodziewał. Oczywiście nie musiała mu się spowiadać, ale też nie powinna go okłamywać. W ostateczności mogła odpowiedzieć coś wymijająco lub zbyć go niekoniecznie grzecznym stwierdzeniem, że to jej sprawa.

Wyszedł zza biurka i podszedł do podwładnej. Chciał poczuć jej zapach z bliska. Z premedytacją poszukiwał alkoholowej nuty. Świeżej lub przetrawionej, dobrze mu znanej.

– Jest pani chora? Źle pani wygląda.

– Nie. – Zawahała się. – Wszystko w porządku. Przynajmniej na tyle, na ile może być.

– Wszystko w porządku? Śmiem wątpić. Ale dobrze – uspokojony, że nie znalazł tego, czego szukał, wrócił do biurka – może pani odejść.

– Dziękuję i jeszcze raz przepraszam.

– Pani Aleksandro, martwiliśmy się. Ktoś z pani bliskich zawiadomił policję. Przesłuchiwali mnie w sprawie pani zaginięcia. Wypytywali o kogoś, kto mógłby pani zrobić krzywdę… O konflikty na oddziale, o ewentualne pogróżki i o to, czy jest ktoś, dla kogo pani opinia psychologiczna mogła być ostatnim gwoździem do trumny.

*

Zerkam na wyświetlacz komórki i nie wierzę. Dwudziesty piąty maja?

Tydzień? Nie byłam w pracy przez tydzień?! To się nie dzieje naprawdę. Wcześniej gubiłam się już w czasoprzestrzeni? Owszem, było mi to na rękę. Ale nigdy nie na tak długo.

Tydzień???

Przez siedem dni nie szukałabym miejsca do parkowania. Nie. To się nie dzieje naprawdę.

Dzieci! Skoro nie było mnie w pracy, mogło nie być mnie też w domu. Muszę jak najszybciej dodzwonić się do Weroniki.

Duszę się. Zaraz zemdleję. Muszę usiąść.

Zadzwonię do Weroniki. No i co jej powiem? Cześć, mówi mama. Weronika, skarbie, kiedy ostatnio się widziałyśmy?

Nie, to głupi pomysł. Jeszcze pomyśli, że oszalałam.

Tak jak wtedy, kiedy miała siedem lat. Dowiedziała się, że jestem psychologiem i pracuję z ludźmi chorymi umysłowo. Była przerażona. Tłumaczyłam jej, że choroby umysłowe nie różnią się od grypy. Że przy odpowiednich lekach i pomocy lekarza wiele z nich można wyleczyć.

Efekt? Pytała w kółko, czy się nie zarażę. Zapamiętała skojarzenie z grypą, a ja musiałam przekonywać ją, że jestem bezpieczna. Nie można przecież zarazić się depresją, schizofrenią czy zaburzeniami osobowości.

Przemilczałam wtedy najczęściej powtarzany stereotyp dotyczący osób studiujących psychologię. Żartowaliśmy na wykładach, że niczym się nie zarazimy od pacjentów, bo sami jesteśmy już mocno pokręceni.

Uciekło mi siedem dni… Węglarz wspominał o policji.

Boże, kobieto, nie panikuj! Skup się. Zapomnij o emocjach i sygnałach, jakie wysyła twoje ciało. Logika. Wszystko da się logicznie wytłumaczyć. Trzeba tylko zebrać dane i je przeanalizować.

Telefon do Weroniki odpada. Co teraz? Jeśli rzeczywiście zniknęłam na siedem dni, to co wtedy robiłam? Nie wiem. Głowa tak mnie napierdala, że nawet nie mogę się zastanowić.

Jeśli nie było mnie w domu… Weronika będzie zła, ale zaopiekowała się Kubą, tego jestem pewna. Nie raz musiała mu mnie zastępować. Przez pierwsze tygodnie po śmierci Gabriela często odpływałam.

Jeśli nie było mnie w szpitalu, to nie przyjmowałam również w prywatnej poradni. Cały tydzień? Jedna czwarta przychodów z poradni przeszła mi koło nosa. A pacjenci? Mam nadzieję, że nie zrezygnują z moich usług.

Dobra, po kolei. Najpierw dzieci. W drodze po Kubę obdzwonię pacjentów z poradni. Przeproszę, jakoś to będzie.

Dobra, Olka, nie panikuj. Teraz wszystko jest w twoich rękach.

– Ruda zdzira przyszła!

Oho! Wysocka mnie zauważyła mnie. Stała pacjentka z chorobą afektywną sezonową. Trafia do nas jak w zegarku, dwa razy do roku. Jesienią z ciężką depresją, zagrażającą jej życiu, a w okresie wiosenno-letnim z epizodami silnej manii. Nie wiem, co gorsze.

Wysocka jest jak pies przywiązany do budy – szczeka głośno, gdy kogoś widzi, i atakuje, gdy uzna, że człowiek jest w zasięgu.

Ominę ją zgrabnie. Na dziś wystarczy mi ekstremalnych przeżyć.

– Zośka, weź ty się tak głupio nie uśmiechaj. Zabiję cię, jeśli będziesz szczerzyć zęby!

Wysocka kontynuuje poszukiwanie rozmówcy. W specyficzny sposób zaczepia pacjentkę leżącą na łóżku obok. Muszę dopytać pielęgniarki o zalecone leczenie. Jest zbyt pobudzona, by leżeć na sali z innymi chorymi.

– Pani Aleksandro?

Znowu ktoś mnie zaczepia. Pielęgniarka. Nie, błagam, nie teraz! Muszę jak najszybciej wyjść ze szpitala i sprawdzić, czy z dziećmi wszystko OK. Poza tym głowa mnie napierdziela. Niech nikt ode mnie niczego nie chce, do cholery! Chociaż przez chwilę.

– Momencik! – odpowiadam i biegnę do toalety.

Muszę pozbyć się treści żołądka. Nie chcę, ale czuję, że podchodzi mi do gardła. Stoi i czeka.

Muszla klozetowa oglądana z bliska zawsze mnie zadziwiała. Taka po rzyganiu, z treścią żołądka oblepiającą jej ścianki. Mam wrażenie, że ostatnio często ją oglądam.

Wibruje mi kieszeń fartucha. Dwa razy. Krótkie drżenia. To na pewno SMS. Może od Weroniki?

Sięgam z nadzieją po telefon.

Wiadomość z internetowej bramki SMS od anonimowego nadawcy:

Dziękuję za upojny tydzień. Pamiętaj, to nasza tajemnica. Jeśli ją komuś zdradzisz, zabiję cię.

XXX

Ciąg dalszy w wersji pełnejI

Wtorek

Biały obrus. Świeczki. Sztućce. Szkło.

Jej oczy przyjęły to wszystko jako zapowiedź niezwykle udanego wieczoru. Żołądek przypominał o swoim istnieniu delikatnym ssaniem.

W takiej oprawie nie liczyło się nawet to, co będzie jadła. Katarzyna siedziała przy perfekcyjnie przygotowanym stole i zastanawiała się, jak powinna użyć tych wszystkich dziwnych sztućców. Po lewej stronie talerza leżały trzy widelce, po prawej kolejny, podejrzanie mały, łyżka do zupy, łyżeczka i trzy noże.

Stuprocentowo pewna była jedynie przeznaczenia widelczyka leżącego samotnie nad talerzem.

– Mam nadzieję, że spodoba się pani nasze menu degustacyjne. Na początek proponuję krewetki tygrysie z masłem klarowanym, oliwą, czosnkiem i natką pietruszki.

Na stole pojawił się talerz z krewetkami, po nim krem z pomidorów z oliwą bazyliową, a następnie sałatka z pieczonym kozim serem, suszonymi pomidorami i prażonymi orzechami włoskimi.

– Nie smakowało pani? – dopytywał dyskretnie kelner, wskazując na niedojedzone resztki sałatki.

– Wręcz przeciwnie. Wszystko jest przepyszne. I tak pięknie podane, że trudno się temu oprzeć. Ale wie pan, oczy chcą, a żołądek…

– Nalegam jednak, żeby zjadła pani to, co ma na talerzu.

– Chciałabym zostawić sobie jeszcze trochę miejsca na danie główne i deser.

– Spokojnie, jestem pewien, że znajdzie pani miejsce.

Kelner podszedł do niej z boku. Jedną rękę trzymał schowaną za siebie, drugą dotknął jej brzucha.

– Przytyło się pani od ostatniej wizyty u nas, prawda?

– Yyy… – zawahała się. Nie była pewna, czy powinna odpowiedzieć zgodnie z prawdą. – Rzeczywiście. – Kiwnęła głową. – Pięć kilogramów w miesiąc…

– No pięknie. Gratuluję. Jestem pod wrażeniem!

Zachwyt w oczach kelnera sprawił, że erotyczne napięcie, które czuła od chwili, w której spojrzała na zastawiony stół, wzrosło kilkukrotnie. Uwielbiała to uczucie. Nakręcała się zawsze, kiedy obserwowała, że jej krągłości budzą pożądanie mężczyzn. Że dodatkowe kilogramy stanowią afrodyzjak, a oponka wylewająca się spod obcisłej koszuli sprawia, że faceci z trudem opanowują swoje samcze instynkty.

Wiedziała, że gdyby nie konwencja restauracji, to kelner rzuciłby się na nią i zdarł z niej ubranie. Przyjemność płynąca z ugniatania nagiego brzucha jest przecież niewspółmiernie większa od dotykania go przez materiał.

Dopóki nie zaczęła tyć, nie wiedziała, że wielbicieli kobiet XXL jest aż tylu. Myślała, że przeważają fani rachitycznych modelek i niedojrzałych kształtów. Im była większa, tym mocniej docierało do niej, że stwierdzenie „kochanego ciała nigdy dość” to nie banalna uprzejmość, lecz prawidłowość. I że wielu mężczyzn na żony wybiera chudziny, ale rozkoszy szuka u prawdziwych kobiet. Takich z miękkimi biustami i konkretnych rozmiarów biodrami.

– Cudnie wygląda pani z tymi dodatkowymi kilogramami!

Nie mogła pozostać obojętna na takie komplementy. Dojadła sałatkę, patrząc w oczy kelnera.

– Dziękuję – szepnęła, odsuwając od siebie pusty talerz.

– A nie mówiłem, że się zmieści? W takim razie już biegnę po danie główne. Toskańskie pappardelle z polędwicą wołową, czerwonym pesto, liśćmi szpinaku i parmezanem, w delikatnym sosie śmietanowym. Na pewno się pani temu nie oprze.

Nie zamierzała. Lubiła się obżerać. Doprowadzać się do stanu, w którym nie miała siły ruszyć się z krzesła. Zamykała wtedy oczy i wręcz czuła, jak pokarmy, które dostarczyła właśnie organizmowi, przekształcają się w tłuszcz.

Pappardelle wyglądało obłędnie, chociaż jego ilość nie miała nic wspólnego z porcjami degustacyjnymi. W normalnej sytuacji taka porcja wystarczyłaby dla trzyosobowej rodziny.

– Proszę jej się nie przyglądać, tylko jeść – upomniał ją kelner.

Odpowiedziała mu uśmiechem i wpakowała do ust widelec pełen długich, szerokich wstążek. Kompozycja smaków sprawiła, że chciała doświadczyć jej jeszcze raz. A potem kolejny i kolejny, ale w pewnym momencie poczuła odruch wymiotny.

– Coś nie tak? – Kelner stał nad nią i obserwował każdy kęs.

– Nie, wszystko w porządku. Może zrobię sobie małą przerwę? Już nie mogę…

– Przykro mi, ale przerwa nie wchodzi w grę. Za kwadrans musi pani zwolnić stolik, a czeka na panią jeszcze deser i połowa pappardelli.

– To może od razu przejdźmy do deseru? – Odłożyła widelec.

– Wykluczone! Musi pani to zjeść. Nie chce pani zrobić przykrości kucharzowi, prawda? – Spojrzał na nią tak wymownie, że nie była w stanie odmówić.

– No… nie.

Była już pełna. Absolutnie pełna.

– Wygląda pani tak seksownie, gdy wciąga te pappardelle do ust. Powiem szczerze, że będę nalegał na częstsze pani wizyty u nas, bo ten widok niezwykle mnie podnieca.

Ją podniecało jego zaangażowanie. Zawinęła więc na widelec kolejne wstążki makaronu, ale zanim włożyła go do ust, postawiła sprawdzić, czy kelner może dać z siebie coś więcej.

– Ale ja już nie mogę. – Odłożyła widelec na talerz i dotknęła swojego brzucha. Świadomie dążyła do tego, by podkręcić jeszcze trochę i tak nieznośne do wytrzymania podniecenie. – Nie dam rady wmusić w siebie kolejnej porcji.

– To tylko pozory! Jestem przekonany, że da pani radę… Za kucharza, za mnie, za siebie, za miłość. Jeszcze cztery widelce, hm?

Zaprotestowała na tyle delikatnie, żeby go nie urazić. Chciała, żeby na nią napierał. Żeby zmuszał i domagał się posłuszeństwa. A nie, żeby odpuścił.

Wiedziała, że jest na granicy obżarstwa. Pochłonięte już dania dostarczyły jej dużo przyjemności, ale to, co było przed nią, miało sprawić, że przyjemność przejdzie w ekstazę.

– Dwa. Dwa widelce. Za mnie i za pana.

– I za miłość – dopowiedział.

Zrobiła, o co prosił. Kiedy włożyła do usta ostatnią, trzecią porcję makaronu, poczuła, że przekroczyła granicę. Jej brzuch był już tak pełny, jakby za chwilę miał pęknąć. Jednak nie martwiła się tym – przecież powoli doznawała spełnienia. Wrażenia potęgowało zaangażowanie kelnera.

– Tak nie może być! Za dużo zostało. Proszę zjeść jeszcze trochę.

– Nie mogę, naprawdę nie mogę. Przejdźmy do deseru.

Z nieukrywanym niezadowoleniem zabrał talerz i wrócił z kolejnym.

– Tort węgierski.

– Uwielbiam! – zareagowała entuzjastycznie, bo widok ciasta wykrzesał z niej nowe pokłady apetytu.

Krucha warstwa czekolady rozpadała się pod naporem jej zębów, biszkopt rozpływał w ustach, a kwaśna wiśnia nie tylko przyjemnie równoważyła słodki smak kremu, ale również pozostawiała w ustach posmak dobrego, mocnego alkoholu.

Pierwszy kęs sprawił, że zapragnęła kolejnego. Mniej więcej przy czwartym poczuła, że kolejny zakończy się wymiotami. Doskonale wiedziała, kiedy może przesuwać granicę, a kiedy dochodzi do muru.

– Na dziś wystarczy – spasowała.

– Nie zjadła pani wszystkiego.

– Wiem, ale nie jestem w stanie wcisnąć w siebie nic więcej.

– Nalegam! Tort węgierski najszybciej wchodzi w uda.

Próbowała. Wsunęła do ust kolejny kawałek słodkości, próbując sobie wyobrazić, jak tłusty krem przemieszcza się do ud i uwypukla cellulit, a następnie jak jakiś mężczyzna gładzi jej nogi, zachwycając się, że ma skórę z pluszu.

Niestety niewiele to dało. Odruch wymiotny był zbyt silny. Zatrzymała go, ale musiała wypluć tort.

– Jeśli miała pani to w ustach, to proszę to teraz zjeść.

– Przestań! Zabierz to ode mnie!

– Da pani radę!

– Nie, zabierz to! Już mi niedobrze, nie mogę na to patrzeć!

– Jeszcze jeden kęs…

– Przestań, proszę. Koniec zabawy. Możesz wyjść z roli.

– Przecież to nie jest zabawa.

– Stop. Proszę cię. Nie jesteśmy przecież w pieprzonej restauracji, tylko u mnie w domu. Przepraszam, jeśli zepsułam ci zabawę. Jeśli skończyłam za szybko… Następnym razem postaram się być bardziej głodna.

– Następnym razem?

– Tak. Obiecuję.

– Nie będzie następnego razu…

*

Urszula Zimińska zatrzymała się przed drzwiami, wzięła kilka głębokich oddechów i zapukała.

– Wejść! – głos Waldemara Baraniaka, naczelnika wydziału kryminalnego, brzmiał jak zwykle. Czyli odpychająco.

Był jej przełożonym, a ich relacje od czasu rozwiązania zagadki zabójstwa legendarnej aktorki znajdowały się na polu minowym oznaczonym napisem: „ROZEJM”. Każdy nierozważny ruch mógł doprowadzić do eksplozji.

Zdawała sobie sprawę, że musi być ostrożna. Nie tylko tutaj, w jego gabinecie, ale także poza komendą, gdzie próbowała znaleźć funkcjonariuszki mające pomóc jej pozbawić Baraniaka zajmowanego stanowiska. Poruszała się delikatnie i nie zostawiała za sobą śladów, ale wiedziała, że prowadzi niebezpieczną grę.

– Podobno miałam się stawić?

– Tak. – Oderwał wzrok od komputera i spojrzał na nią z wyższością.

– Mam dla ciebie, Zimińska, dobre wieści… Jedziesz do Poznania.

– Słucham?

– Zostałaś oddelegowana.

– Słucham?!

Przed rzuceniem się na Baraniaka powstrzymywała ją jedynie myśl, że nie powinna dać się sprowokować. Swędziały ją jednak ręce i język. Najchętniej odpowiedziałaby Baraniakowi tym samym. Zaserwowałaby mu pozorną uprzejmość, nieudolnie zakrywającą złośliwość. Zrobiłaby wszystko, żeby sprowokować go słownie, tylko po to, by ją dotknął. A później rozwaliłaby mu nos. Z przyjemnością i wielkim zaangażowaniem.

– Przyszedł rozkaz o oddelegowaniu.

– Rozumiem. I oczywiście nie ma to nic wspólnego z…

– Skończ! – przerwał jej. – Mówiłem już, że twoje zachowanie zrzuciłem na karb problemów hormonalnych. Dawno zapomniałem o tym, że próbowałaś mnie szantażować, więc dlaczego miałbym się na tobie mścić? Taki już jestem. – Zarechotał. – Wybaczam ludziom potknięcia. Możesz to przyjąć do wiadomości lub nie. Proponowałby jednak teraz skupić się na Poznaniu.

– Szczegóły, proszę.

– Pół roku w poznańskim wydziale kryminalnym. To nie jest kara, jak próbujesz sobie wmawiać, ale wyróżnienie. Jesteś im potrzebna. Musisz zająć się ważną sprawą, do której posiadasz najlepsze kwalifikacje.

– Rozumiem, że na całym kontynencie nie ma nikogo innego, kto mógłby to zrobić?

– Też mnie to dziwi, ale widocznie komendant wojewódzki uznał, że nie.

– Kiedy zaczynam?

– Jutro rano.

– Że co?!

Podał jej kartkę. Spojrzała na datę znajdującą się w prawym górnym rogu.

– Fuck, przecież ten rozkaz jest z listopada!

– Tak? Co za pech, musiał zapodziać się gdzieś na biurku mojej sekretarki…

Flaga z napisem: „ROZEJM” zniknęła z pola minowego, a triumfujący uśmiech Baraniaka informował, że zawieszenie broni było mu potrzebne tylko do tego, żeby zdążył dobrze przygotować się do wojny krótkiej, ale obliczonej na zniszczenie przeciwnika

*

Renata Trzeciak czekała na osiemnastą trzydzieści. Chciała jak najszybciej opuścić szpital, stanąć na przystanku autobusowym wśród ludzi, którzy jej nie zauważają, rozpiąć kurtkę i pozwolić, żeby wraz ze spadkiem temperatury ciała opadło z niej napięcie.

– Cześć! – W pokoju pielęgniarek pojawiła się Alina.

Kobieta była opatulona szalikiem, czapkę miała naciągniętą po same brwi, a na kurtce i czapce widniały płatki śniegu.

– Cholera, jak sypie. Na mieście oczywiście wszystko stoi, jakby śnieg w grudniu był zaskoczeniem. I dla kierowców, i drogowców, ma się rozumieć.

– Nareszcie jesteś! – Renata poderwała się z krzesła.

Pojawienie się pielęgniarki z kolejnej zmiany oznaczało, że w końcu mogła zakończyć najgorszy dyżur w jej życiu.

Pracowała w szpitalu od ośmiu lat. Doznawała różnych upokorzeń, była obecna przy zgonach, wysłuchiwała obelg i starała się, żeby to wszystko po niej spływało. Dzisiaj coś jednak w niej pękło.

Kiedy nerwowo zbierała swoje rzeczy, spojrzała na pokój pielęgniarek. Zarówno sprzęty, ściany, jak i koleżanki po fachu budziły w niej odrazę.

– Ciekawe, czy śnieg utrzyma się do weekendu. Marzy mi się wyjście z dzieciakami na sanki. Słyszałam, że ten przystojny doktorek z kardiologii wyjechał na narty. – Malwina, samotna matka, nie spieszyła się ani do domu, ani do swoich dzieci. Siedziała na krześle, oglądała sobie paznokcie, demonstrując tym samym gotowość do plotkowania.

– To zdecyduj się, czy marzą ci się sanki, czy narty z doktorkiem.

– Oj, Alinka, Alinka, spójrz mi w oczy i powiedz, że gdyby cię zaprosił, tobyś odmówiła.

Renata nie chciała słuchać tych głupot. Przebrała się już, musiała tylko włożyć kurtkę i pożegnać się z koleżankami.

– Śpieszysz się? – zagadnęła ją Alina.

– A co cię to interesuje? – burknęła.

– Rany, wyluzuj! Tylko spytałam. Nie jestem twoim wrogiem. Co cię ugryzło?
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: