Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Grzesznik - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
7 sierpnia 2017
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Produkt niedostępny.  Może zainteresuje Cię

Grzesznik - ebook

Gabriel Amorth, egzorcysta, sporządził klasyfikację pięciu stopni nękania człowieka przez złego ducha: kuszenie, dręczenie, obsesje, nawiedzenie i opętanie.

Zapomniał jednak o jeszcze jednym, najgorszym: gdy wszystko to spotyka cię jednocześnie…

 

Marek Suchocki, boss suwalskiego półświatka, dowiaduje się, że jego najgroźniejszy konkurent wychodzi z więzienia. Nie czekając na dalszy rozwój wypadków, wraz ze swoimi wiernymi ludźmi postanawia raz na zawsze stawić mu czoło. Porachunki kończą się tragicznie – Marek spada ze schodów i doznaje silnego wstrząsu mózgu. Kiedy po tygodniowej śpiączce odzyskuje przytomność, okazuje się, że jego grupa została rozbita, a wszystkie pieniądze zarobione przez lata przestępczej działalności zniknęły. Jego przeciwnik, przez swoje brutalne i bezkompromisowe dokonania ochrzczony niegdyś przez media Grzesznikiem, daje się poznać jako genialny, niesamowicie inteligentny psychopata, który nie zna litości. Stawia Suchego przed wyborem – albo ustąpi, albo zostanie mu odebrane wszystko, czym tylko kiedykolwiek się cieszył. Na domiar złego, wkrótce po wypadku ujawniają się nowe, przerażające zdolności Marka…

 

Kategoria: Powieść
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-945604-6-1
Rozmiar pliku: 806 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

CZARNY KAPELUSZ

Coś spra­wi­ło, że Ma­rek się obu­dził. Nie wie­dział, czy był to ha­łas te­le­wi­zo­ra z dołu, na któ­rym Ka­sia, Iwon­ka i Adam oglą­da­li film, czy ja­kiś inny od­głos, czy może sen, któ­re­go nie pa­mię­tał. Mu­siał być na­praw­dę zmę­czo­ny, bo­wiem we­dług sto­ją­ce­go na ko­mo­dzie elek­tro­nicz­ne­go ze­gar­ka wy­bi­ła wła­śnie dwu­dzie­sta trze­cia, a za oknem pa­no­wa­ła już noc. Spał więc bite kil­ka­na­ście go­dzin. Co naj­śmiesz­niej­sze, wca­le nie czuł się wy­spa­ny.

Krót­ki błysk się po­wtó­rzył, a on zdał so­bie spra­wę, że to jego te­le­fon, któ­ry ta­ki­mi sy­gna­ła­mi da­wał mu znać, iż cze­kał na nie­go nie­prze­czy­ta­ny SMS lub nie­ode­bra­ne po­łą­cze­nie. Się­gnął po smart­fon i od­blo­ko­wał go. SMS. Nie­zna­ny nu­mer.

Wyj­rzyj przez okno.

Ma­rek wy­ostrzył zmy­sły i, naj­ci­szej jak tyl­ko mógł, wstał z łóż­ka. Ostroż­nie pod­szedł do okna, na któ­rym na szczę­ście były za­su­nię­te fi­ran­ki. I prze­łknął śli­nę tak gło­śno, że na­wet tych dwóch tam, na ze­wnątrz, mu­sia­ło to usły­szeć.

Sta­li na par­kin­gu, tuż pod jego do­mem. Nie­ru­cho­mo, jak po­są­gi. W iden­tycz­nych po­zy­cjach, wy­pro­sto­wa­ni, ze spusz­czo­ny­mi bez­wład­nie, gru­by­mi jak pnia­ki rę­ka­mi. Dwóch po obu stro­nach efek­tow­ne­go, te­re­no­we­go, czar­ne­go ran­ge ro­ve­ra. W ta­kim miej­scu, że la­tar­nie za nimi unie­moż­li­wia­ły do­strze­że­nie w ca­ło­ści ich twa­rzy, ale Ma­rek i tak ich roz­po­znał. Blon­dyn i bru­net. Wiel­cy. Ci sami, z któ­ry­mi miał przy­jem­ność roz­ma­wiać pod­czas swo­jej nie­daw­nej przy­go­dy na klat­ce scho­do­wej, za­koń­czo­nej wy­pad­kiem. I nie wie­dział, czy do­po­wie­dzia­ła mu to jego wy­obraź­nia, czy też na­praw­dę to doj­rzał, ale dał­by so­bie rękę uciąć, że obaj męż­czyź­ni uśmie­cha­ją się sze­ro­ko i pa­trzą pro­sto w jego okno. Że szcze­rzą się do­kład­nie tak samo jak wte­dy, kie­dy spo­tkał ich ostat­ni raz. I do­sko­na­le wie­dzą, że ich ob­ser­wu­je. Świad­czy­ły o tym kształ­ty ciem­nych kon­tu­rów ich po­licz­ków oraz te małe frag­men­ty twa­rzy, któ­re oświe­tlał blask ulicz­nych lamp.

Ma­rek ze­sztyw­niał. Wy­glą­da­li jak dwa ma­ne­ki­ny i przez cały ten czas nie po­ru­szy­li się o cen­ty­metr. Ostroż­nie od­szedł od okna. Le­d­wo zro­bił krok w stro­nę szaf­ki, w któ­rej trzy­mał pi­sto­let, a po po­ko­ju już roz­no­sił się dźwięk ko­lej­ne­go SMS-a.

Na­wet nie myśl o szu­ka­niu klam­ki.

I na­stęp­ny, tuż po tym, jak od­czy­tał po­przed­nie­go.

Za­pra­sza­my na dół.

Raz jesz­cze pod­szedł do okna. Dwa ol­brzy­my w dal­szym cią­gu się nie po­ru­sza­ły. Ża­den z nich nie trzy­mał też w ręce ko­mór­ki, nie­mniej blon­dyn w koń­cu wy­cią­gnął z kie­sze­ni swo­ją i na­pi­sał jesz­cze jed­ną wia­do­mość:

Masz na wyj­ście mi­nu­tę. Je­że­li do tego cza­su tego nie zro­bisz, to pój­dzie­my tam po cie­bie oso­bi­ście. I przy oka­zji spu­ści­my wpier­dol two­jej ro­dzin­ce, a có­recz­ce jesz­cze do­dat­ko­wo po­tnie­my twarz. Wy­bie­raj, co wo­lisz?

Ma­rek my­ślał go­rącz­ko­wo, ale dzia­ło się to za­le­d­wie przez krót­ki mo­ment.

Wes­tchnął. I od­pi­sał:

Scho­dzę.

Po do­tar­ciu na dół miał już taką gulę w gar­dle, że na­wet nie za­re­je­stro­wał, kie­dy prze­szedł przez ko­ry­tarz lu­ster. Tym ra­zem oby­ło się bez stra­chu. Z sa­lo­nu do­biegł go ser­decz­ny śmiech Iwon­ki po ko­lej­nym gagu w ko­me­dii, któ­rą aku­rat we trój­kę oglą­da­li. Przez chwi­lę roz­wa­żał na­wet, czy nie po­in­for­mo­wać ich, że wy­cho­dzi, ale jesz­cze nie­daw­no, kie­dy wszyst­ko w jego ży­ciu szło jak po ma­śle, ni­g­dy tego nie mó­wił, po pro­stu bez sło­wa opusz­czał dom. Je­że­li miał więc uda­wać, że wszyst­ko jest w po­rząd­ku, to mu­siał trzy­mać się sta­rych re­guł.

Z dru­giej stro­ny, je­że­li miał­by już ni­g­dy nie wró­cić, to może wy­pa­da­ło­by się cho­ciaż po­że­gnać?

Na­ło­żył buty i pręd­ko wy­szedł na po­dwór­ko. Kie­dy jed­nak zbli­żał się do tych dwóch czar­nych, ogrom­nych ludz­kich po­są­gów, zwol­nił kro­ku. Czę­ścio­wo po to, by nie spra­wiać wra­że­nia zbyt­nio prze­stra­szo­ne­go, a czę­ścio­wo dla­te­go, że po­now­nie po­czuł ból w sto­pie i zwy­czaj­nie nie był w sta­nie szyb­ciej iść.

– Do­bry wie­czór.

– Do­bry wie­czór – za­czął bru­net, a blon­dyn uśmiech­nął się jesz­cze sze­rzej i tra­dy­cyj­nie do­po­wie­dział:

– Za­pra­sza­my. – Otwo­rzył tyl­ne drzwi auta, po czym, ni­czym szo­fer dba­ją­cy o wy­go­dę do­stoj­ne­go go­ścia, za­pro­sił Su­che­go ge­stem do środ­ka. Jak tyl­ko Ma­rek wsiadł, blon­dyn za­mknął za nim drzwi i za­jął miej­sce obok nie­go, pod­czas gdy bru­net usiadł za kie­row­ni­cą. Nie­mal rów­no z mo­men­tem, w któ­rym od­pa­lił sa­mo­chód, na przed­niej szy­bie za­czę­ły po­ja­wiać się pierw­sze kro­ple desz­czu. Oczy­wi­sty zwią­zek przy­czy­no­wo-skut­ko­wy stał się fak­tem. Nie­sa­mo­wi­ty ukrop tego dnia mu­siał się tak wresz­cie skoń­czyć.

Ma­rek mil­czał. Pa­trzył tyl­ko przez okno i, ob­ser­wu­jąc co­raz in­ten­syw­niej le­ją­cy się z nie­ba deszcz, po­pa­dał w trans. Nie my­ślał ab­so­lut­nie o ni­czym. Nie mu­siał na­wet za­sta­na­wiać się, do­kąd go wio­zą, gdyż do­sko­na­le wie­dział gdzie i w ja­kim celu. Dwaj męż­czyź­ni na szczę­ście nie zmu­sza­li go do mó­wie­nia. Nie roz­ma­wia­li na­wet mię­dzy sobą.

Wresz­cie, po oko­ło dzie­się­ciu mi­nu­tach jaz­dy, bru­net za­trzy­mał sa­mo­chód i rzekł:

– Wiel­ki mo­ment w two­im ży­ciu…

– …coś jak stra­ce­nie dzie­wic­twa. Za­pra­sza­my – do­dał blon­dyn i wy­siadł. Ma­rek zaś, za­nim opu­ścił ran­ge ro­ve­ra, jesz­cze przez kil­ka se­kund wpa­try­wał się w żół­ty, ja­skra­wy na­pis, tro­chę znie­kształ­co­ny przez kro­ple desz­czu na szy­bie. Na­pis, któ­re­go w tej sy­tu­acji nie da­ło­by się już po­my­lić z po­dob­nym, w in­nej czę­ści mia­sta.

„Be­er­ma”.

Wstrzy­mał od­dech i otwo­rzył drzwi sa­mo­cho­du.

***

Jak na śro­dek ty­go­dnia, w pu­bie pa­no­wał za­ska­ku­ją­co duży ruch. Gdy tyl­ko Ma­rek prze­kro­czył próg, z miej­sca ude­rzył go gwar i in­ten­syw­ny za­pach piwa. Wszyst­kie sto­ły były za­ję­te. Spoj­rzał po klien­tach. Naj­zwy­klej­si lu­dzie na świe­cie. Ty­po­wi by­wal­cy lo­ka­lu, w któ­rym moż­na miło spę­dzić czas. Śmia­li się, roz­ma­wia­li i bez­tro­sko pili al­ko­hol, za­gry­za­jąc go sło­ny­mi pa­lusz­ka­mi, orzesz­ka­mi i chip­sa­mi. Mło­dzi i star­si. Nie prze­stęp­cy. Po pro­stu uczci­wie pra­cu­ją­cy na co dzień lu­dzie, któ­rym po go­dzi­nach na­le­ża­ło się coś przy­jem­ne­go.

Jak­że bar­dzo im te­raz za­zdro­ścił. Tego nie dało się na­wet opi­sać sło­wa­mi.

Bra­ku pro­ble­mów, bra­ku na­pię­cia, ja­kie mu te­raz to­wa­rzy­szy­ło, bra­ku tej nie­pew­no­ści wy­peł­nia­ją­cej ostat­ni­mi cza­sy każ­dą se­kun­dę jego ży­cia. Bez­cen­ne­go ka­pi­ta­łu tych lu­dzi. Szczę­ścia, z któ­re­go w tym mo­men­cie na­wet nie zda­wa­li so­bie spra­wy i któ­re­go nie da­ło­by się ku­pić za żad­ne pie­nią­dze. On im go za­zdro­ścił. Jak cho­le­ra.

W od­róż­nie­niu od wie­lu in­nych rze­czy na świe­cie, aku­rat tej nie mógł ni­ko­mu ukraść.

Ode­brać? A i ow­szem, ro­bił to prze­cież wie­lo­krot­nie. Sa­me­mu w ten spo­sób wejść w jej po­sia­da­nie? Nie mógł. Ak­tu­al­nie je­dy­nym, co mu po­zo­sta­ło, było pa­trze­nie na nich i bo­le­sna fru­stra­cja. Za­ci­ska­nie pię­ści w bez­sil­nej zło­ści, że w prze­ci­wień­stwie do nie­go, im dane jest być ta­kim zwy­czaj­nym. Prze­cięt­nym. Ni­czym się nie­wy­róż­nia­ją­cym. Z miesz­ka­niem na stan­cji, sta­nem kon­ta nie prze­kra­cza­ją­cym pię­ciu, a nie­jed­no­krot­nie na­wet i czte­rech cyfr, umo­wą śmie­cio­wą i uży­wa­nym sa­mo­cho­dem po czwar­tym wła­ści­cie­lu. Za­zdro­ścił im tych bra­ków, nie­do­bo­ru rze­czy, któ­re sta­no­wi­ły dla nie­go co­dzien­ność i któ­re spra­wia­ły, że byli wol­ni od jego pro­ble­mów. Tej bie­dy.

Za­zdro­ścił im wie­lu rze­czy. Tego bra­ku ka­mie­nia w żo­łąd­ku też.

Zer­k­nął za bar. Wszyst­kie bar­man­ki pra­co­wa­ły. Za wy­jąt­kiem Mar­ty­ny, na­tu­ral­nie. Gdy tyl­ko go zo­ba­czy­ły, jak na sy­gnał od­wró­ci­ły wzrok. Nie z ja­kąś po­gar­dą, wstrę­tem czy bra­kiem sza­cun­ku. Prę­dzej z nie­po­ko­jem. One już od daw­na do­sko­na­le wie­dzia­ły, co się tu­taj dzie­je i mo­gły je­dy­nie uda­wać, że nic się nie sta­ło i po pro­stu od­bęb­nia­ją ko­lej­ny dzień w kie­ra­cie. Przy­naj­mniej przed klien­ta­mi. To, co naj­gor­sze, roz­gry­wa­ło się bo­wiem za za­mknię­ty­mi drzwia­mi, z dala od wścib­skich uszu po­stron­nych.

– Po­wo­dze­nia. – Blon­dyn otwo­rzył przed Mar­kiem drzwi na za­ple­cze, tym ra­zem wcie­la­jąc się w rolę ko­goś w ro­dza­ju ka­mer­dy­ne­ra. W po­miesz­cze­niu pa­no­wał pół­mrok. Oświe­tla­ła je tyl­ko jed­na, nie­zbyt ja­skra­wa lamp­ka na sto­ją­cej przy oknie ko­mo­dzie. Z ra­cji po­ma­rań­czo­we­go ko­lo­ru ścian da­wa­ło to dość oso­bli­wy efekt. Tak czy ina­czej, zło­wiesz­czy. Po­mi­mo sła­bej wi­docz­no­ści, Ma­rek do­strzegł jed­nak po­sta­cie po­tęż­nie zbu­do­wa­nych fa­ce­tów, któ­rzy ni­czym oso­bli­wi straż­ni­cy sta­li pod każ­dą ze ścian, w tym tak­że za biur­kiem.

Biur­kiem, za któ­rym jako je­dy­ny w tym po­ko­ju sie­dział…

– Wi­taj, Mar­ku.

Su­chy nie od­po­wie­dział. Nie za­mie­rzał ba­wić się w sztucz­ne uprzej­mo­ści. Nie miał nic do stra­ce­nia. W tym lo­ka­lu to on w dal­szym cią­gu dzier­żył ty­tuł pana na wło­ściach. Go­spo­da­rza, któ­re­go wy­god­ny fo­tel, pra­wie że pry­wat­ną, oso­bi­stą prze­strzeń, zaj­mo­wał wła­śnie ja­kiś in­truz. Zwró­cił jed­nak uwa­gę, że Sa­mie­le­wicz pod­czas nie­daw­nej, krót­kiej roz­mo­wy z nim od­by­tej na te­le­fo­nach jego dzie­ci nie uży­wał żad­nej apli­ka­cji do zmie­nia­nia gło­su. Jego praw­dzi­wa, sły­sza­na na żywo bar­wa brzmia­ła do­kład­nie tak samo jak tam­ta, któ­rą wte­dy za­re­je­stro­wał. Ni­ska, mru­kli­wa, głę­bo­ka, moc­na i jak­by znu­dzo­na.

Ma­rek nie wi­dział jesz­cze jego twa­rzy. Po­dob­nie jak w przy­pad­ku tych dwóch na par­kin­gu pod do­mem na Goł­dap­skiej, świa­tło lam­py, któ­ra sta­ła tro­chę za Sa­mie­lem, po pra­wej stro­nie, prak­tycz­nie unie­moż­li­wia­ło ja­ki­kol­wiek wgląd w jego fa­cja­tę. Su­chy mógł je­dy­nie stwier­dzić, że męż­czy­zna przy­wdzie­wał czar­ny, mło­dzie­żo­wy ka­pe­lusz i ele­ganc­ką ko­szu­lę tego sa­me­go ko­lo­ru, a tak­że, co bar­dzo kon­tra­sto­wa­ło zwłasz­cza z dwo­ma go­ry­la­mi za nim i mo­gło za­ska­ki­wać, nie dys­po­no­wał zbyt wiel­ką po­stu­rą.

– Spo­cznij. – Sa­mie­le­wicz wska­zał przed sie­bie. Ma­rek do­pie­ro wte­dy zdał so­bie spra­wę, że przed biur­kiem stoi coś jesz­cze. Ta­bo­ret. Nie fo­tel, nie krze­sło, a ta­bo­ret. Ku­chen­ny. Tak mały, że czło­wiek roz­mia­rów Sza­fy naj­pew­niej zgnió­tł­by go tył­kiem jak pusz­kę po coli.

– To nie moje miej­sce. Mój fo­tel jest za biur­kiem – od­parł spo­koj­nie.

– Wy­god­ny. Masz gust.

– Wiem.

– Spo­cznij, pro­szę. – Męż­czy­zna w ka­pe­lu­szu raz jesz­cze wska­zał na ta­bo­ret.

– Nie za­mie­rzam. Po­sto­ję.

– Do­brze – po­wie­dział Sa­miel, po czym zro­bił zgrab­ny, sy­gna­li­zu­ją­cy coś ruch oby­dwie­ma rę­ka­mi. Nim Ma­rek zdą­żył się choć­by od­wró­cić, od tyłu do­pa­dły go dwie pary po­tęż­nych, niedź­wie­dzich łap lu­dzi Sa­mie­le­wi­cza, któ­re siłą do­pro­wa­dzi­ły go do sie­dzi­ska. Nie bro­nił się, zresz­tą i tak wie­dział, że nie ma żad­nych szans. Sta­rał się jed­nak za­cho­wać spo­kój i nie ode­zwał się ani sło­wem. Na­wet po­mi­mo po­ni­że­nia, któ­re raz za ra­zem spo­ty­ka­ło go od mniej wię­cej dwu­dzie­stu mi­nut.

– Dwa razy za­wsze pro­szę po do­bro­ci. A do­pie­ro gdy nie do­sta­ję tego, cze­go chcę, uży­wam siły. To mój znak roz­po­znaw­czy i za­ra­zem pe­wien ukłon w stro­nę roz­mów­cy. Ma wy­bór, w jaki spo­sób woli dać mi to, co i tak prę­dzej czy póź­niej mi da. Uprzej­mie, bez zgrzy­tów, czy jed­nak ina­czej, mniej przy­jem­nie – stwier­dził Grze­gorz.

– Fa­scy­nu­ją­ce. Wi­dzę, że nie­zły z cie­bie fi­lo­zof jest. Bra­ku­je tyl­ko, że­byś chwy­cił w rękę czasz­kę lub jabł­ko i ubrał się w ja­kieś prze­ście­ra­dło.

– Jak się masz? – Sa­miel zi­gno­ro­wał jego za­czep­kę, splótł dło­nie na biur­ku, po czym odro­bi­nę się nad nim po­chy­lił, a Su­chy mógł wresz­cie zo­ba­czyć jego twarz. Za­le­d­wie se­kun­da wy­star­czy­ła, by Ma­rek roz­sze­rzył oczy w szcze­rym zdu­mie­niu.

Grze­gorz Sa­mie­le­wicz miał roz­mach, trze­ba mu to było przy­znać.

Je­że­li na­praw­dę wcze­śniej ze swo­ją buź­ką wy­gry­wał­by ca­stin­gi do fil­mów o zom­bie, tak te­raz spo­koj­nie zro­bił­by ka­rie­rę mo­de­la. Przed Mar­kiem sie­dział wła­śnie co praw­da doj­rza­ły, ale za to nie­sa­mo­wi­cie przy­stoj­ny męż­czy­zna. Mało po­wie­dzia­ne. Jak­by żyw­cem wy­ję­ty z ja­kiejś re­kla­my. Na­wet nie. Lep­szy. Trud­no było oce­nić, czy od­po­wia­da­ło za to sła­be oświe­tle­nie, czy też na­praw­dę miał on tak do­sko­na­łą, nie­ska­zi­tel­ną, ide­al­nie pro­por­cjo­nal­ną twarz. Jak­by wy­re­tu­szo­wa­ną w pro­gra­mie gra­ficz­nym i oczysz­czo­ną z wszel­kich de­fek­tów. Z tą róż­ni­cą, że tu Su­chy nie pa­trzył już na zdję­cie, a na czło­wie­ka z krwi i ko­ści. Sa­mie­le­wicz po­zbył się z twa­rzy na­wet pie­przy­ków!

To wciąż była ma­ska. Ale do­sko­na­ła.

– Bez­czel­ne py­ta­nie. Wi­dzę też, że z cie­bie nie­zły jaj­carz jest, Grze­gorz. Co­raz le­piej cię po­zna­ję – od­po­wie­dział mu Ma­rek i do­dał: – Ład­ny ka­pe­lusz. Pa­su­je ci do mord­ki. Tro­chę pe­dal­ski.

– Je­stem rad, że ci się po­do­ba oraz że mó­wisz o tym w taki spo­sób. Wiesz dla­cze­go?

– Wal.

– Po­nie­waż świad­czy to, że ani tro­chę nie uczysz się na błę­dach. Wciąż mnie lek­ce­wa­żysz. A ja uwiel­biam spra­wiać po­zo­ry w oczach ta­kich jak ty, po­nie­waż od razu sta­wia mnie to w uprzy­wi­le­jo­wa­nej po­zy­cji. I dzię­ki temu zwy­cię­żam. To wła­śnie jest moja ta­jem­ni­ca.

– Pew­ny sie­bie je­steś, ko­leż­ko.

– Naj­waż­niej­sze, że nie aro­ganc­ki, tak jak ty. War­to to od­róż­niać. Choć po­ję­cia te są bar­dzo do sie­bie zbli­żo­ne, ist­nie­je po­mię­dzy nimi wy­raź­na gra­ni­ca.

– Jaka?

– To biur­ko. – Sa­miel wska­zał na sto­ją­cy po­mię­dzy nimi me­bel. – W du­żym uprosz­cze­niu. Zo­bacz, do­kąd za­pro­wa­dzi­ła cię two­ja aro­gan­cja, a do­kąd mnie moja pew­ność sie­bie. I uzy­skasz od­po­wiedź na swo­je py­ta­nie.

– Nie jest po­wie­dzia­ne, że już prze­gra­łem. Tu jesz­cze nic nie jest roz­strzy­gnię­te.

– Tak? W ta­kim ra­zie od­da­ję ci głos i słu­cham. Na czym opie­ra się z ko­lei two­ja pew­ność sieb… par­don. Aro­gan­cja? Ja­kie masz za­ple­cze?

Ma­rek mil­czał.

– Po­wiem ci, na czym na pew­no opie­ra­ła się do tej pory – od­po­wie­dział za nie­go Grze­gorz. Jego twarz była kom­plet­nie nie­ru­cho­ma i po­ru­szał je­dy­nie usta­mi. – Bo mia­łeś swo­ją małą ar­mię kar­ków, dzię­ki któ­rym czu­łeś się pa­nem tego świa­ta. Jak w kor­po­ra­cji. Hie­rar­chia, wy­raź­ny po­rzą­dek, każ­dy wie­dział, co ma ro­bić. Wy­da­wa­łeś po­le­ce­nia, twoi pod­wład­ni wy­ko­ny­wa­li je z lep­szym bądź gor­szym skut­kiem. Tym­cza­sem ja ode­bra­łem ci ich w kil­ka dni. Wszyst­kich, co do jed­ne­go. Po­zo­sta­jąc przy po­rów­na­niu z kor­po­ra­cją, to tak, jak­by wszy­scy pra­cow­ni­cy Pep­si na­gle prze­nie­śli się do Coca Coli, zo­sta­wia­jąc sa­me­mu so­bie je­dy­nie sze­fa wszyst­kich sze­fów. Jak są­dzisz, czy wte­dy Pep­si da­lej funk­cjo­no­wa­ła­by, jak­by nic się nie sta­ło?

– A na czym opie­ra się two­ja pew­ność sie­bie, Grze­gorz? – Ma­rek czuł, że jego ad­wer­sarz na­brał w tym po­je­dyn­ku na in­te­li­gen­cję pew­nej prze­wa­gi. Na­le­ża­ło to jak naj­szyb­ciej zmie­nić.

Sa­miel roz­ło­żył ręce i uka­zał otwar­te dło­nie.

– Ro­zej­rzyj się wo­kół. Jak są­dzisz, dla­cze­go te wszyst­kie bycz­ki, jak tyl­ko mnie po­zna­ły, bła­ga­ły wręcz, by do­łą­czyć do mo­jej gru­py? Prze­cież fi­zycz­nie nie mam z nimi szans. Sta­ra gang­ster­ska szko­ła uczy, że sza­cu­nek zdo­by­wa się de­mon­stra­cją siły. Krót­ko mó­wiąc, spusz­cze­niem ło­mo­tu tej oso­bie, któ­rej trze­ba.

Ma­rek rzu­cił okiem wo­kół. Męż­czyź­ni wciąż ob­ser­wo­wa­li ich dia­log z ka­mien­ny­mi, po­ke­ro­wy­mi twa­rza­mi. Mo­gło to tro­chę dzi­wić, zwa­żyw­szy, że boss wy­ra­ził się o nich bądź co bądź tro­chę lek­ce­wa­żą­co. Ża­den gang­ster tego nie lubi.

– Bo je­steś z nich naj­ład­niej­szy? – za­py­tał kpią­co.

– Za­sta­na­wia­łeś się kie­dy­kol­wiek, dla­cze­go to czło­wiek, a nie sil­niej­sze i znacz­nie groź­niej­sze od nie­go w wal­ce wręcz zwie­rzę­ta pa­nu­ją nad tą pla­ne­tą? Cze­mu my, a nie na przy­kład na­sze lo­kal­ne niedź­wie­dzie po­lar­ne, któ­re mogą wy­rwać nam gło­wę jed­nym ude­rze­niem łapy, albo wie­lo­krot­nie szyb­sze i bar­dziej wy­gim­na­sty­ko­wa­ne od nas dzi­kie koty? – Sa­mie­le­wicz zno­wu zi­gno­ro­wał jego za­czep­ki. Od po­cząt­ku tej roz­mo­wy nie oka­zał ani jed­nej, choć­by śla­do­wej złej emo­cji. Choć­by odro­bin­ki. Być może dla­te­go, że zwy­czaj­nie nie po­tra­fił już po­ru­szać mię­śnia­mi twa­rzy, a może dla­te­go, że i tak tego nie po­trze­bo­wał.

– Nie.

– To przez in­te­lekt. – Sa­miel po­pu­kał się pal­cem w skroń. – To wła­śnie in­te­lekt jest naj­więk­szym atu­tem czło­wie­ka. Roz­wi­ja­jąc go i ćwi­cząc, je­steś w sta­nie za­pa­no­wać nad prak­tycz­nie wszyst­kim na tym świe­cie. Tym bar­dziej nad ta­ki­mi be­stia­mi, jak ci dżen­tel­me­ni obok nas. Każ­dy z nich do­sko­na­le zda­je so­bie spra­wę, że choć fi­zycz­nie mi do tego da­le­ko, to bio­rąc pod uwa­gę ca­ło­kształt, je­stem od nich znacz­nie sil­niej­szy. Spryt­niej­szy. Że za­wsze będę dwa kro­ki przed nimi i bez­błęd­nie prze­wi­dzę wszyst­ko, co za­pla­nu­ją. Zaś ob­ser­wo­wa­nie ję­zy­ka cia­ła umoż­li­wia mi prak­tycz­nie czy­ta­nie w my­ślach da­nej oso­by. Bo cze­go jak cze­go, ale aku­rat tego w za­sa­dzie nie je­steś w sta­nie kon­tro­lo­wać. Mo­żesz pró­bo­wać, ale prę­dzej czy póź­niej i tak za­wsze znaj­dzie się coś, co cię zdra­dzi. Pod­su­mo­wu­jąc, ża­den z nich nie od­wa­żył­by się jak­kol­wiek mi pod­ska­ki­wać, bo do­sko­na­le wie, że skoń­czy­ło­by się to dla nie­go tra­gicz­nie.

– Po­czy­taj mi więc w my­ślach, Grze­gorz. Po­wiedz, co mi te­raz cho­dzi po gło­wie. – Ma­rek po­chy­lił się nad biur­kiem tak ni­sko, że aż pra­wie do­ty­kał go bro­dą. Wle­pił wzrok w męż­czy­znę przed sobą, usil­nie sta­ra­jąc się na­wet nie mru­gnąć.

– To bar­dzo pro­ste. Czu­jesz strach i pró­bu­jesz nie­udol­nie grać od­waż­nia­ka.

– Zła od­po­wiedź, pa­nie ja­sno­wi­dzu. Wca­le nie je­stem ob­sra­ny przed tobą.

– Masz ra­cję. Nie je­steś ob­sra­ny. Nie je­steś na­wet ob­szcza­ny. To nie jest ani dwój­ka, ani je­dyn­ka. To trój­ka. Czy­li je­dyn­ka i dwój­ka na­raz, pół­płyn­ny pro­dukt, efekt naj­gor­sze­go moż­li­we­go ba­ła­ga­nu, jaki tyl­ko może pa­no­wać w two­jej gło­wie.

– Te­raz to ja się cie­szę, że je­steś tak bar­dzo o tym prze­ko­na­ny, bo to ozna­cza, że ty mnie lek­ce­wa­żysz.

– Dla­cze­go zło­ży­łeś ręce na pier­si i scho­wa­łeś obie nogi pod ta­bo­ret? – za­py­tał na­gle Grze­gorz.

Ma­rek spoj­rzał na sie­bie. Rze­czy­wi­ście przy­jął taką po­zy­cję. Zro­bił to ja­kiś czas wcze­śniej, nie­świa­do­mie, uprzed­nio się wy­pro­sto­waw­szy.

– Bo mi tak jest wy­god­nie.

– Przy­ję­cie ta­kiej po­zy­cji na sie­dzi­sku tego ro­dza­ju nie wy­glą­da zbyt na­tu­ral­nie.

– Wy­bacz, ale chy­ba to ja le­piej wiem, czy jest mi wy­god­nie, czy nie.

– Oczy­wi­ście, że wiesz, ale wi­dzisz tyl­ko to, że „jest ci wy­god­nie”, pod­czas gdy ja wi­dzę „dla­cze­go jest ci tak wy­god­nie”. Ty wi­dzisz tyl­ko sku­tek, a ja przy­czy­nę.

– I co to za przy­czy­na? Oświeć mnie.

– Już mó­wi­łem. Strach. Czu­jesz dys­kom­fort, więc przy­ją­łeś taką po­zy­cję, by się go względ­nie po­zbyć. Mó­wisz: „tak mi wy­god­nie”. Ja bym do­dał: „tak ci wy­god­nie w two­im ak­tu­al­nym sta­nie emo­cjo­nal­nym”. Na­tu­ral­nie, że tak. Bo­isz się, a w ten spo­sób stwo­rzy­łeś ze swo­ich rąk coś w ro­dza­ju ba­rie­ry mię­dzy tobą a tym, cze­go się lę­kasz, bo biur­ko to naj­wi­docz­niej za mało. Two­je nogi z ko­lei, a kon­kret­nie two­je sto­py, nie­przy­pad­ko­wo zmie­rza­ją wła­śnie w stro­nę wyj­ścia z tego po­miesz­cze­nia. Jako że nogi to na­rzą­dy miesz­czą­ce się naj­da­lej od na­sze­go mó­zgu, naj­trud­niej jest nam świa­do­mie kon­tro­lo­wać ich od­ru­chy. To coś jak kom­pas wska­zu­ją­cy miej­sce, w któ­rym naj­chęt­niej byś się te­raz zna­lazł. Czy­li z dala ode mnie. Pod­su­mo­wu­jąc, tak, dzię­ki tej po­zy­cji pod­świa­do­mie czu­jesz się bez­piecz­niej. I wy­god­niej. Każ­dy w ta­kiej sy­tu­acji po­czuł­by się le­piej. Masz ra­cję, tak ci wy­god­nie. I ja mam ra­cję, tak ci wy­god­nie, bo się bo­isz.

Ma­rek od razu roz­ło­żył ręce i po­now­nie po­sta­wił sto­py przed sobą.

– Tak le­piej?

– Naj­le­piej. Sam wiesz naj­le­piej, że to uda­wa­nie.

– Do­bra, skończ­my już ten beł­kot i przejdź­my do rze­czy. Po­wiem ci, na czym opie­ram swo­ją pew­ność sie­bie. Sko­ro zro­bi­łeś tak do­bre ro­ze­zna­nie co do mo­jej oso­by, to do­sko­na­le wiesz, że są lu­dzie, któ­rzy mnie chro­nią. Po­tęż­ni lu­dzie. Z kon­tak­ta­mi na ca­łym świe­cie, tak­że w naj­wyż­szych szcze­blach wła­dzy. I mogą o wie­le wię­cej niż ty i two­je klo­ce.

– Tak są­dzisz?

– Ja nie są­dzę, ja to wiem.

– Mam pro­po­zy­cję. Za­dzwoń do nie­go. Tu i te­raz.

Ma­rek drgnął. Już ro­zu­miał, o co cho­dzi­ło Kni­zio­wi. To nie był ogó­rek. Traf­nie prze­wi­dy­wał. Wy­prze­dził tą pro­po­zy­cją co naj­mniej dwie wy­mia­ny zdań, ja­kie Su­chy pla­no­wał przed przej­ściem do tego sed­na.

– A co? I jego prze­ko­na­łeś, by nie od­bie­rał ode mnie te­le­fo­nów?

– Nie, na­wet z nim nie roz­ma­wia­łem. Za­dzwoń.

W po­miesz­cze­niu za­pa­dła głu­cha ci­sza. Swe­go cza­su Ma­rek za­dbał, by do­brze wy­tłu­mio­no je przed od­gło­sa­mi z ze­wnątrz, więc je­dy­ne, co mo­gli usły­szeć wszy­scy obec­ni, to ty­ka­nie sto­ją­ce­go na biur­ku ze­ga­ra i de­li­kat­ny szum pa­da­ją­ce­go desz­czu. Sa­mie­le­wicz roz­siadł się wy­god­nie w fo­te­lu i pa­trzył wy­cze­ku­ją­co na Mar­ka, z prze­chy­lo­ną tro­chę w pra­wo gło­wą, lek­ko znu­dzo­nym wzro­kiem i de­li­kat­nie opusz­czo­ny­mi po­wie­ka­mi.

Su­chy pod­jął de­cy­zję. Do­brze! Sko­ro sza­now­ny pan pro­si!

Z uśmie­chem wy­cią­gnął te­le­fon, od­blo­ko­wał go i wy­brał ten nu­mer. Gdy przy­ło­żył so­bie urzą­dze­nie do ucha, spoj­rzał sie­dzą­ce­mu na­prze­ciw­ko męż­czyź­nie pro­sto w oczy. Po raz ko­lej­ny wy­trzy­mał ten wzrok bez mru­gnię­cia. Sku­pił się na tym tak bar­dzo, że na­wet nie zwró­cił uwa­gi, jak wie­le sy­gna­łów już usły­szał. Nikt nie od­bie­rał. Grze­gorz wy­glą­dał na ko­goś, kogo w żad­nym wy­pad­ku to nie za­sko­czy­ło. Oczy­wi­ście, o ile ze swo­ją no­wiu­teń­ką buź­ką był jesz­cze kie­dy­kol­wiek w sta­nie tak wy­glą­dać.

– Przez ty­dzień le­ża­łeś od­cię­ty od świa­ta, więc w su­mie nie dzi­wię się, żeś ni­cze­go nie­świa­do­my. Mam ci to wy­ja­śnić, czy chcesz po­pró­bo­wać jesz­cze parę razy? Po two­im wy­pad­ku czę­ste uży­wa­nie ko­mór­ki jest ra­czej nie­wska­za­ne.

– Słu­cham cię uważ­nie. – Ma­rek uznał, że nie ma sen­su tra­cić cza­su i scho­wał te­le­fon do kie­sze­ni.

W od­po­wie­dzi Grze­gorz się­gnął do szu­fla­dy w biur­ku i rzu­cił przed Su­che­go dzi­siej­sze wy­da­nie ja­kie­goś ta­blo­idu. Po ca­łym po­miesz­cze­niu roz­niósł się ma­je­sta­tycz­ny huk, zu­peł­nie jak­by w pa­pie­rze ukry­to spo­rej gru­bo­ści ga­łąź. Na pierw­szej stro­nie wid­niał duży ty­tuł:

„Tak skoń­czył Po­lip”.

Po prze­czy­ta­niu na­głów­ka Ma­rek po­czuł, jak jego ser­ce za­czy­na przy­spie­szać. Chwy­cił za ga­ze­tę i po­bież­nie prze­le­ciał wzro­kiem tekst. Z każ­dą li­nij­ką jego oczy roz­sze­rza­ły się tak, jak­by oczo­do­ły na­gle na­by­ły wła­ści­wo­ści roz­cią­ga­nia się.

W naj­więk­szym skró­cie: Po­lip nie żyje, po­peł­nił sa­mo­bój­stwo, to nie była eg­ze­ku­cja ani po­ra­chun­ki, ro­dzi­na wspo­mi­na coś o de­pre­sji.

– Kie­dy ostat­ni raz z nim roz­ma­wia­łeś? – za­py­tał Grze­gorz.

– Dość daw­no. Pierw­sze sły­szę o tej de­pre­sji. Za­cho­wy­wał się zu­peł­nie nor­mal­nie. Nikt z jego lu­dzi też mi nic o niej nie wspo­mi­nał.

– Oczy­wi­ście, że nie wspo­mi­nał, bo ta de­pre­sja to tyl­ko kacz­ka dzien­ni­kar­ska. Po­dej­rze­wam, że tak na­praw­dę na­wet ni­ko­go o nią nie spy­ta­li. Albo – za­milkł na mo­ment – że ten tekst po­wstał na czy­jeś zle­ce­nie.

– Chcesz po­wie­dzieć, że to ty?

Sa­miel po­chy­lił się.

– Po­wiem ci, ale pod jed­nym wa­run­kiem. Nie sprze­dasz mnie psom? – za­py­tał po­waż­nym, przy­sta­ją­cym do jego nie­ru­cho­mej twa­rzy to­nem, ale w rze­czy­wi­sto­ści le­d­wo po­wstrzy­my­wał się od śmie­chu, o czym świad­czy­ły ogni­ki w jego oczach. Ma­rek nie od­po­wie­dział.

– To jest wła­śnie przy­kład cze­goś, na czym opie­ra się moja pew­ność sie­bie, Mar­ku – pod­su­mo­wał.

Su­chy mil­czał. Je­że­li to była praw­da, to jego ostat­nia de­ska ra­tun­ku wła­śnie po­szła się ko­chać.

– Co zro­bi­li­ście z Mar­ty­ną? – za­py­tał znie­nac­ka, nie­za­leż­nie od sie­bie.

– Z Mar­ty­ną? – Sa­miel wy­da­wał się szcze­rze za­sko­czo­ny.

– Z moją bar­man­ką…

– …i ko­chan­ką w jed­nym. Tak, tak, od po­cząt­ku wie­dzia­łem o kim mó­wisz. Moje zdzi­wie­nie wy­ni­ka stąd, że nie wiem, o co ci cho­dzi.

– Co z nią zro­bi­li­ście? – po­wtó­rzył Ma­rek. Tra­cił pa­no­wa­nie nad sobą.

– Nic, dla­cze­go py­tasz?

– Nie rób mi tu z praw­dy kur­wy!

– Przy­się­gam ci, że nic o tym nie wiem. Nic jej nie zro­bi­li­śmy.

– To gdzie ona jest? I skąd wzię­ła się ta ka­łu­ża krwi w jej miesz­ka­niu?

– Nie mam po­ję­cia. Nie mam z tym nic wspól­ne­go. To nie jest py­ta­nie do mnie.

– Łżesz – Su­chy wy­ce­lo­wał w nie­go pal­cem. – Za­bi­łeś ją. Nie­win­ną dziew­czy­nę. Nic ci nie zro­bi­ła.

– Wpro­wadź­my tro­szecz­kę lo­gi­ki w te na­sze roz­wa­ża­nia, Mar­ku, bo z każ­dym ko­lej­nym sło­wem co­raz bar­dziej się po­grą­żasz. Masz ja­kieś nie­na­ru­szal­ne war­to­ści w swo­im ży­ciu? Czy zmie­niasz po­glą­dy ni­czym pol­ski po­li­tyk w za­leż­no­ści, od któ­rej stro­ny za­wie­je wiatr elek­to­ra­tu?

– Mam swo­je za­sa­dy. Sztyw­ne, nie­zmien­ne.

– Tak? Dla­cze­go w ta­kim ra­zie kry­ty­ku­jesz mnie za to, że rze­ko­mo bru­tal­nie roz­pra­wi­łem się z two­ją za­baw­ką, sko­ro ty ro­bisz do­kład­nie to samo od da­wien daw­na? Z tą róż­ni­cą, że w two­im wy­pad­ku z każ­dym czło­wie­kiem, któ­ry tyl­ko może przy­nieść ci ja­kie­kol­wiek ko­rzy­ści, ale na swo­je nie­szczę­ście nie chce współ­pra­co­wać. To tak­że byli nie­win­ni lu­dzie. Czę­sto tacy, któ­rzy do­szli do swo­je­go ma­jąt­ku cięż­ką, uczci­wą pra­cą z wy­rze­cze­nia­mi.

– Do­bra, za­mknij już piz­dę z ła­ski swo­jej.

– In­ny­mi sło­wy, kry­ty­ku­jesz mnie za to, że ewen­tu­al­nie, pod­kre­ślam, ewen­tu­al­nie zro­bi­łem coś, co sam ro­bisz od lat. To nie jest po­sia­da­nie za­sad, Mar­ku. To hi­po­kry­zja. Na­wet gdy­bym na­praw­dę zro­bił krzyw­dę two­jej la­lu­ni, nie miał­byś pra­wa mnie za to kry­ty­ko­wać. A że jed­nak to ro­bisz, wnio­sek na­su­wa się je­den. Chla­piesz ozo­rem. Nie bie­rzesz od­po­wie­dzial­no­ści za swo­je sło­wa. Nie masz za­sad. Mó­wisz jed­no, a ro­bisz dru­gie.

– Dość!

– Sam za­czą­łeś te­mat. – Sa­miel uśmiech­nął się le­d­wo za­uwa­żal­nie.

– Cze­mu ma słu­żyć ta roz­mo­wa? Cze­go ty ode mnie chcesz, czło­wie­ku? Po co mnie tu ścią­gną­łeś?

– To pro­ste. Chcę po raz dru­gi, pod­kre­ślam, dru­gi za­dać ci to samo py­ta­nie, któ­re swe­go cza­su za­da­li ci Czar­ny i Bia­ły, a na któ­re upar­cie nie chcia­łeś od­po­wie­dzieć.

– Przy­po­mnij mi je, bo ja­koś wy­le­cia­ło mi z gło­wy. Wiesz, mój mózg ostat­nio prze­cho­dził cięż­ki okres – od­parł pro­wo­ka­cyj­nie Ma­rek.

– Ustę­pu­jesz po do­bro­ci czy ustę­pu­jesz pod przy­mu­sem? Szko­da by­ło­by, żeby w Be­er­mie zda­rzy­ła się ja­kaś awan­tu­ra. Albo ma­lut­ki po­ża­rek. Lu­dzie mo­gli­by prze­stać przy­cho­dzić.

– Szan­ta­żu­jesz mnie?

– Daję ci wy­bór. Tak jak każ­de­mu z two­ich lu­dzi. Byli roz­sąd­ni.

– Co je­że­li od­mó­wię?

– Je­że­li od­mó­wisz – za­czął Sa­miel i ce­lo­wo po­prze­dził swo­je dal­sze sło­wa krót­ką pau­zą – zro­bię ci naj­gor­szą rzecz, jaką tyl­ko mógł­bym zro­bić. Na­wet nie je­steś w sta­nie so­bie tego wy­obra­zić. Nie za­bi­ję cię. Nie będę też cię tor­tu­ro­wał. To prze­ży­tek. Zro­bię ci coś o wie­le gor­sze­go.

Ma­rek mil­czał. Cze­kał. Pa­trzył mu w oczy.

– Od­bio­rę ci każ­dą rzecz, któ­ra kie­dy­kol­wiek wy­wo­ła­ła w to­bie uczu­cie szczę­ścia. Każ­dą, co do jed­nej. Na ra­zie za­cznę od tego lo­ka­lu. To za karę, że się sta­wiasz. Poza tym po­do­ba mi się. Ma faj­ną at­mos­fe­rę.

Nim Su­chy zdo­łał co­kol­wiek od­po­wie­dzieć, Grze­gorz do­dał jesz­cze:

– Wy­noś się. Na osta­tecz­ną od­po­wiedź daję ci dwa­dzie­ścia czte­ry go­dzi­ny. Do tego cza­su masz spo­kój. Ani chwi­li dłu­żej.

Mar­ka zno­wu chwy­ci­ły z obu stron dwie pary gru­bych, zwie­rzę­co sil­nych rąk. Zo­stał bły­ska­wicz­nie wy­wle­czo­ny z biu­ra i, na oczach wszyst­kich go­ści Be­er­my, a tak­że wła­snych bar­ma­nek, wy­rzu­co­ny na uli­cę. Stra­cił rów­no­wa­gę i wy­lą­do­wał twa­rzą pro­sto w po­kaź­nej ka­łu­ży. Krztu­sząc się i plu­jąc, dźwi­gnął się na czwo­ra­ka. Prze­szklo­ne drzwi od jego pubu za­mknę­ły się za nim z trza­skiem tak gło­śnym, że prze­bi­ja­ją­cym się na­wet przez od­gło­sy bu­rzy. Zo­ba­czył przez szy­bę, że po­zo­sta­ło przy nich dwóch kar­ków Sa­mie­la. Pil­no­wa­li, by przy­pad­kiem nie wśli­zgnął się do środ­ka ktoś, kto nie był tam zbyt mile wi­dzia­ny.

Anek­sja Be­er­my sta­ła się fak­tem.

BÓL

Kro­ple desz­czu były tak ostre, że za­da­wa­ły mu ból. Już po paru se­kun­dach zro­bił się zu­peł­nie mo­kry. Nie miał przy so­bie ani kurt­ki, ani pa­ra­so­la, a jego po­zo­sta­łe pod do­mem cie­płe, su­che po­rsche wy­da­wa­ło się te­raz nie­moż­li­wym do speł­nie­nia, uto­pij­nym ma­rze­niem. To jed­nak nie ziąb ani prze­mok­nię­cie do su­chej nit­ki bo­la­ło go w tej chwi­li naj­bar­dziej.

Upo­ko­rze­nie. Bez­sil­ność. Fru­stra­cja. Sa­mot­ność. A do tego nie­sprzy­ja­nie losu. Gdy wy­cią­gnął swój smart­fon, oka­za­ło się, że jest roz­ła­do­wa­ny. Mu­siał więc sa­mo­dziel­nie dojść na naj­bliż­szy po­stój tak­só­wek, któ­ry mie­ścił się przy par­ku Kon­sty­tu­cji Trze­cie­go Maja.

Uli­ca Chłod­na, dep­tak, któ­rym się te­raz po­ru­szał, o tej po­rze zu­peł­nie opu­sto­sza­ła i roz­świe­tla­ły ją je­dy­nie ni­skie, ozdob­ne la­tar­nie. Ich sła­by blask wy­da­wał się jak­by tłu­mio­ny przez wszech­obec­ną ciem­ność. Jak­by już le­d­wo żył, do­go­ry­wał i do­słow­nie za mo­ment miał zu­peł­nie znik­nąć.

Ma­rek wzdry­gnął się. Choć dało się od­czuć, że let­nie po­wie­trze jest wciąż re­la­tyw­nie cie­płe, zim­ny deszcz bar­dzo z nim kon­tra­sto­wał. Dzia­łał jak za­nu­rze­nie się w lo­do­wa­tej wo­dzie za­raz po wyj­ściu z sau­ny.

Gdy Su­chy do­szedł do uli­cy Ko­ściusz­ki, przy któ­rej znaj­do­wał się park, był tak zre­zy­gno­wa­ny, że nie miał na­wet siły na ko­lej­ne prze­kleń­stwo. Na po­sto­ju tak­só­wek nie za­stał bo­wiem ani jed­nej. Całe mia­sto przy­po­mi­na­ło o tej po­rze je­den wiel­ki pu­sto­stan. Po ozdob­nym bru­ku uli­cy Ko­ściusz­ki nie je­chał na­wet je­den sa­mo­chód. W za­się­gu wzro­ku próż­no było szu­kać choć­by jed­ne­go pie­sze­go, któ­re­go Ma­rek mógł­by po­pro­sić o sko­rzy­sta­nie z ko­mór­ki. Wło­żył więc zzięb­nię­te dło­nie pod pa­chy i pod­jął je­dy­ną słusz­ną de­cy­zję o po­wro­cie do domu pie­cho­tą. Chcąc na siłę do­szu­ki­wać się po­zy­ty­wów sy­tu­acji, w któ­rej się zna­lazł: przy­naj­mniej zy­ski­wał tro­chę cza­su na prze­my­śle­nie wszyst­kie­go na spo­koj­nie. Tyl­ko gdy­by nie ten cho­ler­ny, na­si­la­ją­cy się ból pra­wej sto­py.

Ech.

…boli…

Za­trzy­mał się i uważ­nie ro­zej­rzał. W swo­jej wę­drów­ce do­tarł wła­śnie do urzę­du mia­sta. Nie po­tra­fił stwier­dzić, czy nie spo­tkał go wła­śnie ja­kiś dziw­ny słu­cho­wy omam, ale dał­by gło­wę, że przed chwi­lą dość wy­raź­nie usły­szał to sło­wo. Nie­moż­li­we, bio­rąc pod uwa­gę, że w po­bli­żu próż­no było szu­kać ko­go­kol­wiek oprócz nie­go.

Pod­jął marsz.

Po­my­ślał o Po­li­pie. Choć Sa­miel wła­ści­wie nie przy­znał mu się do ni­cze­go kon­kret­ne­go, Ma­rek nie wąt­pił, że to on zle­cił mor­der­stwo war­szaw­skie­go bos­sa. Nie wie­rzył w dzien­ni­kar­skie bzdu­ry o sa­mo­bój­stwie. Grzesz­nik za­bił. Su­chy był tego pe­wien tak samo jak tego, że Ma­rię Su­choc­ką wła­śnie te­raz coś boli.

…o Jezu, jak boli…

Zno­wu się za­trzy­mał. Tym ra­zem słuch go nie my­lił i za­re­je­stro­wał te sło­wa wy­raź­niej niż po­przed­nio. Zno­wu się ro­zej­rzał, by na ko­niec spoj­rzeć za sie­bie. Po­dob­nie jak w przy­pad­ku Chłod­nej, ja­sność świa­teł la­tar­ni przy uli­cy Ko­ściusz­ki po­zo­sta­wia­ła wie­le do ży­cze­nia. Przez nie­sa­mo­wi­cie gę­stą ścia­nę wody Ma­rek nie mógł tego stwier­dzić z całą pew­no­ścią, ale w pew­nym mo­men­cie wy­da­ło mu się, że doj­rzał w od­da­li czy­jąś roz­my­tą syl­wet­kę. Jej wła­ści­ciel, zda­je się, po­dą­żał w tym sa­mym kie­run­ku co on.

Nie­waż­ne.

Wró­cił do swo­ich roz­my­ślań.

Śmierć Po­li­pa brzmia­ła z jed­nej stro­ny na złą, a z dru­giej na do­brą wia­do­mość. Złą, po­nie­waż zgi­nął ktoś, kto roz­ta­czał nad Su­chym pa­ra­sol ochron­ny. Do­brą, bo Ma­rek nie mu­siał już od­pa­lać bos­so­wi doli z krę­ce­nia lo­dów. Nie mu­siał się dzie­lić z ni­kim, przy­naj­mniej do mo­men­tu, w któ­rym upo­mni się o to ktoś, kto obej­mie prze­stęp­czy tron w Pol­sce. Ta ga­łąź go­spo­dar­ki nie uzna­wa­ła bez­kró­le­wia.

Na­gle do­znał olśnie­nia.

Sa­mie­le­wicz nie za­da­wał­by so­bie tyle tru­du, by za­bi­jać naj­po­tęż­niej­sze­go pol­skie­go gang­ste­ra po to, by do­wa­lić Su­che­mu. Za dużo za­cho­du. Tym sa­mym od­niósł je­dy­nie do­dat­ko­wą ko­rzyść. Tak na­praw­dę cho­dzi­ło tu o coś zu­peł­nie in­ne­go. Na to wy­glą­da­ło.

On chce stwo­rzyć w Su­wał­kach nowy Prusz­ków! I to kto wie, może nie tyl­ko w ska­li kra­jo­wej. Dla­cze­go nie pójść za cio­sem i nie za­gar­nąć od razu Ob­wo­du Ka­li­nin­gradz­kie­go, Li­twy i przy­naj­mniej czę­ści Bia­ło­ru­si? Su­wał­ki, jako cen­tral­na baza do­wo­dze­nia taką fir­mą, nada­wa­ły się do tego jak zna­lazł. Gdy­by mu się uda­ło, stwo­rzył­by jed­ną z naj­pręż­niej dzia­ła­ją­cych grup współ­cze­snej Eu­ro­py. I ta­plał­by się w for­sie jak mało kto.

…zim­no mi…

Ude­rzył pio­run, a Ma­rek aż pod­sko­czył. Zno­wu się od­wró­cił. Wzrok go nie my­lił, na pew­no ktoś za nim szedł. Przez gę­sty deszcz wciąż nie wi­dział tej po­sta­ci do koń­ca wy­raź­nie, ale zbli­ża­ła się do nie­go. Na sto pro­cent. I to ona wy­po­wia­da­ła sło­wa, któ­re od cza­su do cza­su do­cie­ra­ły do jego uszu.

Wtem zdał so­bie spra­wę z tego, co wi­dzi. Prze­mok­nię­te wło­sy i tak sta­nę­ły mu dęba. Tuż za ple­ca­mi tego ko­goś, ni­czym w ja­kiejś pod­wod­nej cze­lu­ści, pa­no­wa­ła nie­prze­nik­nio­na ciem­ność. I nie cho­dzi­ło tu wca­le o to, że gę­stość desz­czu unie­moż­li­wia­ła zo­ba­cze­nie la­tar­ni. Nie, wy­glą­da­ło to tak, jak­by ta­jem­ni­czy osob­nik wy­zna­czał prze­su­wa­ją­cą się gra­ni­cę mię­dzy ja­sno­ścią a mro­kiem, cze­go po­twier­dze­nie Ma­rek otrzy­mał jak na tacy. Na jego oczach, le­d­wo mi­nię­ta przez kro­czą­cą za nim po­stać, zga­sła ko­lej­na la­tar­nia. Za nią nie moż­na było zo­ba­czyć już ab­so­lut­nie nic.

La­wi­na ciem­no­ści. Fala. Ni­czym prze­raź­li­wie gę­sta, prą­ca na­przód chmu­ra smo­gu. Przed nią ten ktoś.

A może coś?

Czerń zbli­ża­ła się do Mar­ka z każ­dym kro­kiem nie­na­tu­ral­nie szczu­płej po­sta­ci. Ten ele­ment wy­glą­du osob­ni­ka sta­no­wił je­dy­ną rzecz, któ­rą moż­na było na jego te­mat stwier­dzić z całą pew­no­ścią, po­nie­waż sła­be świa­tło nie uła­twia­ło za­da­nia. Trud­no było roz­strzy­gnąć, czy to męż­czy­zna, czy też ko­bie­ta. To coś szło na dwóch no­gach, nie­co chwiej­nym, ale dość szyb­kim. Szyb­szym niż Ma­rek, tym bar­dziej, że wciąż do­ku­czał mu ból sto­py.

Na­gle Su­chy po­czuł nie­po­kój.

Zdał so­bie spra­wę, że im bar­dziej po­stać się do nie­go zbli­ża­ła, tym bar­dziej w jego gło­wie na­ra­stał ten zna­ny ze szpi­ta­la wy­so­ki szum po­łą­czo­ny z pi­skiem. Co gor­sza, w prze­ci­wień­stwie do ostat­nie­go razu, te­raz obu tym dźwię­kom to­wa­rzy­szył strasz­ny, po­więk­sza­ją­cy się mi­gre­no­wy ucisk we­wnątrz czasz­ki.

Ma­rek od­wró­cił się z po­wro­tem w kie­run­ku swo­jej wę­drów­ki i ru­szył jak naj­szyb­szym kro­kiem przed sie­bie. Z ja­kie­goś po­wo­du czuł, że pod żad­nym po­zo­rem nie po­wi­nien do­pu­ścić, by to coś za nim go do­go­ni­ło.

Boli, boli. O Jezu, jak boli!

Ból, szum i pisk sta­wa­ły się co­raz in­ten­syw­niej­sze i przez nie, po­dob­nie jak w przy­pad­ku ze sta­rym Ro­dzie­wi­czem, Su­chy za­czy­nał co­raz mniej wy­raź­nie wi­dzieć. Świat wo­kół pul­so­wał w ide­al­nej syn­chro­ni­za­cji z ude­rze­nia­mi w jego gło­wie. Przez nie­ostroż­ność w sta­wia­niu ko­lej­nych, szyb­kich kro­ków, Ma­rek nie­spo­dzie­wa­nie po­tknął się i upadł na mo­kry chod­nik. Nie od­wa­żył się jed­nak raz jesz­cze spoj­rzeć za sie­bie. Wstał i czym prę­dzej pod­jął marsz. Od­dy­chał głę­bo­ko i krzy­wił się, gdyż sto­pa od­ma­wia­ła mu po­słu­szeń­stwa.

Zim­no… Zim­no mi, o Jezu, jak mi zim­no.

Sły­szał kro­ki tego cze­goś za sobą. Sły­szał sło­wa. Mógł też stwier­dzić nie­co wię­cej o bar­wie tego gło­su. Brzmiał jak ko­bie­cy, ale Ma­rek czuł, że to coś na pew­no nie jest ko­bie­tą. Męż­czy­zną by­naj­mniej też nie. Czuł, że to coś jest nie z tej rze­czy­wi­sto­ści. Utwier­dza­ły go w tym prze­ko­na­niu nie­cich­ną­ce pstryk­nię­cia za ple­ca­mi, od­po­wia­da­ją­ce ko­lej­nym ga­sną­cym la­tar­niom. Wszyst­ko to – sło­wa, kro­ki, pyk­nię­cia i ciem­ność – zbli­ża­ło się do nie­go w za­trwa­ża­ją­cym tem­pie.

No i ten strach. Na­ra­sta­ją­ce w nim prze­ra­że­nie, któ­re­go już ani tro­chę nie kon­tro­lo­wał.

W koń­cu pod­dał się. Wy­czer­pa­nie i lęk wy­ssa­ły z nie­go reszt­ki sił. W do­dat­ku, jako że zwy­czaj­nie nie był w sta­nie da­lej iść, mu­siał dać od­po­cząć sto­pie. Do tego ogar­nę­ły go mdło­ści po­łą­czo­ne z za­wro­ta­mi gło­wy od ha­ła­sów i bólu we­wnątrz czasz­ki.

Za­trzy­mał się. Ale wciąż nie śmiał się od­wró­cić.

Pstryk.

Pstryk.

Pstryk. Ostat­ni.

Na­stęp­na la­tar­nia umiej­sco­wio­na była już za­le­d­wie ka­wa­łe­czek przed nim.

Wziął głę­bo­ki od­dech i ob­ró­cił się.

Po raz pierw­szy w ży­ciu wi­dział coś ta­kie­go. Ścia­nę gę­stej jak atra­ment ciem­no­ści prze­mie­sza­ną ze ścia­ną wody. Obie tak nie­prze­nik­nio­ne i mrocz­ne, że nie po­tra­fił w nich do­strzec na­wet tej kro­czą­cej za nim po­sta­ci, któ­ra znaj­do­wa­ła się te­raz mniej wię­cej kil­ka me­trów od nie­go. Wie­dział, że tam jest i tak­że się za­trzy­ma­ła. O jej obec­no­ści świad­czy­ły trzy nie­za­wod­ne symp­to­my.

Cho­ler­ny szum, pie­przo­ny pisk i ten okrop­ny, ma­ka­brycz­ny ból.

Gdy to się wy­da­rzy­ło, nie zdą­żył w ża­den spo­sób za­re­ago­wać. Po­stać zro­bi­ła kil­ka bły­ska­wicz­nych kro­ków w jego stro­nę i chwy­ci­ła go zde­for­mo­wa­ny­mi, si­ny­mi dłoń­mi za po­licz­ki. Spoj­rzał na jej znie­kształ­co­ną, po­kry­tą po­je­dyn­czy­mi kęp­ka­mi dłu­gich wło­sów gło­wę, przy­po­mi­na­ją­cą po­łą­cze­nie Gol­lu­ma ze zma­sa­kro­wa­nym tru­pem po­zba­wio­nym nosa. Wrza­snął i od­sko­czył do tyłu, lą­du­jąc po­ślad­ka­mi w ko­lej­nej ka­łu­ży.

– Boli mnie! Tak bar­dzo mnie boli! Nie chcę już żyć! Bła­gam – za­ję­cza­ła ża­ło­śnie po­czwa­ra, stop­nio­wo się do nie­go zbli­ża­jąc. Pró­bo­wał wstać, ale nogi od­ma­wia­ły mu po­słu­szeń­stwa. Je­dy­ne, co mu w tej chwi­li po­zo­sta­ło, to czoł­gać się do tyłu. Pró­bo­wał pa­trzeć na tę po­stać, ale przez nie­prze­sta­ją­ce mu do­ku­czać do­le­gli­wo­ści wciąż nie wi­dział jej ostro, po­dob­nie jak ca­łej resz­ty obiek­tów wo­kół sie­bie. Na pew­no była naga, zgar­bio­na, tru­pio bla­da, prze­raź­li­wie wy­chu­dzo­na, jak ko­bie­ta w ostat­nich, naj­gor­szych sta­diach ano­rek­sji, i mia­ła nie­na­tu­ral­nie dłu­gie koń­czy­ny.

– Tak bar­dzo mi zim­no. Bła­gam. Nie chcę już tego czuć. Mu­szę to skoń­czyć.

– Zo­staw mnie w spo­ko­ju! Nie do­ty­kaj mnie! – krzyk­nął Ma­rek. Prze­mógł się, dźwi­gnął na nogi i naj­szyb­ciej jak tyl­ko mógł, za­czął biec dro­gą wy­zna­cza­ną przez świa­tło do­tych­czas jesz­cze nie­wy­ga­słych la­tar­ni. Nie pa­trzył za sie­bie. Nie my­ślał o ni­czym in­nym, nie my­ślał o bo­lą­cej no­dze. Tyl­ko o tym, by uciec tej isto­cie. By jej nie sły­szeć, by nie czuć jej obec­no­ści za sobą, by nie dać jej się zno­wu do­tknąć. Ani razu.

Za­trzy­mał się do­pie­ro przy ko­ście­le Świę­tych Apo­sto­łów Pio­tra i Paw­ła, któ­ry mie­ścił się na­prze­ciw­ko su­wal­skie­go sta­dio­nu lek­ko­atle­tycz­ne­go. Cięż­ko od­dy­cha­jąc, po­chy­lił się i oparł ręce o uda, pod­czas gdy lo­do­wa­ty deszcz nie­prze­rwa­nie ata­ko­wał jego ple­cy. Gdy do­cho­dził do sie­bie, spoj­rzał spode łba w kie­run­ku, z któ­re­go wła­śnie przy­biegł, ale na szczę­ście la­tar­nie wciąż świe­ci­ły tak, jak po­win­ny. Żad­na z nich nie ga­sła, na­wet te naj­da­lej w za­się­gu wzro­ku. Tro­chę go to uspo­ko­iło. Znaj­do­wał się w za­sa­dzie bar­dzo nie­da­le­ko swo­je­go celu, czy­li cie­płe­go, bez­piecz­ne­go domu i jesz­cze cie­plej­sze­go łóż­ka w jesz­cze bez­piecz­niej­szych ob­ję­ciach żony.

Kie­dy po­czuł się pew­niej, wy­pro­sto­wał się i za­czął iść, tym ra­zem przez par­king pod ko­ścio­łem, pro­sto ku za­czy­na­ją­ce­mu się za nim osie­dlu Hań­cza.

Zro­zu­miał swój błąd mniej wię­cej w po­ło­wie ścież­ki bie­gną­cej przez są­sia­du­ją­cy ze świą­ty­nią cmen­tarz. Nie po­my­ślał o tym, po­nie­waż w pe­wien cho­ry spo­sób przy­zwy­cza­ił się już do ostrze­ga­ją­cych go szu­mu, pi­sku i bólu, któ­re nie usta­ły na­wet, gdy uciekł tam­tej isto­cie. Nie bez po­wo­du wciąż je sły­szał i czuł. Te­raz, kie­dy szedł przez po­grą­żo­ny w kom­plet­nej ciem­no­ści, nie­oświe­tlo­ny choć­by przez zni­cze cmen­tarz, gdzie po­mię­dzy nie­któ­ry­mi gro­ba­mi sta­ły ciem­ne, nie­ru­cho­me ludz­kie syl­wet­ki, już wie­dział dla­cze­go.

Za­ci­snął zęby. Sta­rał się nie oglą­dać na boki. Nie wy­ko­ny­wał gwał­tow­nych ru­chów, tak jak­by mia­ło to spro­wo­ko­wać te po­sta­ci do ata­ku. Wy­pa­try­wał wyj­ścia z cmen­ta­rza, któ­re znaj­do­wa­ło się te­raz ja­kieś dwa­dzie­ścia me­trów przed nim. Li­czył w my­ślach każ­dy dzie­lą­cy go od nie­go krok i być może to wła­śnie dla­te­go dro­ga nie­mi­ło­sier­nie mu się dłu­ży­ła. Na wszel­ki wy­pa­dek szedł bar­dzo wol­no, jak­by li­cząc, że stwo­ry go nie za­uwa­żą, choć i tak wie­dział, że wszyst­kie sku­pia­ją się wła­śnie na nim. Tyl­ko i wy­łącz­nie. Jak wa­ta­ha dra­pież­ni­ków cze­ka­ją­cych na od­po­wied­ni mo­ment, by za­ata­ko­wać swo­ją ofia­rę. Czuł to. Nie miał co do tego żad­nych wąt­pli­wo­ści.

Dzie­sięć, dzie­więć, osiem, sie­dem, sześć, pięć, czte­ry, trzy, dwa, je­den.

Jak tyl­ko prze­kro­czył bra­mę cmen­ta­rza, zno­wu za­czął biec. Nie za­trzy­mał się ani razu do mo­men­tu, gdy bar­dziej spo­co­ny niż mo­kry od desz­czu wbiegł na po­se­sję przy uli­cy Goł­dap­skiej.O AUTORZE

Ar­tur Urba­no­wicz (uro­dzo­ny w 1990) – z wy­kształ­ce­nia ma­te­ma­tyk, z za­wo­du in­for­ma­tyk i wy­kła­dow­ca aka­de­mic­ki, z cha­rak­te­ru cho­ro­bli­wy per­fek­cjo­ni­sta. Smy­kał­kę do wy­my­śla­nia róż­nych hi­sto­rii od­krył w so­bie jesz­cze w dzie­ciń­stwie, co po­skut­ko­wa­ło na­pi­sa­niem pierw­szej po­wie­ści do szu­fla­dy w wie­ku czter­na­stu lat. Za­fa­scy­no­wa­ny ga­tun­kiem hor­ro­ru pod każ­dą po­sta­cią, w swo­ich opo­wie­ściach nie stro­ni jed­nak od wąt­ków oby­cza­jo­wych i skła­nia­ją­cych do głęb­szych prze­my­śleń. Wni­kli­wy ob­ser­wa­tor i słu­chacz. Wy­cho­dząc z za­ło­że­nia, że li­te­ra­tu­ra po­win­na peł­nić funk­cję przede wszyst­kim roz­ryw­ko­wą, w tek­stach sta­wia na lek­kość, ba­wie­nie czy­tel­ni­ka, ma­ni­pu­lo­wa­nie nim i obo­wiąz­ko­we za­sko­cze­nie na koń­cu. Za­de­biu­to­wał sło­wiań­ską po­wie­ścią gro­zy pod ty­tu­łem Ga­łę­zi­ste z fa­bu­łą osa­dzo­ną na jego uko­cha­nej, ro­dzin­nej Su­walsz­czyź­nie. Książ­ka ta zdo­by­ła „Zło­te­go Ko­ście­ja”, zo­sta­ła no­mi­no­wa­na do Na­gro­dy Li­te­rac­kiej im. Wie­sła­wa Ka­za­nec­kie­go, jak rów­nież zna­la­zła się w fi­na­ło­wej czwór­ce wal­czą­cej o Na­gro­dę Pol­skiej Li­te­ra­tu­ry Gro­zy imie­nia Ste­fa­na Gra­biń­skie­go.

© Co­py­ri­ght by Wy­daw­nic­two GMORK Świąt­kow­ska Ryba sp.j.
© Co­py­ri­ght by Ar­tur Urba­no­wicz
Wro­cław 2017

Wszel­kie pra­wa za­strze­żo­ne.
All Ri­ghts Re­se­rved.

Re­dak­cja:
MA­REK GRZY­WACZ

Ko­rek­ta:
DO­MI­NI­KA ŚWIĄT­KOW­SKA
KA­MI­LA ŚWIĄT­KOW­SKA
JU­STY­NA MA­SE­RAK

Skład:
DO­MI­NI­KA ŚWIĄT­KOW­SKA
(ebo­ok) PRZE­MY­SŁAW RYBA

Ilu­stra­cja i pro­jekt okład­ki:
DA­REK KO­CU­REK

Fragment książki

Wy­da­nie I

Żad­na część tej pra­cy nie może być po­wie­la­na i roz­po­wszech­nia­na w ja­kiej­kol­wiek for­mie i w ja­ki­kol­wiek spo­sób, włącz­nie z fo­to­ko­pio­wa­niem, na­gry­wa­niem na ta­śmy lub przy uży­ciu in­nych sys­te­mów, bez pi­sem­nej zgo­dy wy­daw­cy.

Wy­daw­nic­two Gmork Świąt­kow­ska Ryba Sp.j.
ul. Do­mey­ki 16, 53-209 Wro­cław
tel: 795 626 546
www.gmork.pl
wy­daw­nic­[email protected]
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: