Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Inne Światy - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
23 maja 2018
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Produkt niedostępny.  Może zainteresuje Cię

Inne Światy - ebook

Mistrzowie słowa i dziesięć całkowicie odmiennych opowieści. Co je łączy? Fascynacja obrazami jednego z najbardziej docenianych polskich artystów współczesnych.

Niesamowite obrazy Jakuba Różalskiego i ich nieoczywisty przekaz budzący niepokój, często grozę, znajdują odzwierciedlenie w historiach stworzonych przez znakomitych autorów.

"Za każdym pociągnięciem pędzla kryją się całe wszechświaty."
Michał Cetnarowsk

Opowiadanie Sylwii Chutnik to oniryczny, groteskowy zapis nocy spędzonej w praskim szpitalu. Aneta Jadowska przenosi nas do tatarskich Bahonik z początku XX wieku. Anna Kańtoch przedstawia historię alternatywną Polski roku 1943 – kraju dobrobytu rządzonego przez króla Jana VI Sobieskiego. Aleksandra Zielińska umieściła akcję w górniczej osadzie przy nieczynnej kopalni, w której trzewia zapuszcza się mały chłopiec.

Jacek Dukaj olśniewa kunsztem, opowiadając o Japonii z okresu Meiji, inżynierze z dalekiego Kraju, Którego Nie Ma, i jego latających maszynach z metalu lżejszego od powietrza. Jakub Małecki opisuje tajemnicze szaleństwo wywoływane przez ogromne roboty. Opowieść Łukasza Orbitowskiego to pięć historii, pięć ludzkich losów połączonych przedziwnym artefaktem, który wyzwala w człowieku najsilniejsze instynkty.

Głównymi bohaterami historii Jakuba Żulczyka są rubaszne krasnale, których życie nie jest ani trochę bajkowe. Remigiusz Mróz zabiera nas na wikiński drakkar, na spotkanie z człowiekiem z przyszłości.  Robert J. Szmidt pokazuje historię Europy pod japońską dominacją, z latającymi statkami i legendą o smokach, która okazuje się mieć znaczenie także dla Polski.

Kategoria: Science Fiction
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-8129-203-0
Rozmiar pliku: 16 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Co łączy krasnoluda w czerwonej czapie na tle swojskiego podlaskiego gumna, maszyny kroczące rodem z Gwiezdnych wojen wędrujące po polach podczas sianokosów na kresowej prowincji i wąsatych husarzy zmagających się w czas srogiej zimy z monstrami ze stali, najeżonymi rurami wydechowymi plującymi smolistym dymem? Wszystkie te obrazy zrodziły się w wyobraźni Jakuba Różalskiego. A potem ruszyły na podbój świata.

To nie tylko parabola. Znacie już to nazwisko, na pewno tak; a jeśli nie, z pewnością wkrótce poznacie. Nie jest to marketingowa chwalba albo czcze przechwałki – po prostu o Różalskim i jego twórczości jest coraz głośniej na całym świecie; ba, na świecie jak dotąd może nawet głośniej niż w Polsce. To jednak się zmienia – nie może być inaczej, skoro poszczególne przedsięwzięcia oparte na wykreowanych przez tego twórcę światach zdobywają kolejnych fanów, zataczają coraz szersze viralowe kręgi, zapładniają sny.

Jakub Różalski (rocznik 1981) to malarz, ilustrator, twórca gier i obrazów cyfrowych. W swojej karierze zawodowej pracował już jednak także jako projektant biżuterii, otarł się o gamedev jako artysta koncepcyjny, a nawet dotarł do Hollywood, gdzie pracował przy Skull Island, najnowszej ekranizacji przygód King Konga. Jednak skrzydła rozwinął dopiero w roku 2014, po przeprowadzce do Niemiec, kiedy, by odreagowywać cienie korpo-roboty w firmie zajmującej się robieniem gier, zajął się własnymi, niezależnymi projektami. Sam mówi: „Prawda jest taka, że wszystko zawdzięczam żonie. Gdyby nie wsparcie Alsu, jej siła i przekonanie, że wszystko będzie ok i że muszę robić to, co kocham, nie zdecydowałbym się podejmować ryzyka tak wiele razy w tak krótkim czasie”. Dodajmy, że żona Jakuba sama jest artystką, wywodzącą się z Sankt Petersburga tancerką z tatarskimi korzeniami. Ten amalgamat wrażliwości, tradycji i wielonarodowościowych wpływów wyraźnie odbija się w jego pracach.

Najgłośniejsze z nich – obok obrazów – są dziś dwie gry: planszowa Scythe, uznana w wielu międzynarodowych zestawieniach za grę roku 2016, i komputerowa Iron Harvest, zapowiedziana dopiero na 2019, ale już wzbudzająca szerokie zainteresowanie. Dość powiedzieć, że pieniądze potrzebne na jej ukończenie zebrano na kickstarterowej zbiórce w rekordowo krótkim czasie, a zgromadzone środki trzykrotnie przekroczyły zakładaną sumę. Ptaszki ćwierkają też o ewentualnym serialu telewizyjnym bądź filmie kinowym, na temat którego trwają zaawansowane negocjacje… Skąd wziął się ten sukces i międzynarodowa popularność?

Przeróżnych referencji – od tych malarskich, po popkulturowe – jest tu całkiem sporo. Fundament stanowi XIX-wieczne malarstwo realistyczne, z Józefem Chełmońskim, militarystą Józefem Brandtem i pejzażystą Iwanem Szyszkinem na czele. Na to jednak nakładają się skojarzenia z komiksem, nowoczesnymi grami wideo, wysokobudżetowym kinem. Nieprzypadkowo w opiniach, które pojawiają się na temat prac Różalskiego poza polskimi granicami, często pojawia się sformułowanie „epickie”. To oczywiście współczesny dowód uznania, pełen zachwytu wykrzyknik na określenie czegoś niepowtarzalnego i pełnego rozmachu. Ale w drugim, tym bardziej pierwotnym ze znaczeń, to także epitet wskazujący na inną cechę tych grafik: fakt, że poza uściskiem kadru kryją się całe intrygujące historie, nieodkryte tajemnice, czekające na opowiedzenie dramaty. I tak retrofuturystyczne mechy na parę kroczą tu ramię w ramię z Pierwszą Kadrową, modernistyczne transformery odpoczywają przed akcją wśród łąk Polesia, a jaegery na silniki Diesla mokną w deszczu na rozmiękłych błoniach Podhala. Albo wśród rozsłonecznionych lasów, nostalgicznych zimowych pejzaży i bukolicznych pól w trakcie sianokosów można wypatrzeć stado wygłodniałych wilkołaków czy rodzinę krasnali załatwiających swoje sekretne krasnoludzkie sprawy.

Za każdym pociągnięciem pędzla kryją się całe wszechświaty.

Nazwy poszczególnych prac dają przedsmak tego, z czym mamy na nich do czynienia: Nieproszeni goście, Przed burzą, Czarne skrzydła, Sierp i młot, Mech na polu… Układają się one w cztery główne cykle: 1920+, z alternatywną wersją wojny polsko-bolszewickiej; Wolfpack, o losach watahy wilkołaków w różnych epokach i sceneriach; Stories From Other Worlds, zaanektowany przez gnomy, giganty i wszelakich bohaterów folkloru wpisanych w twarde historyczne realia; oraz Apocalypse Day, w którym ogrywane są motywy z II wojny światowej. Oprócz internetu wybór ich wszystkich można znaleźć w albumie Howling at the Moon, opublikowanym w ekskluzywnej edycji przez amerykańskiego wydawcę.

Takie komiksy mogliby tworzyć Malczewski lub Grottger, gdyby scenariusze pisali im Słowacki, Sienkiewicz, Prus, Verne albo Wells.

Nic dziwnego, że po podobne inspiracje sięgnęli teraz także pisarze.

W niniejszym zbiorze znajdziecie dziesięć tekstów inspirowanych ilustracjami Jakuba Różalskiego. Świadomie połączono tutaj pisarzy takich jak Jacek Dukaj czy Remigiusz Mróz, których twórczość zdobyła popularność w bardzo różnych kręgach czytelniczych. Tym samym na pokładzie antologii znajdują się i zdobywcy Paszportu Polityki, i bestsellerowi autorzy prozy gatunkowej na czele z fantastyką i kryminałem, i głośni autorzy tak zwanej współczesnej prozy bezprzymiotnikowej. Jak poradzili sobie z przeniesieniem klimatu tej sztuki na język beletrystyki, co uznali w niej za subiektywnie pociągające, odświeżające, ważne?

Jedni postanowili pożenić motywy z prac Różalskiego z tym, co znamy już z ich wcześniejszych książek – i tak skrzaty czy wilkołaki przeniosły się w scenerię wielkomiejską w różnych okresach historycznych. Inni z kolei wykorzystali okazję, by zrobić wypad na sąsiedzkie literackie terytorium, obszar, którego na co dzień nie eksplorują. Kolejni skorzystali z pretekstu, by ze swadą wrócić do stylistyki, od której raczej odeszli w swoich ostatnich książkach. A jeszcze inni wykorzystali wykreowane przez Różalskiego scenerie i postacie, by w nowym sztafażu opowiedzieć towarzyszące im od lat obsesje i fascynacje. Znajdziecie tu zatem i rozgrywającą się w realiach Dalekiego Wschodu historię dalszych losów metalu lżejszego od powietrza profesora Geista. I opowieść przesyconą na wskroś kulturą, wierzeniami i folklorem polskich Tatarów. I tekst o artefakcie, który towarzyszy bohaterom przez pokolenia, mając moc odmieniania ich życiorysów, na dobre i złe. I opowieść o fascynacji, która zmienia się w przekleństwo… I dużo więcej. Każdy z Was ma możliwość już samodzielnie sprawdzić, jaką ścieżką podążyli poszczególni twórcy, wystarczy jedynie przewrócić kartki tej antologii. Wszystkim tekstom towarzyszą rzecz jasna ilustracje będące punktem wyjścia do snucia własnych historii i dopełnieniem opowiadań na płaszczyźnie ikonografii.

Klucz do twórczości Różalskiego wydaje się tymczasem przejrzysty, co nie znaczy, że prosty: to historia, popkultura i szeroko rozumiana polskość, wstrząśnięte, niezmieszane, połączone w odpowiednio wyważonych proporcjach. Zwłaszcza ten ostatni składnik może zaskakiwać, lecz chyba nie będzie nadużyciem stwierdzenie, że to właśnie on mógł przesądzić o sukcesie tych dzieł, jako języczek u wagi. W unifikującej aurze globalizacji podobne szczere i bezpretensjonalne ewenementy, oznaki oryginalności płynące z artystycznej potrzeby ducha, a nie chłodnej kalkulacji, wyłomy w wysokobudżetowej rutynie – wciąż mają moc przyciągania autentycznego zainteresowania odbiorców, kreowania nowych znaczeń.

To dziś chyba w ogóle najlepsza droga do budowania patriotyzmu na miarę XXI wieku, otwartego na świat i to, co mają do zaproponowania Inni. Prace Różalskiego i zaproszonych do tego przedsięwzięcia autorów przypominają o tym akurat w roku, w którym Polska obchodzi stulecie odzyskania niepodległości. Koincydencja jest być może przypadkowa, ale niekoniecznie bez znaczenia.

Jak bowiem lepiej budować polską dumę narodową, która nie jest pychą, zadowolenie z bycia częścią tej wspólnoty, kreatywność i potęgę ducha – jeśli nie na estetyce, która ma moc inspirowania nie tylko naszej wyobraźni?

Michał Cetnarowski

redaktor „Nowej Fantastyki” i Storytel.pl,

pisarz uhonorowany nagrodą im. Janusza A. ZajdlaJakub Małecki IDZIE NIEBO

Tato klęczy w rogu, plecami do mnie, nieruchomy. Jest ciemno. Cicho. Pachnie naftą i przypalonym mlekiem. Tato klęczy i modli się bezgłośnie. Nie słyszę go. Wiem, że porusza ustami.

Kiedyś próbowałem rozmawiać z nim, tłumaczyć. Zapytałem nawet, czy uważa, że to w ogóle na coś się przydaje. Popatrzył tylko na mnie, zaskoczony, że w ogóle mogę myśleć inaczej. Dla niego to wszystko było jasne, wszystko łączyło się ze sobą, więc klęczał przed swoim nowym bogiem, drobny i cichy.

Czasami zatraca się w modlitwie i znajduję go w środku nocy opartego czołem o ścianę. Czasami jęczy cicho. Czasami strużka śliny spływa mu po brodzie. Biorę go wtedy pod pachy i prowadzę do łóżka. Za pierwszym razem przestraszyłem się, jaki jest lekki. Zazwyczaj się nie odzywa, czasami mruczy coś niezrozumiale. Tylko raz odezwał się w ciemności czystym, wyraźnym głosem:

– Prosiłem, żeby Ludwiś wyzdrowiał.

Miałem wtedy ochotę potrząsnąć nim, rzucić o ścianę. Krzyczeć na niego. Wepchnąć do pokoju, do którego nie zaglądał przez kilkanaście lat, a potem zetrzeć ze ściany to cholerstwo, do którego modlił się całymi dniami.

Nigdy tego nie zrobiłem i teraz też nie robię. Przyglądam się tylko zgarbionej sylwetce i nie rozumiem, jak to możliwe, że to ten sam człowiek, który kiedyś, stojąc na podwórku, podrzucał mnie wysoko ponad głowę i któregoś razu w pojedynkę przepchnął zepsuty ciągnik aż z Miłkowca. Teraz nie dałby rady poprowadzić roweru. Przestał jeść kilka dni po tym, jak dotarły do nas pierwsze plotki. Prawie rok temu. Najpierw oczywiście nie wierzył, jak my wszyscy. A potem nagle znalazłem go wciśniętego w kąt, z kolanami pod drżącą brodą, prawie w tym samym miejscu, w którym klęczy teraz. Chciałem zapytać, co się stało. Czy dobrze się czuje. Albo jeszcze inaczej, cokolwiek. Nie odezwałem się. Podniósł na mnie wzrok i powiedział:

– A jak nam Ludwisia zabiorą? Przecież już jest tak dobrze.

Niedługo później zaczęły się modlitwy. Dwa–trzy razy dziennie. Zachęcał mnie, chodź, pomóż, musimy zmierzyć się z tym wspólnie. Teraz trudno byłoby już to zliczyć: co rusz klęka, wstaje, klęka znowu. Prawie ciągle mruczy coś pod nosem. Chciałbym go pobić, zrobić mu krzywdę, a zaraz potem chciałbym go przytulać, głaskać po tej łysej głowie.

Z pokoju Ludwisia dobiega nagle krzyk. Chwila ciszy i kolejny wrzask, głośniejszy. Tato nie porusza się, jakby nie słyszał, ale wiem, że słyszy. Ludwisia nie da się nie słyszeć. Jeśli Ludwiś chce, słyszą go sąsiedzi w promieniu kilometra. Właśnie się obudził. Łańcuchy dzwonią o beton, ryk pulsuje w ścianach domu. Zamykam oczy. Może zaraz przestanie.

Nie przestaje.

Wyje coraz głośniej i głośniej, mój brat, którego prawie już nie pamiętam normalnego. Wiem, że taki był, widziałem przecież zdjęcia. Mam też trochę wspomnień: idziemy na ryby, rzucamy się śnieżkami, naprawiamy rower. Przed snem słuchamy maminej kołysanki. Pamiętam nawet pierwszą zwrotkę: „Idzie niebo ciemną nocą, ma w fartuszku pełno gwiazd. Gwiazdki błyszczą i migocą, aż wyjrzały ptaszki z gniazd”. Jednak z roku na rok wszystko to blednie i niedługo Ludwiś będzie już tylko tym czymś, co siedzi teraz za zamkniętymi drzwiami i wyje.

Chowam się cały pod koc i próbuję nie myśleć o moim bracie przykutym łańcuchami do podłogi ani o ojcu, który modli się do plamy wilgoci na ścianie.

*

Wszyscy znamy legendy o Bazyliszku, o panu Twardowskim, o Pająkach. Tych ostatnich jest oczywiście najwięcej, prawie każda inna. Pamiętam, że babcia bez końca potrafiła opowiadać historię, jak to na własne oczy widziała Pająki tu u nas, w Wierzbowie. Był rok 1920. Trwały żniwa. Babcia miała sześć lat, siedziała na polu, w przydużym słomianym kapeluszu, a słońce roztapiało świat wokół niej. W pewnym momencie ktoś jęknął. Jedna, dwie, trzy osoby. Sierpy upadły na rżysko. Babcia patrzyła, jak kolejni chłopi klękają albo żegnają się, wyprostowani. Wtedy je zobaczyła.

(...)Robert J. Szmidt Szpony smoka

7 września 1934 roku

Gospoda przy przeprawie trzeszczała w szwach. Nie był to zaciszny ryokan – o takim luksusie w głębi prowincjonalnej prefektury można było co najwyżej pomarzyć – lecz zwykła, choć spora chata przy bocznym trakcie, jedyna na tym brzegu rzeki. Pewien obrotny miejscowy kupiec przejął ją wiele lat wcześniej i przerobił na coś z grubsza przypominającego prawdziwy zajazd. Brakowało tu pokoi dla podróżnych, a kuchnia oparta na lokalnych specjałach wołała o pomstę do nieba, ale to akurat nie spędzało snu z powiek długonosemu właścicielowi ani jego gościom.

Pobliski prom kursował całą dobę, od końca roztopów do późnej jesieni, zatem wędrowcy udający się tą drogą na północny brzeg musieli czekać najwyżej kwadrans, aż do jednego z trzech pomostów dobije smukła łódź albo szeroka barka towarowa. W tak krótkim czasie można było wypić góra czarkę herbaty lub kolejkę grzanej sake. A że ruch na tym szlaku był zazwyczaj niewielki, pięć stołów w środku i dwie ławy rozstawione pod wiatą od strony brzegu w zupełności wystarczały do obsłużenia podróżnych.

Brak miejsca dawał się ludziom we znaki tylko w niepogodę, jak tego dnia, gdy ołowiane niebo od samego świtu roniło tłuste łzy. Podczas ulewy ruch na rzece ustał. Flisacy obsługujący przeprawę schronili się w zaciszu przystani, czekając razem z pasażerami na przejaśnienie, które wciąż nie chciało nadejść, mimo że złożono już kilka ofiar i nieprzerwanie zanoszono gorące modły.

Z tego też powodu w świecącej zazwyczaj pustkami zaniedbanej izbie, która mogła pomieścić w porywach dwudziestu podróżnych, zebrało się niemal dwa razy tyle ludzi. Sytuację pogarszało to, że przy największym chabudai rozsiadło się zaledwie pięć osób: wyniosła trzydziestolatka o pociągłej twarzy i wielkich, ponurych migdałowych oczach, niewątpliwie arystokratka, być może krewna samego prefekta Uesugi; towarzyszący jej starszy mężczyzna o pobrużdżonym obliczu weterana – wrażenie srogości tego człowieka potęgowała blizna, biegnąca od prawej części czoła przez nasadę nosa aż po zarys szczęki po lewej stronie kanciastej żuchwy – oraz trzech buńczucznych przybocznych w barwach pana Minamoto, pierwszego kuzyna i najwierniejszego z wasali szoguna odległego Eikoku.

Pozostali goście tłoczyli się przy czterech mniejszych stołach, a ci, dla których i tam zabrakło miejsca, zalegli gdzie się dało: na matach pod ścianami, a nawet na jedynym wolnym kawałku podłogi tuż przy drzwiach.

Nikt się jednak nie skarżył, ponieważ uwięzieni w zajeździe podróżni nie mieli wielkiego wyboru. Reszta wioski rybackiej, do której należała gospoda, leżała na przeciwległym brzegu rzeki, a po tej stronie przeprawy w promieniu dwóch ri nie znalazłbyś żadnej zacnej miejscowości. Rozsądniej więc było znosić chwilowe niewygody, niż moknąć przez pół dnia w drodze do najbliższego mostu, położonego w odległej o ponad pięć godzin marszu stolicy prefektury. Nie mówiąc już o tym, że pobierano tam dwukrotnie wyższe myto.

Tłok wszakże, tak jak bezczynność, wzmaga w człowieku irytację, ta zaś szybko kiełkuje w porywczym sercu i poślednim umyśle, a gdy karmiona z pozoru błahymi zwadami urośnie ponad miarę i zepchnie pozostałe emocje na samo dno duszy, wystarczy jedna jedyna iskra, by nastąpił wybuch. Tłumiona godzinami złość zmienia się w agresję przy byle okazji, takiej choćby jak pojawienie się kolejnych szukających schronienia wędrowców.

Ktoś naparł właśnie na drzwi gospody od zewnątrz, lecz nie zdołał ich otworzyć na oścież. Masywne drewniane skrzydło, uchylne, zrobione na miejscową modłę, zatrzymało się w pół drogi na plecach jednego z roninów, którzy zabijali czas nie tylko popijaniem sake, ale i grą w shōgi. Mężczyzna stracił równowagę, a gdy rozpaczliwie próbował ją odzyskać, zahaczył ręką o planszę, roztrącając pionki.

Mgnienie oka później zarówno gracz, jak i jego partner oraz dwaj towarzyszący im niechlujnie zarośnięci młodzicy sięgali już po broń. Stojący w progu starzec zastygł w bezruchu. Przygięty do ziemi, przemoknięty od stóp do głów, rozczochrany i potwornie brudny wyglądał jak najprawdziwszy bakemono i chyba tylko to skojarzenie uchroniło go od natychmiastowej śmierci. Roninom, podobnie jak pozostałym gościom, wydał się monstrum głównie za sprawą sporych rozmiarów paki, którą dźwigał na kościstych plecach pod płachtą łopoczącego na wietrze brezentu. To ona nadawała mu nadnaturalny nieludzki wygląd.

Minęły dwie, może trzy sekundy i potrącony ronin otrząsnął się z zaskoczenia. Zaklął pod nosem, zrozumiawszy, że ma przed sobą nie demona, lecz nieszkodliwego starca. Zgrzytnęła klinga wysuwana z pochwy.

– Szlachetny panie, oszczędź życie nędznego tayū! – zaskomlał pieśniarz, przypadając do ziemi.

Jego błagania nie zdołały powstrzymać podchmielonych roninów. Długo tłumiona frustracja, spotęgowana poczuciem wstydu, znalazła już bowiem ujście – płynęła z krwią od serca do dłoni dzierżącej rękojeść uchigatany.

– Mate.

Jedno słowo, rzucone półgłosem, niby od niechcenia, za to tonem tak autorytarnym, że zabrzmiało donośniej od uderzenia w dzwon. Sam jego dźwięk wystarczył, by napastnik zamarł, jakby jakaś niewidzialna siła chwyciła go za nadgarstek, uniemożliwiając mu dobycie broni. Mężczyzna z blizną, trącony w ramię wachlarzem szlachetnie urodzonej damy, poderwał się z miejsca.

Ronin zerknął w jego kierunku, niepewnie, jakby zdziwiony własną reakcją, ale nie dokończył ruchu, którego naturalną konsekwencją byłoby rozpłatanie głowy starca, bo tylko ona wystawała spod paki, przypominającej teraz żółwiową skorupę.

– Litości, litości – skamlał wędrowiec, bojąc się oderwać wzrok od zabłoconych mat wyściełających podłogę.

– Odstąpcie. – Kolejne polecenie wypowiedziane tym samym tonem, równie spokojnie.

– Jak pan sobie życzy, sędzio Kyōgoku. – Młodzik, jeden z towarzyszy grających roninów, pokłonił się z szacunkiem idącemu w stronę drzwi mężczyźnie.

Jego kompani niezwłocznie uczynili to samo. Szermierz, który tak krewko sięgnął po broń, pochylił głowę ostatni. Jako honorowy wojownik musiał dopełnić obyczaju i dać zakosztować obnażonemu ostrzu krwi, oczywiście własnej.

Sędzia nawet na niego nie spojrzał. Podszedł do wylęknionego starca, szturchnął go w ucho trzcinową laską, a gdy przerażony wędrowiec skulił się jeszcze bardziej, parsknął głośno.

– Wstawaj! – warknął.

Starzec łypnął spod ociekającego deszczówką kołtuna, po czym podniósł się ciężko, sapiąc pod brzemieniem dźwiganej paki.

– Dzięki ci, dostojny panie. Oby Amaterasu…

– Milcz. – Pan Kyōgoku nie zamierzał wysłuchiwać dziękczynnych mów kogoś tak niegodnego jak wędrowny pieśniarz. Zareagował na prośbę damy, której towarzyszył, lecz to jeszcze nie znaczyło, że będzie się bratał z byle prostakiem. – Twierdzisz, że jesteś tayū?

– Jestem, szlachetny panie. Zwą mnie Honshiro – odparł starzec takim tonem, jakby liczył na to, że zostanie rozpoznany. Spróbował się też pokłonić wybawcy z należytym szacunkiem, ale mało brakowało, by znów padł na kolana pod ciężarem paki, w której, co stało się już jasne dla wszystkich, taszczył instrumenty, a może i lalki.

– Gdzie reszta twojej trupy?

Stary pieśniarz chciał się odwrócić w drzwiach, lecz zaczepił paką o framugę.

– Moi aktorzy zostali…

– Ilu ich jest? – przerwał mu bezceremonialnie sędzia.

– Dwóch. Tylko dwóch.

– Dobrze. Pani Ueda życzy sobie wiedzieć, co możesz jej zaśpiewać.

– Jestem biegły zarówno w tokiwazu, jak i w kiyomoto.

Kobieta o migdałowych oczach zastukała wachlarzem w stół, zwracając na siebie uwagę sędziego. Ten, zachowując kamienną twarz, cofnął się do stołu i wysłuchał uważnie kilku krótkich zdań.

– Znasz Balladę o Szponach Smoka?

– Hai! – przytaknął pieśniarz z dumą.

Goście powitali to oświadczenie zgodnym pomrukiem. Im także, po kilku godzinach oczekiwania na poprawę pogody, przydałaby się odrobina rozrywki. A tokiwazu, zwłaszcza traktujące o najdonioślejszym wydarzeniu, które zapoczątkowało nową erę cesarstwa, wydawało się idealne ku pokrzepieniu serc.

– Kazuya, Junji, chodźcie tu szybko! – zawołał starzec w mrok. – Scenę trzeba rozstawić!

– Sędzio… – jęknął porywczy ronin, na moment wyciągając krwawiący kciuk z ust.

Nie musiał kończyć. Pan Kyōgoku zauważył już swój błąd. W gospodzie nie było miejsca na rozłożenie wszystkich rekwizytów. Kolejna narada z panią Ueda była krótsza niż poprzednia.

– Zaśpiewasz do akompaniamentu, ale bez lalek – zdecydował mężczyzna z blizną. – Zaraz zrobimy ci miejsce. – Jednym ruchem dłoni polecił przybocznym usiąść po obu stronach kobiety, której przysięgli chronić.

Przy największym stole mogło biesiadować osiem osób, nawet dziesięć, gdyby zaszła taka potrzeba, zatem ruch ten przykuł uwagę wszystkich obecnych, szczególnie tych, którzy przycupnęli wcześniej na podłodze. Zwłaszcza roninów. Sędzia nie miał jednak ochoty na towarzystwo brudnych, do tego zdrowo już wstawionych prostaków. Trzcinka, którą trzymał w dłoni, minęła ich i wskazała dwóch kupców, sądząc z wyglądu, braci, którzy siedzieli na tobołkach między najmniejszymi stołami. Trzecim wybrańcem okazał się mnich komusō w pękatym tengai na głowie, dotąd stojący w głębi sali przy brudnym oknie wychodzącym na rozległe łąki. Ostatnim, czwartym gościem zaproszonym do chabudai sędziego był wyniosły samuraj z klanu Hatakeyama, którego miejsce przy stoliku w kącie natychmiast zajęła brzemienna kobieta. Reszta czekających musiała obejść się smakiem.

W czasie gdy następowała roszada, stary pieśniarz osuszył chustą twarz i dłonie, rozwinął niewielką, mocno wytartą tatami i uklęknął na niej powoli, celebrując każdy ruch, jakby występował w najprawdziwszym teatrze. Pierwszy z uczniów, szczupły chłopak o bardzo delikatnych rysach, który właśnie kończył stroić shamisen, zasiadł po jego prawicy. Drugi, zostawiwszy pakę z dekoracjami pod wiatą, zajął miejsce za plecami mistrza, by usługiwać mu podczas występu.

Ballada o Szponach Smoka powstała zaledwie czterdzieści lat wcześniej, ale w naprawdę krótkim czasie udało jej się zdetronizować nawet prześwietną Heike monogatari. I słusznie, w całych dziejach świata nie było bowiem wznioślejszej pieśni sławiącej czyny Amaterasu.

Gdy rozbrzmiały pierwsze akordy, w gospodzie, niczym w prawdziwym teatrze, zapanowała cisza. Umilkły szmery rozmów, brzdęki odstawianych naczyń, szelesty poprawianych szat. Jedynym dźwiękiem, który docierał teraz do uszu słuchaczy, prócz samej melodii rzecz jasna, był szum deszczu nieprzerwanie padającego na strzechę.

Honshiro przymknął oczy. Nie miał przed sobą kart z tekstem, co wzbudziło najpierw konsternację pani Ueda, a chwilę później podziw wszystkich podróżnych, okazało się bowiem, że stary tayū, jak przystało na prawdziwego mistrza tokiwazu, zna cały tekst na pamięć.

Pieśń poprzedził wysoki, płaczliwy jęk uderzonych strun, do którego tchnienie później dołączył modulowany z wyczuciem głos recytatora, o wiele czystszy i silniejszy, niż można by sądzić na podstawie nikczemnego wyglądu wędrownego artysty.

Zebrani, słuchając z ukontentowaniem kolejnych fraz, mogli się zanurzyć w historii, w której bogini po raz pierwszy od niepamiętnych czasów zstąpiła na ziemię, by zmienić losy świata.

A było to tak…

(...)Sylwia Chutnik Zapalny stan udręki

Pojechałam na operację autobusem sto trzydzieści osiem. Miałam na sobie płaszczyk wiatrem podszyty i ledwo-ledwo perfumy. Nie lubię zapachu szpitala, chciałam mieć zapach domowy, więc trochę się popsikałam, chociaż niby nie wolno. Przyniesienie czegoś, co kojarzy się z bezpiecznym miejscem, to zaprzeczenie idei molocha. Jechałam przecież do wielkiej trwogi, a nie na imieniny. W piórniku brzęczały kolorowe długopisy, na wypadek nagłej chęci pisania pamiętnika. Przeszłam Kijowską i skręciłam w Brzeską. Jeszcze kilka dni temu oprowadzałam tędy turystów, pokazując im, niczym Bronisław Malinowski, dzikie obszary stolicy. Ludzie z twarzami ptaków. Wchodziliśmy w podwórka, wąchaliśmy cudze pranie. Zajrzałam nawet przez okno do mieszkania na parterze, ktoś jadł przy stole nakrytym ceratą. Spojrzał groźnie, jadł dalej.

Barbara Łopieńska pisała o tej ulicy ponad trzydzieści lat temu: „Ulica w środku Pragi. Mieszkańcy nieparzystej strony płacą nawet pierwszą strefę komornego, bo to właściwie centrum. Ulica niewielka, położona na tyłach bazaru Różyckiego, w pobliżu dwóch dworców: Warszawa Wschodnia i Wileńska”*. Brzeska, nic się nie zmieniło. Stare kamienice, kapliczki w środku podwórek i dzieciaki odbijające głośno piłkę o czerwone cegły. Wokół hula gentryfikacja, a ludzie stoją na balkonach i drą się do przewodników wycieczek: „Co wy tam wiecie? Ludzi spraszacie do nas jak do zoo, zaraz wam na łeb doniczkę zrzucę i się skończy”. Turyści patrzą z zainteresowaniem, robią zdjęcia, kadrują facetów opartych o swoje samochody zaparkowane niedbale. Jednym kołem na chodniku, drugim gdzieś przy latarni. Drewniane schody na klatce mają takie dziury, że niejedna noga wylądowała przez nie w gipsie. Może tak łaskawie wycieczki przejdą się i zobaczą, w jakich warunkach żyją ludzie w stolicy, a nie cieszą się, jakby przebywali w skansenie Warszawy. Zwiedzający zaczęli wchodzić do klatek i fotografować czyjeś pranie wiszące na sznurkach. Czyjeś graty przewalone na balkonie bez barierek. Okoliczne dzieciaki były coraz bardziej nakręcone. Oprócz wykrzykiwania w stronę zwiedzających brzydkich wyrazów zaczęły rzucać w tłum piłką. Ktoś ją złapał, odrzucił. Zaczęła się interakcja. Podeszła zataczająca się pani, która coraz głośniej mówiła, że nikt nic nie rozumie. „Co wy tam wiecie?”, pytanie powracało i to już nie była sceneria filmu Rezerwat, ale jakieś zajęcia z filozofii. Ciągłe „wy”, „my”. Jasny podział plemienny. Zasady są te same od lat: ludzi stąd nie ruszamy, cała reszta nie ma tu czego szukać. Co innego goście w okolicznej knajpie, no ale miejsce jest już oswojone, wpisane na listę dziedzictwa lokalnego pod hasłem „nie ruszać”. Kolejna zasada: nie ruszać się stąd. „Bo oni chrzczą się u Świętego Floriana, umierają w Przemienieniu Pańskim”. Lewy brzeg jest dla pedałów.

Korci, żeby oswoić „dzikich”, idealnych do pocztówki, to jasne. Warszawę dzieli Wisła niczym tory w każdym porządnym miasteczku. Po jednej stronie musi zawsze zostać namiastka: „Ach, jak to kiedyś bywało”. Chce się odnaleźć fragmenty tamtego świata. Z Wiechem, tętniącym życiem bazarem i podwórkiem z trzepakiem. Ale tamtejsi mieszkańcy to nie żywy skansen; nie mają zamiaru pozować nam do żadnych zdjęć.

Nieprzyjemne uczucie podpatrywania autochtonów i pewnego rodzaju wyższości pozostało przez cały dzień. Dobrze mi tak, zachciało się podglądać autochtonów niczym egzotyczne ludy. Teraz szłam z podkulonym ogonem, zupełnie inna niż kilka dni temu. Nie taka rozgadana, nie taka pewna siebie. Gryzłam skórkę przy paznokciu, skubałam spierzchnięte usta. Wodziłam wzrokiem po starych cegłach, po starych twarzach patrzących zza winkla. Bałam się. Zła ulica wcale nie ma szacunku, zła ulica szczerzy kły na takich, jak ja.

(...)Remigiusz Mróz Korytarz pełnomorski

Jakubowi i innym grafikom, którzy poszerzają ramy naszej wyobraźni.

1
Zawieja

W tak słoneczny dzień mgła nie powinna się pojawić – a zarazem z jakiegoś powodu wydawało się, że nie miała także prawa zniknąć. Mimo to Albin Rakus obserwował, jak powoli wyłania się z niej dziwny, nieznany kształt.

Początkowo przywodził na myśl ogromny okręt, jednak z każdą mijającą chwilą coraz bardziej kojarzył się Albinowi z pająkiem. Kiedy kłęby białej mgły w końcu opadły, oczom Rakusa i czworgu towarzyszących mu przy sianokosach przyjaciół ukazała się konstrukcja tyle intrygująca, ile przerażająca.

Zaraz potem mocny podmuch zwalił ich wszystkich z nóg. Jedna z kobiet krzyknęła, zawtórował jej mąż, któremu kosa wypadła z rąk i poszybowała w dal. Albin kątem oka dostrzegł, że jeden z towarzyszy został porwany przez podmuch wiatru. Obrócił się, próbując przekrzyczeć wichurę, ale bezskutecznie.

Wsparł się z trudem na rękach, mrużąc oczy. Podmuchy od okrętu niosły w ich stronę niemal wszystko, co napotkały na swej drodze. Drobinki piachu były jak grad, przed którym nie sposób było się skryć. Rakus osłonił twarz przedramieniem, starając się dostrzec, co z jego kompanami.

Po chwili z ulgą odkrył, że wszyscy są cali i zdrowi. Dwoje zostało odrzuconych kawałek dalej, pozostali znajdowali się tuż obok. Albin zaczął się czołgać w kierunku Adrianny, jedynej osoby, którą byłby gotów osłonić własnym ciałem, nawet gdyby w jej kierunku zwiało całą tę gigantyczną, widoczną w oddali konstrukcję.

Po kilku chwilach zmagania się z wichurą miał wrażenie, że podmuchy wygnały duszę z jego ciała. Ale może nie miało to nic wspólnego z tym, co działo się wokół, może stało się to dużo wcześniej.

W końcu doczołgał się do żony przyjaciela. Popatrzył na nią z niepokojem, niepewny, czy nic jej się nie stało.

– Chryste! – krzyknęła Adrianna.

Obejmowała wbity w ziemię pal, zupełnie jakby wisiała nad przepaścią, a kawałek drewna stanowił granicę między życiem a śmiercią. Rakus zbliżył się jeszcze bardziej, po czym również uchwycił się słupa.

– Jesteś cała?

Pokiwała głową i nerwowo rozejrzała się za mężem.

– Wszystko z nim w porządku – zapewnił ją Albin. – Złapał za pal kawałek dalej.

Należało dziękować Bogu, że to wszystko działo się akurat teraz, kiedy w pole powbijane były liczne żerdzie. Gdyby nie one, cała piątka z pewnością borykałaby się teraz z problemem znacznie poważniejszym niż przekrzyczenie wichury.

Ta powoli ustawała, mimo to Rakus miał poczucie, że siły natury odpuściły jedynie na krótko. I że najgorsze dopiero nadejdzie.

– Co się dzieje? – zapytała Adrianna. – Co to jest?

Z trudem podniósł wzrok. W powietrzu nadal unosiły się piach, liście, gałęzie i drobiny żwiru. Po mgle co prawda nie było śladu, ale jej miejsce zajęły kłęby wirującego nad ziemią pyłu.

– Wygląda jak wikińska łódź – odparł.

– Ale skąd…

Urwała. I właściwie nie musiała kończyć.

– Skądkolwiek tu trafiła, nie przyniosła ze sobą niczego dobrego – odezwał się po chwili Albin.

– Na Boga… zginiemy?

Nie chciał odpowiadać. Przyjrzał się osobliwej konstrukcji i przypomniał sobie, że czytał niegdyś o podobnych jednostkach. Zwano je bodaj smoczymi okrętami, a ich widok na horyzoncie zazwyczaj stanowił zapowiedź dopustu Bożego. Im bliżej lądu podpływały, tym bardziej prawdopodobne stawało się plądrowanie, palenie i zrównywanie z ziemią przybrzeżnych osad.

Rakus wzdrygnął się na myśl, że w tym wypadku może być podobnie.

Spojrzał przed siebie. Pale powbijane w ziemię zdawały się wyznaczać ścieżkę biegnącą prosto do smoczego okrętu. Przy odrobinie szczęścia mógłby dostać się tam tą drogą i uzyskać choć kilka odpowiedzi na kłębiące mu się w głowie pytania.

Jeszcze podczas poprzednich żniw podobne szaleństwo nie przeszłoby mu przez myśl, od tamtej pory wiele się jednak zmieniło. Na swoje życie patrzył teraz bowiem wyłącznie przez pryzmat zakazanego, niespełnionego uczucia do Adrianny.

Przez ostatni rok stopniowo pogrążał się w marazmie, a rzeczy, które niegdyś przynosiły mu radość, stały się miałkie i pozbawione wyrazu.

Miał dosyć. Momentami tak bardzo, że gotów byłby nawet pożegnać się z życiem, gdyby tylko otrzymał w zamian gwarancję spokoju. Popatrzył na Adriannę, a potem na jej męża, który ostrożnie czołgał się w ich stronę.

Nadszedł kolejny podmuch. Wszyscy mocniej chwycili się żerdzi.

Tym razem wiatr odpuścił znacznie szybciej, ale uczucie mogło być subiektywne, pomyślał Rakus. Teraz byli przygotowani – przynajmniej na tyle, na ile mogli być, kiedy należało się spodziewać niespodziewanego.

Czym był ten okręt? Skąd się wziął? I dlaczego wyglądał tak osobliwie?

Albin potrząsnął głową. Nie było sensu zadawać sobie kolejnych pytań, należało znaleźć odpowiedzi, zanim będzie za późno. Nie miał bowiem wątpliwości, że sytuacja się nie poprawi. Wręcz przeciwnie.

– Poczekaj tutaj – rzucił.

– Co robisz?

– Ktoś musi to sprawdzić.

– Ale…

– Nic mi nie będzie – zapewnił, choć w jego głosie zabrakło przekonania. – Przejdę od żerdzi do żerdzi, doprowadzą mnie pod sam statek.

– I co potem, Albin? – zapytała Adrianna z niepokojem. – To… to wychynęło z piekieł, rozumiesz? Musimy trzymać się od tego z daleka, a nie…

– Obawiam się, że nas na to nie stać.

– Oszalałeś.

Popatrzył na masywny, podniszczony kadłub majaczący w kłębach pyłu i piachu.

– Być może – przyznał. – Ale razem ze mną oszalał dziś cały świat.

Nie czekając na odpowiedź, puścił pal i ruszył przed siebie, kuląc się, jakby w okolicy czekał oddział wrogiej armii, gotowy wypalić do niego z broni. Słyszał, że Adrianna jeszcze za nim woła, ale nie miał zamiaru reagować.

Wiatr na przemian wzmagał się i słabł. Rakus zatrzymywał się przy żerdziach, przeczekiwał mocniejsze podmuchy, a potem ruszał dalej. Z każdym kolejnym metrem obawiał się coraz bardziej, że jego podróż nieoczekiwanie się skończy, że zza burty wyleje się fala wikińskich wojów, których chrześcijańscy kronikarze opisywali jako wyjątkowo ohydne bestie.

Nic takiego się jednak nie wydarzyło. Jedynym przeciwnikiem Albina zdawała się natura. A może jej przeciwieństwo. Jakaś forma absolutnego, piekielnego wynaturzenia.

Odsunął tę myśl, zatrzymując się przy ostatnim palu. Teraz mógł się przyjrzeć konstrukcji i uszkodzeniom kadłuba, które jednoznacznie sugerowały, że smoczy okręt brał udział w jakiejś bitwie.

Morskiej? Nie, wydawało się, że nie, stał bowiem na swego rodzaju mechanicznych cokołach, co kazało Rakusowi sądzić, że to jednostka lądowa, nie wodna. Z tej perspektywy Albin dostrzegał także głowę smoka umocowaną do dziobnicy i złowrogo odcinającą się na tle nieba.

Zostało mu jeszcze kilka metrów. Zgarbił się, zaczerpnął tchu, a potem puścił się pędem przed siebie. Dopadłszy do podstawy jednego z filarów, zdał sobie sprawę, że wichura nagle ustała.

Początkowo pomyślał, że wiatr dał za wygraną, zaraz jednak uzmysłowił sobie, że w istocie wbiegł w oko cyklonu. Panował tu spokój, ale wokół nadal szalały koszmarne podmuchy.

Rozejrzał się, szukając wejścia na pokład. Obszedł mechaniczne cokoły, sprawdzając skrupulatnie każdy z nich. Nigdzie nie dostrzegł drabiny ani innego elementu konstrukcyjnego, po którym mógłby się wspiąć.

W końcu trafił na coś, co przypominało drzwi. Niewielka wnęka była akurat na tyle szeroka, by zmieścił się w niej człowiek. Albin wcisnął się między ściany.

Przez moment stał w bezruchu, czekając, aż coś się wydarzy. Sekundy jednak mijały, a sytuacja pozostawała bez zmian. Zaśmiał się cicho z własnej naiwności. Czego się spodziewał? Że zniknie w ten sam magiczny sposób, w jaki smoczy okręt pojawił się na polu?

Wyprostował się i uznał, że jedynym sposobem dostania się na pokład jest wdrapanie się po kadłubie. Jakaś droga z pewnością istniała, musiał ją tylko znaleźć.

Opuścił wnękę, robiąc krok w prawo.

I nagle znalazł się w zupełnie innym miejscu.

(...)Anna Kańtoch CZŁOWIEK, KTÓRY KOCHAŁ

2 lipca 1943 roku, godz. 13.25

– Miłość – rzekła z uśmiechem kobieta w śmiałej, bo odsłaniającej kostki czarnej sukni. – Tylko miłość może ocalić świat.

– Nonsens. – Pułkownik Ochocki żachnął się, odstawiając na stolik pustą już filiżankę, podczas gdy krążący wokół z tacą Łukasz Żmuda nadstawił uszu. Biały strój prezentował się dumnie na drobnej sylwetce kelnera, w klapie jeszcze dumniej połyskiwała szpilka ze znaczkiem Instytutu. – W książkach wypisują głupstwa. Do ocalenia świata potrzeba jedynie solidnych butów, celnej strzelby i filiżanki mocnej, gorzkiej kawy. Nie ma w tym nic skomplikowanego. Jednakowoż by zbudować świat nowy i lepszy…

– Potrzebowaliśmy pięciu najrzadszych i najdroższych metali. – Kobieta westchnęła, rezygnując z żartobliwego tonu. – W tym irydu, platyny, a także stopu…

Żmuda nie dowiedział się, czego jeszcze potrzebowali. Filiżanka kawy – niewątpliwie mocnej i gorzkiej – upadła wraz z tacą najpierw na stół, a potem na murawę Warszawskiego Ogrodu Botanicznego. Byłego Ogrodu Botanicznego. Brzdęk. Wyszczerbiony talerzyk, brunatna smuga o włos mijająca spodnie pułkownika i znacząca brzeg nieskazitelnego dotąd obrusu, rozsypane na trawie twarde biszkopty – jedyne słodycze, które jadł Ochocki. Jego towarzyszka cofnęła się odruchowo i krzyknęła: „O!”, samowar – jakże Żmuda żałował, że pułkownik nigdy nie zamawiał herbaty! Z cukrem, gorącej! – odtruchtał na bok i zatrzymał się, kolebiąc wypełnionym wrzącą zawartością tułowiem.

Katastrofa.

– Przepraszam – wyjąkał pechowy kelner, z przerażeniem i nadzieją jednocześnie. – Ja zaraz… Wszystko posprzątam…

Szczęka pułkownika drgnęła, lecz mężczyzna zmełł cisnące się na usta przekleństwo.

Żmuda rzucił się, by rękami w białych rękawiczkach zebrać wyszczerbiony talerzyk, filiżankę i rozsypane w trawie biszkopty. Żadnej herbaty, żadnego cukru, żadnych chrupiących ptifurków, croissantów czy makaroników. Ochocki był mężczyzną w każdym calu: rosłym i barczystym, o przerzedzającej się już, lecz wciąż imponującej czuprynie i bujnym wąsie. Mimo rumianej twarzy usposobienie miał raczej flegmatyczne niż choleryczne, nie mówił wiele – chyba że o światach, które, jeśli wierzyć „Warszawskiemu Plotkarzowi”, ratował częściej niż ktokolwiek inny – i nigdy, przenigdy nie zamawiał żadnych „babskich” słodyczy, nad czym Żmuda niewymownie bolał.

Z biszkoptami w jednej ręce i filiżanką w drugiej – rękawiczki już zdecydowanie nie były białe – kelner wyprostował się i spojrzał na mars na twarzy pułkownika.

– Zaraz przyniosę świeży obrus – powiedział, starając się ocalić resztki godności. – Gdyby na ten czas zechcieli państwo się przesiąść…

– Nie trzeba. – Ochocki złożył serwetkę i rzucił ją na stolik. – I tak nie mam ochoty na kolejną kawę. Pójdziemy już, kochanie?

Dlaczego nie „skarbie”? – myślał zrozpaczony Żmuda. – Dlaczego nie „turkaweczko”, „rybeńko” ani „cukiereczku”, tylko „kochanie”?

Ciemnowłosa kobieta skinęła głową. Na jej ustach pozostał ślad kremu, za nią, kiedy podniosła się z wdziękiem, ciągnął się duszący zapach fiołków i róż. Żmuda kochał niegdyś róże, ale to było dawno, zaledwie ślad młodzieńczego zauroczenia, bez porównania z mękami miłości, które przeżywał teraz.

Wyszli. Samowar przyczłapał i ustawił się w pobliżu stoliczka, zupełnie jakby chciał udawać, że był tam przez cały czas. Żmuda obrzucił go niechętnym spojrzeniem. Kiedyś, dawno temu, kochał również naoliwione tłoki mechanoidów, precyzję, z jaką zębate kółka łączyły się i rozdzielały, cichy szum pracujących silników. Ale i to była miłość, o której dawno zapomniał.

Wrócił do wnętrza Wesołej Słowianki, by zebrać burę od szefa, wysokiego i chudego Leona Pietrzyckiego, który palił nieznośnie śmierdzące cygara, a także żywił nieopanowaną namiętność do strojnych różowych koszul.

– To już drugi rozbity talerz w tym miesiącu – oznajmił Pietrzycki, kiedy wreszcie zdołał się uspokoić i odzyskał oddech. – Co ja mam z tobą zrobić?

Sapnął, czatując na odpowiedź niczym kot na wybiegającą z dziury mysz, kiedy zaś się przekonał, że Żmuda nie zamierza otwierać ust, dodał:

– Pójdziesz nosić skrzynki, a przy stoliku zastąpi cię na razie Karaś.

Żmuda przyjął swój los z pokorą; często zresztą, jako rasowego niezgrabiasza, kierowano go do tego typu pośledniejszych prac.

Do końca dnia nosił skrzynki z zaparkowanego pod wschodnią bramą wozu dostawczego, któremu na mocy zarządzenia samego króla nie wolno było wjechać na teren byłego Ogrodu Botanicznego. W tym miejscu pracują i wypoczywają najtęższe umysły w kraju, rzekł najjaśniejszy pan. Nie należy rozpraszać ich uwagi niepotrzebnym hałasem.

Skończywszy pracę, Żmuda przebrał się i wyszedł przez główną bramę. Wyminął awanturującego się mężczyznę. Nieznajomy krzyczał:

– To skandal! Przecież ja tu pracuję! Mam przepustkę! O, proszę spojrzeć, doktor Sowa to ja.

Jednak strażnik okazał się nieugięty.

– Każdy wchodzący musi mieć przepustkę – pouczył nieszczęsnego naukowca. – I każdego musimy dokładnie przeszukać.

Żmuda pozdrowił strażnika, a ten odpowiedział lekkim skinieniem głowy.

Szedł teraz ulicami nagrzanej od lipcowego słońca Warszawy, tego miasta pięknego, choć – zdaniem młodszych mieszkańców – nieco zapyziałego, które od ponad dwustu lat, nietknięte wojną ani żadną inną katastrofą, rozwijało się w spokoju i harmonii. Wyczuwało się w nim teraz nutę smutku – oto bowiem stary król leżał ciężko chory i choć żaden lekarz nie potwierdził tego oficjalnie, wszyscy wiedzieli, że tym razem wiekowy monarcha nie umknie śmierci. A jednak życie toczyło się dalej: kobiety spacerowały ulicami, niektóre ubrane po staroświecku, jeszcze w gorsety, inne, zgodnie z nową, wygodniejszą i zdrowszą modą, w luźnych sukniach szytych na orientalną modłę. Dzieci, jak to dzieci, dokazywały i umykały opiekunkom, a mężczyźni śpieszyli do domów, by po całym dniu pracy zażyć zasłużonego odpoczynku.

W gruncie rzeczy świat nie jest taki zły, myślał Żmuda. Jutro Pietrzycki pozwoli mi wrócić do pracy przy stolikach, a pułkownik znowu przyjdzie na podwieczorek, wtedy zaś…

Pogrążył się w rozkosznych marzeniach.

(...)Łukasz Orbitowski Sfora

Wilk

Prowadziła ich chorągiew z białym krzyżem. Za nią sunęło czterech konnych w mundurach z czarnego sukna i w butach z cholewami. Ramiona obciążały im torby myśliwskie. Do boków mieli przytroczone szable bądź florety. Dowódca dodatkowo nosił czerwony fez z barankiem i biały wełniany szalik.

Za nimi postępowali strzelcy, może siedmiu, w czamarkach bądź żółtych kożuchach i półwysokich kapeluszach obszytych krepą. Na żółtych tasiemkach przytwierdzonych do ramion migotał śnieg. Nieśli jednostrzałowe karabiny Dreysego i ciężkie dubeltówki. Ładunki pochowali w ładownicach, w skórzanych torbach i po kieszeniach. Nad grupą górował olbrzymi mężczyzna z czarną brodą, dzikim spojrzeniem i pałaszem wciśniętym za pas. Miał minę cyrkowego siłacza, któremu nieoczekiwanie skończyły się podkowy do łamania, więc nie wie, co począć z dłońmi.

Kosynierów było najwięcej, przynajmniej dziesięciu, w koszulach z surowego jedwabiu, płóciennych spodniach i kurtkach z łosiowej skóry. Czapki barankowe naciągnęli głęboko na oczy. Ci, dla których nie starczyło przekutych kos, trzymali tyki od grochu, każda z wbitym zębem od brony. Ostatni prowadził konia za uzdę. Zwierzę ciągnęło wóz obciążony przez skrzynie i worki, spomiędzy których wystawała pęknięta lufa falkonetu. Koła grzęzły w udeptanym śniegu. Za taborem szli kolejni kosynierzy i strzelcy. Pochód zamykał oddział konnych, którzy bez przerwy spoglądali za siebie, na łyse drzewa i białe zaspy czochrane przez wiatr.

W środku pochodu, za pierwszą grupą strzelców, a przed kosynierami szedł chłopak w czarnej kamizelce i wysokich butach. Do pasa przywiązaną miał siekierkę z krótkim trzonkiem. Kieszeń dziurawego płaszcza wypychały mu Księgi narodu polskiego i pielgrzymstwa polskiego, które znał na pamięć, a jednak nie potrafił wyrzucić. Plecak wpijał się w pałąkowate ramiona. Chłopak bez przerwy przekładał dziwerówkę z ręki do ręki, jakby kolba parzyła go w dłonie. Zostawał w tyle za strzelcami, zwalniał i spuszczał głowę. Można by pomyśleć, że zasypia w marszu. Między kosynierami przytomniał i przyspieszał kroku. Widziany z daleka był mniejszy, daleko bardziej kruchy od swoich towarzyszy. Miał na imię Kajetan i to on przyniósł z lasów Skórę.

*

Wieś przylegała do młodego, spalonego lasu. Z tej odległości widzieli tylko dachy kryte strzechą i białą wieżę kościoła. Porucznik puścił czterech ludzi przodem. Pozostali czekali zbici w niewielkie gromady, między wozem a ścianą drzew. Palili skręcane papierosy i popijali lemoniadę zrobioną z brudnego, otłuszczonego słoniną cukru. Zwiad wrócił z dobrą nowiną: pleban już czekał , grzano wodę w gospodzie.

Przed wsią przechylała się kapliczka przydrożna otoczona niskim płotem. Chałupy wzniesiono z pobielanego kamienia, okna sięgały niemal pod sam okap. Po środku niewielkiego placu stała studnia z żurawiem, obok kościółek i budynek farny. Dalej wznosił się pagór, a na nim lichy cmentarzyk. Pod płotem od strony wsi płytki dół oczekiwał jakiegoś wielkiego grzesznika. Porucznik, nim zsiadł z konia, rozesłał warty. Kazał też pilnować okien karczmy, by nikt nie pobiegł po Moskali. Razem z podoficerami zaszyli się na plebanii, gdzie omawiali wysokość podatku na cele narodowe. Oddział zaczął się rozpuszczać.

Kajetan trzymał się wielkiego mężczyzny o twarzy zagubionego cyrkowca. Z sobie tylko znanych przyczyn uważał go za przyjaciela. Olbrzym miał na imię Pustowójt, lecz wszyscy zwali go Gałązką, trochę dla żartu, a trochę dlatego, że gołymi rękami Moskalom kruszył kręgosłupy. Gałązka wiedział, co w życiu ważne, i zaraz skierował się do karczmy.

W karczmie panował półmrok. Ściany były szare, strop ciemny. Na stołach stały lichtarze, na blacie gołe świeczki. Stare, miedziane wagi zwisały z drewnianych kołków. Gospodarz skrawał ser i ciskał wprost na stół. Wniesiono chleb, słoninę, ziemniaki z okrasą. W stalowe kubki o wielkich uchach polała się wódka. Kajetan nie chciał jej pić, ale uznał, że żołnierzowi wypada. Jego towarzysze broni zgromadzili się wokół paleniska i rozwieszali ubrania nad ogniem. Wypalali tyfus, febrę, wszy i strach przed klęską.

Im więcej Kajetan pił, tym bardziej czuł się żołnierzem, a mniej żałował, że uciekł od ojca, który nie chciał słyszeć niczego o królach duchach i Wallenrodach. Pił wódkę, grzał ręce przy ogniu i śmiał się razem z Gałązką. W karczmie pojawił się jeden z podoficerów i zdradził, co wszystkich czeka. Jutro, wyspani i wypoczęci, przeprawią się przez most na Nidzie, zaminują go i wysadzą, tak by Moskale nie przeszli. Kajetan chciał wiedzieć, czemu nie przeprawią się przez zamarzniętą rzekę, i usłyszał, że to niemożliwe: wiosna blisko, lód cienki, człowieka nie utrzyma, a co dopiero armatę. Kazano mu się nad tym zastanowić, więc myślał ile sił, co niezbyt mu wychodziło. Szkła nie starczyło i na blaty pozbijane z desek wjechała wódka w misach. Czerpali ją wprost do kieliszków i tylko Gałązka zagarniał sobie do kubka. Zaczął śpiewać. Pieśń natychmiast podchwycili inni.

Na starym mieście, przy wodotrysku,

pułkownik Trepow dostał po pysku…

Kajetan zbudził się niedługo przed swoją zmianą. Był środek nocy. Piekła go twarz, miał sucho w ustach. Gałązka dał mu wodę i wskazał miejsce warty, kępę zarośli pomiędzy kościołem i wzgórzem cmentarnym, w pobliżu grobu wykopanego pod płotem. Kajetanowi ani trochę się to nie podobało. Najbardziej marzły mu stopy. Wieś posnęła, drewniane krzyże grzęzły w śniegu jak zagubieni wędrowcy, a nad lasem kładła się delikatna łuna. Gdzieś daleko rozbrzmiał wystrzał, za nim okrzyk czy ryk zwierzęcia, Kajetan nie potrafił rozróżnić.

Błysnęły pochodnie. Kajetan przykucnął między drzewami. Ze spalonego lasu wyłoniła się grupa mężczyzn w sukmanach narzuconych na brzuszlaki. Nieśli kogoś na noszach i spieszyli się tak, że ciało spadło i potoczyło się po śniegu. Zatrzymało się niedaleko Kajetana. Był to wielki mężczyzna, niemal tak duży jak Gałązka, z wyłupionym okiem, ranami na udach i klatce piersiowej i otwartym gardłem. Chłopi podnieśli go, odwracając głowy od rozwartej, szczerbatej gęby.

Do trumny nasypano grochu. Ksiądz modlił się słabym głosem, światło pochodni padało na poważne, pobrużdżone twarze, a jeden z chłopów pozostawił nóż w sercu zmarłego. Następnie odrąbali mu głowę i położyli między udami. Trumnę zabito gwoźdźmi, skrępowano łańcuchem i złożono do grobu. Ksiądz sięgnął po kropidło, łopaty poszły w ruch i nim Kajetan zdążył się zorientować, przy płocie nie było już ani księdza, ani chłopów, ani pochodni. Zagrała trąbka, a Kajetan rozdarł się głośniej od niej. Gałązka zaszedł go od tyłu. Czas wyruszać, powiedział, idą Moskale.

(...)
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: