Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Jak zwyciężali wielcy dowódcy - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
1 marca 2018
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Produkt niedostępny.  Może zainteresuje Cię

Jak zwyciężali wielcy dowódcy - ebook

„Sztuka wojny oparta jest na oszustwie. Dlatego, kiedy możesz atakować, sprawiaj wrażenie, że jesteś do tego niezdolny; kiedy wykorzystujesz siły, powinni uważać cię za bezczynnego; gdy jesteś blisko, spraw, by wróg myślał, że jesteś daleko” – napisał w swej Sztuce wojny słynny strateg Sun Tzu.
Wielcy generałowie nie wysyłają do bitwy wojska, na które czeka przygotowany nieprzyjaciel. Wielcy generałowie uderzają tam, gdzie są najmniej spodziewani. Ogromne postępy w technice wojskowej na przestrzeni dziejów nie zmieniły tej fundamentalnej prawdy.
• Scypion Afrykański – rzymski wódz, który pokonał Hannibala
• Czyngis-chan – szybkość i podstęp: tajemnica strategii mongolskiego zdobywcy
• Napoleon Bonaparte i pochód Wielkiej Armii
• Stonewall Jackson – „zadziwić, zwieść i zaskoczyć”: motto generała konfederatów
• William Tecumseh Sherman – generał, który wygrał wojnę secesyjną
• Lawrence z Arabii i generał Allenby – błyskotliwa kampania w Palestynie
• Mao Zedong – Długi Marsz ku zwycięstwu chińskiej rewolucji
• Heinz Guderian i Erich von Manstein – Blitzkrieg we Francji
• Erwin Rommel – przebiegły „Lis Pustyni” na czele Afrika Korps

• Douglas MacArthur – genialny manewr w Korei

Kategoria: Literatura faktu
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-241-6658-9
Rozmiar pliku: 3,0 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

WSTĘP

Zasady prowadzenia wojen są proste, lecz rzadko stosowane

Zrozumiałem, dlaczego wielcy dowódcy zwyciężają, kiedy zdałem sobie sprawę, czemu nie zwyciężają wodzowie mniejszego kalibru. Zaczęło się to pewnego gorącego dnia w sierpniu 1951 roku, kiedy jako dowódca 5. Oddziału Historycznego Armii USA stałem we wschodniej Korei w dolinie w górach Thebek i patrzyłem, jak artyleria amerykańska miażdży Wzgórze 983, wznoszące się kilometr od mojej pozycji.

Wtedy ta i podobna góra, sąsiadująca od północy, nie miały jeszcze nazw. Dopiero później weszły do historii jako Bloody Ridge (Krwawa Grań) i Heartbreak Ridge (Wzgórze Złamanych Serc). Jednak ci z nas, którzy tamtego lata obserwowali, jak artyleria metodycznie i dokładnie unicestwia roślinność na Wzgórzu 983, wiedzieli już, co się szykuje.

Żołnierze mieli atakować bezpośrednio, wchodząc na strome zbocza góry wznoszącej się 1100 metrów nad poziom morza. Atak nie nastąpił niespodziewanie: zebranie kilkunastu batalionów amerykańskich na południe od wzgórza dało sygnał dla broniących się Północnokoreańczyków, że naczelny dowódca sił amerykańskich w Korei, generał broni James A. Van Fleet, wybrał ich bastion za cel natarcia.

Dlatego właśnie przerażająca bitwa, która się potem rozegrała, i następna, jeszcze straszniejsza, o zdobycie Heartbreak, zostały zaprogramowane przed ich rozpoczęciem, jak gdyby obu stronom wręczono scenariusze i rozkazano, by nie odstępowały od nich ani na jotę.

Artyleria amerykańska wprawdzie zniszczyła całą roślinność, ale nie zdołała uszkodzić zbyt wielu przykrytych kamieniami, ziemią i drewnem bunkrów, w których ukrywali się komunistyczni żołnierze. Później amerykańscy, południowokoreańscy, a na Heartbreak także francuscy piechurzy wspinali się po prowadzących na szczyty stromych ścieżkach – jedynych dostępnych drogach, by wykurzyć wroga z bunkrów. Żołnierze z Korei Północnej i Chin znali te podejścia równie dobrze, jak żołnierze ONZ. Starannie nastawili na nie broń automatyczą i moździerze i tworzyli pola rażenia tak, by dziesiątkować wspinającą się piechotę Narodów Zjednoczonych.

Wszystko poszło jak zaplanowano: wojska ONZ, dysponując większą siłą ognia, wyrzuciły komunistów ze szczytów – ale olbrzymim kosztem. Po stronie ONZ liczba ofiar śmiertelnych wyniosła 6400, straty komunistów sięgnęły podobno 40 000 zabitych. A jednak dowództwo ONZ nic nie zyskało. Jego pozycja strategiczna w Korei nie zmieniła się ani trochę i nie odniesiono prawie żadnych korzyści strategicznych: za Heartbreak rysowała się następna grań, tak samo podziurawiona bunkrami. A za tą granią wznosiły się dalsze granie, gdzie – prawdopodobnie – również zbudowano bunkry.

Jedyną korzyścią odniesioną z bitwy o Bloody Ridge i Heartbreak – i z innych licznych bitew, które toczyła amerykańska 8. Armia jesienią 1951 roku – było to, że amerykańskie dowództwo w końcu zdało sobie sprawę z bezsensowności frontalnych ataków na przygotowane pozycje przeciwnika. Nie nastąpił żaden wielki intelektualny przełom, który by uświadomił, że taka taktyka jest głupia i ryzykowna. Po prostu koszty dalszych ataków okazały się za wysokie. Okres między „rozmowami pokojowymi” w czerwcu i zaprzestaniem ataków na granie w październiku 1951 kosztował ONZ 60 000 zabitych. Straty komunistów oceniano na 234 000.

To niewiarygodne, że dojście do wniosków tak oczywistych wymagało aż takiego rozlewu krwi. Od zarania zorganizowanych działań wojennych frontalne ataki na przygotowane pozycje przeciwnika zazwyczaj się nie udawały. Fakt ten szeroko opisano w podręcznikach historii wojskowości i wszyscy generałowie mogli o nim przeczytać. Dowództwo powinno zresztą o tym wiedzieć, bo wyżsi oficerowie w Korei odbywali służbę w okopach I wojny światowej. Wojna koreańska – przynajmniej ta faza – była dokładną kopią I wojny światowej, która ostatecznie wykazała, że frontalne ataki są nieskuteczne. Ewentualne zwycięstwa będą okupione takimi stratami w ludziach, że sam termin „zwycięzca” zabrzmi jak kpina. Nikt nie wyszedł zwycięsko z tamtych spotkań ze śmiercią na spornych barykadach frontu zachodniego.

Zignorowano tę wiedzę. Ci sami ludzie, którzy albo widzieli na własne oczy, albo badali historię operacji I wojny światowej, rozkazali, by działać tak samo w wojnie koreańskiej. I rezultaty w Korei okazały się identyczne z osiągniętymi w Europie: ogromne straty w ludziach i prawie żadnych korzyści taktycznych lub strategicznych.

Po bitwach na graniach Bloody i Heartbreak zrozumiałem, że wielcy dowódcy działali inaczej, nie tak jak ci, którzy wydali rozkaz walki na wzgórzach w Korei. Genialni generałowie nie powtarzają błędów przeszłości. Nie wysyłają na bitwę wojska, na które czeka przygotowany nieprzyjaciel. Przeciwnie, uderzają tam, gdzie są najmniej spodziewani, i walczą z przeciwnikiem słabym i zdezorganizowanym.

Ogromne postępy w technice wojskowej od czasów wojny koreańskiej nie zmieniły tej fundamentalnej prawdy. Technika decyduje tylko o metodach, które stosujemy, by realizować powzięte plany strategiczne i taktyczne. Postęp w uzbrojeniu w gruncie rzeczy wzmacnia stawiane generałom wymaganie, aby unikać pozycji silnie bronionych i niebezpiecznych i kierować uderzenia w miejsca, gdzie wróg tego nie oczekuje.

Od czasów wojny wietnamskiej zadziwiająco ulepszono celność i zdolność likwidowania broni rakietowych i konwencjonalnych. Wykorzystano satelity do precyzyjnej nawigacji oraz radary, lasery i inne urządzenia do naprowadzania na cel „inteligentnych” bomb i pocisków. Ten postęp spowodował pojawienie się wizji przyszłych „zautomatyzowanych pól bitewnych”, na których zastosowana broń byłaby tak skuteczna, że żaden człowiek nie zdołałby przeżyć, bitwy zaś staczałyby roboty oraz rozmaite bezzałogowe pojazdy naziemne i powietrzne, a także broń niewymagająca obsługi ludzkiej.

Istnieje jednak znacząca tendencja przeciwna, która zwiastuje działania wojenne mniej zależne od przewagi ogniowej, a bardziej od ruchów małych grup, osiągających cele przez zaskoczenie, stosujących zasadzki i nieoczekiwane zmiany pozycji.

Dlaczego działania wojenne miałyby pójść w tym pozornie nieoczekiwanym kierunku? Otóż technika, która stworzyła ciężkie czołgi, lotnictwo bojowe, okręty i rakiety, wyprodukowała także bronie zdolne zniszczyć te jednostki zaczepne, a wiele z nich może obsługiwać jedna osoba. Na przykład pocisk Stinger, który buntownicy afgańscy skutecznie wykorzystywali do strącania śmigłowców podczas inwazji radzieckiej w latach 80. ubiegłego wieku. Pocisk Patriot – który niszczył irackie pociski Scud w wojnie w Zatoce Perskiej w 1991 roku i mógł strącać atakujące samoloty – kosztuje jedynie ułamek ceny Scuda i około 1% ceny bombowca bojowego.

Jeśli rzeczywiście – jak w to wierzą technicy – czołg stał się już przestarzały, a załogowe pojazdy powietrzne i okręty zbyt kosztowne, skomplikowane i łatwe do zniszczenia pociskami obronnymi, to przyszłe wojny będą toczone nie przez bezzałogowe bronie i roboty na „zautomatyzowanych polach bitew”, lecz raczej przez małe oddziały rozproszonych, dobrze wyszkolonych i uzbrojonych żołnierzy. Podstępnie i niepostrzeżenie ominą one przeszkody, tocząc walkę, która obecnie kojarzy się raczej z działaniami partyzanckimi lub na wpół partyzanckimi. Związek Radziecki przegrał wojnę takiego typu w Afganistanie.

Ludzkość prawdopodobnie nie posunie się aż do wojen nuklearnych. Każde użycie bomby jądrowej spotkałoby się z natychmiastowym jądrowym odwetem. Proces uderzeń i przeciwuderzeń wzmagałby się i znalazł poza wszelką kontrolą, przez co większość Ziemi przestałaby nadawać się do zamieszkania. Żaden przywódca przy zdrowych zmysłach nie chciałby skazać na śmierć własnego narodu. A nawet jeśli jakiś szalony dyktator zdobędzie i wykorzysta urządzenie jądrowe, rozsądni światowi przywódcy prawie na pewno zniszczą go precyzyjnym uderzeniem i nie poddadzą jego kraju atomowemu całopaleniu.

Nie potrafimy dokładnie przewidywać dalszych losów. Przyszłość prawdopodobnie postawi przed wojnami te same wyzwania, jakie trapiły dowódców od zarania konfliktów zbrojnych: jak unikać głównych sił przeciwnika i jak zadać mu decydujący cios. Wojna się zmieni, ale jej zasady pozostaną te same.

Angielski strateg Basil H. Liddel Hart mówi, że cele wielkiego wodza pozostają takie same, jak Parysa w wojnie trojańskiej, toczonej – według greckiej legendy – 3000 lat temu. Parysa nie interesowały miejsca na całym ciele, w które mógłby ugodzić Achillesa, głównego wojownika Greków, ale skierował swoją strzałę w jedyny słaby punkt przeciwnika – piętę.

Wybitny zagończyk konfederatów, Nathan Bedford Forrest, zwięźle podsumował sekret wielkich generałów, gdy powiedział, że kluczem do zwycięstwa jest „przybyć na miejsce jako pierwszy i z przeważającymi siłami”.

Jednak prawdziwym sprawdzianem wielkiego dowódcy jest coś więcej: on musi zauważyć, gdzie jest „pięta achillesowa” wroga. Punkt, w którym zwycięski dowódca koncentruje swoje siły, musi być niezbędny do funkcjonowania wroga albo przynajmniej wyjątkowo dla niego ważny. By tam się dostać, zwycięski dowódca powinien rozumieć i stosować w praktyce metodę innego generała konfederatów, Stonewalla Jacksona: „zadziwić, zwieść i zaskoczyć” wroga.

To konieczne, ponieważ żaden inteligentny dowódca przeciwnika dobrowolnie nie zdradzi miejsc, które są mu niezbędne do funkcjonowania. Zrobi to tylko wówczas, gdy zostanie zmuszony lub gdy wydostanie się od niego te informacje podstępem. Aby podstęp okazał się skuteczny, wielcy wojownicy prawie zawsze działali na dwa sposoby. Pierwszy to zasugerowanie wrogiemu dowódcy, że cel ataku jest inny niż naprawdę zaplanowany. Drugi to działanie w taki sposób, by – jak wyraził się jeden z największych generałów Unii podczas amerykańskiej wojny domowej, William Tecumseh Sherman – przeciwnik znalazł się między młotem a kowadłem, niezdolny do obrony kilku punktów naraz i zmuszony do oddania przynajmniej jednego z tych punktów dla zachowania pozostałych.

Godny wzmianki jest fakt, że wielcy wodzowie – z wyjątkiem sytuacji, w których posiadali miażdżącą przewagę – praktycznie wszystkie zwycięskie posunięcia wykonywali przeciwko tyłom lub skrzydłom przeciwnika, w sensie dosłownym lub psychologicznym. Wielcy dowódcy zdają sobie sprawę, że zaatakowanie tyłów rozprasza, destabilizuje i często pokonuje wroga, bo odcina mu dostawy, łączność i posiłki, a psychicznie podkopuje jego pewność siebie i poczucie bezpieczeństwa. Z drugiej strony, wielcy dowódcy wiedzą, że atak bezpośredni powoduje konsolidację obrony przeciwnika i kiedy nawet ponosi on w bitwie klęskę, jedynie wycofuje się, nie tracąc zasobów.

Powyższe koncepcje zostały w zasadzie już dawno zaakceptowane w wielu armiach. Są łatwe do wdrożenia, jeśli przeciwnik jest słaby lub niekompetentny. Na przykład w operacji „Pustynna Burza” amerykański generał H. Norman Schwarzkopf wykorzystał tę klasyczną doktrynę, by pokonać 500‑tysięczną armię iracką w ciągu 100 godzin. Związał w Kuwejcie główne siły irackie, stwarzając zagrożenie inwazją amfibii z zatoki i przez rzucenie dwóch dywizji amerykańskiej piechoty morskiej i innych sił bezpośrednio na Kuwejt. Tymczasem wysłał dwa lotne korpusy prawie 350 kilometrów na zachód, na Pustynię Arabską. Następnie korpusy te obeszły armię iracką – odcięły ją od dostaw, zamknęły drogę powrotną do Bagdadu oraz wepchnęły w ciasny róg między Eufratem, zatoką i piechotą morską, nadciągającą z południa. Żołnierze iraccy poddawali się tysiącami, a ich opór się załamał.

Nie wszystkie starcia są tak jednostronne, jak „Pustynna Burza” w 1991 roku, i nie wszyscy przeciwnicy poddają się tak chętnie. Jednym z nieprzewidywalnych czynników na wojnie jest ludzki opór. Ponieważ reakcja wroga jest taką niewiadomą, przeciętni generałowie często nie rozumieją w pełni znaczenia uderzenia na skrzydło lub tyły i zwykle, z powodu silnego oporu przeciwnika, zostają sprowokowani do stosowania bezpośredniej strategii i ataków frontalnych, które rzadko mają kluczowe znaczenie.

Jednym z elementów decydujących o tym, że dowódca jest wielki – dlatego nieczęsto się ich spotyka – jest to, że potrafi powstrzymać parcie ludzi do czołowej, bezpośredniej walki. Taki wódz dostrzega natomiast sposoby, jak może obejść, a nie stratować przeciwnika.

Niestety bardzo często zawodowi wojskowi – a także całe społeczeństwo – przyklaskują bezpośrednim rozwiązaniom i podejrzliwie traktują każdego, kto lubi metody pośrednie i mniej oczywiste. Takiego człowieka nazywa się powszechnie podstępnym, nieuczciwym lub nawet krętaczem. Największą przyczyną nienawiści Amerykanów do Japończyków w czasie II wojny światowej było przeprowadzenie przez tych ostatnich „zdradzieckiego” ataku w niespodziewanym miejscu, w Pearl Harbor na Hawajach. Wojskowi i całe społeczeństwo raczej idealizują „męskie” cnoty prostolinijnego bohatera, który staje do otwartej konfrontacji z przeciwnikiem, cechy idealnego kowboja z Dzikiego Zachodu, który nigdy nie wyciąga swojego sześciostrzałowca, zanim przeciwnik nie sięgnie po broń.

Żołnierze od pokoleń porównywali wojnę ze sportem. Diuk Wellington powiedział, że bitwa pod Waterloo została wygrana na placach zabaw w Eton. W dzisiejszej armii Stanów Zjednoczonych popularne jest porównanie wojny z futbolem amerykańskim. To nie przypadek. Futbol – a nie baseball – stał się symbolem wojny, ponieważ głównie polega na bezpośrednich starciach atakujących z obrońcami. Choć w futbolu występują elementy mniej bezpośrednie, to subtelne wybiegi, niespodzianki i zmyłki przeciwnika z pewnością nie grają w nim aż takiej roli jak w baseballu. Aż do połowy lat 70. XX wieku doktryna armii amerykańskiej przypominała bezpośrednią grę: „miażdż i wal”, „trzy jardy i obłok kurzu”, rozgrywaną na Uniwesytecie Stanowym w Ohio w epoce Woody’ego Hayesa w połowie wieku. Choć od tamtej pory wiedza strategiczna zaleca stosowanie manewrów, koncepcja bezpośrednich rozwiązań i ataków czołowych jest silnie zakorzeniona w psychice wojskowych. Wykorzenienie jej będzie trudne.

Szczery, otwarty, nieskrywający niczego przywódca zawsze był ideałem. Zwycięski wielki wódz musi wobec tego posiadać jak Janus dwa oblicza: wśród swoich podkomendnych sprawiać wrażenie, że jest uczciwy i otwarty, a jednocześnie ukrywać te cechy charakteru, które pozwolą mu „zadziwić, zwieść i zaskoczyć” przeciwnika.

Dla niektórych wielkich generałów takie zadanie było za trudne i płacili za to wysoką cenę. Stonewall Jackson słynął ze swojej tajemniczości i niechęci do zapoznawania podkomendnych z własnymi planami. Choć jego ludzie cenili go za odniesione zwycięstwa, patrzyli na niego jak na nieprzystępnego dziwaka, a główni podkomendni uważali, że jest trudny, wymagający i niekomunikatywny. Jego odpowiedź na te oskarżenia wiele wyjaśnia: „Jeśli mogę zwieść własnych przyjaciół, z pewnością zdołam zwieść wroga”.

Niewielu ludzi cechuje taka dwulicowa, pełna sprzecznych cech osobowość, jaka powinna charakteryzować wielkich wojowników. Co więcej, wojsko jako system chętniej awansuje osoby bezpośrednie. W konsekwencji większość generałów to prostolinijni, nieskomplikowani wojownicy, którzy prowadzą bezpośrednie kampanie i nakazują ataki czołowe. W wyniku tego wysokie straty i brak zdecydowania – a to właśnie charakteryzuje większość wojen – są łatwe do przewidzenia.

Wielu generałów cieszących się świetną opinią i sławą było w gruncie rzeczy prostolinijnymi żołnierzami, którzy doprowadzili swoje wojska do katastrofy. Przykładem jest Robert E. Lee, ideał żołnierza Konfederacji, w najwyższym stopniu szczery, honorowy i lojalny, którego dowódcze umiejętności znacznie przewyższały zdolności generałów wystawionych przeciw niemu przez Unię. Ale sam Lee wielkim generałem nie był.

Zwykle – a zwłaszcza w decydujących, krytycznych sytuacjach – wybierał podejście bezpośrednie. Na przykład, kiedy inwazja na Maryland w 1862 roku nie udała się, nie nakazał szybkiego odwrotu do Wirginii, ale pozwolił się wciągnąć w bezpośrednią konfrontację pod Antietam, która okazała się najkrwawszą bitwą w historii Stanów Zjednoczonych. Konfederacja miała znacznie mniej żołnierzy niż Północ, więc przelanie morza krwi byłoby usprawiedliwione jedynie wielkimi korzyściami strategicznymi. Walka pod Antietam nie dawała żadnych korzyści, natomiast wycofanie się do Wirginii pozwoliłoby secesjonistom zachować zdolności ofensywne. Bitwa pod Antietam dała również Abrahamowi Lincolnowi niezbędne zwycięstwo, bo chciał ogłosić proklamację przyznajacą wolność niewolnikom, która zagwarantowała, że ani Francja, ani Anglia nie przybędą na pomoc secesjonistom.

W 1863 roku Lee pozwolił się wciągnąć w identyczną bitwę na wyniszczenie pod Gettysburgiem. Kiedy jego bezpośrednie próby odrzucenia sił Unii nie powiodły się, spotęgował swój błąd i unicestwił ostatnie siły ofensywne Armii Wirginii Północnej w szarży Picketta przez półtorakilometrowy, otwarty teren, zryty pociskami i kulami. Ten atak czołowy, jeszcze zanim się zaczął, już był skazany na niepowodzenie. Dostrzegł to James Longstreet i inni dowódcy, a sam Lee przyznał się do katastrofalnego błędu przy końcu operacji, kiedy w szeregi konfederatów powróciła tylko połowa ludzi z 15‑tysięcznej grupy atakującej.

A przecież sytuacja wojsk Lee nie była niebezpieczna, gdy natknął się na unijną Armię Potomacu pod Gettysburgiem. Znajdował się na północ od sił Unii, a ponieważ zaopatrzenie w tamtych stronach było lepsze niż w Wirginii, mógł z łatwością ominąć siły wroga, stojące mu na drodze. Potem poszedłby łukiem do Harrisburga lub Yorku, ustawił dowództwo Unii „między młotem a kowadłem”, zagroził Filadelfii w jednym kierunku, Baltimore w drugim, a Waszyngtonowi w trzecim. Gdyby trzon Armii Potomacu cofnął się, by bronić stolicy państwa, Lee mógł ruszyć na południowy wschód ku rzece Susquehanna, zagrażając Filadelfii lub Baltimore. Gdyby generał George G. Meade, dowódca wojsk Unii, głównymi siłami nadal osłaniał Waszyngton, Lee zdobyłby Baltimore, gdzie spotykały się wszystkie linie kolejowe na północ i w ten sposób odciął Waszyngton od posiłków i dostaw. Gdyby Meade przeniósł swoje siły, by bronić Baltimore, Lee mógł przekroczyć Susquehannę i zająć Filadelfię, drugie co do wielkości miasto amerykańskie, którego strata byłaby dla Północy katastrofą.

Inny generał wojny domowej, który cieszy się sławą, ale omal nie przegrał, tym razem po stronie Północy, to Ulysses S. Grant. Podczas kampanii w Wirginii w 1864 roku przypuszczał jeden bezpośredni atak po drugim na umocnione pozycje konfederatów. Chciał zniszczyć armię Lee, jednak omal nie zniszczył własnej: stracił połowę swoich żołnierzy między bitwą w Wilderness wiosną a oblężeniem Petersburga w środku lata. Na późnych etapach tej kampanii żołnierze Granta nie chcieli już dalej atakować – wiedzieli, że zostaną pokonani. Pod Cold Harbor żołnierze Unii byli tak pewni śmierci, że przypinali sobie nazwiska i adresy z tyłu munduru, by po bitwie zawiadomiono rodziny, że zginęli.

Jedyny sukces strategiczny Grant osiągnął nie w bitwie, ale dzięki manewrowi. Przeszedł rzekę James i zbliżył się do głównej linii kolejowej, zaopatrującej Richmond od południa, ponieważ postanowił, że nie będzie już atakował Lee na kolejnych umocnionych pozycjach, ale przemknie przez James i spróbuje zająć Petersburg, zanim przeciwnicy zorganizują obronę miasta. Ledwo mu się udało i w wojnie w Wirginii nastąpiła sytuacja patowa, którą przerwał nie Grant, lecz Sherman manewrujący na tyłach konfederatów.

Bezpośrednie działania, koncepcyjnie podobne do posunięć Lee i Granta, przyczyniły się do klęski Niemiec w obu wojnach światowych. Na początku I wojny światowej niemiecki dowódca, Helmuth von Moltke, podważył słynny plan hrabiego Alfreda von Schlieffena, by trzon niemieckiej armii wykonał sprytny manewr, posuwając się najpierw na zachód, potem na południe od Paryża. Ten główny „młot” miał zawrócić i zmiażdżyć wojska brytyjskie i francuskie o niemieckie „kowadło” – siły rozlokowane w fortecach na granicy francusko‑niemieckiej. Moltke zmienił szeroki łuk, który miał przejść przez Sekwanę na zachód od Paryża, w bezpośredni atak na stolicę na północ od rzeki. Pozwoliło to Francuzom na zablokowanie drogi oddziałom niemieckim i dokonanie „cudu nad Marną”, który zatrzymał niemiecką ofensywę i stworzył patową sytuację wojny okopowej. Ta sytuacja przetrwała do 1918 roku.

W końcu 1942 roku Adolf Hiltler nalegał, by przeprowadzono bezpośredni atak na Stalingrad, zamiast póki czas wycofać stamtąd niemieckie siły zbrojne. To spowodowało zniszczenie wielkiej armii niemieckiej i utratę inicjatywy na wschodzie, a w rezultacie przegranie wojny z Rosją i aliantami.

Ta książka ma pokazać na konkretnych przykładach, jak niektórzy wielcy dowódcy z przeszłości stosowali odwieczne zasady wojen, co prawie zawsze zapewniało im zwycięstwo. Te reguły nie są sztywne jak formuły algebraiczne – to koncepcje, które trzeba stosować umiejętnie, zależnie od okoliczności. Nie należą też do ezoterycznych abstrakcji, zrozumiałych jedynie dla ekspertów militarnych i studentów wojskowych akademii. To raczej przykłady zastosowania zdrowego rozsądku w niezmiennych problemach, pojawiających się, gdy dwa narody lub grupy narodów stają sobie naprzeciw. Celem każdej wojującej strony jest narzucenie swojej woli przeciwnikowi. Zmuszenie innych do spełniania określonych życzeń jest powszechnym celem, do którego często dążą zarówno jednostki, jak i narody. Wojna różni się od zwykłych sporów jedynie tym, że jest aktem przemocy – jedna strona wykorzystuje siłę przeciw drugiej. Jeśli może osiągnąć cele bez użycia przemocy, oczywiście tak zrobi, bo żaden naród nie zaatakuje, jeśli przeciwnik nie stawia oporu. Karl von Clausewitz, XIX-wieczny pruski teoretyk, określił wojnę jako przedłużenie polityki.

Może wydawać się oczywiste, że jeśli ktoś – osoba, grupa lub naród – zaangażuje się w konflikt, zawsze powinien stosować politykę Parysa z wojny trojańskiej i atakować tylko pięty achillesowe przeciwników. Jednak historia stosunków międzyludzkich, jak też historia wojen jednoznacznie wskazuje, że ludzie częściej ignorują lub nie dostrzegają okazji obejścia przeciwnika i uderzają w najbardziej widoczny dla nich cel.

Nieczęsto się zdarza, że ktoś osiąga cele, atakując przeciwnika z tyłu, zarówno w sensie dosłownym, jak i przenośnym. Ludzie zostali uwarunkowani przez tysiące lat swojej kultury do współpracy w ramach grupy. To uwarunkowanie sprawia, że jesteśmy lojalni wobec swoich i wojowniczy w stosunku do wrogów. W każdym z tych przypadków – współpracując z przyjaciółmi lub też walcząc z wrogiem – mamy tendencję do podejścia prostolinijnego, a nie podstępnego czy pokrętnego.

Tylko osoba niezwykła potrafi oddzielić swoje pierwotne pragnienie do bezpośredniej konfrontacji z wrogiem od potrzeby maskowania i ukrywania własnych działań, by przyłapać wroga, gdy jest mniej czujny i bardziej bezbronny. A przecież to jedyna droga, by zostać wielkim dowódcą. Sun Tzu, słynny chiński strateg, około 400 roku p.n.e napisał: „Cała sztuka wojenna oparta jest na oszustwie. Dlatego, kiedy możesz atakować, sprawiaj wrażenie, że jesteś do tego niezdolny; kiedy wykorzystujesz siły, powinni uważać cię za bezczynnego; gdy znajdujesz się blisko, musisz sprawić, by wróg myślał, że jesteś daleko. Wystawiaj przynęty, by skusić przeciwnika. Udaj, że panuje u ciebie rozprzężenie, i zmiażdż go”. Sun Tzu napisał także, że na wojnie „sposobem uniknięcia tego, co silne, jest atak na to, co słabe”^().

Wielu ludzi źle rozumie prawdziwy cel wojny. Nie jest nim, jak uważają liczni przywódcy cywilni i wojskowi, zniszczenie na polu bitwy sił zbrojnych przeciwnika. A taka koncepcja, skrótowo zwana „doktryną Napoleona”, dominowała w podręcznikach wojskowości, w regulaminach i programach nauczania w szkołach oficerskich przez przeszło wiek.

Sam Napoleon nie był autorem tej „doktryny”, choć – jak pisze Liddell Hart – wynikła z praktyki Napoleona po bitwie pod Jeną w 1806 roku. Od tamtego czasu Napoleon w swojej strategii zaczął polegać raczej na zmasowanej sile niż na mobilności. Po bitwie pod Jeną troszczył się głównie o przebiegi bitew, pewien, że w bliskim zwarciu zawsze zmiażdży przeciwnika.

Późniejsze kampanie Napoleona, oparte na mocy ataku, przyćmiły nauki płynące z wcześniejszych kampanii, w których generał łączył podstęp, mobilność i zaskoczenie, by osiągać wspaniałe rezultaty, nadzwyczajnie oszczędzając swoje siły. Na Clausewitzu największe wrażenie zrobiły późniejsze kampanie napoleońskie i został on „prorokiem tłumów”, gdy skoncentrował się na wielkich bitwach. Ta doktryna pasowała do pruskiego systemu masowego poboru, mającego stworzyć „naród pod bronią”. Koncepcja święciła triumf w wojnie francusko‑pruskiej w latach 1870–1871, kiedy Prusacy wygrali dzięki przewadze liczebnej. Później inne mocarstwa zaczęły naśladować model niemiecki. Pierwsza wojna światowa pokazała, że dążenie generałów do wielkich bitew – skojarzone z wynalezionym karabinem maszynowym – sprowadziło wojnę do masowych rzezi. Wskutek tej doktryny wielu młodych Europejczyków zostało zabitych lub okaleczonych, a mimo to idea, że celem wojny jest zniszczenie wojsk przeciwnika w bezpośrednim starciu, aż po dziś dzień mocno wpływa na nasze myślenie.

A jednak celem wojen wcale nie są bitwy. Jest nim doskonalszy pokój. Aby go osiągnąć, jedna ze stron musi złamać wolę przeciwnika prowadzenia wojny. Żaden naród nie przystępuje do wojny, by walczyć, ale by zrealizować cele narodowe. Może się zdarzyć, że musi zniszczyć armię przeciwnika, aby to osiągnąć. Nie jest to jednak cel sam w sobie, lecz tylko „efekt uboczny” dążenia do celu.

Jeśli dowódca dokładnie przeanalizuje, co chce osiągnąć w wyniku wojny, może znaleźć wiele sposobów, by zrealizować zamiary, unikając głównych sił przeciwnika. Wystarczy zniszczyć zamiar lub zdolność wroga do prowadzenia wojny. Wielki rzymski wódz w II wojnie punickiej osłabił panowanie Kartaginy w Hiszpanii, ignorując armie przeciwnika i nieoczekiwanie zdobywając główną bazę wroga, obecną Kartagenę. W ostatnim stadium wojen napoleońskich, w 1814 roku, sprzymierzeni wymusili kapitulację Napoleona, odwracając się od jego armii i zdobywając Paryż, co spowodowało, że Francuzi stracili ochotę do dalszej walki. Armia Shermana na przełomie lat 1864 i 1865 stoczyła niewiele potyczek, ale maszerując przez Georgię i obie Karoliny, zniszczyła wolę Południowców do dalszego prowadzenia wojny i spowodowała, że wielu konfederackich żołnierzy zdezerterowało i wróciło do domu, do swoich rodzin.

Clausewitz rozumiał, że wojna ma cel polityczny, a nie wojskowy, i wyrażał ten pogląd w swoich dziełach. Ale posługiwał się niejasną logiką i zagmatwaną składnią, tak że żołnierze, których inspirował, głównie kierowali się chwytliwymi zwrotami – „Krwawe rozwiązanie, zniszczenie wrogich sił, to pierworodny syn wojny”; „Nie chcemy słyszeć o generałach, którzy zwyciężają bez rozlewu krwi”. Kładł nacisk na bitwę, co również świadczy o sprzeczności w jego teoriach. Jeśli wojna ma być przedłużeniem polityki, to prowadzi się ją przede wszystkim po to, aby osiągnąć cele polityczne. Jednak podkreślając wyrażenie „bojowe zwycięstwo”, Clausewitz spoglądał tylko na zakończenie wojny, a nie na następujący po niej pokój.

Choć w gruncie rzeczy twierdził, że bitwa to najbardziej powszechny sposób osiągnięcia w wojnie celów narodowych, pokolenia prostolinijnych żołnierzy – niezdolnych do oceny sprzeczności w jego dziełach i odszyfrowania niejasnych stwierdzeń – wyczytały, że bitwa to jedyny sposób.

Możemy teraz określić cel strategii wojennej lub też prowadzenia wojny w szerokim sensie. Jest nim zmniejszenie prawdopodobieństwa oporu. Wielki dowódca redukuje opór, manewrując i zaskakując. Jak mówi Sun Tzu: „Najwyższa doskonałość to złamanie oporu wroga bez walki”. Aby to osiągnąć, Sun Tzu zaleca, by zwycięski generał „maszerował szybko do miejsc, gdzie go nie oczekują”^(). Jeśli wojska pojawiają się gdzieś niespodziewanie, wróg prawdopodobnie będzie rozproszony i osłabi lub opuści inne punkty, przyczyniając się do swojej klęski. Szybkość i mobilność to podstawowe cechy strategii. Napoleon powiadał: „Stracony teren możemy odzyskać, straconego czasu – nie”.

W następnych rozdziałach przyjrzymy się, jak wielcy dowódcy – na przykład Napoleon – stosowali się do zasad wojny. Przedstawimy tu najistotniejsze z tych reguł – w ten sposób łatwiej będzie śledzić działania wybitnych wodzów.

B.H. Liddell Hart streszcza wiele militarnej mądrości w dwóch aksjomatach. Mówi, że zwycięski generał wybiera kierunek najmniej oczekiwany i posuwa się po linii najmniejszego oporu^().

Choć te dwie nauki mogą wydawać się oczywiste, dowódcy nieczęsto się nimi kierują, rzadko też rozumieją, że te zasady przeciwnik wykorzystuje przeciwko nim. Bitwy na graniach Bloody i Heartbreak prowadzono na kierunku najbardziej oczekiwanym i po linii największego oporu. Kiedy Niemcy weszli do Holandii w maju 1940 roku, dowódcy brytyjscy i francuscy nie mogli wyobrazić sobie lepszego rozwiązania niż popędzenie do Belgii, by czołowo przeciwstawić się „głównemu” atakowi niemieckiemu, który uważali również za atak frontowy. To pozwoliło Niemcom na obranie najmniej oczekiwanego kierunku: przejechali przez „nieprzebyte” Ardeny i przedarli się pod Sedanem. Teraz na tyłach aliantów mogli pomknąć ku kanałowi La Manche po linii najmniejszego oporu. Podobnie przywódcy amerykańscy w grudniu 1941 oczekiwali ataku na Indie oraz może na Filipiny i nie byli przygotowani na nalot samolotów japońskich na Pearl Harbor.

Czyngis-chan i jego wielki mongolski dowódca Subedej wykorzystywali inną zasadę prowadzenia wojny, którą najlepiej ilustruje inwazja Subedeja na Europę Wschodnią w 1241 roku. Nie wiemy, jak tę strategię nazywali Mongołowie, ale francuski strateg z początku XVIII wieku, Pierre de Bourcet, wymyślił ją niezależnie i nazwał „taktyką rozgałęziania”^().

Subedej wysłał do Europy cztery oddzielne kolumny. Pierwsza ruszyła do Polski i Niemiec na północ od Karpat i odciągnęła w tamtym kierunku wszystkie siły europejskie. Trzy pozostałe kolumny weszły na Węgry w trzech oddalonych od siebie punktach, zagrażając różnym miejscom i powstrzymując armie Austrii i innych państw od udzielania pomocy Węgrom. Potem trzy mongolskie kolumny połączyły się na Dunaju przy Budapeszcie, by pokonać pozbawionych wsparcia Węgrów.

Bourcet zalecał generałom rozdzielenie sił na kilka nacierajacych kolumn, które w razie konieczności mogły się szybko połączyć; posuwałyby się takimi szlakami, by zagrażać wielu wrogim obiektom. Takie postępowanie zmusza przeciwnika do rozdzielenia swoich sił i zapobiega ich koncentracji. Gdyby wróg zablokował jedną linię podejścia, dowódca mógłby natychmiast rozwinąć inną. Sherman, generał Unii, zastosował tę metodę w marszu przez Karoliny w latach 1864–1865. Jego odległe od siebie kolumny zagrażały kilku miejscom i zmuszały konfederatów do obrony ich wszystkich. W rezultacie nie mogli skutecznie ochronić żadnego. To przeważnie skłaniało rebeliantów do porzucania bez walki swoich słabo bronionych pozycji.

Podobnie jak Sherman i Subedej, dowódca wykorzystujący „taktykę rozgałęziania” może często znowu połączyć swoje kolumny, by zdobyć jakiś cel, zanim wróg zdąży zareagować i skoncentrować siły do walki. Odmianą tej metody jest sytuacja, kiedy część armii skupia się na wyznaczonym celu, a reszta zachodzi od tyłu.

Stonewall Jackson w kampanii w dolinie Shenandoah w 1862 roku zastosował modyfikację tego planu, używając podstępu: następował bezpośrednio na główne siły Unii w podejściu czołowym, a potem ukradkiem przeszedł przez wysoką górę i nieoczekiwanie zaatakował skrzydło i tyły wojsk przeciwnika.

Napoleon udoskonalił „taktykę rozgałęziania” Bourceta. Rozciągał szeroko kolumny jak rybacką sieć. Mogły one szybko się koncentrować i zamykać wokół każdej napotkanej po drodze, izolowanej jednostki nieprzyjaciela.

Napoleon wiele zawdzięczał innemu XVIII-wiecznemu francuskiemu teoretykowi, hrabiemu de Guibertowi, który rekomendował mobilność, by koncentrować przeważające siły na słabych punktach wroga i kierować atak na skrzydła lub tyły. Wykorzystując dużą ruchomość swoich wojsk, Napoleon manewrował falującą siecią, rozciągniętą szeroko na wielkim obszarze. To bardzo dezorientowało przeciwników, którzy nie potrafili ogarnąć prawdziwego zamysłu Napoleona. Na ogół też rozciągali swoje szyki, mając nadzieję, że skontrują te zagadkowe ruchy wroga. Wtedy Napoleon szybko łączył swoje rozdzielone kolumny, by zniszczyć pojedyncze zgrupowanie przeciwnika, zanim otrzymało posiłki, albo następował armią – traktowaną jako „całość w grupach” – na tyły wroga.

Manœvre sur les derrières był najbardziej zabójczą metodą strategiczną Napoleona. Realizowała nakaz Sun Tzu: odejdź niespodziewanie od głównych sił przeciwnika i skoncentruj własne siły przeciw wrogiemu punktowi, który jest słabo broniony, ale dla przeciwnika istotny. Sztuka wojny polega na tworzeniu siły w słabym punkcie. Napoleon dodał jeszcze jeden element: starał się opanować taktycznie korzystny teren na tyłach przeciwnika, na przykład łańcuch górski, wąwóz lub rzekę. Ustawiał tam zaporę strategiczną, która przeszkadzała wrogowi w odwrocie, otrzymaniu prowiantu lub wzmocnienia wojskowego. Między innymi dzięki strategicznym zaporom wygrał kampanię Marengo we Włoszech w 1800 roku oraz kampanię Ulm, prowadzącą do zwycięstwa pod Austerlitz w roku 1805. W czasie amerykańskiej wojny domowej opanowanie i wykorzystanie elementu rzeźby terenu nie było już konieczne. Prowiantowanie i posiłkowanie armii odbywało się kolejami. Wystarczyło więc zablokować linię kolejową na tyłach wroga, by ustawić zaporę strategiczną. Generał Grant postąpił tak pod Jackson, w Missisipi, w 1863 roku. Izolował w ten sposób siły konfederatów pod Vicksburgiem. To doprowadziło do kapitulacji miasta i otwarcia Missisipi dla łodzi Unii. W rezultacie stany leżące nad tą rzeką odpadły od Konfederacji.

Ataki na tyły przeciwnika są rujnujące z wielu powodów. Wróg zmuszany do zmiany frontu ma tendencję do rozpraszania się i jest niezdolny do skutecznej walki. Armia – tak jak człowiek – jest bardziej wrażliwa na zagrożenie z tyłu niż z przodu. Ataki na tyły wywołują strach i zamieszanie. Natarcie na tyły zakłóca rozlokowanie i organizację sił przeciwnika, zagraża drogom odwrotu, dostawom sprzętu i często uniemożliwia ewentualną odsiecz. Nowoczesna armia może wytrwać przez pewien czas bez dodatkowej żywności, ale nie przetrwa więcej niż kilka dni bez amunicji i paliwa do pojazdów.

Atak na tyły wywiera poważne psychologiczne skutki na żołnierzach wroga, szczególnie zaś na ich dowódcy. Często wywołuje u niego trwogę, myśl, że znajdzie się w pułapce i nie zdoła przeciwstawić nieprzyjacielowi. W przypadkach skrajnych może to doprowadzić do paraliżu decyzyjnego dowódcy i dezintegracji armii.

Atak na tyły lub skrzydła, aby był skuteczny, musi nastąpić z zaskoczenia. Dotyczy to zarówno taktyki, czyli rzeczywistej bitwy, jak i strategii. Jeśli wróg spodziewa się szturmu z tyłu, często udaje mu się przerzucić siły, by go skontrować, i jest przygotowany do obrony. Ponadto atak na tyły kończy się powodzeniem jedynie wtedy, kiedy wróg jest związany operacją z przodu i nie może na czas przerzucić żołnierzy, by odparować niespodziewane uderzenie.

Fryderyk Wielki, król Prus, nie w pełni rozumiał tę zasadę i poniósł tak ciężkie starty bitewne, że niemal utracił swoje państwo. Zawsze stosował taktykę podejść pośrednich, ale żeby napaść skrzydło lub tył przeciwnika, okrążał go zbyt ciasno, w związku z tym uprzedzał wroga. Na przykład w 1757 roku napotkał Austriaków okopanych na wzgórzach za rzeką pod Pragą. Zostawił oddział, który miał maskować jego plany, przeszedł w górę rzeki i napadł Austriaków od prawej. Ci dostrzegli ten manewr i mieli czas na zmianę frontu. Pruska piechota padała tysiącami, kiedy przypuściła atak czołowy po ostrzeliwanym zboczu. Jedynie niespodziewane przybycie pruskiej kawalerii odwróciło sytuację na korzyść napastników.

Podstawowym wzorcem rzeczywistej bitwy jest atak zbieżny, gdy dowódca dzieli siły na dwa lub więcej segmentów. W idealnej sytuacji wszystkie atakują jednocześnie ten sam cel i są ściśle koordynowane, ale nadchodzą z różnych stron i angażują w bitwie całość sił przeciwnika, uniemożliwiając im wzajemną pomoc. Czasami część oddziałów trzyma wroga na miejscu i rozprasza jego uwagę, gdy inna część manewruje, by przez zaskoczenie zdobyć przewagę i przełamać obronę.

Prawdziwy atak zbieżny bardzo się różni od finty lub natarcia „powstrzymującego”, wykonanego przez część sił, z zamiarem odwrócenia uwagi wroga od głównego uderzenia. Przez wieki liczni dowódcy zaprzepaszczali swoje szanse, stosując oczywiste finty, dostrzegane przez przenikliwego przeciwnika, albo próbowali uderzać na cel militarny tak rozczłonkowany lub rozciągnięty, że nie zdołali odwrócić uwagi wroga, który mógł zebrać siły i odeprzeć każde uderzenie.

Przykładem zbieżnego ataku są działania przeprowadzone w 1632 roku w czasie wojny trzydziestoletniej. Król szwedzki Gustaw Adolf ustawił armaty i podpalił słomę, by stworzyć zasłonę dymną, gdy przedzierał się w pewnym punkcie rzeki Lech w Bawarii. Ta akcja trzymała austriackiego marszałka Tilly’ego na miejscu, gdy inne szwedzkie siły przekraczały Lech po moście utworzonym z łodzi półtora kilometra dalej w górę rzeki. Zaatakowany jednocześnie z dwóch stron, Tilly nie zdołał utrzymać żadnego z tych punktów. Jego wojska wycofały się, a on sam został śmiertelnie ranny.

Charakterystyczny plan bitwy Napoleona to: „okrążenie, wyłom i rozgromienie”. Bonaparte próbował przykuwać uwagę wroga silnym atakiem czołowym, by wciągnąć do akcji wszystkie rezerwy przeciwnika. Następnie przesuwał wielką siłę na skrzydło lub tył nieprzyjaciół, obok linii zaopatrzenia i odwrotu. Kiedy wróg przemieszczał siły z frontu, by osłonić się przed atakiem na skrzydło, Napoleon dokonywał wyłomu w osłabionej sekcji głównego frontu nagłym zmasowanym ogniem artyleryjskim, wysyłał przez tę wyrwę kawalerię i piechotę, by stworzyć wyłom, a potem kazał kawalerii rozbić i ścigać zdezorganizowane oddziały wroga.

W wojnie koreańskiej nacierające oddziały chińskich komunistów stosowały podobny wzorzec. Chińczycy nie mogli zrównoważyć lotnictwa i artylerii ONZ, więc atakowali nocą. Umieszczali siły na tyłach pozycji przeciwnika, by odciąć drogi odwrotu i zaopatrzenia. Potem w ciemnościach rozpoczynali zarówno atak frontowy, jak i na skrzydłach – osaczali wroga. Otaczali z kilku stron małe oddziały, rozprawiali się z nimi albo zmuszali je do wycofania się. Potem Chińczycy przesuwali się do otwartego skrzydła następnej małej jednostki i powtarzali całą akcję.

Reguły wykorzystywane przez wielkich generałów nie są trudne. I rzeczywiście, zastosowane z pomyślnym skutkiem odkrywają swoją prostotę i wydają się oczywistym, a czasami nawet jedynym logicznym rozwiązaniem. Wszystkie wielkie idee są proste. Sztuka polega na tym, by je zrozumieć i odpowiednio wykorzystać, wyprzedzając przeciwnika. Ta książka opowiada o dowódcach, którzy mieli wyobraźnię, by dostrzec rzeczy oczywiste, gdzie inni ich nie zauważali.Przypisy

^() Sun Tzu, 11, 29. Niektóre przypisy wskazują tylko nazwisko autora lub wydawcy. Prace, do których się odwołano, są zacytowane w całości w bibliografi.

^() Ibid., s. 15, 25.

^() Liddell Hart Strategy, s. 341, 348.

^() Ibid., s. 114.

^() W tamtych czasach nie było jeszcze strzemion ani siodeł z wyniesionymi łękami. Jeździec narzucał na grzbiet konia jedynie tkaninę lub skórę. Brak strzemion i siodeł nie pozwalał na wymierzanie ciosów wspartych całą siłą konia. Kawaleria kartagińska składała się zarówno z oddziałów ciężkich, jak i lekkich. Uzbrojenie jeźdźców ciężkich stanowiły miecze wraz z pikami lub lancami. Lekka kawaleria miała dzidy, oszczepy i strzałki. Podstawowym celem ciężkiej kawalerii było zadanie decydującego ciosu nieprzyjacielowi; lekka miała głównie nękać oddziały piechoty i ścigać je, jeśli się rozproszą. Ciężka kawaleria prawdopodobnie jeździła na większych i mocniejszych koniach niż lekka i używała jakiegoś rodzaju pancerza – ze skóry lub innego materiału, trudnego do przebicia ostrymi narzędziami. Podstawową bronią „dalekiego zasięgu” były proce. Wyrzucały kamienie lub ołowiane kulki z większą siłą i precyzją niż łuki, których wtedy używano w krajach śródziemnomorskich. Najsłynniejsi procarze pochodzili z Balearów. Nic nie wskazuje na to, by Kartagińczycy uzbrajali swoją kawalerię w łuk refleksyjny i strzały. Taki łuk, ukształtowany przez złożenie drewna, rogu i ścięgien, miał olbrzymią moc, choć był krótki i dlatego łatwy do operowania przez jeźdźca. Choć skonstruowano go na stepach Eurazji ponad 1000 lat wcześniej (patrz rozdział 2), nie stał się znaczącą bronią nad Morzem Śródziemnym. Podczas podboju imperium perskiego Aleksander Wielki (356–323 p.n.e.), gdy przekraczał rzekę Jaksartes (Syr-darię) i wchodził do Azji Środkowej, napotkał ogromne trudności w walkach z wędrownymi sarmackimi jeźdźcami z plemienia Saka. Sakaci ciągle krążyli wokół armii Aleksandra, wypuszczali strzały w zwartą falangę piechoty, ale sami pozostawali prawie nieosiągalni. Aleksander ocalił armię, rzucając własną kawalerię na skrzydła swojej falangi i w ten sposób przełamał groźne manewry okrężne. Choć Aleksander stworzył oddziały jezdnych łuczników azjatyckich, koncepcja konnego łucznika została później zapomniana. Kawaleria Aleksandra była uzbrojona głównie w miecze i dzidy lub lance (sarise). Chociaż Ksenofont (zmarły ok. 355 roku p.n.e.) pisze o pancerzu używanym do ochrony koni, nie była to częsta praktyka i jeźdźcy najwidoczniej stosowali jedynie małe tarcze do osłony przed ciosami przeciwnika. Zobacz Legg, 64; Delbrück, t. 1, 176–177.

^() W skład machin oblężniczych wchodziły katapulty i balisty (wielkie łuki) do wyrzucania kamieni i pocisków, wieże, tarany i inne urządzenia do atakowania i wspinania się na mury. Transport tak ciężkich przedmiotów z Hiszpanii byłby dla Hannibala niepraktyczny. Patrz Dupuy, 38–39, 46, 82–84. Bez dominacji na morzu Hannibal miałby trudności z otrzymaniem machin oblężniczych z Kartaginy. Oczywiście, mógł zbudować je w Italii. Jednak Hans Delbrück wskazuje (Delbrück, t. 1, 338–339), że oblężenie Rzymu wymagałoby armii od 50 000 do 60 000 ludzi. Ponieważ statki rzymskie uniemożliwiały dostawy żywności z Kartaginy, Hannibal musiałby zorganizować wielkie linie dostawcze, przechodzące przez wrogie tereny rolnicze oraz w pobliżu niektórych miast i twierdz. To utrudniałoby ich funkcjonowanie. Ponadto Rzymianie mogli stworzyć o wiele większą armię od armii Hannibala – trzymać garnizon w Rzymie i dodatkowo wysyłać siły niszczące linie dostaw. Hannibal, nie dość silny, by całkowicie pokonać Rzym, opracował strategię mającą na celu wyczerpanie przeciwnika, aż ten w końcu zgodzi się na negocjowanie pokoju.

^() Każdego roku Rzymianie wybierali dwóch konsulów (właściwie burmistrzów), którzy również dowodzili armią. Konsulowie albo dzielili się legionami, albo, jeśli znajdowali się razem, każdego dnia wymieniali się dowodzeniem. Patrz Delbrück, t. 1, s. 336 (Magna – bitwa pod Kannami).
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: