Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Hrabia – starosta: Tom 2 studium współczesne. - ebook

Wydawnictwo:
Rok wydania:
2011
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Hrabia – starosta: Tom 2 studium współczesne. - ebook

Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.

Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.

Kategoria: Klasyka
Zabezpieczenie: brak
Rozmiar pliku: 262 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

I.

Kil­ka lat temu jesz­cze naj­wy­bit­niej­szym sa­lo­nem w Jar­czo­wie był sa­lon pół­ofi­cy­al­ny hrab­stwa Ro­ma­nów Bar­wałdz­kich.

Sta­ro­sta ze swą mał­żon­ką, ko­bie­tą wy­so­kie nie­za­prze­cze­nie po­sia­da­ją­cą za­le­ty to­wa­rzy­skie, trzy­ma­li dom otwar­ty, pro­wa­dzi­li go na wiel­ką ska­lę, z ca­łym kom­for­tem dzi­siej­szym, z ca­łym zbyt­kiem lu­dzi świa­to­wych, z ca­łym szy­kiem lu­dzi na­śla­du­ją­cych Wie­deń, sto­li­cę po­li­tycz­ną kra­ju, a dziś i sto­li­cę może po Pa­ry­żu, gu­stu i pre­ten­syi środ­ko­wej Eu­ro­py.

Obo­je mło­dzi; on upo­jo­ny po­wo­dze­niem, na­dę­ty sta­no­wi­skiem, szu­mią­cy pie­niędz­mi i szu­mem łu­dzi, któ­rym ży­cie ście­le róże pod nogi, de­bor­du­ją­cy mło­do­ścią i może nig­dy nie­na­sy­co­ną, bo nie­wła­ści­wie od­ży­wia­ną chci­wo­ścią uży­wa­nia; ona – może za­ko­cha­na w tym czło­wie­ku, pra­wie przy­stoj­nym, pra­wie ro­zum­nym, pra­wie po­wab­nym, któ­re­mu Ga­li­cya sta­wia­ła pie­de­stał kon­sty­tu­cyj­ny, po­sia­da­ją­ca wszyst­kie jego rysy cha­rak­te­ru, może w wyż­szym to­nie jesz­cze utrzy­ma­ne, prze­cho­dzą­ca go am­bi­cya w drob­nost­kach, próż­no­ścią w ma­rze­niach, py­chą w co­dzien­no­ści.

Obo­je two­rzy­li do­bra­ną parę, do­bra­ną ma­ścią i skła­da­mi, je­śli nie do­bra­ną ukry­ty­mi szcze­gó­ła­mi na­tu­ry. A ja­kież ukry­te, pod ma­ską sa­lo­no­wą dzie­więt­na­ste­go stu­le­cia, były od­cie­nia cha­rak­te­ru w tej pa­rze, skła­da­ją­cej się (przy­po­mnij­my so­bie) z Ro­ma­na, w swo­im cza­sie pra­wie za­ko­cha­ne­go w Ma­rie­cie i chcą­ce­go się z nią że­nić, i z Olgi Sie­wiń­skiej, obie­cu­ją­cej sta­ro­ście zda­now­skie­mu swą rękę za wy­na­gro­dze­nie krów ber­neń­skich z Siew­po­la, da­ją­cej mu ją, raz oczysz­czo­ne­mu z za­rzu­tu ga­li­cyj­skie­go, że nie mógł zo­stać ka­wa­le­rem mal­tań­skim.

Dziś złą­cze­ni do gro­bo­wej de­ski mał­żeń­stwem, wę­złem fa­tal­ne ro­bią­cym lu­dziom igrasz­ki, szli z hu­mo­rem i pa­ra­dą, jak para koni do­brze oku­tych, do­brze ży­wio­nych, w do­pa­so­wa­nych uprzę­żach, o do­bra­nych wę­dzi­dłach i fa­sul­cach.

Jar­czów było to mia­sto jak­by stwo­rzo­ne dla nich, po­trze­bu­ją­cych zaj­mo­wać wy­bit­ne miej­sce w to­wa­rzy­stwie, któ­re z par­we­niu­szow­ską py­chą, chcie­li wi­dzieć ska­ka­ją­ce oko­ło sie­bie.

W Jar­czo­wie gro­ma­dzi­ło się prze­waż­nie to­wa­rzy­stwo, któ­re hra­bia Ana­sta­zy za scho­dzą­ce może i słusz­nie uwa­żał.

Kil­ka­dzie­siąt do­mów, któ­rych na­zwi­ska nie­raz hi­sto­rya pol­ska na swych kar­tach za­pi­sa­ła, osie­dli­ło się w Jar­czo­wie, by w ży­ciu, obrzy­dli­wem bez­czyn­no­ścią, wstręt­nym ko­lo­ry­tem, któ­ry so­bie nada­ło dla zro­bie­nia róż­ni­cy mię­dzy sobą a Ga­li­cyą, mar­no­wać swo­je siły ży­wot­ne, je­że­li je jesz­cze mia­ło, do­gry­zać for­tun, któ­re opór sta­wi­ły wie­ko­we­mu nie­rzą­do­wi i nie­udol­no­ści, two­rzyć w pol­skim sa­lo­nie sa­lon jar­czow­ski, strasz­ny swą ko­me­dyą bez­barw­nych fi­gur, uko­ro­no­wa­nych ma­ry­one­tek, swą pozą lu­dzi bez­war­to­ścio­wych, swe­mi za­sa­da­mi lu­dzi bez­myśl­nych, ob­łu­dą lu­dzi pysz­nych a sła­bych, upo­rem lu­dzi scho­dzą­cych się a nie ustę­pu­ją­cych.

Kil­ka ksią­żę­cych do­mów, re­pre­zen­to­wa­nych przez cho­re in­dy­wi­dua, ory­gi­na­łów, lub chcą­ce je pod­no­sić am­bit­ne, ale nie ro­zum­ne ko­bie­ty, kil­ka­na­ście praw­dzi­wych, kil­ka fał­szy­wych hra­biow­skich ro­dzin, któ­re Jar­czów czy to swą ma­ło­miej­sko­ścią, wy­god­ną zruj­no­wa­nym, przy­jem­ną na­tu­rom ma­łym, łech­cą­cą nie wspo­ma­ga­ne ge­niu­szem am­bi­cye po­ścią­gał, kil­ka­dzie­siąt sa­lo­nów po­prze­no­szo­nych czę­sto ze swy­mi wy­tar­ty­mi i zde­mo­do­wa­ny­mi me­bla­mi ze wszyst­kich krań­ców Pol­ski, two­rzy­ło świat jar­czow­ski.

Dziw­na to była mie­sza­ni­na to­wa­rzy­ska, w któ­rej at­mos­fe­rze jed­nak śle­pe bał­wo­chwal­cze po­sza­no­wa­nie dla for­tun, dla nowo za­świe­ca­ją­cych gwiazd, dla no­wych ty­tu­łów, dla wszyst­kie­go, co wy­cho­dzi­ło na ho­ry­zont ga­li­cyj­ski i ja­śnia­ło kon­sty­tu­cyj­nym bla­skiem, czuć się da­wa­ło.

Ci lu­dzie dum­ni ze swych pra­sta­rych na­zwisk, ze swych alian­sów (wszy­scy byli ku­zy­na­mi), ze swych nie­obra­żo­nych tra­dy­cyj, ze swej kon­ser­wa­tyw­no­ści, dum­ni ze swych za­sad, pysz­ni ze swe­go to­wa­rzy­skie­go mo­no­po­lu, jaki pa­ten­tem so­bie sami nada­li, pa­ten­tem ele­gan­cyi i wiel­kie­go tonu, płasz­czy­li się nie­mal przed byle par­we­niu­szem, któ­ry ze­chciał w świe­cie ich wy­dać cór­kę, oże­nić syna, któ­ry ze­chciał w świe­cie, gro­ma­dzą­cym naj­szum­niej­sze pol­skie na­zwi­ska, wy­da­wać du­ka­ty, nie­ogrza­ne jesz­cze cie­płem jego sa­kwy.

To jar­czow­skie to­wa­rzy­stwo, przy­my­ka­ją­ce czę­sto swe drzwi szlach­ci­co­wi, któ­re­go pra­pra­dzia­da Pa­proc­ki zło­te­mi za­pi­sał li­te­ra­mi, nie­umie­ją­ce­mu prze­jąć się sztucz­ną jego at­mos­fe­rą, otwie­ra­ło na roz­cież swe po­dwo­je do­rob­ko­wi­czo­wi wczo­raj­sze­go dnia, któ­ry od­gadł se­kret ro­bie­nia ka­dzi­dła, ja­kie­go to ary­sto­kra­tycz­ne po­trze­bo­wa­ło zbie­go­wi­sko.

W swe pa­try­cy­uszow­skie ra­mio­na, sze­ro­ko otwar­te, przyj­mo­wa­li z nie­po­ję­tą ser­decz­no­ścią tych ko­me­dy­an­tów, któ­rzy nie­raz w po­cie czo­ła ży­cie całe uga­nia­li po jar­mar­kach i tar­gach zbo­żo­wych, w en­tre­pry­zach woj­ny i ban­kruc­twach kra­chów, by uwień­czyć je za­li­cze­niem się w kwiat pol­skiej ary­sto­kra­cyi, któ­rą Jar­czów gro­ma­dził.

Stąd ten nie­po­ję­ty ga­la­ma­tias, stąd naj­róż­niej­sze ano­ma­lie.

Dla­cze­góż­by hr. Bar­wałdz­ki, oże­nio­ny z hra­bian­ką Sie­wiń­ską, szam­be­lan, ka­wa­ler mal­tań­ski, sta­ro­sta i syn Eks­ce­len­cyi, nie uchwy­cił ber­ła w to­wa­rzy­stwie, w któ­rem ksią­że pan z kró­lew­skiej pra­wie ga­łę­zi, pod rękę prze­cha­dzał się z sy­nem eko­no­ma Po­dol­skie­go, w któ­rem jak w mal­tań­skiem biu­rze strze­żo­no nie­ska­zi­tel­no­ści po­ko­leń i na­zwisk, pusz­cza­jąc jed­nak wszyst­kie ary­sto­kra­tycz­ne pra­wa w trą­bę, gdy za­brzę­czał mi­lion.

Dla­cze­góż­by Olga nie uchwy­ci­ła ste­ru w sa­lo­nie, w któ­rym księż­ne ma­tro­ny za­chwy­ca­ły się i pie­ści­ły ślicz­ną szlach­cian­ką, przy­go­to­wu­ją­cą się w Jar­czo­wie do ka­ry­ery pa­ry­skiej ko­kot­ki, rów­no­cze­śnie się krzy­wiąc na hra­bi­nę, któ­rą maż nie po­tę­piał, ale po­tę­pia­ły ją jej sło­wa i czy­ny, zdra­dza­ją­ce swo­bo­dę my­śli, wstręt­ną lu­dziom, oka­dzo­nym spe­cial­nem opium, w far­ma­cyi jar­czow­skiej fa­bry­ko­wa­nem.

Jar­czów było to małe mia­sto ze wszyst­kie­mi swo­je­mi za­le­ta­mi i wa­da­mi.

To­wa­rzy­stwo więc, bę­dąc zbie­giem oko­licz­no­ści du­żem i licz­nem, zło­żo­nem z szum­nych na­zwisk i kil­ku du­żych for­tun, było ma­ło­miej­skiem.

Trud­no było wi­dzieć w Jar­czo­wie lu­dzi dzi­siej­szych; uni­ka­li tego mia­sta, ma­ją­ce­go w so­bie coś z Rzy­mu sta­re­go, je­śli nie Pom­pei.

Wy­so­kie dzi­siej­sze sta­no­wi­ska, aspi­ra­cye ka­ry­ery, na­mięt­no­ści par­we­niu­szow­skie, chci­wość ży­cia i uży­wa­nia, ła­kom­stwo bo­gac­twa, wo­la­ły za­peł­niać swo­imi re­pre­zen­tan­ta­mi sto­li­ce Wie­deń, Lwów, wresz­cie Kra­ków, w Jar­czo­wie nie było dla nich pola.

Jar­czów, miał słusz­ność sta­ry Eks­ce­len­cya, był ma­tecz­ni­kiem, mia­stem – scho­dzą­cych.

Bez świa­ta ofi­cy­al­ne­go, bez uro­ku pół­sto­li­cy po­li­tycz­nej, bez mas­sy, wy­ra­dza­ją­cej ży­cie we­so­łe i ko­smo­po­li­tycz­ne, był mia­stem dla tych, któ­rzy two­rzy­li jego wła­ści­wą lud­ność i dla tych, któ­rzy go so­bie chwi­lo­wo lub do­cze­śnie upodo­ba­li.

Jak­kol­wiek trud­nem do zro­zu­mie­nia jest upodo­ba­nie w Jar­czo­wie, mie­ści­nie ma­ją­cej je­den te­atr, dwa gym­na­zya i dużo pen­syi, uni­wer­sy­tet i dużo ko­re­pe­ty­to­rów, prze­cież tak było, cze­go naj­lep­szym do­wo­dem był bal u sta­ro­sty, hra­bie­go Bar­wałdz­kie­go, w któ­re­go sa­lo­nach 70 par sta­nę­ło do ma­zu­ra, choć tyl­ko pro­szo­nym był świat, wiel­ki świat.

Ten świat więc był sil­nie re­pre­zen­to­wa­ny.

Ja­kaś księż­na zbrzy­dziw­szy so­bie ży­cie w sto­li­cach eu­ro­pej­skich przy­by­wa­ła na sta­rość ro­bić oszczęd­no­ści w Jar­czo­wie, dru­ga nie­po­cie­szo­na po stra­cie mał­żon­ka, wy­cho­wu­ją­ca dzie­ci, ob­ra­ła ci­chy i świę­ty pra­wie Jar­czów za miesz­ka­nie, trze­cia, ro­bią­ca le tour du mon­de ze swym nud­nym sa­lo­nem, fu­ro­ry­zo­wa­ła lat kil­ka i Jar­czów, czwar­tą i pią­tą spro­wa­dza­ły po­dob­ne oko­licz­no­ści. Oko­ło nich gru­po­wa­ły się hra­bi­ny naj­róż­niej­szych kro­jów, ja­kaś nie­szczę­śli­wa, zruj­no­wa­na i opusz­czo­na przez męża, nie­głu­pie­go nu­dzić się w ga­li­cyj­skiej dziu­rze, inna we­so­ła i eu­ro­pej­ska przy­ku­ta do Jar­czo­wa mat­ką męża, sio­strą męża z dwo­ma brać­mi, dzie­się­cio­ma ku­zyn­ka­mi, któ­re mia­ły swo­je domy, inna wy­cho­wu­ją­ca swych czte­rech sy­nów, przy­szłą chwa­łę kra­ju, inna roz­wie­dzio­na, inna wy­da­ją­ca swo­ich sie­dem brzyd­kich i nie­bo­ga­tych có­rek, inna, któ­rej szcze­gól­nie słu­ży­ła at­mos­fe­ra jar­czow­ska i wo­nie ka­dzi­deł w nim pa­lo­nych przez całą resz­tę to­wa­rzy­stwa.

Oko­ło tych do­pie­ro, jak­by two­rzą­cych cio­sy po­je­dyn­cze fun­da­men­tów to­wa­rzy­stwa, gru­po­wa­ła się resz­ta, chwi­lo­wo lub dłu­żej, naj­róż­no­rod­niej­sza zbie­ra­ni­na z ca­łej Pol­ski, ze swe­mi czę­sto śmiesz­ne­mi przy­ję­cia­mi i pre­ten­sy­ami, szczę­śli­wa za­pa­chem w swych speł­złych i brud­nych sa­lo­nach, kil­ku księżn i tylu hra­bin, wy­da­ją­ca cór­ki, że­nią­ca sy­nów, wy­cho­wu­ją­ca dzie­ci, a cza­sem i ba­wią­ca się.

To rzad­ko; rzad­ko ja­kaś, chy­ba już nie­spo­koj­ni­ca eu­ro­pej­ska za­wa­dza­ła o Jar­czów, rzad­ko czy­li nig­dy ja­kie­muś męż­czyź­nie świa­ta, chcą­ce­mu żyć, a nie do­go­ry­wać, szu­mieć, a nie ka­dzić, przy­szła myśl fa­tal­na szu­kać po­kar­mu w bez­barw­nym Jar­czo­wie.

Jar­czów miał i ka­sy­no mę­skie, li­czą­ce dużo człon­ków, ele­ganc­kie, przy­po­mi­na­ją­ce, bar­dzo szczel­nie za­mknię­te an­giel­skich lor­dów, klu­by, jed­nak tak­że ma­ło­miej­skie i śmiesz­ne.

Za­mknię­tem wy­glą­da­ło, bo nie było ta­kiem; człon­ko­wie nie uży­wa­li przy ba­lo­to­wa­niu czar­nych kul, z oba­wy nie mie­nia z kim drze­mać w pu­stych sa­lach, lub grać w sa­iso­nie oży­wie­nia Jar­czo­wa.

Zwy­kle scho­dzi­li się ci miesz­czań­scy pe­dan­ci do klu­bu, sys­te­ma­tycz­ni jak ze­gar­ki, o pew­nych go­dzi­nach na wi­sta, macz­ka… baj­ki i… drzym­ki.

Baj­ki od­cho­dzi­ły w tym klu­bie, jak przy ka­wie bia­łej o czwar­tej po­po­łu­dniu w miesz­czań­stwie kra­kow­skiem, temu lat kil­ka­dzie­siąt.

Dy­rek­cya klu­bu jar­czow­skie­go su­ro­wo trzy­ma­ła człon­ków, któ­rzy chcie­li do ka­sy­na prze­nieść róż­ne przy­wycz­ki mało – miej­skie i zda­je się, róż­ne na­ło­gi jak n… p… klep­to­ma­nię.

W czy­tel­ni czy­ta­łeś ogło­sze­nie wiel­kie­mi li­te­ra­mi: "za­bra­nia się brać ksią­żek i ga­zet, kto­by się nie za­sto­so­wał do tego, bę­dzie z ka­sy­na wy­klu­czo­ny – pre­zes Fur­fanc­ki".

W in­nej sali ogła­szał pre­zes: "wkład­ki wno­si się do I-go b… m., kto­by do tego ter­mi­nu nie wniósł, z ka­sy­na bę­dzie wy­klu­czo­ny".

W ten spo­sób ostro trzy­ma­ni człon­ko­wie, po naj­więk­szej czę­ści sa­lo­now­cy i ma­gna­ci, za­cho­wy­wa­li się dość przy­zwo­icie i scho­dzi­li szcze­gól­nie wie­czo­rem do klu­bu, gdzie, je­śli nie było w mie­ście skan­da­li­ku, te­ma­tu do ba­jek, lub par­tyi, to na­zie­waw­szy się do syta, roz­cho­dzi­li do domu. Jak Jar­czów tak i ka­sy­no mia­ło swój sa­ison oży­wie­nia – kar­na­wał.

Wte­dy Jar­czów ro­bił wra­że­nie du­że­go mia­sta, sto­li­cy, ka­sy­no, klu­bu.

Zjeż­dża­ły się ze wszyst­kich stron Pol­ski mamy z cór­ka­mi na wy­da­niu, tu­ląc się pod ary­sto­kra­tycz­ne skrzy­dła jar­czow­skie­go to­wa­rzy­stwa, z sil­nym za­mia­rem zła­pa­nia ja­kie­go ga­li­cyj­skie­go hra­bie­go po­trze­bu­ją­ce­go za­sił­ku, choć­by z do­bro­dziej­stwem in­wen­ta­rza, par­we­niu­szow­skie­go domu.

Księż­ne i hra­bi­ny wy­cią­ga­ły do nich swe duń­skie rącz­ki i z miną peł­ną ukry­tej hi­po­kry­zyi, pod sa­lo­no­wą ma­ską fran­cu­skich fra­ze­sów, oszo­ła­mia­ły z za­kąt­ków po­wy­do­by­wa­ne przez cór­ki, czę­sto nie sa­lo­no­we mamy.

Zna­ły się one na grzecz­no­ści i w za­mian da­wa­ły bale świet­ne, na któ­rych księż­nicz­ki wię­cej do tań­ca mia­ły miej­sca" a pa­ni­cze nie­uży­wa­ne­go w praw­dzi­wym, wła­ści­wym jar­czow­skim sa­lo­nie, szam­pa­na.

Zjeż­dża­li się mło­dzi lu­dzie w za­mia­rze ja­kie­goś po­lo­wa­nia na po­sa­gi, lub tacy" któ­rym jar­czow­skie sa­lo­ny przed­sta­wia­ły naj­lep­sze wa­run­ki do sa­ni­tar­ne­go wy­po­ce­nia w tań­cu, lub pa­ria­sy in­nych sa­lo­nów, ja­kieś idio­ty dwu­dzie­sto­kil­ko­let­nie in­stynk­tem pcha­ją­ce się do jar­czow­skiej at­mos­fe­ry, któ­ra z nich cza­sem ro­bi­ła jar­czow­skie, a więc i ga­li­cyj­skie i pra­wie pol­skie zna­ko­mi­to­ści.

To to­wa­rzy­stwo, gdy je pierw­szy raz zo­ba­czył spryt­ny hra­bia Ana­sta­zy, po­rów­nał do ru­skie­go pie­ro­ga, któ­ry jadł był u księ­cia Ro­ma­na na Wo­ły­niu.

Ru­ski pie­róg, to mie­sza­ni­na ze wszyst­kich in­gre­dy­en­cyj, trze­ba do nie­go i grzy­bów i ka­szy hre­cza­nej i jaj i ma­sła sar­da­lo­we­go i cia­sta z pszen­nej mąki i tro­chę sło­ni­ny, po­sy­pu­je się naj­de­li­kat­niej­szym par­me­ra­nem, a sma­ku mu do­da­ją tru­fle, ho­ma­ry i naj­de­li­kat­niej­sze ma­ry­na­ty z gru­bych ryb.

Taki pie­róg zna­śla­do­wa­ny od ru­skie­go ludu, zro­bio­ny przez do­bre­go ku­cha­rza, jest przy­sma­kiem sma­ko­szów, twier­dził Eks­ce­len­cya, przed­sta­wia­jąc Ol­dze, ma­rzą­cej o Lwo­wie, lub Wied­niu, za­le­ty jar­czow­skie­ge to­wa­rzy­stwa.

Te za­le­ty mu­sia­ły ist­nieć i od­kry­li Je po­wo­li Ro­man z Olgą, któ­rym wkrót­ce, jak pie­ro­gom w ma­śle, było w Jar­czo­wie, do­brze i przy­jem­nie.

Oży­wi­li oni i Jar­czów swo­im sa­lo­nem, qu­asi urzę­do­wym, w któ­rym czę­sto było moż­na spo­tkać wy­so­kie­go urzęd­ni­ka, prze­jeż­dża­ją­ce­go je­ne­ra­ła, na­miest­ni­ka, po­wa­gi na­uko­we i qu­in­te­sen­cyę in­ne­go, jak Jar­czów, świa­ta, świa­ta Bar­wałdz­kich i Sie­wiń­skich, świa­ta idą­ce­go w górę, de­ko­ro­wa­ne­go i uper­fu­mo­wa­ne­go za­pa­chem ce­sar­skich i mi­ni­ste­ry­al­nych sa­lo­nów, ubie­ra­ją­ce­go się u Wor­tha i Pach­te­ry, wy­da­ją­ce­go kro­cie, ob­ra­ca­ją­ce­go się tyl­ko w eu­ro­pej­skich sto­li­cach, któ­re­mu prze­cież im­po­no­wa­ły jar­czow­skie ma­tro­ny, księż­ne wy­wo­dzą­ce się od Ru­ry­ka, a spo­krew­nio­ne z pa­nu­ją­cy­mi, nie­mod­nie ubra­ne hra­bi­ny, ale po­dob­ne do Me­dy­ce­uszów lub Bor­giów, tak dum­ne ze swych na­zwisk hi­sto­rycz­nych, jar­czow­skiej po­zy­cyi i alian­sów ary­sto­kra­tycz­nych de la viel­le ro­che.

Sa­lon hra­bie­go-sta­ro­sty inny miał ko­lo­ryt-niż ciem­ne, ka­ta­kum­bo­we, po­waż­ne na­po­zór, a w grun­cie czcze, jak le­kar­stwa, sa­lo­ny jar­czow­skie.

Był to sa­lon nowy, tro­chę wie­deń­ski, pe­łen szy­ku i ży­cia, za­wsze do­brze oświe­co­ny, służ­ba czy­sta i wy­dre­so­wa­na, kuch­nia do­bra, szam­pan na­po­jem, nie nek­ta­rem, ekwi­paż zbyt­kiem nie we­hi­ku­łem, jak w Jar­czo­wie.

Jar­czo­wia­nie przy­wy­kli do swych przy­jęć o lek­kiej her­ba­cie z su­char­kiem, przy ciem­nej lam­pie olej­nej, na fo­te­lach pra­ba­bek, lub do swych ba­lów z przy­pad­ko­wą zim­ną ko­la­cyą, z wy­traw­nem, ale lek­kiem win­kiem wę­gier­skiem, znaj­do­wa­li od­żer­kę i do­bry do na­śla­do­wa­nia przy­kład w sa­lo­nach pań­stwa Bar­wałdz­kich, gdzie po­da­wa­no po­tra­wy eu­ro­pej­skie, a lano szam­pan.

Bale, przy­ję­cia, są zbyt­kiem to­wa­rzy­skim, jako ta­kie, mu­szą iść w pa­rzę z wy­ma­ga­nia­mi ele­gan­cyi i sma­ku wie­ku, in­a­czej są śmiesz­ne.

Śmiesz­ne­mi po­pro­stu były po więk­szej czę­ści przy­ję­cia i roz­ryw­ki jar­czow­skie, na któ­rych głód chcia­no na­sy­cić fra­ze­sa­mi, pra­gnie­nie li­mo­nia­dą, któ­re mia­ły cha­rak­ter ja­kichś pod­wie­czor­ków dla sta­rych dzie­ci, nie przy­jęć dzie­więt­na­ste­go wie­ku, któ­ry wszyst­ko już unor­mo­wał i tak okre­ślił, że wszyst­ko, co się przez nie­go wy­tknię­tych gra­nic nie trzy­ma, do­brze, je­śli jest tyl­ko śmiesz­nem.

Tej śmiesz­no­ści nie po­peł­nił syn hra­bie­go Ana­sta­ze­go; we wszyst­kiem przez cały czas swe­go po­by­tu w Jar­czo­wie był hra­bią-sta­ro­stą, był ta­kim, ja­kim być wi­nien czło­wiek tego wie­ku, wy­kształ­co­ny i nie za­skle­pio­ny w prze­są­dach i ma­łost­kach ta­kich, jak Jar­czów, mie­ścin, ja­kim być wi­nien pan ga­li­cyj­ski, urzęd­nik kon­sty­tu­cyj­ny, ka­ry­ero­wicz wiel­kie­go ka­li­bru.

Niech so­bie księż­na X i Y, hra­bi­na Z i Ż – my­śla­ła Olga – kar­mią swych go­ści ho­no­rem, jaki im ro­bią, otwie­ra­jąc im drzwi swych ciem­nych sa­lo­nów, pro­sząc ich do sto­łu ob­słu­gi­wa­ne­go przez nie­zgrab­nych lo­kai, u mnie bę­dzie jak w Eu­ro­pie.

Olga była stwo­rzo­ną żoną wiel­kie­go urzęd­ni­ka. Te po­ję­cia jej sze­ro­ko-ga­li­cyj­skie, nie­krę­po­wa­ne ary­sto­kra­tycz­ne­mi za­staw­ka­mi jar­czow­skie­go świa­ta, zro­bi­ły jej po­zy­cyę świa­to­wą pierw­szo­rzęd­ną, a mę­żo­wi po­pu­lar­ność i re­pu­ta­cyę wyż­sze­go ro­zu­mu, któ­re­go nie miał.

Hra­bia Ana­sta­zy z nie­po­ję­tą ra­do­ścią wi­dział tę nie­zrów­na­ną pa­nią domu, któ­rej na­wet rad da­wać nie po­trze­bo­wał, tak sil­ne i wro­dzo­ne mia­ła po­czu­cie szcze­gó­łów po­ma­ga­ją­cych do ka­ry­er.

Olga otwo­rzy­ła sa­lon ofi­cy­al­ny i ko­smo­po­li­tycz­ny.

By­wa­ła u niej za­rów­no naj­wyż­sza ary­sto­kra­cya, jak i mia­sto, jak i świat lu­dzi uczo­nych, świat lu­dzi umie­ją­cych no­sić frak i ob­na­żo­ne ra­mio­na, mó­wić sa­lo­no­wym ję­zy­kiem.

Olga dla wszyst­kich była za­rów­no grzecz­ną; u niej mię­sza­ło się wszyst­ko w ca­łość eu­ro­pej­ską.

Za­pew­ne nie po­do­ba­ło się to Jar­czo­wo­wi, wiel­kie­mu świa­tu, lecz jak­że skar­cić, jak­że de­mon­stro­wać prze­ciw­ko do­mo­wi, dla któ­re­go z za­sa­dy wła­śnie miał re­spekt nie­sły­cha­ny i ka­dzi­dło won­ne.

Olga re­pre­zen­to­wa­ła po­zy­cyę szer­szą, bo dzi­siej­szą i re­al­ną, bo urzę­du i ma­jąt­ku, nie alian­sów i tra­dy­cyi, re­pre­zen­to­wa­ła po­tę­gi, któ­rych po­trze­bo­wa­li scho­dzą­cy.

Przy­ję­li ją więc taką i po­sta­wi­li na pie­de­sta­łu, pod któ­rym uśmie­cha­li się, uśmie­chem peł­nym sło­dy­czy, peł­nym i hi­po­kry­zyi.

Nie lu­bie­li jej, ale jej po­trze­bo­wa­li.

Nie li­czy­li jej do sie­bie, ale jej tego po­ka­zać do­brze się bali.

Nig­dzie nie po­peł­nia­ją pod ma­ską uprzej­mą i peł­ną ga­lan­te­ryi, z więk­szą bez­czel­no­ścią, więk­szych pod­ło­ści, jak w świe­cie w ogó­le.

W ta­kim świe­cie, jak jar­czow­ski, pod­ło­ści te i spo­sób ich wy­ko­ny­wa­nia, są sto­kroć razy ja­skraw­sze, bo nie za­głu­szo­ne gwa­rem tłu­mu, nie gu­bią­ce się w ot­chła­ni świa­ta, re­sor­tu­ją na ba­nal­nem tle, prze­nie­sio­ne z wiel­kiej sce­ny na pro­win­cy­onal­ne de­ski, za­pusz­czo­ne tan­det­ną kur­ty­ną.

Ro­man, jak każ­dy męż­czy­zna, na dru­gi dzień po ce­re­mo­nii mał­żeń­skiej, wszedł na dru­gi plan, prze­niósł się na tyły domu, któ­ry re­pre­zen­to­wał.

Do­wo­dem, jak ni­kłym i próż­nym z za­sa­dy jest sa­lon, naj­lep­szym jest fakt, że w świe­cie wy­stę­pu­ją tyl­ko ko­bie­ty; o mę­żach nikt nie mówi, mało kto ich cza­sem zna; one przyj­mu­ją, in­try­gu­ją, dają ton, dzia­ła­ją pra­wie sa­mo­dziel­nie w kwe­sty­ach sa­lo­no­wych, któ­re prze­cież nor­mu­ją wszyst­kie nie­mal sto­sun­ki, któ­rych echa znaj­du­ją od­głos w ga­bi­ne­tach, gdzie naj­po­waż­niej­sze roz­bie­ra­ją ewe­ne­men­ta wie­ku.

Mó­wiąc o sa­lo­nie, mó­wi­my o ko­bie­tach, i to ich strasz­na po­tę­ga.

W Jar­czo­wie wy­da­rzył się raz wy­pa­dek, że ja­kiś gość księż­nej X za­gad­nął bar­dzo po­waż­ne­go pana.

– Strasz­nie nud­no!

– Rze­czy­wi­ście! – od­parł za­gad­nię­ty.

– Wyjdź­my.

– Nie mogę.

– Dla­cze­go?

– Bo je­stem u sie­bie… u mej żony…

– A!….

Mniej wię­cej w sa­lo­nie wszy­scy mę­żo­wie tę od­gry­wa­ją rolę; od­gry­wał ją i Ro­man, za­pew­ne nie w tych gra­ni­cach, co mąż owej księż­nej, bę­dąc sam, jak wie­my, próż­nym, ma­łym, pod wie­lu wzl­gę­da­mi czy­sto-sa­lo­no­wym, ja­kim ga­li­cyj­ski ka­ry­ero­wicz zresz­tą być musi.

Owszem Ro­man wcho­dził w naj­drob­niej­sze szcze­gó­ły pro­wa­dze­nia domu w tym ho­te­lu pań­stwo­wym, sam do­zo­ro­wał ku­cha­rza, by za­cho­wał pro­por­cyę tru­fli, fur­ma­na, by jego gu­zi­ki były po żoł­nier­sku wy­czysz­czo­ne, lo­ka­ja, by jego kra­wat­ka mia­ła nie­po­ka­la­ną bia­łość.

Po­dzi­wiał go w tem hra­bia Ana­sta­zy, on nig­dy nie był tak drob­nost­ko­wym, nig­dy zresz­tą nie miał wol­nej chwi­li i swo­bod­nej gło­wy, by wglą­dać w te po­rząd­ki eg­zy­sten­cyi pań­skiej, któ­re ba­jecz­nie kosz­tu­ją, któ­re ba­jecz­nie i Ro­ma­na kosz­to­wa­ły.

Wiel­kie for­tu­ny na­po­zór, mas­sa hi­po­tek, do­bra ziem­skie na ty­sią­ce mor­gów z la­sa­mi i pro­pi­na­cy­ami, mają to w so­bie do­bre­go dla lu­dzi dużo po­trze­bu­ją­cych, iż dają się dłu­go i na wiel­ką ska­lę eks­plo­ato­wać, same niby nic na­tem nie cier­piąc, aż do cza­su, w któ­rym w jed­nej chwi­li dłu­gi po­ka­zu­ją się prze­wyż­sza­ją­ce war­tość, lub co naj­mniej pro­cen­ta i amor­ty­za­cye prze­wyż­sza­ją do­cho­dy.

Ro­man za żoną wziął ogrom­ne do­bra w wschod­niej Ga­li­cyi, któ­re­mi sam ad­mi­ni­stro­wał: za­rząd Bar­wał­du za­trzy­mał so­bie da­lej Eks­ce­len­cya.

W obu ad­mi­ni­stra­cy­ach pro­wa­dzo­no eko­no­mię wy­cień­cza­ją­cą, pro­wa­dząc go­spo­dar­stwo po­stę­po­we; wy­ci­na­no lasy dla pie­nię­dzy, któ­rych wiecz­nie bra­ko­wa­ło, a po­cie­sza­no się kar­czun­kiem, któ­ry miał czy­nić trzy razy tyle, co lasy.

Za­pro­wa­dza­no kosz­tow­ne in­wen­ta­rze i za­wo­dy dla zy­ski­wa­nia famy i me­da­li, spro­wa­dza­no ma­szy­ny i lo­ko­mo­bi­le dla pręd­sze­go ro­bie­nia pie­nię­dzy, oszczę­dza­no na naj­mie i ro­bot­ni­ku, a po­cie­sza­no się, że te oszczęd­no­ści więk­szy przed­sta­wią ka­pi­tał, niż ten, któ­ry za­cią­ga­no co chwi­la w ban­kach na po­kry­cie kosz­tów ka­ry­ery hra­bie­go, py­chy Olgi, sys­te­mu prze­for­so­wa­nia sta­re­go Eks­ce­len­cyi.

Świat, Ga­li­cya, uwa­ża­ła sta­ro­stę za jed­ne­go z naj­bo­gat­szych lu­dzi w pro­win­cyi, za ta­kich za­pew­ne uwa­ża­li się Eks­ce­len­cya i Ro­man, sta­wia­ją­cy obaj zam­ki na lo­dzie i za­śle­pie­ni py­chą, któ­rą, aby za­sy­cić, rzu­ca­li pie­niędz­mi; in­a­czej może za­pa­try­wa­ły się ban­ki, ten ko­cha­ny bank hi­po­tecz­ny, któ­ry hra­bia Ana­sta­zy był w swo­im cza­sie fun­do­wał, i w któ­rym za­trzy­mał so­bie in­trat­ne " ver­wal­tung­sra­to­stwo".

Jak­że człon­ko­wi dy­rek­cyi, fun­da­to­ro­wi od­mó­wić po­życz­ki? to py­ta­nie może so­bie i świe­ża dy­rek­cya za­da­wa­ła.

Na­po­zór wszyst­ko było świet­nie; pie­nią­dze po­trzeb­ne­mi były chwi­lo­wo, na­dzie­je były ba­jecz­ne, sta­ry Sie­wiń­ski żył jesz­cze.

Wpraw­dzie mi­lio­ny Olgi zre­du­ko­wa­ne zo­sta­ły chwi­lo­wo do pięk­nych dóbr ziem­skich, choć ob­cią­żo­nych z nie­ma­łą de­cep­cyą hra­bie­go Eks­ce­len­cyi, któ­ry je ob­cią­ża­jąc, chciał czy­ścić schwarc­gel­be­row­ską fun­da­cyę.

In­te­re­sa się za­gma­twa­ły… chwi­lo­wo… do­pó­ki żył sta­ry Sie­wiń­ski.

Ro­man twier­dził, że stoi wy­bor­nie i o tem był prze­ko­na­ny, kon­fon­du­jąc pod­no­szo­ne pie­nią­dze i nie wie­dząc może, ile z nich w ru­bry­kę do­cho­dów, a ile w ru­bry­kę dłu­gów za­pi­sać.

Hra­bia Ana­sta­zy, któ­ry sam ma­ją­tek zro­bił, tro­chę trzeź­wiej się na rze­czy za­pa­try­wał, lecz nie trzeź­wo; myśl, że Ro­ma­na wy­nie­sie na pierw­sze sta­no­wi­sko ga­li­cyj­skie, tak go sta­re­go i ra­chun­ko­we­go oszo­ło­mi­ła, że stra­cił zu­peł­nie, ce­chu­ją­cą go całe ży­cie, sil­ną gło­wą fi­nan­so­wą.

Py­cha tak zde­ner­wo­wa­ła jego pal­ce, że nie umia­ły utrzy­mać pie­nię­dzy, tak osła­bi­ła jego gło­wę, że naj­fa­tal­niej­sze, on, ge­nial­ny pod tym wzglę­dem, wy­my­ślał in­te­re­sa, chcąc ra­to­wać Bar­wałd, po­zy­cyą… wszyst­ko! prze­dłu­żyć "dzi­siaj".

To " dzi­siaj " było ta­kie uro­cze; ani my­ślał zdra­dzać się przed Ro­ma­nem ze swy­mi in­te­re­sa­mi, któ­re były w opła­ka­nym sta­nie; mo­gło­by to sta­ro­ście rzu­cić myśl oszczęd­no­ści, re­for­my, za­sę­pić jego pań­skie czo­ło, ztry­wial­nić jego ma­gnac­kie gu­sta, wszyst­ko ra­zem ko­niecz­nie po­trzeb­ne do ka­ry­ery przy­szłej, do utrzy­ma­nia po­zy­cyi dzi­siej­szej, któ­ra "ju­tro" nor­mo­wa­ła.

Cho­dzi­ło o to, by "dzi­siaj" ze swy­mi po­zo­ra­mi, ze swym szu­mem i wpły­wem… trwa­ło, ju­tro byle co mo­gło przyjść w po­moc i po­sta­wić na nogi kon­sty­tu­cyj­ne­go ban­kru­ta.

Mó­wio­no coś o ogrom­nym ban­ku z pięć­dzie­się­cio­ma ty­sią­ca­mi pen­syi dy­rek­to­ro­wi.

Pro­jek­to­wa­no trzy ko­le­je o świet­nych wi­do­kach.

For­ty­fi­ko­wa­no dwa mia­sta.

Za­kła­da­no dwa ban­ki, ty­sią­ce otwie­ra­ło się w per­spek­ty­wie po­ło­wów kon­sty­tu­cyj­nych, ko­muż­by kraj po­le­cił trzy­ma­nie węd­ki i sie­ci, je­śli nie hra­bie­mu Ana­sta­ze­mu i Ro­ma­no­wi, nie im i in­nym, któ­rych przy­zwy­cza­ił się wi­dzieć pra­cu­ją­cych dla do­bra Ga­li­cyi, dla zro­bie­nia, z niej Bel­gii.

Udział w przed­się­bior­stwie, w fun­da­cyi mógł po­sta­wić z dnia na dzień na nogi sta­re­go Eks­ce­len­cyę, któ­ry prze­cież ży­jąc tak, jak żył te­raz, zro­bił był mi­lio­no­wą for­tu­nę.

A gdy­by to wszyst­ko hra­bie­mu Ana­sta­ze­mu nie do­pi­sa­ło, gdy­by go wszyst­ka za­wio­dło, to jesz­cze nie gi­nął Bar­wałd, bo lada dzień umrzeć mu­siał Sie­wiń­ski i zo­sta­wić cór­ce Siew­pol, któ­ry mógł po­łknąć, a więc i mógł ura­to­wać Bar­wałd.

Przy­krem by­ło­by mu tyl­ko po­tknąć się pod tym wzglę­dem, stra­cić, choć w trum­nie, sła­wę fi­nan­si­sty.

Bo do­pó­ki żył, oba­wy o Bar­wałd nie było; cho­dzi­ło o to, by zo­sta­wić Ro­ma­no­wi ma­ją­tek, któ­ry mu się na­le­żał, któ­ry lat temu parę ist­niał, by mu zo­sta­wić Bar­wałd, nie ty­tuł wła­sno­ści, któ­ry miał zresz­tą po­trzeb­ny do mał­żeń­stwa z Olgą.

Tak nie­raz Eks­ce­len­cya my­ślał, nie mo­gąc za­mknąć po­wiek, któ­re czę­sto w przeded­niu śmier­ci się wy­cią­ga­ją, na myśl mo­gą­cej kie­dyś, za lata, na­stą­pić ru­iny.

I nie mógł za­snąć, szu­ka­jąc de­ski zba­wie­nia, wy­my­śla­jąc nie­szczę­śli­we z nie­szczę­śli­wych kom­bi­na­cye, jak zwy­kle w in – te­re­sach, gdy do nich się przy­cze­pi to, co Fran­cuz gu­ignon na­zy­wa.

Do­pie­ro, gdy wszyst­kie przy­pusz­cze­nia wy­czer­pał, gdy wszyst­kie kom­bi­na­cye zro­dzo­ne w bez­sen­nej nocy, ga­lo­pem ima­gi­na­cyi prze­pro­wa­dził, i gdy im z prze­wi­dy­wa­niem pes­sy­mi­sty fa­tal­ny nadał ob­rót, wte­dy sta­wał mu na czar­nem tle nocy w oczach ka­ta­falk… a na ka­ta­fal­ku?!… nie on… Sie­wiń­ski… i hra­bia usy­piał.

Ro­man bę­dzie pa­nem… wzdy­chał już przez sen, któ­ry mu za­peł­niał sy­pial­nię po­spę­dza­ny­mi, siłą go­rącz­ki, do­stoj­ni­ka­mi, mar­szał­ka­mi, mi­ni­stra­mi… Eks­ce­len­cy­ami, a wszy­scy mie­li rysy Ro­ma­na… kosz mar, ale przy­jem­ny.

Pod­czas, gdy sta­ry hra­bia tak śnił o swym uko­cha­nym je­dy­na­ku, Ro­man żył jesz­cze ży­ciem pana, któ­re wła­ści­wie za­czy­na się z chwi­lą, w któ­rej na wsi spać się kła­dą.

Nie wie­my, czy go to ży­cie ba­wi­ło, nie mę­czy­ło, dość, że w Jar­czo­wie, jak on je­den był ty­pem ka­ry­ero­wi­cza i ga­li­cyj­skie­go hra­bie­go, tak też był ty­pem świa­tow­ca i wiel­kie­go pana.

W tych cza­sach nie na­śla­do­wał już owe­go ko­le­gę swe­go au­stry­ac­kie­go; sam przy­swo­iw­szy so­bie pe­wien spo­sób by­cia nie­za­prze­cze­nie wy­god­ny i pań­ski, je­śli może nie na­tu­rze jego od­po­wia­da­ją­cy.

Utwo­rzył on w tej epo­ce całą szko­łę ży­cia ga­li­cyj­skich ka­ry­ero­wi­czów.

– Tak robi Bar­wałdz­ki!

– Tak jeź­dzi Ro­man.

– Tak się ubie­ra sta­ro­sta.

– Tak mówi hra­bia! – po­wszech­nie go na­śla­do­wa­no. Przy­jął on był spo­sób ży­cia zu­peł­nie ory­gi­nal­ny a tak sys­te­ma­tycz­ny, że trud­no było nie do­pa­trzyć się w niem sys­te­mu, a chcieć wi­dzieć swo­bo­dę.

Z praw­dzi­wie ge­nial­nem od­twa­rza­niem, stwo­rzył so­bie w ima­gi­na­cyi ide­al­ne ży­cie wiel­kie­go pana i urzęd­ni­ka i to w naj­drob­niej­szych szcze­gó­łach co­dzień prze­pro­wa­dzał.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: