Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Jabłko Olgi, stopy Dawida - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
18 marca 2015
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Produkt niedostępny.  Może zainteresuje Cię

Jabłko Olgi, stopy Dawida - ebook

Pierwsza książka Marka Bieńczyka po otrzymaniu nagrody NIKE!

Czary i mary, o nich jest tutaj mowa.

O czarach, które nas porywają i o marach, które nas nachodzą.

O zaczarowaniach, którym ulegamy i o grozie, od której uciekamy.

Bohaterowie tej książki często się kryją albo gonią w siną dal, ale równie często zachwycają się – blaskiem, dźwiękiem, obrazem, czyjąś twarzą albo gestem – do utraty tchu. Bohaterowie książki, czyli Olga i Dawid, Marcel od Prousta i Zinedine Zidane, plemię Czejenów i Zbigniew Herbert, wielu jeszcze innych, ja sam, i sądzę, że niemal każdy z was.

Postacie literackie i postacie rzeczywiste, co za różnica.

Czy wyszliśmy z brzucha kobiety, czy z drukowanych stron, wszyscy jesteśmy źle i zarazem dobrze urodzeni.

Marek Bieńczyk

Kategoria: Proza
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-8032-008-6
Rozmiar pliku: 5,1 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Jabłko Olgi

Miała już szesnaście lat i sierpniowe słońce zaczynało coraz śmielej wnikać do przedziału, rysując na suficie i na walizkach najpierw cienką linię, później jasne kwadraty, aż wreszcie rozlewające się pod sufit plamy światła; mocna, złotożółta inwazja. Obok siedział brat, zaplątany wciąż w resztki dzieciństwa komiksami trzymanymi kurczowo przy sobie i sumiennymi podkolanówkami na łydkach; czuła przy boku jego ciepłe ciało, które miała obowiązek jeszcze chronić, zawieźć do celu podróży. Wyglądali zapewne tak młodo, pacholęcia za bramą miast, na bezdrożach w pierwszej samotnej pielgrzymce i starsza, otyła kobieta rozparta naprzeciw w barwnej chustce na głowie o coś Olgę zapytała, uśmiechając się aż za tkliwie, jak do dziecka. Dokąd jadą, chyba nie pierwszy raz w tych okolicach, czy podobnie. Chętnie odpowiadała, mogła wyznać każdy sekret, dać jej wszystkie słowa, wysłać naprzeciw otwarte dłonie: zaczynała już nieśmiało nimi machać, wpuszczać w swe ruchy dorosłość. I wtedy kobieta wyciągnęła z torby parę jabłek. Brat nie chciał, grzecznie odmówił, Olga wzięła jedno z ochotą, tak chętnie, jak brała tego dnia w siebie słowa; jabłko było jak jeszcze jedno zdanie, zdanie było jak jeszcze jeden dotyk ciepła, ciepło było jak cały ten dzień, dzień był jak długie życie przed nią.

Ale zdarzyło się coś więcej. Smak jabłka. Nie przyszedł, a wtargnął w jej usta; nigdy nie jadła tak pysznego jabłka, czegoś tak pysznego nie jadła w ogóle. Smak ją zauroczył, pochłonął, był, mówiła po latach, po tylu latach, cudowny, nie do opisania, nadzwyczajny. Wspaniały, niesamowity, młody, słodycz słodyczy, rześkość rześkości, czystość czystości. Mówiła i uśmiechała się do niego, do tamtego jabłka z tamtego przedziału, od tamtej życzliwej ręki, uśmiechała do tamtego dnia w jej pamięci, wciąż oczarowana, na nowo przejęta, uniesiona, tak jakby wspomnienie smaku było w niej silniejsze niż wiedza, że w tej postaci nie powtórzył się on więcej. Jej wargi niemal drżały, bliskie rozchylenia się, lecz jeszcze zwarte, jak u ryby, która nie śmie w pełni oddychać.

Później stali na peronie niewielkiej stacyjki zagubionej w lesie, pociąg odjeżdżał i Olga długo za nim patrzyła, wypełniona smutkiem rozstania (zawsze to samo: do następnego razu, do zobaczenia, może jeszcze kiedyś się spotkamy); smutek, zachwyt i smak mieszały się ze sobą, brat cierpliwie czekał, aż weźmie go za rękę i przeprowadzi przez tory, gdzie stał stary, mocno zdezelowany samochód kuzyna. Przedłużała chwilę, zwlekała, smak i zachwyt wiązały ją z tym wąskim peronem i czuła cały ich ciężar, gdy wsiadała do pordzewiałej łady. Ruszyli, czas zaczął biec i destylował ten melanż przez całą jej młodość i później, po dziesiątkach lat, gdy wspomniała tamtą chwilę, czuło się, że stężył go i zgęścił tak bardzo, iż cała reszta była przy nim niczym, pustą wodą mijających dni.

Był wczesny ranek, nieco ckliwe milczenie, i ten jej kruchy gest, lekko skulona dłoń, jakby w niej chowała listek czy gniazdeczko.Stopy Dawida

Widziałem go już wcześniej, długie lata temu, lecz dopiero teraz, gdy stanął w moim mieszkaniu, zauważyłem, jak bardzo jest niski; przerastałem go o dobre dwie głowy. Wtedy, na jego terenie, w jego mieście, nie zdążyłem mu się przyjrzeć, było mało czasu, przybiegł późnym wieczorem do hotelu, tak na chwilę, poruszał się mimo wieku jak fryga, szybki, kłusujący kuc, nie wiedziałem, czy mam mówić do niego wprost po imieniu, czy dodawać „pan”; później siedzieliśmy pochyleni przy stole w jego mieszkaniu, było ciemno, niewielkie żarówki ledwo oświetlały talerze, a same twarze mało różnią się wzrostem.

Zapukał do drzwi nieśmiało, nic nie słyszałem, dopiero po dłuższej chwili, gdy szmer wreszcie doszedł uszu, otworzyłem. Uparł się, że zdejmie buty, chyba rzadko jeździł w gości, myślał, że ważne są jeszcze rytuały, trzeba być skromnym, nieco zakłopotanym i przede wszystkim stanąć w skarpetkach. Więc je zobaczyłem, zobaczyłem te drobne stopy, o których przyszło – przyszło! – mi tyle razy myśleć. Wyobrażać sobie, jak drobią kroki, idą bez przerwy, przez dzień cały, przez dni czterysta czy pięćset, w świątek i piątek, jak skręcają raz w lewo, raz w prawo, zawracają i prowadzą znów prosto.

Setki kilometrów w niewielkiej przestrzeni, w której ulice powtarzały się jak godziny. Cóż znaczą przy nich pasja chodzenia, umiłowanie pieszych wędrówek, słodkie włóczykijstwo; czym było przy nich moje uparte łazikowanie po miedzach i bulwarach, jeżdżenie szosami na oślep. Znowu siedzieliśmy przy stole, raz jeszcze mi o tym opowiadał, może nawet bardziej szczegółowo, nie wiedziałem, co z tym zrobić, nagrać, zapamiętać każde słowo? Otwierałem magnetofony, komputery, dyktafony; gasły puste. Skoro jego kroki dryfowały, parły do przodu, biegły na bok, chwilami się cofały, niech i we mnie słowa kroczą bez ładu, zacierają się, znikają, by nastąpiły kolejne; niech będą nieuchwytnym pasmem, brudną wstęgą ulic, a nie spisanym zbiorem, dokumentem z sygnaturą.

Jadł ze smakiem, choć niewiele, patrzył na sery jak na egzotyczne ptaki pod szklaną wolierą, francuskie sery, mówił z powagą, ze swoją, jak zawsze, nieprzekupną powagą okraszoną niepełnym, trochę doklejonym uśmiechem, tam, we Francji, tak dobrze mają, do każdego dania podają inny ser, i czułem zakłopotanie, nie umiałem zmierzyć odległości między jego stopami a jego istnieniem codziennym, jego myślami naprzeciw, jego ustami, które żywiły to skromne ciało.

Żył długo, do setki zabrakło niezbyt wiele, parę lat ledwie, tak jakby zostało mu dane w czasie to, co zostało zabrane innym, tym, którzy przy nim, obok niego, wraz z nim nie przeżyli. Tak jakby nagrodzono go za to, że chciał żyć, że jemu się udało, tak jakby jego życiem, które nie chciało się skończyć, los odbijał krzywdę zabitych, odrabiał swą ludzką wredność, wykazywał skruchę. Albo może tak, jakby chciał go ukarać za złamanie pieczęci; przez ostatnich dziesięć lat Dawid cierpiał okrutnie, samotnie, jeśli udało mu się stanąć i zrobić parę kroków, to tylko o kulach i z najwyższym trudem; jego stopy nie mogły już go nieść.

Więc wtedy, gdy miał lat dwadzieścia jeden, uciekł. Przygotowywał ucieczkę dokładnie, z namysłem, udało się. Pierwszy wieczór, jakże straszliwie niepewny – tamtej łapie z bagnetem zabrakło pół metra do jego ciała skrytego w słomie – dobiegł końca, drugi wieczór, trzeci, wciąż żył. Więc może? Lecz aby przeżyć, trzeba było po mieście chodzić od rana do wieczora. Bo tylko w ruchu twarz człowieka zaciera swe rysy. Tylko w przelocie jest mniej poznawalna, nie tak charakterystyczna, bardziej podobna do wszystkich. Nocami włamywał się do piwnic, w dzień chodził, nieustannie, bez przystawania. Przystanek znaczył śmierć, krok przedłużał życie. Przechodził cztery pory roku, miał pod stopami śnieg i liście, wodę i lód, piasek i gorący bruk; jakoś dotrwał. Później zrozumiałem, że odkąd o nim usłyszałem, dołączyłem do niego, skrobię mu marchewki, chodzę za nim krok w krok, jestem jego cieniem, zrywam na noc kłódki w piwnicach, mrużę oczy, wychodząc na poranne światło.

Leżał teraz w drugim pokoju i słyszałem jego senny oddech. Przeszedłem na palcach do kuchni i zobaczyłem drobną sylwetkę wybrzuszającą kołdrę. Czułem, że jest mu ciepło, bezpiecznie i swojsko, trochę u siebie, i że dobrze śpi. Byłem poruszony czy trochę zdziwiony, stopy trzymał lekko rozstawione, pomyślałem, że gotowe do marszu.Szczęśliwa jedenastka

Jan Jo Rabenda do Mariusza Szczygła Warszawa, wrzesień 2010

Dostępne w wersji pełnej

Mariusz Szczygieł do Jana Jo Rabendy Warszawa, grudzień 2010

Dostępne w wersji pełnej

Jan Jo Rabenda do Mariusza Szczygła Warszawa, grudzień 2010

Dostępne w wersji pełnej

Miloš Nedomanský do Jana Jo Rabendy, Praha, marzec 2011

Dostępne w wersji pełnej

Jan Jo Rabenda do Miloša Nedomanskiego Warszawa, kwiecień 2011

Dostępne w wersji pełnej

Miloš Nedomanský do Jana Jo Rabendy Praha, kwiecień 2011

Dostępne w wersji pełnej

Gyorgi Huszar do Jana Jo Rabendy Budapeszt, listopad 2011

Dostępne w wersji pełnej

Beata Stasińska do Jana Jo Rabendy Honolulu, luty 2012

Dostępne w wersji pełnej

Jerzy Korowczyk do Jana Jo Rabendy Poznań, luty 2012

Dostępne w wersji pełnej

Jan Jo Rabenda do Jerzego Korowczyka Warszawa, luty 2012

Dostępne w wersji pełnej

Aneta Piotrowicz do Jana Jo Rabendy Warszawa, kwiecień 2012

Dostępne w wersji pełnej

Jerzy Ilg do Jana Jo Rabendy Berkeley, kwiecień 2012

Dostępne w wersji pełnej

Marcela Salivarova-Bideau do Jana Jo Rabendy Genewa, kwiecień 2012

Dostępne w wersji pełnej

Aneta Piotrowicz do Jana Jo Rabendy Warszawa, maj 2012

Dostępne w wersji pełnej

Jacques Bideau do Jana Jo Rabendy Genewa, maj 2012

Dostępne w wersji pełnej

Małgorzata Nycz Kraków, czerwiec 2012

Dostępne w wersji pełnej

Jerzy Korowczyk do Jana Jo Rabendy Poznań, lipiec 2012

Dostępne w wersji pełnej

Jan Jo Rabenda do Jerzego Korowczyka Warszawa, sierpień 2012

Dostępne w wersji pełnej

Prof. dr hab. Michał Paweł Markowski do Jana Jo Rabendy Chicago, wrzesień 2012

Dostępne w wersji pełnej

Marcin Wrocławski do Jana Jo Rabendy Wrocław, listopad 2012

Dostępne w wersji pełnej

Jan Jo Rabenda do Marcina Wrocławskiego, Warszawa, grudzień 2012

Dostępne w wersji pełnej

Marcin Wrocławski do Jana Jo Rabendy Wrocław, styczeń 2013

Dostępne w wersji pełnej

Stanisław Rosiek do Jana Jo Rabendy, Tczew, wrzesień 2013

Dostępne w wersji pełnej

Jan Jo Rabenda do Jan Jo Rabenda (Unclosed Recipients), kwiecień 2014

Dostępne w wersji pełnejStawiać na Ciamciarę

1

Dostępne w wersji pełnej

2

Dostępne w wersji pełnej

3

Dostępne w wersji pełnej

4

Dostępne w wersji pełnej

5

Dostępne w wersji pełnej

6

Dostępne w wersji pełnej

7

Dostępne w wersji pełnej

8

Dostępne w wersji pełnej

9

Dostępne w wersji pełnej

10

Dostępne w wersji pełnej

11

Dostępne w wersji pełnej

12

Dostępne w wersji pełnej

13

Dostępne w wersji pełnejWyjście Czejenów

1

Dostępne w wersji pełnej

2

Dostępne w wersji pełnej

3

Dostępne w wersji pełnej

4

Dostępne w wersji pełnej

5

Dostępne w wersji pełnej

6

Dostępne w wersji pełnej

7

Dostępne w wersji pełnej

8

Dostępne w wersji pełnej

9

Dostępne w wersji pełnej

10

Dostępne w wersji pełnej

11

Dostępne w wersji pełnej

12

Dostępne w wersji pełnej

13

Dostępne w wersji pełnej
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: