Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Jak każe obyczaj - ebook

Wydawnictwo:
Tłumacz:
Data wydania:
9 września 2016
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Produkt niedostępny.  Może zainteresuje Cię

Jak każe obyczaj - ebook

Undine Spragg ma wielkie ambicje – chce osiągnąć „wszystko, co najlepsze”. Dzięki imponującej (a zarazem przerażającej) wytrwałości, ogromnemu sprytowi, zatrważającej zdolności manipulacji oraz nietuzinkowej urodzie i przepysznemu egoizmowi udaje jej się piąć na coraz to wyższe szczeble drabiny społecznej. Trafia do nowojorskiego światka, na paryskie salony, do zamków francuskiej arystokracji… Na każdym etapie swojej kariery poznaje dotychczas jej obce obyczaje, do których błyskawicznie się adaptuje. Gdzie są granice ambicji tej fascynującej antybohaterki? Czy je osiągnie? I wreszcie: kto za to wszystko zapłaci?

Kategoria: Literatura piękna
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-7779-290-2
Rozmiar pliku: 1,5 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

I

– Undine Spragg! Jak możesz? – jęknęła jej matka, podnosząc przedwcześnie pomarszczoną, ciężką od pierścionków dłoń, aby obronić liścik przyniesiony przed chwilą przez ospałego boya hotelowego.

Jednak jej obrona – podobnie jak jej sprzeciw – była z góry skazana na porażkę. Gdy pani Spragg wciąż uśmiechała się do gościa, panna Spragg zdobyła kartkę jednym ruchem swoich szybkich, młodych palców i udała się do okna, by przeczytać zdobycz.

– Uznałam, że to do mnie – rzuciła tylko przez ramię do matki.

– Widziała pani kiedyś… – wymamrotała z karcącą dumą pani Spragg.

Pani Heeny – tęga, profesjonalnie wyglądająca osoba w wodoodpornej narzutce ochronnej, z odsłoniętą rdzawą woalką i wyświechtaną torebką ze skóry aligatora u stóp – powiodła wzrokiem za spojrzeniem gospodyni z wesołą aprobatą.

– Ładniejszej figury dawno nie widziałam – przytaknęła, odpowiadając raczej przesłaniu niż dosłownemu znaczeniu pytania.

Pani Spragg i pani Heeny siedziały rozparte w dwóch ciężkich, pozłacanych fotelach jednego z prywatnych salonów hotelu Stentorian. Apartament zajmowany przez państwa Spraggów nosił dumną nazwę „ludwiczkowego”. Ponad intensywnie wypolerowaną mahoniową boazerią ściany pokoju wyłożone były łososioworóżowym adamaszkiem. Dodatkowo zdobiły je owalne portrety Marii Antoniny i księżniczki de Lamballe. Na stoliku z blatem z onyksu meksykańskiego, ustawionym pośrodku kwiecistego dywanu, stała palma w pozłacanym koszyku przewiązanym różową kokardą. Poza tą dekoracją i leżącym obok egzemplarzem „Psa Baskerville’ów” pokój nie nosił śladów ludzkiego użytkowania. Pani Spragg prezentowała całkowite oderwanie od świata, niczym woskowy manekin na sklepowej wystawie. Jej strój był wystarczająco modny, aby mogła być umieszczona w takiej scenerii, a blade, łagodne rysy jej twarzy, opuchnięte powieki i opadające kąciki ust sprawiały wrażenie lekko nadtopionej figury, z której wytopił się podwójny podbródek.

Panią Heeny natomiast cechowała pewna dodająca otuchę stabilność i swoista namacalność. Mocne usadowienie jej ciemno odzianej zwalistości w fotelu i silny uścisk wielkich, czerwonych dłoni na pozłacanych podłokietnikach świadczyły o zorganizowaniu, samowystarczalności i aktywności – była w końcu manikiurzystką i masażystką nowojorskiej socjety. Względem pani Spragg i jej córki pełniła podwójną funkcję „manipulatorki” i przyjaciółki. Po zakończeniu pracy fizycznej weszła w tę drugą rolę, by „podnieść na duchu” samotne damy ze Stentoriana.

Dziewczyna, której „figura” otrzymała profesjonalną pochwałę pani Heeny, ruszyła swój prześliczny zarys i odeszła od okna.

– Proszę! Weź to jednak! – powiedziała, mnąc kartkę i rzucając ją z pogardą na kolana matki.

– A więc to nie jest od pana Popple’a? – zapytała nietaktownie pani Spragg.

– Nie, nie jest. Skąd ci przyszło do głowy, że stwierdziłam, że to od niego? – prychnęła córka. Natychmiast jednak dodała w wybuchu dziecinnego rozczarowania: – To tylko od siostry pana Marvella… A przynajmniej twierdzi, że jest jego siostrą.

Pani Spragg skrzywiła się zmieszana, przebierając palcami przy pasku w poszukiwaniu binokli wśród dżetowych zawieszek u swej szatelenki¹.

Niebieskie oczka pani Heeny rozbłysły ciekawością.

– Marvell? O którego Marvella chodzi?

– A, to taki niski człowieczek… Pan Popple chyba mówił, że ma na imię Ralph – wyjaśniła bez większego zainteresowania dziewczyna.

Jej matka dodała:

– Undine poznała tych dwóch panów zeszłego wieczoru podczas hotelowego przyjęcia. A kiedy pan Popple zaproponował jej, by wybrali się na jedną z tych nowych sztuk, pomyślała…

– A skąd ty możesz wiedzieć, co ja sobie pomyślałam? – Undine zareagowała gwałtownie, rzucając matce ostrzegawcze spojrzenie szarymi oczyma spod prostych, czarnych brwi.

– Przecież mówiłaś, że pomyślałaś… – Pani Spragg zaczęła z wyrzutem, lecz pani Heeny, nie zważając na ich niesnaski, drążyła dalej:

– Jaki Popple? Claud Walsingham Popple, ten portrecista?

– Tak, chyba ten. Powiedział, że chętnie by mnie namalował. Przedstawiła nas sobie Mabel Lipscomb. Nie obchodzi mnie, czy go jeszcze kiedykolwiek zobaczę! – powiedziała dziewczyna, oblana gniewnym różem.

– Zna go pani? – spytała pani Spragg.

– A owszem, znam. Robiłam mu manikiur przed jego pierwszym malowaniem dla kogoś z towarzystwa. Pełnowymiarowy portret pani Harmonowej B. Driscoll! – Pani Heeny uśmiechnęła się pobłażliwie do swych rozmówczyń. – Ja znam wszystkich. Kto mnie nie zna, ten nie należy do dobrego towarzystwa. Claud Walsingham Popple należy. Ale nie aż tak – zawyrokowała – jak Ralph Marvell, ten wasz „niski człowieczek”.

Na tę wieść Undine Spragg zwróciła się do pani Heeny jednym szybkim, ukazującym jej młodzieńczą zwinność obrotem. Dziewczyna nieustannie kręciła się, a każdy jej ruch wydawał się zaczynać od karku, tuż pod upięciem czerwonozłotych włosów, i płynnie przechodzić przez całe jej gibkie ciało aż po czubki palców u rąk i zgrabnych, niecierpliwych stóp.

– A więc pani zna Marvellów? Czy oni są stylowi? – spytała.

Pani Heeny zrobiła bezsilny gest nauczyciela, który bezowocnie próbuje włożyć podstawy wiedzy w niechętnie do jej przyjęcia głowy.

– Oj, Undine! Przecież wiele razy już o nich opowiadałam! Jego matka jest z Dagonetów. Mieszkają ze starym Urbanem Dagonetem przy placu Waszyngtona.

Pani Spragg rozumiała z tego nawet mniej niż jej córka.

– Tak daleko? Dlaczego mieszkają z kimś? Nie stać ich na własny dom?

Undine pojmowała szybciej niż matka. Spojrzała pytająco na panią Heeny.

– A więc pan Marvell jest tak samo stylowy jak pan Popple?

– Tak samo? Ależ Claud Walsingham Popple nie dorasta mu do pięt!

Dziewczyna jednym susem doskoczyła do matki, wyrwała jej i wygładziła pomiętą kartkę.

– Czy Laura Fairford to jego siostra?

– Tak. Żona Henleya Fairforda. Co pisze?

Twarz Undine rozjaśniła się, jakby nagle zza potrójnej kotary hotelu Stentorian padł na nią promień słońca.

– Pisze, że chce, żebym przyszła do niej na kolację w następną środę. Czy to nie dziwne? Dlaczego to ona mnie zaprasza? Przecież nawet mnie nie zna! – Z tonu dziewczyny można by wnioskować, że przywykła do bycia „zapraszaną” przez tych, którzy ją znali.

Pani Heeny zaśmiała się:

– Ale on cię zna, prawda?

– Kto? Ralph Marvell? Zna, oczywiście, że tak. Pan Popple przyprowadził go na wczorajsze przyjęcie.

– No i masz… Kiedy młody mężczyzna z towarzystwa chce ponownie zobaczyć jakąś dziewczynę, prosi siostrę, by ją zaprosiła.

Undine popatrzyła na nią z niedowierzaniem.

– Ależ to dziwaczne! Przecież nie wszyscy mają siostry, prawda? Dla tych ten zwyczaj musi być koszmarem.

– Wtedy proszą matki albo zwracają się o pomoc do kogoś, kto już stawał na ślubnym kobiercu – odrzekła wszechwiedząca pani Heeny.

– Do żonatych panów? – spytała lekko oszołomiona, lecz szczerze żądna wiedzy pani Spragg.

– Przebóg! Nie. Proszą zamężne przyjaciółki.

– Ale czy tam też będą same panie? – zatroskała się pani Spragg, wiedząc, że w takim przypadku Undine byłaby wielce rozczarowana.

– Gdzie? Na kolacjach? Oczywiście, że nie! Pani Fairford wydaje najelegantsze kolacje w mieście. Sprawozdanie z jednej było nawet w dzisiejszych „Plotkach nowojorskich”. Mam je zresztą tu, w moich wycinkach. – Pani Heeny nachyliła się nad torbą i wyciągnęła z niej plik artykułów z gazet. Rozłożyła je na swych szerokich kolanach i zaczęła przebierać w nich poślinionym palcem.

– O, tutaj… – powiedziała, wyciągając jeden papierek na szerokość ręki. Odchyliwszy głowę, poczęła czytać dobitnym głosem, nie bacząc na znaki przestankowe: – „W zeszłą środę pani Henleyowa Fairford wyprawiła kolejną uroczą kolacyjkę. Jak zwykle zaproszonych było mało i zostali starannie dobrani. Wśród pominiętych zapanował płacz i zgrzytanie zębów, zwłaszcza że po kolacji Madame Olga Łukowska zademonstrowała najnowsze steppe dances”. To po francusku nowe kroki taneczne – skwitowała pani Heeny, wrzucając papier z powrotem do torby.

– A panią Fairford też pani zna? – dopytywała się skwapliwie Undine. Pani Spragg, na której notka najwyraźniej zrobiła wrażenie, wciąż była żądna informacji. Drążyła więc dalej:

– Czy ona mieszka przy Piątej Alei?

– Nie, ma kamieniczkę przy Trzydziestej Ósmej Ulicy, za Park Avenue.

Paniom znów zrzedły miny, więc masażystka czym prędzej dodała:

– Ale jak najchętniej przyjmują ją we wszystkich wielkich rezydencjach! – Po czym zwróciła się wprost do Undine: – A owszem, znam ją. Parę lat temu masowałam jej skręconą kostkę. Ma prześliczne maniery, ale zupełnie brak jej daru konwersacji. Niektóre moje klientki potrafią naprawdę przepięknie konwersować – dodała.

Undine zamyśliła się, spoglądając na kartkę.

– Zaadresowana jest do mamy… „do pani Abnerowej E. Spragg”. Przedziwne: „Czy pozwoli Pani córce zjeść ze mną kolację?”. Pozwolić? Prześmieszne! Czy ta pani Fairford jest jakaś… dziwna?

– Sama jesteś dziwna! – obruszyła się pani Heeny. – Nie wiesz, że w najlepszym towarzystwie wypada udawać, że dziewczęta nie mogą nic zrobić bez pozwolenia matki? Zapamiętaj to. Przyjmując zaproszenie od mężczyzny, musisz powiedzieć, że wpierw musisz zapytać mamusi.

– Rety! A skąd mama będzie wiedziała, co odpowiedzieć?

– Mama odpowie to, co będziesz chciała. Lepiej powiedz jej, że chcesz iść na kolację do pani Fairford – dodała żartobliwie manikiurzystka, zbierając narzutkę i sięgając po torbę.

– Ojej, czy to znaczy, że to ja muszę napisać odpowiedź? – Zdenerwowanie pani Spragg rosło.

Pani Heeny zastanowiła się.

– Nie. Myślę, że Undine może odpowiedzieć w pani imieniu. Przecież pani Fairford nie zna pani pisma.

Pani Spragg przyjęła to z widoczną ulgą. Undine wymknęła się z kartką do swojego pokoju. Jej matka zagłębiła się w fotelu i płaczliwym tonem zwróciła się do pani Heeny:

– Ach, proszę jeszcze trochę zostać. Przez cały dzień nie widziałam żywej duszy, a jakoś nie wiem, o czym mogłabym rozmawiać z tą francuską pokojówką.

Pani Heeny zerknęła na gospodynię z przyjacielskim współczuciem. W pełni zdawała sobie sprawę, że była jedynym jasnym punktem w codziennej egzystencji pani Spragg. Rodzina przeniosła się z Apex do Nowego Jorku mniej więcej dwa lata temu, lecz w nowym środowisku nie udawało im się nawiązywać nowych znajomości. Gdy mniej więcej cztery miesiące temu lekarz pani Spragg poprosił panią Heeny, żeby zaczęła odwiedzać jego pacjentkę, zrobił to raczej ze względu na potrzeby jej duszy, a nie ciała. Pani Heeny widywała już takie przypadki: nie pierwszy raz trafiała do bogatej, bezradnej rodziny, uwięzionej w samotnym przepychu wytwornego hotelu na manhattańskim West Side. Ojciec szukał namiastki życia towarzyskiego w hotelowym barze, a matka, pozbawiona nawet takiego kontaktu z innymi przedstawicielkami swego gatunku, przez nudę i bezczynność popadała w chorobę. Nieszczęsna pani Spragg za młodu sama sobie prała, lecz odkąd wzbogacili się i takie zajęcie stało się niestosowne, ogarnął ją pewien rodzaj inercji, który panie z Apex uważały za przywilej zamożności. W Apex jednak miała towarzystwo, a zanim przeprowadzili się do eleganckiego jak na to miasto hotelu Mealey, w dzień niezmiennie zajmowały ją obowiązki domowe. Natomiast Nowy Jork najwidoczniej nie dawał żadnych możliwości jakichkolwiek zajęć, które przystałyby damie. Dlatego też pani Spragg zażywała ruchu za pośrednictwem pani Heeny, która potrafiła przejąć kontrolę nie tylko nad jej mięśniami, ale i wyobraźnią. To ona wypełniała długie, samotne, upiorne dni barwnymi anegdotami z życia Van Degenów, Driscollów, Chaunceyów Ellingów czy innych towarzyskich magnatów, których najdrobniejsze poczynania pani Spragg i Undine śledziły z oddali jeszcze w Apex dzięki gazetom, a którzy teraz wydawali się matce i córce nawet odleglejsi, chociaż ich olimpijskie wrota dzieliła od bram Stentoriana tylko szerokość Central Parku.

Dla siebie pani Spragg nie miała żadnych ambicji, zdawało się, że przeniosła całą swoją osobowość na dziecko. Jej gorącym pragnieniem było, aby spełniły się wszystkie marzenia jej córki. Czasem wydawało się jej, że pani Heeny, która przecież z taką łatwością przestępowała tamte święte progi, mogłaby kiedyś uzyskać wstęp i dla Undine.

– Cóż, mogę jeszcze chwilę zostać, jeśli pani ma takie życzenie, ale może w trakcie rozmowy wypoleruję pani paznokietki? Będzie weselej – zaproponowała, po czym postawiła torbę na stoliku i zaczęła pokrywać jego błyszczący onyksowy blat buteleczkami i polerkami.

Pani Spragg na znak przyzwolenia zsunęła pierścionki z małych, przebarwionych dłoni. W uścisku pani Heeny było coś kojącego. Zdawała sobie sprawę, że przyjemność ta będzie kosztować trzy dolary, jednak czuła się bezpiecznie – to jest wiedziała, że Abner nie miałby nic przeciwko temu.

Od czasu ich dość nagłego wyjazdu z Apex dla pani Spragg było jasne, że Abner postanowił nie mieć nic przeciwko niczemu i niezależnie od kosztów „doprowadzić do końca” ich nowojorską przygodę. Teraz widać było wyraźnie, że koszty będą znaczne. Już dwa lata mieszkali w Nowym Jorku bez żadnych towarzyskich korzyści dla córki. To one, rzecz jasna, były przyczyną ich przeprowadzki. Jeśli kiedyś istniały inne, bardziej naglące powody, nigdy o nich nie wspominali, nawet w pozłacanym ukryciu stentoriańskiej sypialni. Na ten temat panowała cisza tak całkowita, że dla pani Spragg przestał istnieć; naprawdę wierzyła, że, jak to ujął Abner, opuścili Apex, gdyż Undine z niego wyrosła.

Ale biedne dziecko na razie zdawało się jeszcze za małe na Nowy Jork, niedostrzegalne dla jego niebacznych tłumów. Matka Undine drżała na myśl, że kiedyś jej córka spostrzeże własną niewidoczność. Sama nie miała nic przeciwko długiemu oczekiwaniu, dysponowała całymi pokładami limfatycznej cierpliwości. Jednak ostatnio zauważyła, że Undine zaczyna się niecierpliwić, a rodzice dziewczyny niczego nie lękali się bardziej niż jej niezadowolenia. Pani Spragg bezwiednie wyraziła swe matczyne troski w słowach, które po chwili padły:

– Mam nadzieję, że teraz się wreszcie trochę uspokoi – wymruczała, sama czując ogarniający ją spokój, gdy jej dłoń tonęła w przepastnym uścisku pani Heeny.

– Kto? Undine?

– Tak. Strasznie się nastawiła na wizytę tego pana Popple’a. Z jego wczorajszego zachowania wywnioskowała, że dziś na pewno przyjdzie. Biedactwo, jest taka samotna. Wcale się jej nie dziwię.

– Oj, przyjdzie, przyjdzie. W Nowym Jorku sprawy rozwijają się trochę wolniej. – Pani Heeny pocieszająco pokierowała pilnikiem.

Pani Spragg znów westchnęła.

– Właśnie widzę. Mówi się, że nowojorczycy ciągle się spieszą, ale jakoś nie widzę, by spieszyli się z nami zapoznać.

Pani Heeny odsunęła się, by spojrzeć na swoje dzieło.

– Pani poczeka, pani tylko poczeka. Czasem, jak się za szybko pociągnie, to pójdzie cały szew!

– Ach tak, ach tak! – wykrzyknęła pani Spragg z tragiczną emfazą, przez co masażystka aż podniosła ku niej wzrok.

– Wiadomo, że tak. A w Nowym Jorku tym bardziej. Ze złym towarzystwem to jak z lepem na muchy: jak się w nie trafi, to można się wyrywać i wyrywać, ale już się z niego nie wydostanie.

Matka Undine wydała z siebie kolejne westchnienie, jeszcze bardziej bezradne.

– Och, żeby pani mogła to powiedzieć Undine…

– Ja tam myślę, że Undine nie ma się co martwić. Taka dziewczyna może sobie pozwolić na odrobinę czekania. A jeśli młody Marvell naprawdę jest nią zauroczony, to lada moment będzie miała wstęp w najlepsze kręgi.

Ta kojąca myśl pozwoliła pani Spragg oddać się już całkowicie posługom pani Heeny, które przedłużyły się o jeszcze jedną radosną, pełną zwierzeń godzinę. Ledwo pożegnała się z masażystką i zaczęła zakładać z powrotem pierścienie na palce, otworzyły się drzwi i wkroczył jej mąż.

Pan Spragg wszedł do pokoju w milczeniu, położył cylinder na stoliku pośrodku salonu, a płaszcz przewiesił przez jeden z pozłacanych foteli. Był w miarę wysoki, miał siwą brodę i lekko się garbił. Jego cała postać świadczyła o prowadzonym przez niego siedzącym trybie życia; gdyby nie cierpiał na niestrawność, zapewne byłby otyły. Nad jego ostrożnymi, podkrążonymi szarymi oczyma widniały proste czarne brwi, takie same jak u jego córki. Rzadkie włosy trochę za bardzo nachodziły na kołnierz marynarki. Na grubym złotym łańcuszku przepasującym pomiętą czarną marynarkę dyndało godło masońskie.

Stanął nieruchomo pośrodku pokoju, wiodąc powolnym, pionierskim spojrzeniem po tej pozłacanej otchłani. W końcu zapytał delikatnie:

– A więc, mateczko?

Pani Spragg nie ruszyła się z miejsca, ale jej oczy, skupione na nim, pełne były czułości.

– Undine została poproszona na kolację, a pani Heeny twierdzi, że to jedna z najlepszych rodzin. U siostry jednego z panów, których przedstawiła wczoraj Mabel Lipscomb.

W jej głosie słychać było nutę tryumfu, jako że to za namową jej i Undine pan Spragg zgodził się na przeprowadzkę z zakupionego już domu przy West End Avenue do hotelu Stentorian. Undine dość wcześnie uznała, że „zajmując się domem” nie mieli wielkich szans na zawieranie korzystnych znajomości; wszyscy stylowi ludzie, których znała, wynajmowali pokoje lub mieszkali w hotelach. Pani Spragg szybko dała się przekonać, ale mąż stawiał opór, gdyż nie był w stanie od razu sprzedać lub korzystnie wynająć domu. Chwilę po przeprowadzce wydawało się, że to on miał rację, że pierwsze kroki w dobrym towarzystwie postawić było równie trudno w eleganckim hotelu jak we własnym domu. Dlatego też pani Spragg zależało, by wiedział, że Undine rzeczywiście zawdzięczała swoje pierwsze zaproszenie spotkaniu w Stentorianie.

– Widzisz, Abnerze? Miałyśmy rację, żeby się tu przenieść – dodała. Jej mąż odpowiedział z roztargnieniem:

– Widać wam zawsze udaje się mieć rację.

Na jego twarzy dalej jednak nie zagościł uśmiech. Zamiast jak zwykle przed obiadem usiąść i zapalić cygaro, kilka razy bez celu okrążył pokój, po czym stanął przed żoną.

– Co się stało? Czy coś niedobrego w pracy? – spytała. Jej oczy przyjęły jego niepokój.

Pojęcie pani Spragg o tym, co działo się „w pracy”, było bardzo nikłe, lecz już od dawna potrafiła czytać z barometru, którym stała się dla niej twarz męża; wiedziała, kiedy mogła gadać jak najęta, a kiedy należało przerwać i powstrzymać się z trajkotaniem aż do przejścia nadchodzącej burzy.

Pokręcił głową.

– N… nie. Nic, czego nie mógłbym opanować, jeśli tylko ty i Undine przestaniecie choć przez chwilę tyle wydawać. – Przerwał i popatrzył w stronę drzwi do pokoju córki. – A ona gdzie? Wyszła?

– Chyba jest u siebie, przegląda suknie z Francuzką. Nie wiem, czy ma coś, co mogłaby nałożyć na tę kolację – dodała nieśmiało.

Pan Spragg wreszcie się uśmiechnął.

– Cóż – odrzekł proroczo – podejrzewam, że będzie miała w co się ubrać.

Znowu spojrzał na drzwi do pokoju córki, jakby chciał się upewnić, czy na pewno są zamknięte, po czym zbliżywszy się do żony, szepnął:

– Widziałem dziś w mieście Elmera Moffatta.

– Och, Abnerze! – Panią Spragg przeszła fala prawie fizycznego lęku. Jej dłonie ozdobione klejnotami zaczęły się trząść w fałdach czarnego brokatu, a miękkie policzki opadły niczym przekłuty balonik.

– Och, Abnerze! – jęknęła kolejny raz, również patrząc na drzwi do pokoju córki. Czarne brwi jej męża zebrały się w gniewnym grymasie. Widać jednak było, że jego gniew nie jest skierowany na żonę.

– I co ci przyjdzie z tego „och-abnerowania”? Elmer Moffatt nic dla nas nie znaczy. Jakbyśmy go nigdy nie znali.

– Wiem przecież. Ale co on tu robi? Rozmawiałeś z nim? – wykrztusiła.

Wsunął oba kciuki do kieszeni kamizelki.

– Nie. Elmer i ja nie mamy już sobie nic do powiedzenia.

Pani Spragg jęknęła:

– Tylko nie mów jej, że go widziałeś.

– Zrobię, jak mi każesz, ale ona sama może go spotkać.

– Oj, wątpię. Nie w tych nowych kręgach, w których się obraca. Tak czy siak, nie mów jej.

Odwrócił się, wymacując jakieś cygaro, które zawsze nosił luzem w kieszeni.

Żona wstała, podeszła do niego i położyła mu dłoń na ramieniu.

– Ale on nie może jej nic zrobić?

– Zrobić? – Odwrócił się wściekle. – Niech ją tylko tknie, to ja mu już pokażę!

1 Szatelenka (chatelaine): kobiecy przybornik u pasa, do którego na łańcuszkach przypinano drobne przedmioty, np. okulary, klucze, nożyczki czy przybory do haftowania.II

Ściany biało-złotej sypialni Undine wyłożone były boazerią w morskim odcieniu zieleni, a na podłodze leżał dywan koloru starego różu. Okna wyglądały na Siedemdziesiątą Drugą Ulicę i pozbawione liści korony drzew w Central Parku.

Undine podeszła do okna, odsunęła kolejne warstwy koronki i spojrzała na wschód, w stronę dalekiego rzędu eleganckich kamienic na rozciągającej się za parkiem Piątej Alei. Właśnie tam chciała się znaleźć!

Odwróciła się od okna, podeszła do biurka i położyła przed sobą liścik od pani Fairford. Zaczęła go uważnie studiować. W rubryce „Wieści z buduaru” jednej z niedzielnych gazet wyczytała, że najelegantsze kobiety piszą teraz białym atramentem na krwistoczerwonym papierze. Wbrew radom mamy zamówiła dość duży zapas takiej papeterii, opatrzonej w dodatku jej srebrnym monogramem. Rozczarowało ją zatem, że papeteria pani Fairford była zwykła, biała, nawet bez monogramu – jedynie z adresem i numerem telefonu! Dało to Undine niezbyt dobre mniemanie o pozycji społecznej pani Fairford. Przez chwilę z dużą satysfakcją myślała o napisaniu odpowiedzi na krwistoczerwonej kartce. Przypomniała sobie jednak gorące pochwały pani Heeny pod adresem pani Fairford i jej ręka z piórem zadrżała. Co z tego, jeśli nawet biały papier jest teraz modniejszy? Krwistoczerwony i tak wydawał jej się bardziej stylowy. Nie obchodziło jej, że czerwony papier może się nie podobać pani Fairford, ważne, żeby to jej się podobał! Nie będzie się zniżać do poziomu kogoś, kto mieszka w jakimś tam domku za Park Avenue…

Undine była zaciekle samodzielna, a równocześnie uwielbiała naśladować innych. Pragnęła zaskakiwać wszystkich polotem i oryginalnością, ale nie mogła się powstrzymać od przyjmowania pozy ostatniej osoby, którą spotkała. Skutkiem tego było pogmatwanie ideałów, które przysparzało jej wiele niepokoju w razie potrzeby wyboru pomiędzy dwiema drogami. Wahała się jeszcze przez chwilę, po czym wyciągnęła z szuflady kartkę zwykłej hotelowej papeterii.

Zabawnie było podszywać się w liście pod mamę. Chichotała, pisząc: „Z radością pozwolę mej córce spożyć z Panią kolację” („spożyć” brzmiało bardziej elegancko niż użyte przez adresatkę „zjeść”). Gdy przyszła kolej na podpis, napotkała nową trudność. Pani Fairford podpisała się „Laura Fairford”, zupełnie jakby była uczennicą piszącą do koleżanki. Ale czy stanowi ona dobry wzór dla pani Spragg? Undine nie mogła znieść myśli, że jej matka mogłaby zniżyć się do poziomu mieszkańców terenów za Park Avenue, więc rezolutnie napisała: „Z poważaniem, pani Abnerowa E. Spragg”. Wtedy jednak zalała ją fala niepewności, więc zaczęła od nowa i przepisała formułkę pani Fairford: „Pozdrawiam, Leota B. Spragg”. To jednak wydało się jej dziwnym zestawieniem formalności i swobody, więc podjęła trzecią próbę: „Całuję, Leota B. Spragg”. Co z kolei było pewną przesadą, jako że panie się nawet nie znały. Po wielu próbach w końcu zdecydowała się na kompromis i zakończyła liścik sformułowaniem: „Łącząc pozdrowienia, pani Leota B. Spragg”. Może było to trochę zbyt konwencjonalne, ale za to przynajmniej poprawne. Mając tę sprawę za sobą, otworzyła z rozmachem drzwi sypialni i władczo zawołała w głąb korytarza:

– Celeste!

Gdy ukazała się jej francuska pokojówka, Undine wydała polecenie:

– Chcę przejrzeć wszystkie moje wieczorowe suknie.

Biorąc pod uwagę rozmiary jej garderoby, panna Spragg miała stosunkowo mało sukien wieczorowych. Rok wcześniej zamówiła ich całkiem dużo, jednak niemożność ich użycia irytowała ją, więc zniecierpliwiona pozbyła się ich, oddając pokojówce. Od tamtego czasu wraz z matką uległy abstrakcyjnej przyjemności zakupów jedynie dwa czy trzy razy – po prostu dlatego, że suknie były zbyt śliczne, by się im oprzeć, a Undine tak przepięknie w nich wyglądała. Jednak i one już jej zbrzydły. Zbrzydło jej patrzenie, jak wiszą nienoszone w szafie niczym ciąg kpiących pytań. Teraz, gdy Celeste wykładała je na łóżko, zdawały się Undine obrzydliwie pospolite, jakby wytańczyła je na strzępy. Mimo to uległa namowom służącej i zaczęła kolejno przymierzać.

Pierwsza i druga nie zyskały na bliższej inspekcji. Wydawały się staromodne.

– To przez te rękawy – marudziła dziewczyna, odrzucając je na bok.

Trzecia była zdecydowanie najładniejsza. Jednak właśnie ją miała na sobie poprzedniego wieczoru, a nie podlegało dyskusji, że nie może założyć jej drugi raz w ciągu tego samego tygodnia. Mimo to samo oglądanie się w niej sprawiało dziewczynie przyjemność, bo przywodziło na myśl ożywione rozmowy z Claudem Walsinghamem Popple’em oraz cichszą, lecz jak się okazało bardziej owocną rozmowę z jego niskim przyjacielem, młodzieńcem, na którego wówczas ledwo zwróciła uwagę.

– Możesz już iść, Celeste. Sama ją zdejmę – powiedziała. Gdy tylko pokojówka wyszła objuczona odrzuconymi strojami, Undine zaryglowała drzwi, przyciągnęła bliżej wielkie tremo i przegrzebawszy szufladę w poszukiwaniu wachlarza i rękawiczek, upadła na krzesło przed lustrem niczym dama, która właśnie dotarła na wieczorny bal. Celeste, nim wyszła, spuściła żaluzje i zapaliła światło elektryczne: biało-złoty pokój i rozświetlone kinkiety stanowiły wyśmienite tło do podtrzymania tej fantazji. Tak ostry blask mógł być zabójczy dla półtonów i subtelności pozowania, ale uroda Undine było równie wyrazista, prawie tak samo ostra, jak otaczająca ją jasność. Czarne brwi, złotorude włosy i wreszcie czysta biel i czerwień jej cery rzucały wyzwanie bezlitosnemu światłu. Była niczym baśniowa istota mieszkająca w promieniach słońca.

Jako dziecko Undine wykazywała bardzo umiarkowane zainteresowanie rozrywkami rówieśniczek. Nawet w najmłodszych latach, kiedy mieszkała z rodzicami na obskurnych przedmieściach Apex, a dni spędzała przy płocie z Indianą Frusk, piegowatą córką hydraulika z naprzeciwka, mało interesowały ją lalki czy skakanki. Jeszcze mniej zajmowały ją hałaśliwe zabawy, w których głośna Indiana, niczym Atalanta, przodowała wśród miejscowych chłopców. Już wtedy największą rozkosz sprawiały jej „przebieranki”: zakładanie odświętnej maminej spódnicy i „bycie damą” przed lustrem. To upodobanie nie przeminęło z wiekiem i Undine dalej ćwiczyła tę samą tajemną pantomimę: poprawiała warstwy spódnicy, machała wachlarzem, poruszała ustami w niemych rozmowach i śmiechu. Ostatnimi czasy omijała wszystko, co przypominało jej o zawiedzionych ambicjach towarzyskich. Teraz jednak mogła znów – i to bez skrupułów – oddawać się radości teatralizowania własnej urody. Już za parę dni sama odgrywać będzie sceny ćwiczone teraz przed lustrem. Czerpała przyjemność z wypróbowywania wrażenia, które w środę miała wywrzeć na gościach pani Fairford.

Przez chwilę gawędziła z kółkiem wymyślonych wielbicieli; obracała się to w jedną, to w drugą stronę, wachlowała się, wierciła, bawiła suknią, dokładnie tak, jak czyniła naprawdę, gdy tylko ludzie ją zauważali. Jej nieustający ruch nie wynikał z nieśmiałości: wyobrażała sobie, że właśnie tak należy zachowywać się w towarzystwie, a „żywotność” rozumiała jako głośność i ruchliwość. Dlatego też patrzyła na siebie z dumą. Zmieniała pozy, podziwiała światło w swoich włosach, błysk zębów w uśmiechu, czyste cienie swej szyi i ramion. Miała tylko jeden powód do niepokoju: łuk szyi i przejście talii w biodra wydały się jej nieco zbyt pełne. Była na tyle wysoka, że spokojnie mogła być trochę cięższa, lecz akurat w modzie panowała nadmierna szczupłość, a nic tak nie napełniało Undine lękiem jak wizja jakiegokolwiek odbiegania od normy.

W końcu przestała się kręcić i błyszczeć do własnego odbicia. Rozsiadła się w fotelu i oddała wspomnieniom. Patrząc wstecz, była na siebie zła, że tak mało uwagi poświęciła młodemu Marvellowi, który okazał się przecież jakże bardziej jej wart niż jego olśniewający przyjaciel. Przy spotkaniu wywarł na niej wrażenie nieśmiałego, mniej obytego w towarzystwie. Na swój cichy, autoironiczny sposób powiedział co prawda jedną czy dwie dowcipne rzeczy. Brakowało mu jednak mistrzowskich umiejętności pana Popple’a, jego dominującego, lecz zarazem pieszczotliwego sposobu mówienia. Kiedy malarz skierował swoje czarne oczy na Undine i wyszeptał coś „artystycznego” o kolorze jej włosów, przez jej całe jestestwo przeszedł dreszcz rozkoszy. Nawet teraz trudno było uwierzyć, że to nie on okazał się wyższy rangą od młodego Marvella. Wydawał się znacznie bardziej pasować do świata, o którym czytała w niedzielnych dodatkach do gazet – do porywającego, złocistego świata Van Degenów, Driscollów i im podobnych.

Usłyszawszy w korytarzu pożegnalne słowa matki skierowane do pani Heeny, Undine poderwała się. Poczekała, aż skończą rozmawiać, po czym otworzyła drzwi i wciągnęła przerażoną masażystkę do sypialni. Pani Heeny spoglądała z podziwem na świetlistą zjawę, w której towarzystwie tak nagle się znalazła.

– Bój się Boga, Undine! Wyglądasz doprawdy porażająco! Przymierzasz suknię na kolację pani Fairford?

– Tak… to znaczy nie… ta jest stara! – Oczy dziewczyny zabłysły spod czarnych brwi. – Proszę mi powiedzieć prawdę… czy oni są rzeczywiście aż tak stylowi, jak pani mówi?

– Kto taki? Fairfordowie i Marvellowie? Jeśli są za mało stylowi dla ciebie, to zostało ci tylko udać się na dwór angielski!

Undine wyprostowała się.

– Chcę tylko tego, co najlepsze. Czy są tak stylowi jak Driscollowie i Van Degenowie?

Pani Heeny zaśmiała się pogardliwie.

– Patrzcie państwo, jaka podejrzliwa dziewczyna! Na własne oczy widziałam, jak pani Harmonowa B. Driscoll z Piątej Alei leżała w swym aksamitnym różowym łożu cała we łzach, bo nie została zaproszona na wieczorek muzyczny u pani Paulowej Marvell. Niewyobrażalnym szczęściem byłoby dla niej dostać zaproszenie na kolację do nich! To coś, czego nie kupisz za te ich wielkie fortuny… I ona doskonale o tym wie!

Undine stała przez chwilę nieruchomo z lśniącymi policzkami i lekko rozchylonymi ustami, po czym rzuciła się pani Heeny w ramiona.

– Och! Pani jest dla mnie taka kochana! – szepnęła wprost w rdzawą woalkę masażystki, która śmiejąc się serdecznie, uwolniła się z jej objęć.

Na pożegnanie pani Heeny jeszcze odwróciła się i poradziła:

– Zmierzaj śmiało, lecz cierpliwie do celu, Undine, a dojdziesz, gdzie dusza zapragnie.

Zmierzaj śmiało i cierpliwie do celu, Undine! Tak, tej właśnie rady potrzebowała! Czasem, w najczarniejszych swoich nastrojach, obwiniała rodziców, że sami jej tak nie poradzili. Jest taka młoda… a oni mówią jej tak mało! Patrząc wstecz, aż wzdrygnęła się na wspomnienie wielu cudem unikniętych niebezpieczeństw. Już po przyjeździe do Nowego Jorku aż dwa razy o mało nie uwikłała się w bardzo przykre przygody, a podczas pierwszej zimy w mieście przez chwilę była nawet zaręczona z pewnym przystojnym Austriakiem, nauczycielem konnej jazdy, który towarzyszył jej w przejażdżkach po Central Parku. Od niechcenia pokazał jej etui na wizytówki z wygrawerowaną koroną i wyznał, że został zmuszony do odejścia z pułku dragonów za to, że pojedynkował się o względy jakiejś hrabiny. W wyniku tych zwierzeń Undine przyrzekła mu rękę, jako zadatek oddając mu swój pierścionek z różowego złota z perłą. W zamian dostała obrączkę z plecionego srebra – dar otrzymany od umierającej hrabiny na łożu śmierci, kiedy to mężczyzna przyrzekł się z nim nie rozstawać, dopóki nie spotka kobiety piękniejszej niż ona.

Na całe szczęście niedługo po tym Undine wpadła na Mabel Lipscomb, którą znała ze szkoły z internatem jako Mabel Blitch. Jako jedyna nowojorczanka panna Blitch zajmowała w szkole pozycję szczególną. O jej względy przez pewien czas toczyła się ostra rywalizacja pomiędzy Undine a Indianą, której rodzicom jakimś cudem udało się na semestr zapewnić jej miejsce w tej instytucji. Mimo że Indiana nie miała skrupułów i dość agresywnie zwracała na siebie uwagę, zwycięstwo odniosła Undine. Mabel stwierdziła, że jest ona bardziej dystyngowana. Skonsternowana Indiana nazwała koleżanki „sentymentalnymi mięczakami” i na zawsze zniknęła ze sceny swojej porażki.

Potem Mabel wróciła do Nowego Jorku i poślubiła maklera. Undine zaczęła stawiać pierwsze kroki w towarzyskim oświeceniu od dnia ponownego spotkania ze świeżo upieczoną panią Lipscomb, która wzięła ją pod swoje skrzydła.

Harry Lipscomb uparł się, by zbadać przeszłość austro-węgierskiego absztyfikanta. Dowiedział się, że jego prawdziwe nazwisko brzmi Aaronson i że musiał opuścić Kraków, gdyż zarzucano mu dokonywanie przeróżnych szwindli, polegających głównie na pozbawianiu panien służących oszczędności. W świetle tych odkryć Undine po raz pierwszy dostrzegła, że jego usta były zbyt czerwone, a włosy – wypomadowane. Samo wspomnienie tego epizodu przyprawiało ją teraz o mdłości. Dlatego też postanowiła mniej ufać własnym impulsom, zwłaszcza w kwestii rozdawania pierścionków. Ostatecznie jednak uznała, że nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło, i że dużo ją to doświadczenie nauczyło – zwłaszcza że to właśnie za namową Mabel Lipscomb rodzina przeniosła się do Stentoriana, w którym już wtedy mieszkała jej przyjaciółka.

Mabel z natury nie była monopolistką. Bez zbędnej zwłoki przedstawiła Undine całemu stentoriańskiemu towarzystwu i jego odnogom. Całe to środowisko uzależnione było od różnego rodzaju „dni”, połączone członkostwem w niezliczonej ilości klubów: przyziemnych, kulturalnych czy „szczerych”. Mabel brała Undine na „dni”; na spotkaniach klubów przedstawiała ją jako „swego gościa”. Wspierała ją w tym obecność innych bywalców, takich jak „moja przyjaciółka panna Stager, z Phalanx w Georgii”, albo – zwłaszcza jeśli dama miała ambicje literackie – po prostu „moja przyjaciółka Ora Prance Chettle z Nebraski… tak, z tych Chettle’ów”.

Część spotkań odbywała się w luksusowych hotelach, zacumowanych w wyższych partiach dzielnicy Upper West Side, nazwanych dostojnie jak okręty wojenne: Olimpian, Incandescent, Irmolu. Inne, zapewne te bardziej ekskluzywne, organizowano w równie luksusowych apartamentowcach, których nazwy były bardziej romantyczne: Parthenon, Tintern Abbey czy Lido.

Undine najbardziej lubiła światowe przyjęcia, na których atrakcją były przeróżne gry. Wracała obładowana nagrodami z holenderskiego srebra. Nie mniejsze wrażenie wywierały na niej kluby dyskusyjne, w których zasłużone miejscowe damy zwracały się do publiczności z zaimprowizowanego podwyższenia lub których członkowie dyskutowali na tak zawsze ważne tematy, jak na przykład: „Czym jest urok?” czy też „Powieść tendencyjna”. Następnie, wśród dalszych dyskusji na temat „moralnych aspektów” problemu wieczoru, spożywano różową lemoniadę i wielobarwne tartinki.

Wszystko to było bardzo nowe i ciekawe. Z początku Undine zazdrościła Mabel Lipscomb jej pozycji w tych kręgach, z czasem jednak zaczęła gardzić przyjaciółką za brak wyższych ambicji. Szybko spostrzegła, że „przedstawienie” w środowisku przez Mabel nie zbliżyło jej ani trochę do Piątej Alei. Jeszcze w Apex podatna wyobraźnia Undine karmiła się poczynaniami tej części miasta. Panna Sprag znała wszystkie nazwiska należące do nowojorskiej złotej arystokracji, jej pasją było zaznajamianie się z rysami najsławniejszych potomków tego milieu i śledzenie ich losów w codziennej prasie. Wśród znajomych Mabel bezowocnie wypatrywała najprawdziwszych dziedziców, tylko czasami udawało jej się zobaczyć na własne oczy kogoś z ich kręgów. Taką nęcącą postacią był Claud Walsingham Popple, który malował portret, jak to Lipscombowie określili, „żony magnata stalowego”. Malarz uznał za swój zawodowy obowiązek zjawić się na jednej z proszonych herbatek klientki. Tam też Mable spotkał zaszczyt poznania go; i tam opowiedziała mu o swojej przyjaciółce, pannie Spragg.

Przed uważną Undine ujawniały się w ten sposób niespodziewane podziały społeczne. Już zaczynała się martwić, że cała ta wiedza nie przyda jej się na nic, kiedy to nadzieja odżyła wraz z pojawieniem się pana Popple’a i jego przyjaciela na przyjęciu w hotelu Stentorian. Była już pewna, że wie dość, by nigdy nie pomylić się tak okropnie jak w przypadku Aaronsona. Teraz jednak dostrzegła, że znów popełniła gafę, wyróżniając Clauda Walsinghama Popple’a, prawie lekceważąc jego dostojniejszego kompana. Jakże to wszystko było strasznie skomplikowane! Opowieść pani Heeny o rozpaczy szacownej pani Harmonowej B. Driscoll jeszcze bardziej powiększyła jej konsternację.

Dotychczas Undine myślała, że rody Driscollów, Van Degenów i ich sprzymierzeńcy piastowali niepodważalnie najwyższe miejsce w nowojorskim światku. Tak też wydawało się Mabel Lipscomb, która często przechwalała się znajomością z niejaką panią Spoff, która była przecież tylko kuzynką drugiego stopnia pani Harmonowej B. Driscoll. Kto by pomyślał, że ona, Undine Spragg z Apex, zostanie wkrótce przedstawiona w kręgu tak ekskluzywnym, że nawet Driscollowie i Van Degenowie nie mogli się do niego dostać! Tyle tylko wystarczyło, by tryumf zawrócił dziewczynie w głowie; by wprawił ją w stan niebezpiecznej pewności siebie, w którym popełniała najgorsze głupstwa.

Wstała, podeszła bliżej lustra i przyjrzała się odbiciu swych błyszczących oczu i płonących policzków. Tym razem jej obawy były zbędne: nie popełni już więcej błędów i gaf! Teraz wreszcie pozna odpowiednich ludzi. Jej pragnienia zostaną wnet spełnione!

Gdy stała tak, uśmiechając się do swego radosnego odbicia, usłyszała w sąsiednim pokoju głos ojca. Natychmiast zaczęła zdzierać z siebie suknię, ściągać długie rękawiczki i wypinać różę z włosów. Odrzuciwszy na bok zdjęte szaty, przywdziała szlafroczek i otwarła drzwi do salonu.

Pan Spragg stał koło mamy, która siedziała ponuro ze zwieszoną głową, jak podczas któregoś ze swoich „epizodów”. Gdy Undine weszła, spojrzał na nią natychmiast.

– Tato! Czy mama już ci mówiła? Pani Fairford zaprosiła mnie na kolację. To córka żony Paula Marvella, tej z Dagonetów, a oni są najbardziej stylowi ze wszystkich! Gardzą nawet Driscollami i Van Degenami!

Pan Spragg patrzył na córkę z rozbawioną czułością.

– Czyżby? Dlaczego więc mieliby się z tobą zadawać? – zaśmiał się.

– Nie mam pojęcia! Może mają nadzieję, że przedstawię im ciebie! – odpowiedziała tym samym tonem. I zaraz rzuciła się mu w ramiona, łaskocząc go w policzek świeżymi włosami.

– I co? Zamierzasz się tam wybrać? Czy przyjęłaś już zaproszenie? – Podjął żart, wciąż jeszcze trwając w jej uścisku. Za nimi pani Spragg poruszyła się w fotelu z lekkim jękiem.

Undine odrzuciła głowę do tyłu, zanurzając swoje spojrzenie w oczach ojca, przytulając się do niego tak mocno, że dla jego zmęczonego starego wzroku jej twarz stała się tylko świetlistą plamą.

– Tak strasznie bym chciała! – oświadczyła. – Ale zupełnie nie mam w co się ubrać!

Słysząc to, pani Spragg jęknęła jeszcze głośniej:

– Undine, nie prosiłabym ojca o więcej ubrań zaraz po ostatnich rachunkach.

– Do tych ostatnich jeszcze nie dotarłem… jeszcze tonę w poprzednich – przerwał jej mąż, podnosząc ręce i chwytając smukłe nadgarstki córki.

– Cóż, dobrze… jeśli chcecie, bym wyglądała jak strach na wróble i by mnie już nigdy więcej nie zaproszono! Mam sukienkę, która wybornie się nada! – zagroziła Undine tonem balansującym pomiędzy żartem a złością.

Pan Spragg odsunął córkę na odległość ramion. Jego twarz rozświetlił uśmiech, który rozszedł się aż do zmarszczek przy oczach.

– Cóż, ta sukienka może się przydać na jakieś inne okazje. Leć, wybierz sobie coś nowego na tę proszoną kolację… – Nim dokończył, znów znalazł się w jej uścisku. Okrzyki i całusy zagłuszyły jego ostatnie słowa.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: