Hotel Kalifornia. San Francisco 1975-85 - ebook
Hotel Kalifornia. San Francisco 1975-85 - ebook
Gdy wreszcie Markowi Majewskiemu udało się dotrzeć na Zachodnie Wybrzeże Stanów Zjednoczonych, San Francisco zafascynowało go swoimi kiermaszami ulicznymi. Zaczął je utrwalać na filmie z myślą o przyszłym albumie fotograficznym. Wielokrotnie − patrząc w wizjer kamery − komponował kadr na jedną stronę lub dwie strony, lub też na małą wstawkę w te zdjęcia. Album jest niezwykle unikalnym przykładem synchronizacji pracy fotografa i grafika.
To, co tam widział, już samo w sobie było historią „Summer of Love”, która „przewaliła” się przez konserwatywne Stany jak tajfun. To tutaj − pod koniec lat 70., 80. − miała początek historia wolności gejów, którzy zjeżdżali na swój kiermasz uliczny z całego świata. Ten zamrożony, historyczny moment można zobaczyć w rozkładówce z kinem Castro, gdzie na markizie widnieje „double future”, „Boys in the band” i „Outrages” − sztandarowe gejowskie filmy tego okresu.
Marek Majewski długo nie mógł znaleźć pomysłu na otwarcie rozdziału o Haight-Ashbury, aż na jednym z kiermaszów znalazł stare volvo ze zbitym przednim reflektorem (razem z VW to dwie byłe kultowe bryczki hippisów). Wtedy to zaskoczył w jego świadomości podtytuł do tego zdjęcia – tutaj, poza extazą na LSD, ktoś znalazł „broken dreams”, które wykoleiły mu młodość właśnie na Haight-Ashbury. Dopełnieniem tej rozkładówki jest fotka starego hippa zapatrzonego gdzieś w perspektywę tłumu dzieci kwiatów i tutaj można przytoczyć refren ówczesnego szlagieru: „...jeśli jedziesz... do San Francisco, to włóż kwiaty w swoje włosy…”.
Album „Hotel Kalifornia” może zainteresować kilka pokoleń Polaków, rówieśników autora, którzy nigdy nie mieli szansy, aby tam pojechać, również młodych, bo słyszeli o tym tylko z opowieści o dziwnej treści.
Kategoria: | Inne |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-941731-2-8 |
Rozmiar pliku: | 30 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Kiedy studiowałem na ASP, byłem zafascynowany amerykańskim pop-artem i plakatami psychodelicznymi, i dla mnie Frisco było mekką artystyczną. W niedługim czasie po wielu nieudanych rundach z portfolio po mieście złapałem wiatr w skrzydła w znanym piśmie rockowym „Rolling Stone”. Astrologicznie była to dekada Wodnika (mojego znaku) — jak śpiewał o tym zespół Fifth Demen-tion — i czułem, że teraz jestem w zenicie mojego życia. Hippisi, z którymi pracowałem w redakcji, mieli trochę trudności z wymową mojego nazwiska, ale interesowali się astrologią i w ich mniemaniu spadłem tam z zupełnie innej planety. Coś jak Mr. Spock (charakter z planety Wulkan) z serialu s.f. Star Trek, który właśnie szedł na bieżąco w TV. Moje portfolio graficzne było trochę prowincjonalne, ale gdy artdyrektor pisma zatrzymał się dłużej przy przykładach ręcznego liternictwa, poczułem, że jestem we właściwym miejscu o właściwym czasie (jak mawiają Amerykanie). Przyznał też, że właśnie potrzebuje liternika do nagłówków i ja znowu zobaczyłem na niebie tę astrologiczną „smugę”, na której przyleciałem z Polski. Od razu dostałem pracę i nie wierząc własnemu szczęściu, stałem się częścią składową grupy młodych i utalentowanych długowłosych. Pracowali tam artdyrektorzy i fotografowie dużego kalibru, jak — Tony Lane, Baron Wolman, Annie Leibovitz i Jim Marshall.
Koniec wersji demonstracyjnej.