Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Jeden z nas. Opowieść o Norwegii - ebook

Wydawnictwo:
Tłumacz:
Data wydania:
15 czerwca 2015
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Produkt niedostępny.  Może zainteresuje Cię

Jeden z nas. Opowieść o Norwegii - ebook

Jeden z nas to opowieść o sprawcy masakry na wyspie Utoya i jego ofiarach: dwóch siostrach, Irakijkach spod Oslo, które nie mogły się doczekać wyjazdu na letni obóz AUF, młodzieżówki Partii Pracy, i o grupce chłopaków z Troms na północy Norwegii. Nie wszyscy wrócili do domów. Autorka szuka odpowiedzi na pytania, które wszyscy sobie zadajemy: jak mogło dojść do tak okrutnej zbrodni?

Kategoria: Literatura faktu
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-280-2233-1
Rozmiar pliku: 2,6 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

***

Biegła.

Pod górę, po mchu. Kalosze zapadały się w namokniętą ziemię. Leśne podszycie kląskało pod jej stopami.

Widziała to.

Widziała, jak on strzelił, a chłopak upadł.

„Nie umrzemy dzisiaj, dziewczyny”, oświadczyła wtedy dwóm koleżankom, z którymi stała. „Nie umrzemy dzisiaj”.

Rozległy się następne strzały. Szybkie trzaski. Przerwa. Potem kolejna seria.

Dotarła do Ścieżki Miłości. Wszyscy dookoła biegli, szukając schronienia.

Za sobą miała ciągnące się wzdłuż ścieżki przechylone, zardzewiałe ogrodzenie. Tuż za siatką stromy klif opadał do jeziora Tyrifjorden. Konwalie wczepione korzeniami w zbocze wyrastały jakby wprost ze skał. Już przekwitły, lejki listków wypełniała deszczowa woda wylewająca się na kamienie.

Z lotu ptaka wyspa wyglądała na całkiem zieloną. Korony wysokich sosen splatały się ze sobą. Cienkie liściaste drzewa wyciągały do nieba delikatne gałęzie.

Z dołu, z ziemi, las wydawał się rzadki.

W niektórych miejscach trawa rosła jednak tak wysoko, że dało się w niej schować. Na urwisku półki skalne wystawały jak tarcze, pod które można było wpełznąć.

Strzały zabrzmiały ostrzej.

Kto strzelał? Ilu ich było?

Czołgała się po Ścieżce Miłości raz w jedną, raz w drugą stronę. Na pewno było ich wielu. Za późno na ucieczkę.

– Musimy udawać martwych – zarządził jakiś chłopak. – Połóżcie się w dziwnych pozycjach. Pomyślą, że nie żyjemy!

Wyciągnęła się, z twarzą częściowo zwróconą ku ziemi. Jakiś chłopak ułożył się obok, ręką objął ją w pasie.

Było ich jedenaścioro.

Wszyscy zrobili, jak polecił ten jeden.

Gdyby powiedział: „Uciekajcie!”, może by pobiegli. Ale on powiedział: „Połóżcie się!”. Leżeli więc blisko siebie. Głowami zwróceni w stronę lasu, ku ciemnym pniom drzew, nogami opierali się o ogrodzenie. Kilka osób leżało razem, dwóch kolegów prawie jeden na drugim. Dwie przyjaciółki trzymały się za ręce.

– Będzie dobrze – stwierdził ktoś z jedenastki.

Najgorsza ulewa minęła, ale krople deszczu wciąż spływały pod ubranie, spadały na spocone policzki.

Starali się nabierać jak najmniej powietrza, żeby oddychać bezgłośnie.

Na skały zabłąkał się też krzak malin. Ogrodzenia czepiały się dzikie róże, bladoróżowe, prawie białe.

Usłyszeli zbliżające się kroki.

Spokojnie szedł przez wrzosowisko. Buty głęboko zapadały się w ziemię, deptały niebieskie dzwonki, kwiaty koniczyny i komonicy. Pękały spróchniałe gałęzie.

Cerę miał bladą, twarz mokrą, oczy jasne. Na zaczątku łysiny zaczesane do tyłu rzadkie włosy. W jego krwi płynęły aspiryna, kofeina i efedryna.

Do tej pory zabił na wyspie dwadzieścia dwie osoby.

Po pierwszym strzale było już łatwo. Pierwszy strzał jednak trochę kosztował. Wydawał się prawie niemożliwy. Ale teraz szedł rozluźniony, z pistoletem w ręku.

Zatrzymał się na niewielkim pagórku, który miał ukryć tamtych jedenaścioro. Popatrzył na nich spokojnie i spytał:

– Gdzie on jest, do jasnej cholery?

Głos miał donośny i czysty.

Nikt nie odpowiedział, nikt nawet nie drgnął.

Czuła ciężar ręki leżącego obok niej chłopaka. Miała na sobie czerwoną kurtkę przeciwdeszczową i kalosze, on – szorty w kratkę i koszulkę. Ona była smagła, on blady.

Mężczyzna na pagórku zaczął od prawej.

Pierwsza kula weszła w głowę chłopaka, który leżał z samego brzegu.

Potem wycelował w tył głowy dziewczyny. Jej falujące, kasztanowobrązowe włosy lśniły od deszczu. Kula przebiła czaszkę i przedostała się do mózgu. Strzelił jeszcze raz. Tym razem w czubek głowy. Również ta kula przeszyła mózg. Przeleciała przez szyję do klatki piersiowej i zatrzymała się przy sercu. Krew trysnęła na zewnątrz. Spływała po młodym ciele, skapywała na ścieżkę, zwilżała sosnowe igły i gromadziła się w niewielkich zagłębieniach w ziemi.

Zaledwie kilka sekund później trafiony został chłopak, który ją obejmował. Dostał w tył głowy. Kula rozpadła się w momencie zetknięcia ze skórą, wewnętrzną tkanką i kością. Odłamki wdarły się do móżdżku i zniszczyły pień mózgu.

Serce przestało bić.

Z głowy wypłynęło trochę krwi.

Zmieszała się z deszczówką i wsiąkła w ziemię.

W czyjejś kieszeni zadzwonił telefon. Inny aparat pisnął, sygnalizując nadejście SMS-a.

Jakaś dziewczyna ledwie słyszalnie szepnęła „nie...” w chwili, gdy została trafiona w głowę. Przeciągły protest wybrzmiał i ucichł.

Strzały następowały co kilka sekund.

Broń była wyposażona w celowniki laserowe. Pistolet wysyłał zielony promień, karabin – czerwony. Kule trafiały we wskazany świetlny punkt.

Dziewczyna, jedna z ostatnich w szeregu, otworzyła oczy i popatrzyła na zabłocone czarne buty. Na piętach, wycelowane w ścieżkę, sterczały metalowe ostrogi. Na spodniach jaśniała odblaskowa taśma w szachownicę.

Dziewczyna ściskała przyjaciółkę za rękę. Leżały zwrócone do siebie twarzami.

Padł kolejny strzał. Kula wbiła się w czubek głowy, przeszyła płat czołowy mózgu tej o jaśniejszych włosach. Przez ciało przebiegło drżenie, dotarło do dłoni. Uścisk zelżał.

Siedemnaście lat to niedużo, pomyślała ta, która jeszcze żyła.

Kolejny huk.

Kula świsnęła koło ucha, rozerwała skórę. Krew popłynęła po twarzy, zalała dłonie, na których opierała się głowa.

Chłopak obok niej szepnął:

– Umieram. Ratunku… Umieram, pomóż mi…

Oddychał coraz ciszej, aż nic nie było słychać.

Gdzieś ze środka grupy dobiegł lekki jęk. Kilka stęknięć i charczenie. Słabe piśnięcia. Potem nastąpiła cisza.

Jeszcze przed chwilą na ścieżce biło jedenaście serc. Teraz już tylko jedno.

Kawałek dalej przewrócony pień zasłaniał dziurę w płocie. Kilka osób prześlizgnęło się przez ów niewielki otwór i zaczęło zsuwać się po urwisku.

– Dziewczyny pierwsze! – oświadczył chłopak, który próbował pomóc innym przy schodzeniu.

Dopiero kiedy od strony Ścieżki Miłości dobiegły strzały, też się zdecydował. Przeskoczył przez bal, mokry piasek, kamienie i żwir.

Na skraju skalnej półki siedziała dziewczyna o lekko kręconych włosach. Obserwowała chłopaka i w trakcie jego skoku zawołała go po imieniu.

Kiedy dotknął stopą ziemi, zatrzymał się i rozejrzał.

– Usiądź tu, obok mnie! – krzyknęła.

Wzdłuż całej półki siedzieli młodzi ludzie. Zaczęli się przesuwać, ściskać, zrobili mu miejsce. Usiadł przy dziewczynie.

Spotkali się poprzedniego wieczoru. On był z północy, ona z zachodu.

Podczas koncertu podniósł ją na scenę. Potem spacerowali Ścieżką Miłości, odpoczywali przy cyplu Nakenodden. Lipcowa noc była ciemna. Dziewczyna pożyczyła od chłopaka bluzę. Na ostatnim wzniesieniu prowadzącym na pole namiotowe poprosił, żeby wzięła go na plecy, bo taki jest zmęczony. Śmiała się z tego. Ale go niosła. Zrobiłaby wszystko, żeby tylko był blisko.

Zabójca po kolei trącał nogą jedenaście ciał na ścieżce, by się upewnić, że wszyscy nie żyją. Poświęcił na nich dwie minuty.

Tu już skończył i ruszył dalej Ścieżką Miłości.

Pod mundurem miał medalion na srebrnym łańcuszku. Czerwony krzyż na białej emalii, otoczony wymyślnymi zdobieniami ze srebra, z rycerskim hełmem i trupią czaszką. Czuł pulsowanie w gardle, kiedy rozglądając się, szedł mocnym, spokojnym krokiem. Z jednej strony rzadki las. Z drugiej, za ogrodzeniem, urwisko.

Zatrzymał się przy drewnianym balu. Spojrzał w dół na strome zbocze.

Z półki skalnej wystawała noga. W zaroślach dostrzegł kolory.

Chłopak i dziewczyna na półce skalnej ściskali się za ręce. Gdy usłyszeli, że ciężkie kroki ucichły, dziewczyna zamknęła oczy.

Mężczyzna w mundurze uniósł karabin i wycelował w sterczącą stopę.

Strzelił.

Chłopak wydał z siebie krzyk i jego dłoń wysunęła się z ręki dziewczyny. Sypnęło jej w twarz piachem i kamykami.

Otworzyła oczy.

Chłopak się zsuwał. Nie wiedziała, czy spadł, czy skoczył. Kiedy kolejny strzał trafił go w plecy, ciałem szarpnęło. Uniósł się w powietrzu.

Upadł tuż przy krawędzi wody, przewieszony przez kamień. Kula przeszła przez kurtkę, przez bluzę, którą wczoraj pożyczył dziewczynie, przez płuca i klatkę piersiową, aż w końcu rozerwała tętnicę na szyi.

Mężczyzna na ścieżce się zaśmiał.

– Wszyscy dzisiaj umrzecie, marksiści!

Znów uniósł broń.Nowe życie (1979)

Człowiek pragnie być kochany. Z braku miłości – chociaż podziwiany, z braku podziwu pragnie wzbudzać strach, a jeżeli nie osiągnie nawet tego, to pragnie wzbudzać chociaż wstręt i pogardę, chce poruszać ludzkie uczucia. Dusza wzdraga się przed próżnią, chce kontaktu za wszelką cenę.

Hjalmar Söderberg, Doktor Glas¹

To był jeden z tych przejrzystych mroźnych zimowych dni, kiedy Oslo lśni. Śnieg migotał w słońcu, o którego istnieniu ludzie niemal już zapomnieli. Zapaleni narciarze słali przez okna biur tęskne spojrzenia ku białemu wzgórzu, skoczni narciarskiej i błękitnemu niebu.

Ci, którzy nie lubili zabaw na świeżym powietrzu, przeklinali dwunastostopniowy mróz, a jeśli jakaś sprawa zmuszała ich do wyjścia, trzęśli się w futrzanych kurtkach i ocieplanych śniegowcach. Dzieciaki pod puchowymi kombinezonami były opatulone kilkoma warstwami wełnianych ubrań. Pełne zachwytu piski i okrzyki dobiegały z saneczkowych górek przy przedszkolach, które zaczęły wyrastać w mieście jak grzyby po deszczu, ponieważ coraz więcej kobiet podejmowało pracę na pełen etat.

Wzdłuż ogrodzenia szpitala wznosiły się wysokie pryzmy śniegu odgarniętego z jezdni i alejek. Na mrozie śnieg skrzypiał pod butami ludzi mijających stary budynek położony w północnej części miasta.

Był wtorek, trzynasty dzień drugiego miesiąca roku.

Pod główne wejście szpitala podjeżdżały samochody. Zatrzymywały się i czekały, aż przyszłe matki z trudem wysiądą, podtrzymywane przez mężczyzn, którzy już wkrótce mieli zostać ojcami. Wszyscy myśleli wyłącznie o jednym – o nowym życiu, które miało zawitać właśnie do nich.

Od początku lat siedemdziesiątych ojcowie mogli być obecni przy porodach. Wcześniej skazani na wyczekiwanie w korytarzach i słuchanie krzyków z sal, teraz mogli uczestniczyć w rozwiązaniu, patrzeć na wydostającą się główkę, na płynącą krew, widzieć dziecko w chwili, gdy wydawało swój pierwszy krzyk. Niektórym ojcom położna wręczała nożyczki, by własnoręcznie przecięli pępowinę, wiążącą dziecko z matką.

Równouprawnienie i polityka prorodzinna były wówczas ważnymi kwestiami. Dzieci i dom przestały być domeną kobiet. Ojcowie mieli pomagać w opiece nad dzieckiem już od momentu narodzin. Wozić je w wózku, gotować kaszkę, brać udział w zabawach i wychowaniu.

Na jednej z sal leżała kobieta targana silnymi bólami. Skurcze były gwałtowne, dziecko zwlekało z przyjściem na świat. Był już dziewiąty dzień po terminie.

– Weź mnie za rękę!

Z jękiem popatrzyła na mężczyznę stojącego przy wezgłowiu. Ujął jej dłoń, mocno ścisnął. Pierwszy raz był przy porodzie. Miał już wprawdzie troje dzieci z poprzedniego małżeństwa, ale wtedy czekał na korytarzu, żeby w końcu zobaczyć elegancko opakowany tłumoczek – dwa razy w jasnoniebieski, raz w różowy kocyk.

Kobieta wypuściła powietrze z płuc. Mężczyzna wstrzymał oddech.

Poznali się nieco ponad rok wcześniej, w pralni urządzonej w suterenie kamienicy na Frogner. Ona wynajmowała maleńką dziuplę na parterze, on – większe mieszkanie piętro wyżej. On – świeżo rozwiedziony dyplomata, zatrudniony w Ministerstwie Spraw Zagranicznych, po dwóch misjach w Londynie i Teheranie, obecnie pełniący służbę w kraju. Ona – opiekunka medyczna, samotna matka z czteroletnią córeczką. On – czterdziestotrzylatek, chudy, z przerzedzającymi się włosami. Ona – o jedenaście lat młodsza, szczupła i ładna blondynka.

Wkrótce po tamtym spotkaniu w piwnicy zaszła w ciążę. Ślub wzięli w ambasadzie norweskiej w Bonn, gdzie on uczestniczył w jakiejś konferencji. Został tam tydzień, ona zaledwie dwa dni, w tym czasie córeczką w Oslo opiekowała się przyjaciółka.

Początkowo ucieszyła się z ciąży, ale po miesiącu czy dwóch ogarnęły ją wątpliwości i przestała chcieć tego dziecka. Życie wydawało się niepewne i pełne pułapek. Gdy męża odwiedzały dzieci z poprzedniego małżeństwa, sprawiał wrażenie zimnego, odnosił się do nich z dystansem. Chyba niedobrze mieć kolejne dziecko z człowiekiem, który tak nie lubi dzieci.

Ustawa o aborcji na życzenie została przyjęta przez Storting, parlament norweski, przewagą jednego głosu w tym samym miesiącu, w którym ona zaszła w ciążę, ale nabrała mocy dopiero rok później. Gwarantowała kobietom możliwość przerwania ciąży do dwunastego tygodnia, bez konieczności stawania przed komisją. Później wykonanie zabiegu wymagało szczególnego uzasadnienia. Ponieważ ona tak długo walczyła z wątpliwościami, na usunięcie płodu i tak byłoby za późno. Na dobre zagnieździł się w macicy.

Czuła się źle i z przykrością myślała o nowym życiu, w którym z każdym tygodniem rozwijały się coraz to nowe zmysły i umiejętności, które chłonęło pożywienie i rosło. Serce płodu biło mocnym, miarowym rytmem, głowa, mózg, nerwy, wszystko rozwijało się prawidłowo. Nie było żadnych anomalii, żadnej szpotawej nogi, żadnej zwiększonej przezierności karkowej, żadnego wodogłowia, przeciwnie – lekarz twierdził, że to zdrowe, pełne życia dziecko. Raczej dokuczliwe, zdaniem matki. „Ono mnie kopie tak, jakby niemal świadomie chciało mnie dręczyć”, powiedziała.

Chłopiec urodził się siny.

„Nienormalny”, pomyślała matka.

„Zdrowy i ładny”, stwierdził ojciec.

Była za dziesięć druga, środek dnia.

Chłopiec od razu wydał głos.

W ocenie szpitala – zwyczajny poród.

W „Aftenposten” zamieszczono ogłoszenie:

Szpital na Aker. Chłopiec.
13 bm. Wenche i Jens Breivikowie.

Później każde z nich opowiadało własną historię tego porodu. Ona mówiła, że był straszny, a jeszcze straszniejsza – obecność męża. On twierdził, że wszystko poszło gładko.

Zdaniem matki dziecku na pewno zaszkodziły środki przeciwbólowe, które jej podano. Ojciec powtarzał, że chłopiec urodził się silny i zdrowy.

Jeszcze później przedstawiali różne wersje większości zdarzeń.

Norweskie Ministerstwo Spraw Zagranicznych wprowadziło elastyczny czas pracy dla młodych rodziców, który pozwalał świeżo upieczonemu ojcu spędzać pierwszy okres po porodzie w domu, z matką i dzieckiem.

Gdy jednak Wenche wróciła ze szpitala do mieszkania w patrycjuszowskiej kamienicy na Frogner, czegoś w nim brakowało.

Wenche słyszała gdzieś, że ojciec, który nie zadbał o to, by na noworodka czekał w domu przewijak, nie kocha swojego dziecka. Dużo nad tym rozmyślała, przewijając synka na podłodze w łazience. Zmienianiem pieluch i przebieraniem małego Jens się nie zajmował. Nawet jeśli czasy się zmieniały, on i tak był ze starej szkoły, więc to ona karmiła, kołysała i śpiewała. W okresie karmienia piersią cierpiała, biust miała opuchnięty i obolały. Spowił ją mrok, depresja wynikająca z całego jej wcześniejszego życia.

Wreszcie krzyknęła, że mąż ma kupić przewijak. Jens to zrobił. Ale klin między nich już się wbił.

Chłopcu nadano imię Anders.

Kiedy miał pół roku, Jens Breivik został mianowany radcą ambasady norweskiej w Londynie. Wyjechał pierwszy. Wenche dołączyła do niego z dziećmi bliżej świąt Bożego Narodzenia.

Dużo czasu spędzała sama w mieszkaniu przy Princess Street. Było ogromne, większość pokoi pozostawała nieużywana. Córka chodziła do angielskiej szkoły, a Wenche siedziała w domu z Andersem i ich au pair. Światowa metropolia wywoływała stres i niepokój. Tam, przy Princess Street, zaczęła coraz bardziej zamykać się we własnym świecie, tak jak się tego nauczyła w dzieciństwie.

Jeszcze nie tak dawno byli w sobie zakochani. W Oslo zostawiła pudełko z karteczkami i listami miłosnymi, które pisał do niej Jens.

Teraz chodziła po pięknym mieszkaniu i wszystkiego żałowała. Wyrzucała sobie, że za niego wyszła, a na dodatek jeszcze mocniej się z nim związała przez wspólne dziecko. Wcześnie zaczęła zauważać u męża cechy, które bardzo się jej nie podobały. Był dziwakiem, chciał wszystko organizować na swoją modłę, nie widział nikogo oprócz siebie. Ciągle o tym myślała. Powtarzała sobie: „On nie jest dobry, nie mogę się do niego przywiązywać”. A to właśnie zrobiła.

Kiedy się pobierali, była w ciąży już od kilku miesięcy. Weszła w to małżeństwo z zamkniętymi oczami i nadzieją, że kiedy je otworzy, wszystko będzie dobrze. Mąż miał przecież i pozytywne strony, potrafił być miły i szczodry, poza tym lubił porządek. W pracy chyba też należycie wywiązywał się ze swoich zadań, często chodził na przyjęcia, wypełniał obowiązki reprezentacyjne. Miała nadzieję, że relacje się polepszą, gdy staną się prawdziwą rodziną.

W Londynie czuła się coraz bardziej nieszczęśliwa. Doszła do wniosku, że on potrzebuje żony tylko po to, by mieć idealną prezencję i dom bez jednej drobinki kurzu. Tylko to go interesowało. Nie ona. Nie syn.

Uważała, że mąż się jej narzuca. On, że żona jest chłodna i nieobecna. Raz powiedział, że go wykorzystuje, że wyszła za niego wyłącznie dla wygody.

Wiosną Wenche wpadła w stan głębokiej depresji. Nie przyjmowała tego jednak do wiadomości, sądziła, że to wpływ złych okoliczności. Nie mogła znieść ani męża, ani takiego życia. W głowie miała bałagan, wszystko wydawało się bez sensu.

Pewnego dnia ukradkiem zaczęła się pakować.

Po trzech dniach oznajmiła Jensowi, że zabiera dzieci. Zdumiony prosił, żeby została. Ale wyjazd wydawał się najprostszym rozwiązaniem.

I tak się stało. Zostawiła Jensa, Hyde Park, Tamizę i londyńską mżawkę, au pair, pomoc domową, wygodne życie. W roli pani z ambasady wytrzymała pół roku.

Po powrocie do Oslo złożyła wniosek o separację. Znów była sama, tym razem z dwojgiem dzieci.

Wenche nie miała nikogo innego. Z własną rodziną, składającą się z matki i dwóch starszych przyrodnich braci, nic ją nie łączyło. Z ojcem córeczki nie utrzymywała żadnych kontaktów. Był Szwedem i widział dziewczynkę tylko raz, gdy miała kilka miesięcy. Jak szybko przyjechał, tak i zniknął.

„Jak mogłaś zostawić to wspaniałe życie i piękny dom w Londynie?”, spytała kiedyś jedna z nielicznych przyjaciółek.

No cóż, to nie Londyn jej przeszkadzał. Tam właściwie wszystko było idealne. Tyle że z niewłaściwym mężczyzną. „Samowolny”, „wybuchowy”, „wymagający”, takich określeń używała teraz wobec męża. On opisywał ją jako „zimną i nieczułą”.

Małżeństwa nie dało się uratować. Za pośrednictwem adwokata zawarli ugodę. Ona dostanie Andersa, on będzie płacić alimenty. Umowa gwarantowała jej prawo do zajmowania mieszkania Jensa przy Fritzners gate jeszcze przez dwa lata.

Zanim Anders znów zobaczył ojca, minęły trzy.

W życiu Wenche stałym motywem była strata.

I samotność.

Kragerø, rok 1945. Kiedy nastał pokój, żona mistrza murarskiego zaszła w ciążę. Ale gdy zbliżał się poród, przypominające grypę objawy przykuły ją do łóżka z bezwładnymi kończynami. Zdiagnozowano polio, budzącą grozę chorobę, na którą wtedy, gdy Wenche wycięto z brzucha matki w 1946 roku, nie było żadnego lekarstwa.

Matka od pasa w dół była niemal zupełnie sparaliżowana, a częściowo niewładną miała również jedną rękę. Wenche tuż po urodzeniu oddano do domu dziecka, spędziła tam pierwsze lata życia nieodwiedzana przez rodzinę. Potem nagle pewnego dnia jasnowłosą dziewczynkę odebrano stamtąd, tak jak stała.

W domu mistrza murarskiego dużo czasu spędzała sama. Ojciec pracował, a matka zamykała się w pokoju. Prawie nie wychodziła już do ludzi. Nie chciała, by naśmiewano się z jej kalectwa.

Ojciec zmarł, kiedy Wenche miała osiem lat. W domu zrobiło się jeszcze bardziej ponuro, a matka stawała się coraz bardziej wymagająca. Wenche była zła, to przez nią matka zapadła na tę chorobę.

Dziewczynka miała dwóch starszych braci. Jeden po śmierci ojca wyprowadził się z domu, drugi był agresywny i skłonny do gniewu. Stale dręczył siostrę. Wymierzał Wenche policzki, aż skóra jej pękała za uszami, bił ją pokrzywami po nogach. Kiedy ją ścigał, chuda dziewczynka często chowała się za kuchenką, bo tam nie sięgały pięści brata.

Ukryć i przemilczeć. Wszystko w domu łączyło się ze wstydem.

Kiedy brat wpadał w zły humor, cały wieczór spędzała poza domem, wracała dopiero po zapadnięciu nocy. Chodziła sama po Kragerø, sikała w majtki, cuchnęła. Wiedziała, że po powrocie do domu czeka ją lanie.

W wieku dwunastu lat chciała rzucić się w przepaść. W tę przepaść, która tak kusiła.

Ale nie skoczyła. Zawsze wracała do domu, ubogiego, zaniedbanego, bez bieżącej wody. To ona utrzymywała w nim porządek, opróżniała nocnik spod łóżka, które dzieliła z matką, szorowała, sprzątała, rano walczyła z zamarzniętą ubikacją. „Do niczego się nie nadajesz”, krzyczała matka. „To ty jesteś wszystkiemu winna!”.

Matka wolałaby mieć sprawne nogi niż córkę.

Wenche nie sprostała oczekiwaniom, nie pasowała, nie była dostatecznie dobra. Nie mogła przyprowadzać do domu koleżanek, nie miała też przyjaciółek. Inne dziewczynki naśmiewały się z niej i nie dopuściły do swojego kręgu. Rodzina żyła w takim odosobnieniu, że uważano ją za dziwną, a nawet trochę straszną. Ludzie się odsuwali, chociaż wielu sąsiadom żal było dziewczynki, która tak ciężko harowała.

Nocami Wenche, leżąc, kręciła głową, by odciąć się od odgłosów domu. Najgorsze było stukanie towarzyszące poruszaniu się matki. Używała do tego dwóch stołków. Najpierw jeden, potem drugi, przestawiała je i przyciągała do nich ciało, po czym znów przesuwała je po podłodze.

Wenche miała nadzieję, że matka któregoś dnia ją pokocha.

Ona jednak stawiała jej coraz wyższe wymagania, potrzebowała też więcej opieki. Brat zachowywał się coraz bardziej brutalnie. Wenche dopiero jako nastolatka przypadkiem dowiedziała się od sąsiadki, że to jej brat przyrodni, pozamałżeńskie dziecko nieznanego ojca, w tym czasie w Kragerø był to wielki wstyd. Utrzymywano to przed dziewczynką w tajemnicy, podobnie jak fakt, że drugi brat był synem ojca z poprzedniego małżeństwa.

Matka zaczęła się skarżyć na głosy, które słyszała w głowie. A kiedy zaczął się koło niej kręcić nowy mężczyzna, oskarżyła córkę, że ta chce go jej odebrać. Jednocześnie oczekiwała, że Wenche, jako winna jej paraliżu, zostanie w domu i będzie się nią opiekować do końca życia.

Którejś nocy siedemnastoletnia dziewczyna spakowała walizkę i wyjechała do Oslo. Był rok Q3. Wenche nie miała żadnego wykształcenia i nikogo tam nie znała, w końcu jednak znalazła pracę opiekunki, a później została au pair w Kopenhadze i Strasburgu. Pięć lat po ucieczce od matki i brata, od Kragerø, skończyła kurs dla opiekunów medycznych w Porsgrunn i dostała pracę w szpitalu w Skien. Ku swemu zaskoczeniu odkryła, że jest lubiana. Ceniono ją i szanowano.

Była zdolna, szybka i troskliwa, a poza tym w opinii koleżanek – bardzo zabawna.

W wieku dwudziestu sześciu lat zaszła w ciążę, ale Szwed namawiał ją na aborcję. Uparła się, że urodzi dziecko, i w 1973 roku przyszła na świat jej córka, Elisabeth.

Miało upłynąć wiele lat, zanim Wenche przyjechała do rodzinnego miasta z krótką wizytą. Matka poważnie zachorowała. Cierpiała na coraz poważniejsze urojenia paranoidalne, którym towarzyszyła mania prześladowcza i halucynacje, tak napisano w karcie choroby. Już nigdy nie wyzdrowiała i umarła samotnie w domu opieki w Kragerø. Wenche nie przyjechała na pogrzeb.

Sztuka ukrywania tego, co bolesne i wstydliwe, na dobre stała się częścią tożsamości Wenche i nie zanikła aż do końca życia. Chowanie bólu za wypolerowaną fasadą. Przy każdej przeprowadzce Wenche wybierała mieszkanie w eleganckiej dzielnicy Oslo, chociaż nie było ją na to stać, a jako opiekunka medyczna „nie pasowała” do okolicy. Jej osobistą fasadą była uroda. Do ludzi Wenche zawsze wychodziła umalowana i świeżo uczesana, nosiła czółenka na wysokich obcasach i wcięte w talii żakiety, kupowane w eleganckich sklepach w stolicy.

Po powrocie z Londynu rusztowanie, na którym opierało się jej życie, jeszcze bardziej się rozchwiało. Była już po trzydziestce, zajmowała mieszkanie Jensa przy Fritzners gate, ale miała niewielu znajomych. Nie mogła liczyć na niczyją pomoc. Najpierw dopadło ją zmęczenie, potem wycieńczenie, a następnie przeżyła załamanie. Czuła się bezsilna, odizolowana od ludzi.

Doszła do wniosku, że z Andersem jest coś nie tak. Ze spokojnego niemowlęcia wyrósł grymaśny i agresywny chłopiec. Miewał zmienne nastroje i stale wczepiał się w jej spódnicę. Skarżyła się, że nie może się od niego opędzić.

Często zostawiała dzieci same na noc. Sąsiadka, która miała córkę w wieku Elisabeth, zwróciła jej uwagę, że tak nie można. „Dzieci śpią, kiedy wychodzę, i śpią, kiedy wracam”, odparła Wenche. Zaznaczyła, że jest zmuszona brać wszystkie nocne dyżury, które jej dają.

„W domu u Elisabeth nigdy nie ma obiadu”, powiedziała córeczka sąsiadki któregoś dnia swojej matce. Oszczędzano na wszystkim, jeśli tylko dało się to ukryć za drzwiami mieszkania.

Wkrótce po powrocie z Londynu, w sierpniu 1980 roku, Ośrodek Pomocy Społecznej w Vika przyznał jej wsparcie finansowe. Rok później, w maju 1981 roku, zadzwoniła do ośrodka z pytaniem, czy mogłaby liczyć na pomoc asystenta rodziny lub odciążenie polegające na przejęciu przez kogoś opieki nad dziećmi w niektóre dni. W lipcu złożyła wniosek o znalezienie rodziny, która zabierałaby dzieci na weekendy. Pracownikom ośrodka powiedziała, że chciałaby, aby córka miała asystenta mężczyznę. Chciała, aby był to młody student, tak zapisano w dokumentach. Jednocześnie zaznaczyła, że odciążenia potrzebuje głównie ze względu na Andersa. Twierdziła, że przestała sobie radzić z synem.

W tym czasie Anders skończył dwa lata, a Elisabeth osiem. Córka poszła w ślady matki i stała się zastępczą mamą dla Andersa i samej Wenche.

Wniosek o weekendową rodzinę zastępczą dla Andersa dwa razy w miesiącu został rozpatrzony pozytywnie w październiku 1981 roku. Anders trafił do pary dwudziestokilkulatków świeżo po ślubie. Kiedy Wenche przyprowadziła chłopca pierwszy raz, wydała im się trochę dziwna. Kiedy przyszła po raz drugi, uznali, że to wariatka. Poprosiła wtedy, by pozwolili Andersowi od czasu do czasu na dotykanie penisa weekendowego taty. Twierdziła, że to ważne dla seksualności chłopca pozbawionego męskiego wzorca w życiu, i chciała, by ów młody człowiek podjął się tej właśnie roli. Podkreślała, że Anders nie ma się z kim identyfikować, ponieważ „ogląda tylko damskie cipki” i nie wie, jak funkcjonuje ciało mężczyzny.

Młodzi małżonkowie zaniemówili. Czuli się zbyt skrępowani i zabrakło im śmiałości, aby zgłosić komuś tę sprawę, postanowili więc to przemilczeć. Zabierali Andersa na wycieczki do lasu, na spacery do miejskich parków. Chłopiec dobrze się u nich czuł, a oni uważali go za miłe dziecko.

Któregoś razu Wenche nie przyprowadziła synka do weekendowych rodziców. Uznała, że ten dom jest nieodpowiedni dla Andersa. Pracownica opieki społecznej zapisała w maju 1982 roku: „Matkę trudno zadowolić, cały czas stawia coraz większe wymagania”. Wenche szukała teraz kolejnego domu dla syna. W ośrodku odnotowano: „Dziewięcioletnia córka zaczęła się moczyć”.

Miesiąc wcześniej Wenche zgłosiła się do wydziału rodzin zastępczych Urzędu Ochrony Praw Dziecka. Postanowiła sprawdzić, jakie są szanse na oddanie obojga dzieci do rodziny zastępczej. Pracownikom urzędu oświadczyła, że chce, by dzieci „poszły w diabły”.

Nadchodziła jesień, a życie nabierało coraz bardziej ponurych barw. W październiku Wenche zajrzała do ośrodka zdrowia na Frogner. W karcie zapisano: „Matka sprawia wrażenie osoby bardzo przygnębionej”. „Przyszła jej do głowy myśl, by po prostu porzucić dzieci, oddać je pod opiekę państwa i zacząć żyć własnym życiem”.

Wenche mieszkała z dziećmi przy Fritzners gate już ponad dwa lata. Umówiony termin minął. Jens domagał się zwrotu mieszkania, ale Wenche zwlekała z wyprowadzką. Nie miała na to siły.

Mówiła o sobie, że jest strzępkiem nerwów. Około Bożego Narodzenia osiągnęła dno. Stworzenie świątecznej atmosfery wydawało się kompletnie niemożliwe.

Miała wrażenie, że rozsypuje się na kawałki.

Przez cały czas musiała bacznie pilnować Andersa, by uniknąć tego, co nazywała „małymi katastrofami”. Chłopczykowi zdarzało się uderzyć ją albo Elisabeth. Kiedy go strofowała, tylko się śmiał. Gdy nim potrząsała, krzyczał: „To wcale nie boli, to wcale nie boli!”.

Nigdy nie dawał jej spokoju. Nocą spał w jej łóżku i „natarczywie się w nią wciskał”.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: