Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Hydra - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
13 grudnia 2016
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
34,90

Hydra - ebook

Amerykę unicestwił zabójczy wirus. Rosja drży w posadach, a jedność europejska utonęła w fali uchodźców...
Polska przejęła europejskie struktury wojskowe USA i niemal z dnia na dzień stała się supermocarstwem.
Przybywa jej także wrogów, a niespodziewany, nadchodzący atak może pogrzebać nasze wielkie plany.

– Może się w końcu dowiem, co to za najście? Jak na razie żyjemy w demokratycznym państwie i takie incydenty nie powinny mieć miejsca. – Marszałek senatu RP był wściekły.
– Niech pan włączy telewizor. – Szczepańska nie zamierzała opowiadać wszystkiego.
– Słucham?
– Telewizor.
Bielawa posłusznie powędrował do salonu i uruchomił odbiornik. Na wszystkich kanałach zobaczyli to samo – dym nad Krakowskim Przedmieściem, formujący się kordon, rozbite samochody, wozy służb porządkowych uformowane w długie kolumny na centralnych ulicach Warszawy, para dyżurnych F-16 zataczająca kręgi nad miastem, Humvee stołecznego garnizonu.
– Jezus Maria… – jęknął wstrząśnięty marszałek.
– Zgadzam się całkowicie.
– Wybuchła wojna?
– Można tak powiedzieć...

Śmiałe i jakże często prorocze wizje Vladimira Wolffa przerażają jak nigdy dotąd. Czy zasługujący na miano wieszcza autor tym razem się myli? Z tą nadzieją oddajemy Państwu w ręce jego najnowszą powieść. Wolff otworzył „Metalową burzą‟ nowy cykl – Armagedon. „Hydrą‟ otwiera puszkę Pandory!

Cykl Aramgedon:
1. Metalowa burza
2. Hydra
W cyklu z Mattem Pulaskim ukazały się:
Tropiciel
Bractwo Nieśmiertelnych
Cień proroka

Kategoria: Sensacja
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-64523-70-0
Rozmiar pliku: 1,2 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Nie bała się, że zgar­nie ją pierw­szy lep­szy po­li­cyj­ny pa­trol. Ope­ra­to­rzy Ri­pleya na pew­no od­cią­gnę­li wszyst­kie ra­dio­wo­zy da­le­ko stąd. Naj­bar­dziej mar­twił ją prze­strze­lo­ny bok, z któ­re­go wciąż są­czy­ła się krew, i ogól­ny wy­gląd. W tych szma­tach, któ­re mia­ła na so­bie, i z owi­nię­tą gębą na pew­no bu­dzi­ła po­strach. Sta­ra­ła się nie rzu­cać w oczy, lecz nie za­wsze się uda­wa­ło. I choć szła opłot­ka­mi, to co chwi­la na ko­goś się na­ty­ka­ła, a to na czło­wie­ka, któ­ry wła­śnie wy­pro­wa­dzał psa, a to na gro­mad­ki mło­dzie­ży sku­pio­ne przy blo­kach. Ta­kiej nocy wie­lu prze­cież nie uśnie.

Zna­la­zła ław­kę pod śmiet­ni­kiem i usia­dła, by ze­brać siły.

– Cze­go tu? – Z cie­nia wy­ło­nił się dzia­dy­ga w zno­szo­nym płasz­czu i z dłu­gą siwą bro­dą. Śmier­dział prze­raź­li­wie. – Moje miej­sce.

– A gzie to na­pi­sa­ne? – zdzi­wi­ła się.

– Mó­wić nie umiesz?

– Jak fi­dać.

– Kto cię tak urzą­dził, na­sza służ­ba zdro­wia?

– Zli lu­zie.

Me­nel wy­jął z kie­sze­ni płasz­cza opróż­nio­ną do po­ło­wy bu­tel­kę naj­tań­sze­go wina i po­dał Yvon­ne.

– Pij.

Nie od­mó­wi­ła. Na­wet prze­sta­ła się brzy­dzić. A co tam, po­ciąg­nęła so­lid­ny łyk. Nie było tak źle. To może nie z fran­cu­skiej czy ka­li­for­nij­skiej win­ni­cy, ale cał­kiem, cał­kiem. Była moc i smak.

– Po­suń się, dziec­ko.

Yvon­ne prze­su­nę­ła się ka­wa­łek. Śmiet­ni­ko­wy wy­cie­ruch przyj­rzał się do­kład­niej sie­dzą­cej obok mu­mii.

– Ucie­kłeś ze szpi­ta­la? Wy­pić nie było co? Nic się nie przej­muj.

– Daj plasc.

– Co ta­kie­go?

– Plasc, da­faj.

– No nie…

Cios kan­tem dło­ni w krtań spra­wił, że me­nel stra­cił przy­tom­ność i osu­nął się z ław­ki bez jed­ne­go stęk­nię­cia. Do­brze, że wcze­śniej bu­tel­kę po­sta­wił na chod­ni­ku, ina­czej szkło po­szło­by w drob­ny mak.

Yvon­ne z tru­dem wsta­ła i po­chy­li­ła się nad nim. Od­dy­chał, choć le­d­wo. Nie chcia­ła go za­bić. Po­trzeb­ny był jej tyl­ko jego płaszcz. Pi­dża­ma za bar­dzo rzu­ca­ła się w oczy.

Z jed­nym rę­ka­wem po­szło ła­two, z dru­gim już nie. Pi­ja­czy­na był chu­dy, ale ona nie mia­ła sił. Prze­wra­ca­nie bez­wład­ne­go ciel­ska przy­cho­dzi­ło jej z du­żym tru­dem. Nim upo­ra­ła się z pro­stą w koń­cu czyn­no­ścią, za­bra­kło jej tchu.

Ja­kiś prze­cho­dzień po­ja­wił się tuż obok, ale wi­dząc, co się dzie­je, szyb­ko się od­da­lił. Pew­nie wziął ich za par­kę, któ­rej le­piej nie prze­szka­dzać.

Yvon­ne w koń­cu wcią­gnę­ła ka­po­tę na sie­bie i po­sta­wi­ła koł­nierz. Ca­łość za duża o parę nu­me­rów na­wet dla ko­goś o znacz­nej tu­szy, dół maj­tał się jej tuż przy kost­kach. A nie tak daw­no ma­rzy­ła o ele­ganc­kim płasz­czy­ku od Cha­nel. Z jej gar­dła wy­do­by­ło się ża­ło­sne rzę­że­nie. Śmia­ła się przez za­ci­śnię­te zęby. Je­śli pusz­czą szwy na twa­rzy, nie po­zo­sta­nie jej nic in­ne­go, jak wró­cić do szpi­ta­la na Bar­skiej.

Na ra­zie po­trze­bo­wa­ła in­ne­go le­kar­stwa. Się­gnę­ła po bu­tel­kę i osu­szy­ła ją do dna. Nie ja­dła nic od cza­su wi­zy­ty na dwor­cu, moż­na po­wie­dzieć, że kisz­ki gra­ły jej mar­sza. Al­ko­hol szyb­ko do­stał się do krwio­bie­gu.

Zna­la­zła to­reb­kę i smart­fo­na. Jest i słu­chaw­ka.

– Ry­lej sly­sys nnie?

Ci­sza.

– Ry­lej? – po­wie­dzia­ła znacz­nie gło­śniej.

– …cię.

– Gzie mam sie kie­ro­fać.

– …ie­ście me­trów pro­sto.

Ru­szy­ła tak szyb­ko, jak po­tra­fi­ła, otu­la­jąc się brud­nym, śmier­dzą­cym ła­chem, któ­ry za­bra­ła po­szu­ki­wa­czo­wi su­row­ców wtór­nych.

Gdzie ją te­raz skie­ru­ją? Na pew­no nie na ak­cję. Le­d­wo żyje. Zgu­bi­ła broń.

Uli­ca. Jest i sa­mo­chód. Wy­szła na jezd­nię i za­czę­ła ma­sze­ro­wać w stro­nę zbli­ża­ją­cych się świa­teł. Wóz za­ha­mo­wał kil­ka­na­ście me­trów przed nią, bocz­ne okien­ko zje­cha­ło w dół i po­ja­wi­ła się w nim gło­wa i ra­mio­na wku­rzo­ne­go mło­dzień­ca.

– Ży­cie ci, kur­wa, nie­mi­łe?

Szła da­lej jak ba­wół, któ­ry tra­tu­je wszyst­ko na swo­jej dro­dze.

– Mó­wię nie­wy­raź­nie, śmie­ciu je­den? – Nad­miar te­sto­ste­ro­nu nie po­zwo­lił kie­row­cy znieść zda­rze­nia ze spo­ko­jem. W koń­cu ktoś musi po­ka­zać jed­ne­mu z dru­gim, kto tu rzą­dzi na dziel­ni­cy.

Ko­leś wy­sko­czył zza kie­row­ni­cy. Czar­ny pod­ko­szu­lek na ra­miącz­kach pod­kre­ślał mu­sku­la­tu­rę.

– Tak ci przy­pier…

Na­wet się nie zo­rien­to­wał, kie­dy prze­le­ciał nad obrzę­pa­łą, któ­re­go chciał wpra­so­wać w as­falt.

– Och…

Uniósł gło­wę. Nie­po­trzeb­nie. Po­de­szwa buta Yvon­ne tra­fi­ła w twarz, po­ty­li­ca stuk­nę­ła o pod­ło­że. Chło­pak nie stra­cił przy­tom­no­ści, choć za­czął ru­szać się znacz­nie wol­niej. Z nosa na po­licz­ki po­cie­kła krew. Moc­no pra­co­wał po­wie­ka­mi, chcąc od­zy­skać ostrość wi­dze­nia. Jesz­cze się nie zda­rzy­ło, aby zo­stał spo­nie­wie­ra­ny przez ta­kie chu­cher­ko. Tyl­ko po co ten go­ściu ob­wi­nął so­bie gło­wę ban­da­żem? To ja­kieś wy­głu­py, kum­ple wy­na­ję­li mi­strza aiki­do i te­raz pę­ka­ją ze śmie­chu.

Usiadł, ale tyl­ko po to, by za­raz prze­wró­cić się po ude­rze­niu ko­la­nem w ucho.

Yvon­ne zro­bi­ła duży krok i prze­szła nad bez­wład­nym już cia­łem. Sa­mo­chód oka­zał się wy­pa­sio­nym je­epem grand che­ro­kee. Jej było wszyst­ko jed­no. Klu­czy­ki w sta­cyj­ce. Z gło­śni­ków roz­brzmie­wa­ła jed­na z oper Ver­die­go. Dre­siarz me­lo­man? Jak wi­dać, nie wszyst­ko szło w złym kie­run­ku.

Ro­zej­rza­ła się po wnę­trzu. Tym ra­zem nie chcia­ła za­bie­rać pa­sa­że­ra. Wszyst­ko gra­ło. Wrzu­ci­ła bieg. Jeep ru­szył z pi­skiem opon.

Yvon­ne się od­bi­ło. Wy­pi­ty al­ko­hol nie przy­jął się do koń­ca. Żo­łą­dek pod­je­chał jej do góry, a struż­ka pry­ty po­cie­kła po bro­dzie.

Ko­lej­na fala nud­no­ści była o wie­le moc­niej­sza. Po­szło na kie­row­ni­cę i de­skę roz­dziel­czą. Za­ga­pi­ła się na pręd­ko­ścio­mierz. Ta osiem­dzie­siąt­ka na licz­ni­ku to ki­lo­me­try czy mile?

Na unik­nię­cie ko­li­zji z yari­sem, któ­ry wy­je­chał z le­wej stro­ny, za­bra­kło cza­su i miej­sca. Oba po­jaz­dy zde­rzy­ły się z gło­śnym hu­kiem. Jeep okrę­cił się do­oko­ła wła­snej osi. Yvon­ne po­le­cia­ła na kie­row­ni­cę, miaż­dżąc przy oka­zji smart­fo­na, któ­re­go po­ło­ży­ła na po­doł­ku.

Jesz­cze przez krót­ką chwi­lę po­zo­sta­wa­ła świa­do­ma. Zda­je się, że na­le­ża­ło wy­siąść i da­lej ucie­kać pie­cho­tą. Na­wet się­gnę­ła do klam­ki, lecz jej ra­mię bez­wład­nie opa­dło tuż przy fo­te­lu.

Od­pły­nę­ła, nim do­tar­ły do niej pierw­sze dźwię­ki dzwo­nu z ko­ścio­ła przy pla­cu Na­ru­to­wi­cza. Może to i le­piej, bo w sta­nie, w ja­kim się znaj­do­wa­ła, bli­żej jej było do śmier­ci niż do ży­cia.

***

Mi­ciń­ski po­cze­kał, aż do jego uszu prze­sta­ną do­cho­dzić nie­po­ko­ją­ce szme­ry. Wie­dział, że z tymi go­ść­mi nie ma żar­tów. Le­piej wyjść z ukry­cia pięć mi­nut póź­niej niż o mi­nu­tę za szyb­ko.

W koń­cu zde­cy­do­wał się na dzia­ła­nie. Wy­czoł­gał się spod biur­ka i na pa­lusz­kach ru­szył w stro­nę drzwi, przy­ło­żył do nich ucho. Nic, ci­sza. Po­cił się i drżał cały, ale co tam, nikt nie żyje wiecz­nie. Się­gnął po uni­wer­sal­ny klucz i wsu­nął go w za­mek. Klik­nię­cie wy­da­wa­ło się gło­śne po­nad wszel­ką mia­rę. Je­że­li ktoś stał na ko­ry­ta­rzu, mu­siał je usły­szeć. Trud­no.

Na­ci­snął klam­kę i nie­znacz­nie uchy­lił ma­syw­ne, drew­nia­ne skrzy­dło. Na ze­wnątrz pa­no­wa­ły ciem­no­ści, a je­dy­na czer­wo­na ża­rów­ka oświe­tle­nia awa­ryj­ne­go po­zwa­la­ła się zo­rien­to­wać, gdzie znaj­du­ją się win­dy i scho­dy ewa­ku­acyj­ne.

Ża­ło­wał, że nie ma dwu­dzie­stu lat mniej. Pro­ble­mów ze sta­wa­mi ko­la­no­wy­mi na­ba­wił się póź­niej. Bo­la­ły, gdy pró­bo­wał iść w przy­sia­dzie. Z tą przy­pa­dło­ścią już nie­wie­le da­wa­ło się zro­bić.

W tej czę­ści pię­tra pa­no­wał względ­ny po­rzą­dek, pierw­sze zwło­ki le­ża­ły ka­wa­łek da­lej. To był je­den z tych lu­za­ków, któ­rych przy­pro­wa­dził ten fa­cet z wy­wia­du.

Mi­ciń­ski za­sta­no­wił się, kim mógł być ten szczyl. Na pew­no nie agen­tem. Kom­pu­te­ro­wiec albo, co bar­dziej praw­do­po­dob­ne, ha­ker. Wa­le­nie w kla­wi­sze przy­cho­dzi­ło ta­kie­mu z więk­szą wpra­wą niż wa­le­nie po mor­dzie.

Ostroż­nie, ni­czym zło­dziej na ro­bo­cie, wy­chy­lił się i spoj­rzał, czy przy­pad­kiem któ­ryś z na­jem­ni­ków nie stał na stra­ży przy win­dach.

Nie do­strzegł ni­ko­go. Prze­su­nął się wzdłuż ścia­ny, go­to­wy przy­wrzeć do niej w ra­zie po­trze­by.

Da­lej cia­ła le­ża­ły jed­no przy dru­gim.

– Wiecz­ne od­po­czy­wa­nie… – mi­mo­wol­nie wy­rwa­ło się Mi­ciń­skie­mu.

Parę li­trów krwi wchło­nę­ła wy­kła­dzi­na. Tych lu­dzi roz­strze­la­no, nie da­jąc szans na uciecz­kę.

Po­li­cjan­ci, urzęd­nik, dru­gi z ha­ke­rów i ten, któ­ry ich tu przy­pro­wa­dził, spo­czy­wa­li w od­le­gło­ści naj­wy­żej pię­ciu me­trów od sie­bie. Tylu mar­twych to on nie wi­dział ni­g­dy w ży­ciu. Każ­dy z nich miał ro­dzi­nę, nie­któ­rzy na pew­no żony i dzie­ci.

Zwłok nie uprząt­nię­to, co świad­czy­ło o tym, że spraw­cy nie oba­wia­li się po­li­cji. Kie­dy po­ja­wi się pierw­sza zmia­na, wszyst­ko się wyda, ale oni mie­li to w du­pie. Uzna­li pew­nie, że na naj­wyż­szym pię­trze są nie do ru­sze­nia.

Nie chciał się te­raz nad tym za­sta­na­wiać, zna ta­kich, któ­rzy będą wie­dzie­li, co z tym zro­bić.

Ru­szył w kie­run­ku scho­dów ewa­ku­acyj­nych, gdy przy­po­mniał so­bie o jed­nej spra­wie. Jego te­le­fon był do ni­cze­go, a apa­rat tego go­ścia z wy­wia­du na pew­no dzia­łał bez za­rzu­tu. To prze­cież zu­peł­nie nie­za­leż­ny sys­tem, przy­naj­mniej tak twier­dził je­den z kum­pli Mi­ciń­skie­go z daw­nych lat. Nie ist­niał po­wód, by mu nie wie­rzyć.

Na ile po­tra­fił, przej­rzał kie­sze­nie mar­twe­go agen­ta. Szyb­ko na­brał obrzy­dze­nia do sa­me­go sie­bie, czuł się jak cmen­tar­na hie­na i gdy­by nie wyż­sza ko­niecz­ność, już wię­cej nie po­pa­trzył­by so­bie w oczy przy go­le­niu.

Na po­dob­ny do te­le­fo­nu przed­miot na­tra­fił w bocz­nej kie­sze­ni ma­ry­nar­ki. Do­kład­nie się nie przy­glą­dał, tyl­ko wy­tarł o ubra­nie i wsu­nął do wła­snej. Któ­ryś z nich mu­siał mieć broń, ale tu­taj złu­dzeń nie miał. Ze strze­la­niem nie było u nie­go naj­le­piej, tym za­bi­ja­kom z góry na pew­no nie spro­sta.

Mu­siał się po­spie­szyć. Je­śli za dzie­sięć mi­nut nie znaj­dzie się na ze­wnątrz, zo­sta­nie tu na za­wsze.

Ocho­ta To­wer na­gle sko­ja­rzy­ła się Mi­ciń­skie­mu ze „Szkla­ną Pu­łap­ką”, tyl­ko że on nie był Bru­ce’em Wil­li­sem, a zwy­kłym cie­ciem.

Prze­do­stał się na scho­dy i roz­po­czął wę­drów­kę w dół. Gdy do­trze na par­ter, spró­bu­je za­te­le­fo­no­wać. Je­śli od­bio­rą, on już na­ro­bi ta­kie­go ra­ba­nu, że od razu przy­ślą tu pół ar­mii.

Z dru­giej stro­ny, ci na gó­rze to też nie de­bi­le. Mają tam całą masę elek­tro­ni­ki. Kto mu za­gwa­ran­tu­je, że apa­rat za­lo­gu­je się w naj­bliż­szym prze­kaź­ni­ku, a nie u tych z Black Po­in­ta? Le­piej, je­śli się wstrzy­ma. Pięć mi­nut go nie zba­wi. Ostroż­no­ści ni­g­dy za wie­le.

***

Na naj­wyż­szym pię­trze Ocho­ta To­wer pa­no­wa­ła ab­so­lut­na ci­sza. Trzy­dzie­stu in­for­ma­ty­ków, ha­ke­rów, spe­ców od łącz­no­ści i kon­tro­li po­trze­bo­wa­ło do pra­cy je­dy­nie kom­pu­te­rów i spo­ko­ju. Oni pra­co­wa­li gło­wa­mi, a nie mię­śnia­mi, tak jak dru­ży­na bo­jo­wa, któ­ra ich ubez­pie­cza­ła. Było wśród nich jesz­cze paru tech­ni­ków, ale ci z ko­lei zaj­mo­wa­li się głów­nie utrzy­ma­niem po­rząd­ku i mniej waż­ny­mi za­ję­cia­mi – od­bie­ra­li te­le­fo­ny, wy­no­si­li śmie­ci, do­ko­ny­wa­li drob­nych na­praw. Pra­cy było na­praw­dę dość.

Ca­ło­ścią do­wo­dził Geo­r­ge Lam­bert. Jak mó­wi­li o nim pod­wład­ni, wy­bit­ny spe­cja­li­sta, ale też ka­na­lia i men­da.

Lam­bert skoń­czył West Po­int z wy­róż­nia­ją­cym wy­ni­kiem i ob­jął do­wo­dze­nie plu­to­nu w 3 Dy­wi­zji Pie­cho­ty pod­czas in­wa­zji na Irak w 2003 roku. Szyb­ko oka­za­ło się, że cha­os pola bi­twy znacz­nie od­bie­ga od ste­ryl­nie czy­stej sali wy­kła­do­wej czy cho­ciaż­by po­li­go­nu.

Zdol­ne­go po­rucz­ni­ka pod swo­je skrzy­dła przy­gar­nął ge­ne­rał Tony Bu­tler, wpro­wa­dza­jąc w świat woj­ny, ale tym ra­zem wir­tu­al­nej. Tu nie do­świad­cza­ło się cier­pie­nia, bru­du i za­mie­sza­nia, ale wpro­wa­dza­ło dane, a czar­ną ro­bo­tę wy­ko­ny­wa­ły dro­ny lub gru­py bo­jo­we, któ­rym prze­ka­zy­wa­no roz­ka­zy. Wszyst­ko, co ro­bi­li, moż­na było so­bie po­ob­ser­wo­wać na ekra­nie. Sze­ro­ko­pas­mowe łą­cza da­wa­ły świet­ny ob­raz. Śmierć na zim­no tak bar­dzo nie ra­ni­ła uczuć. Dzia­łał tu ten sam me­cha­nizm, któ­ry ka­zał wie­rzyć pi­lo­to­wi sa­mo­lo­tu sztur­mo­we­go, że zrzu­ca­ne przez nie­go bom­by zma­sa­kru­ją za­wzię­tych wro­gów, a nie przy­pad­ko­wych cy­wi­li.

Ze­spół Lam­ber­ta ro­bił to samo, ale na znacz­nie więk­szą ska­lę. Je­den z ope­ra­to­rów pro­wa­dził ba­ta­lion pan­cer­ny 10 Bry­ga­dy wprost w ob­ję­cia śmier­ci. Jed­nost­ka skła­da­ła się w dzie­więć­dzie­się­ciu ośmiu pro­cen­tach z Po­la­ków i tyl­ko resz­tę sta­no­wi­li Ame­ry­ka­nie. Ofi­cer, któ­ry nią do­wo­dził, mu­siał zo­stać wy­eli­mi­no­wa­ny. Pro­fil psy­cho­lo­gicz­ny, a tak­że wszel­kie in­for­ma­cje, ja­kie zo­sta­ły o nim ze­bra­ne z por­ta­li spo­łecz­no­ścio­wych, otrzy­my­wa­nych i wy­sy­ła­nych e-ma­ili, wy­da­wa­nych opi­nii, pro­gra­mów te­le­wi­zyj­nych, któ­re oglą­dał, i stron in­ter­ne­to­wych, na ja­kie wcho­dził, wy­raź­nie wska­zy­wa­ły, że to za­twar­dzia­ły na­cjo­na­li­sta i szan­se, że za­ak­cep­tu­je nowy ład spo­łecz­ny, rów­na­ły się zeru. Na do­da­tek był na tyle cha­ry­zma­tycz­ny, że mógł po­cią­gnąć za sobą in­nych. Wkrót­ce F-16 zrzu­ci na zgru­po­wa­nie bom­by pa­li­wo­wo-po­wietrz­ne i cały ba­ta­lion zo­sta­nie wy­ma­za­ny ze spi­su jed­no­stek. Nie bę­dzie roz­mów i prób ne­go­cja­cji. Zgi­ną wszy­scy, nie wie­dząc na­wet, co ich za­bi­ło. Śmierć Ame­ry­ka­nów to stra­ty ubocz­ne. Przy­kre, ale ko­niecz­ne.

W ca­łych si­łach zbroj­nych za­pla­no­wa­no wię­cej ta­kich roz­strzy­gnięć. Resz­ta bez przy­wód­ców sta­nie się sta­dem ba­ra­nów.

Naj­wy­żej go­dzi­ny dzie­li­ły ope­ra­cję od wej­ścia w fi­na­ło­wą fazę. Cu­dow­nie było ob­ser­wo­wać, jak prze­ciw­nik mio­ta się, nie wie­dząc, co jest gra­ne. Je­dy­ny po­waż­ny pro­blem, któ­re­go nie po­tra­fio­no roz­wią­zać, to spra­wa z Ba­na­chem. Naj­pierw spóź­nił się na po­ran­ne spo­tka­nie, a póź­niej umknął lu­dziom z JSOC, za­szy­wa­jąc się w Cen­trum Za­rzą­dza­nia Kry­zy­so­we­go. Wal­nię­cia bom­bą w cen­trum czy sztab ra­czej nie pla­no­wa­no. Zrów­na­no by z zie­mią od razu pół dziel­ni­cy. Cze­goś po­dob­ne­go Po­la­cy nie prze­łkną.

Ba­nach w koń­cu za­czął się cze­goś do­my­ślać. Stąd te eki­py, któ­re wy­słał do spraw­dze­nia firm te­le­ko­mu­ni­ka­cyj­nych w War­sza­wie i oko­li­cach. U nich zja­wi­li się pra­wie na sa­mym koń­cu. Za­baw­ni byli, czte­rech fra­je­rów i dwóch mło­dzi­ków, je­den z nich, nie­ja­ki Mar­czew­ski, oka­zał się cał­kiem by­strym go­ściem, przed któ­rym, gdy­by sta­nął po wła­ści­wej stro­nie, ry­so­wa­ła się świe­tla­na przy­szłość, ale trud­no, nie moż­na mieć wszyst­kie­go. O tym elek­try­ku Mo­sto­wia­ku już pra­wie za­po­mnie­li. Za­plą­tał się chło­pi­na w spra­wy, któ­re go prze­ra­sta­ły, to i zo­stał ode­sła­ny do wiecz­no­ści. Prze­żył upa­dek win­dy, ale nie omi­nę­ła go kula Yvon­ne. Ona sama gdzieś prze­pa­dła i nie da­wa­ło się z nią na­wią­zać kon­tak­tu.

Naj­bar­dziej iry­to­wał Lam­be­ra fakt, że miał do dys­po­zy­cji za mało lu­dzi. Po­trze­bo­wał nie trzy­dzie­stu, ale co naj­mniej dwa razy wię­cej. Ci tu­taj byli prze­pra­co­wa­ni i nie­ste­ty za­czy­na­li po­peł­niać błę­dy. Ro­zu­miał ogra­ni­cze­nia i po­śpiech, choć trze­ba się było po­sta­rać bar­dziej, a wy­krę­ty o na­glą­cych ter­mi­nach moż­na było wy­rzu­cić do ko­sza. Lam­bert nie zno­sił po­śpie­chu. Do­cho­dzi­ło wów­czas do po­my­łek, a stąd już tyl­ko krok do fia­ska ope­ra­cji.

Na­stęp­nym ra­zem…

Je­den z ope­ra­to­rów pod­niósł rękę i przy­wo­łał puł­kow­ni­ka.

– O co cho­dzi?

– Mogę na­mie­rzyć wszyst­kie te­le­fo­ny uży­wa­ne przez pol­ski wy­wiad.

– Wiem. I co z tego?

– A to, pa­nie puł­kow­ni­ku, że ten kon­kret­ny apa­rat na­le­ży do czło­wie­ka na­zwi­skiem To­kar­czuk, któ­ry pró­bo­wał się nam do­brać do skó­ry pół go­dzi­ny temu i choć teo­re­tycz­nie jest mar­twy, to w ja­kiś spo­sób apa­rat zmie­nia po­ło­że­nie.

Lam­bert przyj­rzał się wy­świe­tla­ne­mu na ekra­nie sche­ma­to­wi biu­row­ca. Czer­wo­na krop­ka wy­raź­nie wę­dro­wa­ła w dół. Asy z JSOC schrza­ni­ły ro­bo­tę. To­kar­czuk prze­żył, a te­raz pró­bo­wał wy­do­stać się na ze­wnątrz.

– Rzuć to na ka­me­ry.

– W po­bli­żu nie ma żad­nej.

Lam­bert mach­nął na czte­ro­oso­bo­wą sek­cję cze­ka­ją­cą w po­bli­żu. Tym ra­zem mu­szą po­sta­rać się bar­dziej.

– Już jest…

Ob­raz z holu był za­ma­za­ny i ja­kiś taki ziar­ni­sty. Jak na ra­zie nie da­wa­ło się roz­róż­nić zbyt wie­lu szcze­gó­łów. W koń­cu z cie­nia wy­sko­czy­ła przy­gar­bio­na po­stać. Lam­bert od razu się zo­rien­to­wał, że to nie To­kar­czuk.

– Po­każ się, dra­niu.

Czło­wiek prze­my­kał od fi­la­ru do fi­la­ru. Na pew­no wie­dział o ka­me­rach i nie chciał ry­zy­ko­wać. W koń­cu zna­lazł się w ta­kim miej­scu, że mu­siał wy­chy­lić się i wyjść wprost na obiek­tyw jed­nej z nich.

– Mam go.

– Po­większ.

Zdję­cie zo­sta­ło wy­ko­na­ne i uka­za­ło się w le­wym gór­nym rogu ekra­nu. Iden­ty­fi­ka­cja trwa­ła uła­mek se­kun­dy. Ze­non Mi­ciń­ski, ochro­niarz. Eki­pa sprzą­ta­ją­ca prze­oczy­ła jed­ne­go czło­wie­ka. Nic tego nie mo­gło uspra­wie­dli­wić. Po­li­czy się z nimi póź­niej, na ra­zie na­le­ża­ło do­koń­czyć roz­po­czę­tą ro­bo­tę.

***

Od sze­ro­kich, roz­su­wa­nych drzwi dzie­li­ło Mi­ciń­skie­go kil­ka me­trów. Ze­brał się w so­bie i po­śpiesz­nie ru­szył do przo­du. Po pra­wej znaj­do­wał się pa­nel ste­row­ni­czy. Otwo­rzył skrzyn­kę i usta­wił prze­łącz­nik w tryb „on”. Wy­star­czy­ło po­dejść, a szkla­ne ta­fle roz­ja­dą się na boki.

Sta­nął w miej­scu, któ­re po­win­no być w za­się­gu czuj­ni­ka. Nic. Zro­bił krok w pra­wo, po­tem w lewo, w przód, w tył. Efekt ten sam. Po­wtó­rzył wszyst­ko jesz­cze raz. Dio­da świe­ci­ła na czer­wo­no. Jak to moż­li­we? Gdy ją usta­wiał przed mo­men­tem… Wie­dzie­li o nim. Może krę­cić prze­łącz­ni­kiem, ile chce, a drzwi i tak się nie roz­su­ną. Wy­da­wa­ło się sta­re­mu dur­nio­wi, że tak raz-dwa wszyst­ko pój­dzie jak po ma­śle.

Zgrzyt­nął zę­ba­mi. Nie po­zwo­li zro­bić z sie­bie wała. Obok znaj­do­wa­ła się skrzyn­ka prze­ciw­po­ża­ro­wa z wę­żem stra­żac­kim, pod­ręcz­ną ga­śni­cą i ma­łym to­por­kiem.

Musi jak naj­szyb­ciej wy­rą­bać so­bie dro­gę na ze­wnątrz, ina­czej zgi­nie. Z ener­gią, ja­kiej na­wet u sie­bie nie po­dej­rze­wał, rzu­cił się w kie­run­ku prze­szklo­nych płasz­czyzn. Za­mach, ude­rze­nie i ból w nad­garst­ku, gdy ostrze od­bi­ło się od har­to­wa­ne­go szkła.

A pier­do­lić to wszyst­ko.

W ko­lej­ne ude­rze­nie wło­żył mak­si­mum siły i ku swo­je­mu za­sko­cze­niu prze­bił się na ze­wnątrz. Otwór był co praw­da nie­du­ży, ale bez pro­ble­mu da­wa­ło się go po­więk­szyć. Za chwi­lę zja­wią się tu ci po­pa­prań­cy, więc nie było co zwle­kać.

Parę ko­lej­nych ude­rzeń i szyb­kie zer­k­nię­cie przez ra­mię. Na ra­zie nie do­strze­gał ni­cze­go po­dej­rza­ne­go. O ni­czym to jed­nak jesz­cze nie świad­czy­ło. Ci dra­nie mo­gli pod­kraść się do nie­go na parę me­trów, a on nie bę­dzie o tym wie­dział.

Ma­chał te­raz to­por­kiem sys­te­ma­tycz­nie jak drwal, wy­bi­ja­jąc so­bie dro­gę do wol­no­ści. Na ko­niec chciał kop­nąć w po­trza­ska­ną ta­flę, lecz w ostat­nim mo­men­cie cof­nął nogę. To nie był naj­lep­szy po­mysł. Le­piej, jak przy­wa­li ga­śni­cą.

Mały od­skok i już trzy­mał ją w gar­ści. Pięk­nie…

Usły­szał win­dę za­trzy­mu­ją­cą się w holu. Czyż­by miał zdech­nąć tu, u pro­gu wol­no­ści?

Wy­rwał za­wlecz­kę i na­ci­snął na dźwi­gnię. To była po­rząd­na ga­śni­ca, a nie ja­kieś tam sa­mo­cho­do­we ba­ra­chło. Hol mo­men­tal­nie wy­peł­nił się bia­łym opa­rem. Sam Mi­ciń­ski zro­bił parę kro­ków do tyłu i w koń­cu całą masą wła­sne­go cia­ła sko­czył na moc­no już osła­bio­ną ta­flę, gi­nąc na chwi­lę w chmu­rze po­kru­szo­ne­go szkła.

Trud­no mu było w to uwie­rzyć, ale prze­bił się i zna­lazł na po­grą­żo­nej w mro­ku Gró­jec­kiej. Nie cze­ka­jąc, aż za­czną go ści­gać, po­biegł chod­ni­kiem pro­sto przed sie­bie.

***

– Pa­nie puł­kow­ni­ku, pan nie przy­sy­pia, pra­wie je­ste­śmy na miej­scu.

– Nie śpię.

– A oczy to się panu same za­mknę­ły.

– Tak mi się le­piej my­śli.

Pod­puł­kow­nik Piotr Ha­lic­ki starł z twa­rzy reszt­ki snu, spo­glą­da­jąc przez przed­nią szy­bę in­ter­wen­cyj­ne­go po­jaz­du żan­dar­me­rii woj­sko­wej Pla­san Sand­Cat 4×4.

Z Miń­ska Ma­zo­wiec­kie­go od­dział wy­je­chał już parę go­dzin temu i po zro­bie­niu ob­jaz­du przez Pia­secz­no i Mag­da­len­kę w koń­cu zna­lazł się na uli­cach War­sza­wy. Nor­mal­nie prze­je­chać się nie dało, a wszyst­ko przez wozy 1 Bry­ga­dy Pan­cer­nej, któ­re za­ta­ra­so­wa­ły szo­sę. Ha­lic­kie­mu nie wy­da­wa­ło się, że wy­pro­wa­dze­nie cięż­kich wo­zów bo­jo­wych po­mo­że roz­wią­zać pro­blem ter­ro­ry­stów oku­pu­ją­cych Pa­łac Pre­zy­denc­ki, choć oczy­wi­ście mógł się my­lić.

In­for­ma­cje, któ­re otrzy­my­wał, były szcząt­ko­we i mało pre­cy­zyj­ne. Wła­ści­wie to za­brał się z od­dzia­łem tyl­ko dla­te­go, żeby nie sie­dzieć sam jak pa­lec w pu­stej jed­no­st­ce i nie prze­kła­dać pa­pie­rów. Wciąż cze­kał na nowy przy­dział. Po­ję­cia nie miał, dla­cze­go trzy­ma­no go wła­śnie tam, ob­cho­dząc się z nim jak z jaj­kiem.

Je­śli jed­nak tak się głę­biej nad tym za­sta­no­wić, to chy­ba po pro­stu nikt nie wie­dział, co z nim da­lej zro­bić. Czuł się cał­kiem do­brze, wy­ra­biał nor­mę pom­pek i przy­sia­dów, lecz było wi­dać, że pod­cho­dzi do tego bez en­tu­zja­zmu. W nic się nie an­ga­żo­wał na mak­sa, do­bry, ale nie wy­bit­ny, spraw­ny, ale bez za­wzię­to­ści, jaka ce­cho­wa­ła dużo młod­szych ko­le­gów. Naj­le­piej, to przejść w stan spo­czyn­ku i urzą­dzić się na eme­ry­tu­rze. Roz­wią­za­nie ko­rzyst­ne dla obu stron. Ar­mia po­zby­wa­ła się kło­po­tu, a on zy­ski­wał wol­ność. Py­ta­nie tyl­ko: co da­lej? Był sto­sun­ko­wo mło­dy. Do­pie­ro stuk­nę­ła mu czter­dziest­ka. Ma sie­dzieć w domu i ga­pić się w te­le­wi­zor czy też upra­wiać ogró­dek? Zu­peł­nie bez sen­su. Całe ży­cie przed nim. Otarł się o śmierć, zgo­da, ale to jesz­cze nie po­wód, by przejść do cy­wi­la.

Na za­pro­po­no­wa­ne przez Ba­na­cha sta­no­wi­sko in­struk­to­ra w szko­le wy­wia­du nie chciał się zgo­dzić. Miał po dziur­ki w no­sie taj­nych ope­ra­cji i wszyst­kie­go, co się z nimi wią­za­ło. Sko­ro jed­nak nie to, al­ter­na­ty­wą było prze­rzu­ca­nie pa­pie­rów, spra­wy ad­mi­ni­stra­cyj­ne, fi­nan­so­we i kom­plet­ne bzde­ty.

Po pierw­sze, to wie­dział za dużo. Już za­wsze będą go mie­li na oku. Te­le­fon bę­dzie mo­ni­to­ro­wa­ny, a oso­by, któ­re spo­tka, spraw­dza­ne. Na­le­ża­ło pil­no­wać go na każ­dym kro­ku. Naj­lep­sze, co mo­gli dla nie­go zro­bić, to zgo­dzić się na po­wrót do funk­cji, któ­rą peł­nił przed wy­jaz­dem na Bli­ski Wschód. Za­szy­je się w Szcze­ci­nie i bę­dzie ro­bił, co do nie­go na­le­ża­ło. Jak na ra­zie nie otrzy­mał jed­nak wią­żą­cej od­po­wie­dzi, prze­cież do­pie­ro nie­daw­no za­koń­czył re­ha­bi­li­ta­cję, a pew­ne spra­wy mu­szą uło­żyć się same.

Na ten czas zo­stał skie­ro­wa­ny do Miń­ska Ma­zo­wiec­kie­go, gdzie bu­jał się z tam­tej­szym od­dzia­łem spe­cjal­nym. Tro­chę był w ru­chu, a tro­chę przy biur­ku, tu strzel­ni­ca, tam ga­zet­ka i ja­koś to le­cia­ło.

Aż do dzi­siaj. Jak zwy­kle kraj nie może się bez nie­go obejść. Do­brze, że na naj­bliż­szy week­end nie za­pro­sił Ali­cji. Nu­dzi­ła­by się tyl­ko, kie­dy on my­śla­mi był­by gdzie in­dziej.

Nie dało się ukryć, bez niej po­wrót do zdro­wia trwał­by o wie­le dłu­żej. Nie­jed­no­krot­nie my­ślał o niej jak o kole ra­tun­ko­wym, któ­re spra­wi­ło, że po­wró­cił do świa­ta ży­wych. Że też się jej chcia­ło jeź­dzić, za­ry­wać wła­sne pro­jek­ty i stać przy nim, gdy pró­bo­wał zro­bić pierw­szy krok. Była jak opie­kuń­czy anioł.

– Pa­nie puł­kow­ni­ku…

– Czło­wie­ku, nie krzycz mi do ucha – wark­nął pod ad­re­sem ka­pra­la, któ­ry może i był do­brym chło­pa­kiem, ale sta­now­czo za dużo ga­dał.

– Niech pan po­pa­trzy.

– Gdzie?

– No tam.

Sand­Cat skrę­cił bli­żej kra­węż­ni­ka, zrów­nu­jąc się nie­mal z fa­ce­tem, któ­ry z M4 pruł do go­ścia gna­ją­ce­go za­ko­sa­mi. Na uli­cy da­wa­ło się jesz­cze do­strzec trzech po­dob­nych, wszy­scy w cy­wil­nych łasz­kach, ale z ochro­ną ba­li­stycz­ną i w ka­mi­zel­kach tak­tycz­nych na grzbie­cie. Na gło­wach go­gle, no i broń ma­szy­no­wa w rę­kach. To na pew­no nie służ­by po­rząd­ko­we, cho­ciaż kto ich tam wie. Spo­ro się ostat­nio po­zmie­nia­ło.

– Za­trąb na tego pa­lan­ta.

Dwa krót­kie sy­gna­ły spra­wi­ły, że męż­czy­zna znie­ru­cho­miał i po­wie­dział parę słów do pa­łą­ko­wa­te­go mi­kro­fo­nu tuż przy ustach. Z M4 po­szła dłu­ga se­ria wprost w przed­nią szy­bę Sand­Ca­ta. Ha­lic­ki od­ru­cho­wo sku­lił się na sie­dze­niu, gdy po­ci­ski za­grze­cho­ta­ły na ku­lo­od­por­nej szy­bie po­jaz­du. W środ­ku było cał­kiem bez­piecz­nie. Wy­strze­li­wa­ne z au­to­ma­tu 5,56 mm po­ci­ski nie prze­bi­ły ani szy­by, ani bo­ków chro­nio­nych przez kom­po­zy­to­wy ce­ra­micz­no-me­ta­lo­wy pan­cerz.

– Za kogo on się uwa­ża? – Ka­pral kie­row­ca był tak samo za­sko­czo­ny jak i on.

– Spo­kój.

Tym­cza­sem strzel­co­wi skoń­czy­ły się na­bo­je w ma­ga­zyn­ku. Wy­raź­nie wi­dać było, jak wy­cią­ga ko­lej­ny i zręcz­nie wsu­wa go do gniaz­da. Prze­ła­do­wa­nie i…

– Sta­ra­nuj go.

– Co?

– Jedź, kur­wa, pro­sto na nie­go.

Wóz sko­czył do przo­du. Wy­da­wa­ło się, że strze­lec za­raz do­sta­nie się pod koła, ale nie, na mo­ment przed zde­rze­niem męż­czy­zna znikł im z pola wi­dze­nia.

Ha­lic­ki zła­pał za mi­kro­fon znaj­du­ją­cy się przy de­sce roz­dziel­czej. Dru­ży­ny w po­zo­sta­łych Sand­Ca­tach po­słu­gi­wa­ły się ja­kimś ko­dem, ale on zu­peł­nie wy­le­ciał Ha­lic­kie­mu z gło­wy. Ten ka­pi­tan w dru­gim wo­zie to jak miał na imię?

– Krzy­siek, wi­dzisz go? – Przy­po­mniał so­bie w samą porę.

– Wi­dzę, co to za pa­lant?

– Nie mam po­ję­cia.

– Co z nim?

– Roz­wal go.

– Pań­ska de­cy­zja.

Je­śli się po­my­lił, za­bi­ją nie­wła­ści­we­go czło­wie­ka. Cię­żar od­po­wie­dzial­no­ści spad­nie na jego bar­ki, cho­ciaż ktoś z au­to­ma­tem na środ­ku uli­cy to ra­czej nie uczest­nik kół­ka ró­żań­co­we­go.

Męż­czy­zna, wi­dząc, co za­mie­rza­ją, roz­po­czął od­wrót i pra­wie by się wy­wi­nął, gdy­by nie za­ło­ga trze­cie­go po­jaz­du, któ­ra roz­po­czę­ła szar­żę. Fra­jer na no­gach był bez szans. Ude­rze­nie oka­za­ło się po­tęż­ne. Ha­lic­ki ob­ser­wo­wał, jak strze­lec zo­sta­je po­trą­co­ny i pada na chod­nik. Le­piej, żeby żył, może po­wie coś cie­ka­we­go.

Dru­ży­ny za­czę­ły opusz­czać po­jaz­dy i nie­mal od razu roz­pę­ta­ła się ostra strze­la­ni­na. Pierw­szy z żan­dar­mów padł, nim zdą­żył przy­jąć po­zy­cję strze­lec­ką. Po­zo­sta­li się za­wa­ha­li. Wozy da­wa­ły zna­ko­mi­tą osło­nę, lecz nie moż­na się było ukry­wać za nimi bez koń­ca.

– Jedź na nich. – Ha­lic­ki po­le­cił kie­row­cy.

Pan­cer­ka na­bra­ła roz­pę­du. Re­flek­to­ry wy­ło­wi­ły z ciem­no­ści po­sta­cie strze­la­ją­ce do jego lu­dzi. Jed­na pro­wa­dzi­ła ogień, dwie zmie­nia­ły po­zy­cje. Na Gró­jec­kiej wciąż pa­no­wał spo­ry ruch, a tam­ci naj­wy­raź­niej ba­wi­li się z nimi w kot­ka i mysz­kę. Aż dziw, że ża­den nie zo­stał do tej pory roz­je­cha­ny.

Żan­dar­mi strze­la­li rza­dziej, lecz cel­niej. Przy­pad­ko­we ofia­ry nie były im po­trzeb­ne. Wkrót­ce na­past­nik z pra­wej upadł i już się nie pod­niósł.

– Stój!

Wóz za­ha­mo­wał, a Ha­lic­ki otwo­rzył drzwi i kry­jąc się za nimi, wy­mie­rzył z pi­sto­le­tu do strzel­ca znaj­du­ją­ce­go się naj­bli­żej. Ry­ko­szet po­szedł po as­fal­cie. Nie zwró­cił na nie­go uwa­gi. Strze­lił i spu­dło­wał. Prze­ciw­nik od­sko­czył w bok, na mo­ment kry­jąc się za prze­jeż­dża­ją­cą fur­go­net­ką. Gdy po­now­nie się uka­zał, Ha­lic­kie­mu nie drgnę­ła ani ręka, ani su­mie­nie. Trzy szyb­ko od­da­ne po so­bie strza­ły do­się­gły prze­ciw­ni­ka i ci­snę­ły nim o na­wierzch­nię uli­cy.

Czwar­ty z na­past­ni­ków gnał, ile sił w no­gach, w stro­nę naj­bliż­szej prze­czni­cy.

– Krzy­chu, łap go.

Je­den z Sand­Ca­tów wy­rwał do przo­du. Kie­row­ca prze­łą­czył świa­tła na dłu­gie. Zro­bi­ło się pra­wie jak w dzień.

– Świet­na ro­bo­ta, pa­nie puł­kow­ni­ku – ode­zwał się kie­row­ca.

– Jesz­cze nie skoń­czy­li­śmy.

– Ja o tym…

Po­strze­lo­ny przez Ha­lic­kie­go męż­czy­zna za­czął nie­zgrab­nie się po­ru­szać. Ha­lic­ki wy­mie­rzył w nie­go i za­czął pod­cho­dzić.

– Nie pró­buj ucie­kać – po­wie­dział po pol­sku i za­raz po­wtó­rzył to samo, lecz już po an­giel­sku.

Dia­bli wie­dzą, kim ten czło­wiek może być.

– Sły­szysz, co do cie­bie mó­wię?

Brak od­ze­wu o ni­czym jesz­cze nie świad­czył. Nim dło­nie po­wa­lo­ne­go za­ci­snę­ły się na uchwy­cie ka­ra­bin­ku, Ha­lic­ki od­kop­nął au­to­mat w bok.

– Głu­chy je­steś?

Por­to­ryk albo Meks. W oczach czy­sta po­gar­da.

– Na brzuch! – po­le­cił, co zo­sta­ło zi­gno­ro­wa­ne. Kop­niak w ta­kich wy­pad­kach pra­wie za­wsze po­ma­gał.

Tym ra­zem nie mu­siał się tru­dzić. Dwóch żan­dar­mów prze­wró­ci­ło męż­czy­znę i sku­ło jego dło­nie. Ich mo­car­ne łap­ska unio­sły de­li­kwen­ta do pio­nu.

– Za­brać go – po­le­cił Ha­lic­ki. – I zdjąć z nie­go całe to gów­no. Sła­wek niech go obej­rzy. Może ma dziu­rę w be­be­chach.

W cią­gu ostat­niej mi­nu­ty ruch na uli­cach znacz­nie osłabł. Nikt roz­sąd­ny nie bę­dzie pchał się pod kule.

– Pa­nie sza­now­ny…

Ha­lic­ki ro­zej­rzał się. Z głę­bo­kie­go cie­nia wy­nu­rzył się star­sza­wy gość, z któ­re­go czo­ła spły­wa­ły stru­my­ki potu.

– Rącz­ki, tak że­bym wi­dział – po­le­cił in­tru­zo­wi.

– Na­wet pan nie wie… jak się cie­szę – wy­dy­szał tam­ten.

– Do­bra – po­wie­dział Ha­lic­ki lek­ce­wa­żą­co. Nie bę­dzie wda­wał się w po­ga­węd­kę, gdy ma ro­bo­tę do wy­ko­na­nia.

– Pan po­zwo­li… że się… przed­sta­wię… – Fa­ce­to­wi bra­ko­wa­ło tchu.

– To ko­niecz­ne? – za­py­tał z nie­chę­cią Ha­lic­ki.

Na wszel­ki wy­pa­dek ski­nął na jed­ne­go ze sto­ją­cych w po­bli­żu żan­dar­mów, by prze­szu­kał zzia­ja­ne­go męż­czy­znę. Gość wy­glą­dał po­czci­wie, ale co, je­że­li oka­że się za­ma­chow­cem sa­mo­bój­cą? Nie zdzi­wi się ni­cze­mu.

– Czy­sty – ob­wie­ścił ko­man­dos i usta­wił się za ple­ca­mi na­trę­ta.

– Pro­szę mó­wić, o co cho­dzi, tyl­ko zwięź­le, spie­szy się nam.

– Na­zy­wam się Ze­non Mi­ciń­ski.

– Aha.

– Pra­cu­ję tam. – Dłoń wska­za­ła na oka­za­ły gmach nie­od­le­głe­go biu­row­ca. – Ci lu­dzie to mnie go­ni­li.

– Na­praw­dę? – Ha­lic­kie­mu wy­da­wa­ło się, że śni.

– Je­stem ochro­nia­rzem, a oni pra­cu­ją na naj­wyż­szym pię­trze.

Żan­dar­mi znaj­du­ją­cy się w po­bli­żu unie­śli gło­wy. Wszyst­kie pie­tra spo­wi­ja­ły ciem­no­ści, tyl­ko na naj­wyż­szym da­wa­ło się doj­rzeć nie­wy­raź­ny blask co naj­mniej kil­ku pa­lą­cych się świa­teł.

– I dla­te­go pana go­ni­li?

Ten i ów wy­buch­nął ner­wo­wym śmie­chem, ad­re­na­li­na po nie­daw­nej strze­la­ni­nie nie opa­dła zu­peł­nie.

– Nie, ja chcia­łem…

– Pro­szę po­cze­kać. – Ha­lic­ki ob­ró­cił się do pod­ofi­ce­ra, któ­ry wła­śnie się zbli­żał.

– Mamy dwóch ran­nych, u Czar­ne­go to wła­ści­wie tyl­ko draś­nię­cie. Ra­dwan ma go­rzej, łyd­ka prze­strze­lo­na na wy­lot.

– Za­brać ich do szpi­ta­la.

– Tak jest, a co z tymi? – Sier­żant wska­zał na dwóch jeń­ców i sztyw­ne cia­ło.

– Po­cze­kaj­cie, aż wró­ci ka­pi­tan Grab­ski, i od­staw­cie… – Sam do­brze nie wie­dział gdzie.

– Może do szta­bu? – po­ra­dził pod­ofi­cer.

– Tak bę­dzie naj­le­piej – zgo­dził się z nim Ha­lic­ki. – A pan niech się stresz­cza – zwró­cił się do cze­ka­ją­ce­go Mi­ciń­skie­go. – Jest pan ochro­nia­rzem i co da­lej?

***

– Musi pan coś zjeść.

– Nie je­stem głod­ny.

– Od rana na sa­mej ka­wie? Je­stem pod wra­że­niem. Tyl­ko je­śli pan osłab­nie, pro­szę mieć pre­ten­sje wy­łącz­nie do sie­bie. – Sze­fo­wa bu­fe­tu wy­glą­da­ła na oso­bę, któ­ra wie, co mówi.

– Do­brze, już do­brze. – Ba­na­cho­wi nie po­zo­sta­ło nic in­ne­go, jak wy­brać ja­kieś po­tra­wy z menu. – Po­pro­szę pyzy i… Same pyzy jed­nak wy­star­czą.

– Roz­sąd­ny z pana czło­wiek.

– Szko­da, że mi­ni­ster tego nie sły­szy.

– Jak już się zja­wi, to po­wtó­rzę, bez oba­wy. – Wy­glą­da­ła na oso­bę, któ­ra lubi po­sta­wić na swo­im.

Po­boż­ne ży­cze­nie, jak na ra­zie nic nie za­po­wia­da­ło po­myśl­ne­go za­koń­cze­nia kry­zy­su. Od­no­si­li wpraw­dzie drob­ne suk­ce­sy, ale nie na tych po­lach, któ­re wy­da­wa­ły się waż­ne.

Bo­rzęc­ki roz­grze­bał mózg ja­kiejś ko­bie­ty i do­szedł do wnio­sku, że za wro­gów mają cy­bor­gi. Były na to nie­pod­wa­żal­ne do­wo­dy. On z nim spie­rać się nie bę­dzie. Ani prze­szka­dzać. Może fak­tycz­nie do­ko­na­no prze­ło­mo­we­go od­kry­cia?

Ten je­den pro­myk na­dziei nie po­tra­fił jed­nak przy­sło­nić przy­kre­go fak­tu, że na wszel­kich in­nych po­lach pa­no­wał kom­plet­ny za­stój. Bie­la­wa i Szcze­pań­ska prze­pa­dli jak ka­mień w wodę. To samo do­ty­czy­ło zresz­tą i Osmec­kie­go. Wy­słał go z pro­stą mi­sją, a ten roz­pły­nął się… może już… tfu, nie moż­na tak my­śleć.

Byli śle­pi i głu­si, a to de­ner­wo­wa­ło Ba­na­cha naj­bar­dziej. Cały łań­cuch do­wo­dze­nia, kon­tro­li i łącz­no­ści na­le­ża­ło prze­my­śleć od po­cząt­ku. Nie może być tak, że w do­wódz­twie nie da się po­łą­czyć z pod­le­gły­mi im od­dzia­ła­mi. Przy­kry dla nich fakt był taki, że w tego ro­dza­ju woj­nie po­nie­śli sro­mot­ną klę­skę.

Wy­słał eki­py, we­dług spi­su Bo­rzęc­kie­go, do sie­dzib film te­le­ko­mu­ni­ka­cyj­nych. Po­je­cha­li i ślad po nich za­gi­nął, wy­słał lu­dzi do spraw­dze­nia lą­do­wisk, to samo. Do­cho­dzi­ły do nich in­for­ma­cje o strze­la­ni­nach w cen­trum, ale kto strze­lał i do kogo, tego już nie wie­dzie­li. A już naj­gor­sze było to, że nikt nie pa­no­wał nad tłu­ma­mi w cen­trum. Je­śli wy­buch­nie pa­ni­ka, to ofiar będą dzie­siąt­ki… a ra­czej set­ki. W ciem­no­ściach, w ści­sku i pa­ni­ce lu­dzie za­czną się tra­to­wać. I w ża­den spo­sób nie da się ich po­wstrzy­mać. Po­li­cja już nie ra­dzi­ła so­bie z pro­ble­ma­mi. Funk­cjo­na­riu­szy było dużo, ale otrzy­my­wa­li sprzecz­ne roz­ka­zy. Jak nie po­ka­za­ło się pal­cem, gdzie mają stać, od­cho­dzi­li na nowe sta­no­wi­ska. Osza­leć moż­na.

Były też śmi­głow­ce. Czar­ne śmi­głow­ce. La­ta­ły nad War­sza­wą i tu, po­dob­nie jak w przy­pad­ku zwar­tych pod­od­dzia­łów po­li­cji pań­stwo­wej, nikt nie wie­dział, ja­kie za­da­nia wy­ko­nu­ją, ba… ani na­wet skąd się tu wzię­ły. Po­ja­wia­ły się i zni­ka­ły jak za do­tknię­ciem cza­ro­dziej­skiej różdż­ki.

Strze­lać do nich czy nie strze­lać, to jest py­ta­nie.

Byli po­dat­ni na cio­sy jak ni­g­dy wcze­śniej. Każ­dy, kto ze­chce ich za­ata­ko­wać, wej­dzie w prze­strzeń po­wietrz­ną kra­ju jak nóż w ma­sło. Po­le­ga­nie na tych wszyst­kich elek­tro­nicz­nych cu­deń­kach nie wy­szło im na do­bre. Wie­dział, że ina­czej się nie dało, ale w kon­se­kwen­cji stra­ci­li, tak wła­śnie, już stra­ci­li kraj, a pra­wie nikt o tym nie wie­dział.

Teo­re­tycz­nie pań­stwo ist­nia­ło. Ist­nia­ły jego in­sty­tu­cje, wła­dze, od tych naj­niż­szych gmin­nych i sa­mo­rzą­do­wych po mi­ni­ster­stwa, była fla­ga i hymn, siły zbroj­ne, bank, na­ro­do­wy zresz­tą, ale to tyl­ko fa­sa­da. Wy­dmusz­ka. Bank bez ak­ty­wów jest ni­czym, zwy­kłym bu­dyn­kiem z rze­szą wście­kłych klien­tów i zdez­o­rien­to­wa­nym per­so­ne­lem. A czym­że są pie­nią­dze?

I tu od­po­wiedź była pro­sta – ge­ne­ral­nie to sumy wy­ge­ne­ro­wa­ne przez kom­pu­te­ry, cy­fer­ki na ekra­nach nie­ma­ją­ce po­kry­cia w ni­czym, ani w zło­cie, ani w to­wa­rze. Tak jak po­wsta­ły, tak moż­na je było anu­lo­wać. Obo­jęt­nie, czy cho­dzi­ło o mi­lion, mi­liard, bu­dżet pań­stwa, dwa bu­dże­ty, dzie­sięć… Lu­dzie wie­rzą w to, w co chcą wie­rzyć. Wie­rzą, że rano wsta­nie słoń­ce, że będą zdro­wi, a jak przyj­dzie osta­tecz­na chwi­la, to że śmierć bę­dzie lek­ka, naj­le­piej we śnie, bez cier­pie­nia i pła­czu.

Wie­rzą rów­nież w to, co wi­dzą, w te ofi­cjal­ne atry­bu­ty pań­stwa, bez któ­rych nie moż­na się obyć – zmia­na war­ty przy Gro­bie Nie­zna­ne­go Żoł­nie­rza, pa­ra­da i krze­pią­ce sło­wa otu­chy, ja­kie pły­ną z ekra­nów te­le­wi­zo­rów – wie­rzą, że bę­dzie le­piej.

Prze­cięt­ny oby­wa­tel uwiel­bia być oszu­ki­wa­ny, łyk­nie każ­dą bzdu­rę, byle od­po­wied­nio po­da­ną i opa­ko­wa­ną, a przy tym wszyst­kim bę­dzie się jesz­cze upie­rał przy wła­snym zda­niu. Włas­ne sa­mo­po­czu­cie jest naj­waż­niej­sze, nie­istot­ne, że na przej­ściu dla pie­szych do­da­łem gazu i wy­stra­szy­łem ja­kie­goś fra­je­ra, po co chu­jek pcha się pod koła, prze­cież se­gre­gu­ję śmie­ci, pla­stik do pla­sti­ku, bu­tel­ki do szkła, je­stem eko, zje­ba­łem ka­sjer­kę, któ­ra za wol­no wy­da­wa­ła resz­tę, prze­cież ku­pi­łem mat­ce kwia­ty na imie­ni­ny i nie ja­kieś tam chwa­sty, a po­kaź­ny bu­kiet, gnój, któ­ry je­chał ro­we­rem i wje­chał w ka­łu­żę, opry­skał moje spodnie, do­stał joby, ale otwo­rzy­łem drzwi i prze­pu­ści­łem mło­dą, sek­sow­ną są­siad­kę z par­te­ru, więc je­stem do­bry czy nie?

Pew­nie, że je­stem. Drob­ne ułom­no­ści zda­rza­ją się każ­de­mu.

Tyl­ko na jed­no py­ta­nie Ba­nach nie po­tra­fił zna­leźć od­po­wie­dzi – co sta­nie się z tymi wszyst­ki­mi ludź­mi, gdy się oka­że, że kon­tro­lę spra­wu­je zu­peł­nie kto inny, pod­ku­lą po­tul­nie ogon, uda­jąc, że nic się nie sta­ło, czy też, jak to ge­ne­ral­nie Po­la­cy mają w zwy­cza­ju, ru­szą do boju bez oglą­da­nia się na kon­se­kwen­cje.

Cię­żar pew­nie roz­ło­ży się po po­ło­wie. Część uzna, że „nic się nie sta­ło, Po­la­cy, nic się nie sta­ło”, a część, że ho­nor jest waż­niej­szy od ży­cia. Za­czną się spi­ski i knu­cie. Wszyst­ko za­le­ża­ło od tego, co zro­bią ich na­stęp­cy na szcze­blach wła­dzy. Ak­sa­mit­na oku­pa­cja może oka­zać się nie taka zła, go­rzej, je­śli na­stą­pią re­pre­sje.

Le­piej tego nie do­żyć.

Ode­brał ta­lerz i skie­ro­wał się do wol­ne­go sto­li­ka. Usiadł cięż­ko na krze­śle i roz­kro­ił wi­del­cem pierw­szą pyzę, ugryzł ka­wa­łek i za­raz po­ża­ło­wał, że nie za­mó­wił cze­goś in­ne­go. Z wiel­kim tru­dem po­gryzł to, co już miał w ustach, i zmu­sił się do po­łknię­cia. Za tłu­ste i bez sma­ku. Pew­nie ku­pio­ne w su­per­mar­ke­cie, ma­so­wa pro­duk­cja, od­po­wied­nia re­la­cja kosz­tów i zy­sków.

Na sali po­ja­wił się je­den z ma­jo­rów, któ­ry za­stę­po­wał Osmec­kie­go pod jego nie­obec­ność. Wy­glą­dał na prze­ję­te­go. Wszyst­ko już lep­sze od tych nie­ja­dal­nych pyz. Niech je ja­sna cho­le­ra.

– Pa­nie ge­ne­ra­le.

– Sia­daj. Sto­isz nade mną jak kat.

– Jest tu ka­pi­tan Grab­ski z żan­dar­me­rii. Opo­wia­da dziw­ne rze­czy. Ma na­wet jeń­ców.

– Jeń­ców?

– Dwóch, trze­ci jest sztyw­ny.

– Gdzie są?

– Przy war­tow­ni.

Osmec­ki wie­dział­by, co zro­bić. Przy war­tow­ni wi­dzie­li ich wszy­scy, a jak szef wy­wia­du ma z kimś do po­ga­da­nia, to nie bę­dzie się z tym afi­szo­wał.

– Do piw­ni­cy z nimi, tam, przy ma­ga­zyn­ku. Wiesz gdzie?

– Tak jest.

– Będę za dzie­sięć mi­nut.

Ma­jor wy­sko­czył z bu­fe­tu i po­gnał, mało nóg nie po­gu­bił.

Ba­nach wy­tarł usta ser­wet­ką.

– Pani Ste­fa­nio, pyzy prze­pysz­ne, ale obo­wiąz­ki, sama pani ro­zu­mie.

– Nic pan nie zjadł.

– Oj­czy­zna wzy­wa.

Na ko­ry­ta­rzu wy­mie­nił parę uwag z Imre La­za­rem, wę­gier­skim ofi­ce­rem łącz­ni­ko­wym, i nim upły­nę­ło pięć mi­nut, znikł w pod­zie­miach.

Lu­dzie z ochro­ny to­wa­rzy­szy­li Ba­na­cho­wi jak cie­nie, ota­cza­jąc go ze wszyst­kich stron. Ni­g­dzie się te­raz bez nich nie ru­szał. Wie­dział, że są po­trzeb­ni. Tę czwór­kę, któ­ra zgi­nę­ła dzi­siaj rano, bę­dzie miał na su­mie­niu już do koń­ca ży­cia. Nie on ich za­bił, ale zgi­nę­li w obro­nie jego oso­by, to zu­peł­nie tak samo, jak­by ich oso­bi­ście po­słał na śmierć.

Darmowy fragment
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: