Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Jedyny pirat na imprezie - ebook

Wydawnictwo:
Tłumacz:
Data wydania:
2 czerwca 2016
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Produkt niedostępny.  Może zainteresuje Cię

Jedyny pirat na imprezie - ebook

Skrzący się energią i humorem pamiętnik odzwierciedla niezwykłą drogę życiową skrzypaczki i jej wytrwałość w dążeniu do celu. Właśnie swojej determinacji, niezależności w podejmowaniu decyzji i wyjątkowemu entuzjazmowi Lindsey Stirling zawdzięcza realizację życiowej pasji i... swoją pozycję najlepszej blogerki 2015 roku według rankingu Forbesa.
Wciągająca opowieść jest świadectwem tego, że nie ma jednej recepty na sukces i niezależnie od tego, co mówią inni, czasami DOBRZE JEST BYĆ JEDYNYM PIRATEM NA IMPREZIE!

Kategoria: Dla młodzieży
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-7229-594-1
Rozmiar pliku: 4,1 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

ZASŁOŃ OKO I ZAMALUJ ZĄB: PIRACKI WSTĘP

Nie umiałam czytać aż do połowy pierwszej klasy. Czytanie było pracą – ciężką pracą, która nie niosła za sobą żadnej nagrody. Przez lata jąkałam się, czytając w szkole, przeciągałam samogłoski dłużej niż ktokolwiek inny. Dziwiło to moją mamę, bo byłam całkiem bystrym dzieciakiem, jeśli chodzi o inne rzeczy. Spec od matmy, dobra z przyrody, całkiem utalentowana, jeśli chodzi o grę na skrzypcach, a to, czego nauczyłam się z Ulicy Sezamkowej¹, powtarzałam z pamięci. Dlaczego nie umiałam czytać? Pod koniec drugiej klasy moja wymowa głosek wciąż brzmiała tak, jakby ktoś odbijał piłkę do kosza, więc mama zabrała mnie na badania. Gdy przyszły wyniki, lekarz wziął mamę na bok i powiedział, że mam zaburzenie znane jako lateralizacja skrzyżowana. Skrzyżowane co? Wiem, też nigdy wcześniej o tym nie słyszeliście. Na wypadek, gdyby nie chciało wam się googlować, pokrótce opowiem, o co chodzi.

U większości ludzi dominuje jedna półkula mózgu. To znaczy, że informacje dostają się do mózgu przez dominujące oko lub ucho, są przetwarzane w mózgu i opuszczają go, instruując dominującą połowę ciała, jak ma działać, i koordynując funkcje motoryczne. Na przykład gdy ktoś widzi lecącą piłkę do nogi, informacja wpada głównie przez dominujące oko, a mózg każe dominującej nodze odkopnąć piłkę. Ludzie z lateralizacją skrzyżowaną łączą te sygnały i używają naprzemiennie obu połówek ciała, zamiast konsekwentnie jednej, dominującej. Lateralizacja skrzyżowana wpływa też na procesy myślowe przebiegające w mózgu. Zwykły człowiek czyta tak: dominujące oko widzi wyraz „immatrykulacja”, informacja przekazywana jest do dominującej półkuli mózgu i usta mówią „immatrykulacja”. W moim przypadku lewe oko widzi wyraz „immatrykulacja”, informacja idzie do mózgu, gdzie sygnały krążą i się mieszają, po czym moje usta mówią „muffinki razowe”. Nie wiem dlaczego, zapytajcie mojego lekarza. Właściwie to przypomina dysleksję, tylko jest zupełnie inne. W każdym razie, biorąc pod uwagę te nowe informacje, zalecono mi kilka razy w tygodniu uczęszczać na terapię wzrokową, żeby pomóc mojemu niedominującemu oku lepiej pracować, i może nauczyć mózg, jak przetwarzać informacje w bardziej zorganizowany sposób. Dostałam też wiele ćwiczeń do wykonywania w domu, w tym między innymi noszenie opaski na dominującym oku przez godzinę każdego dnia. Och, co za męka!

Noszenie opaski było okropne. Do dnia, w którym znalazłam w swojej szafie jednorazowy piracki kapelusz, i wszystko zaczęło pasować. Nie byłam dziwną dziewczynką z opaską na oku, byłam piratem w dziwnym, podmiejskim ogrodzie. Od tamtego czasu spędzałam przynajmniej godzinę dziennie, zmieniając ogrodową huśtawkę w wielki okręt piracki, na którym byłam kapitanem Davym i skazywałam moją siostrę i naszą koleżankę Mary na śmierć przez wrzucenie do morza. Arrr! Nawet gdy nie musiałam już nosić opaski, moje zafascynowanie bandą awanturników nie minęło. Piraci rzadko się myją, ubierają się w dość luźnym i niewyszukanym, ale mimo to świetnym stylu, a gdy przymkniesz oko na tę całą sprawę z rabowaniem, to tak naprawdę cały czas spędzają na poszukiwaniu skarbu. Jednak co najważniejsze, zawsze bardzo podobała mi się ich postawa. Piraci nie słuchają nikogo i nie proszą o pozwolenie. Robią, co chcą. Tylko żeby było jasne. Gdy mama prosi was, żebyście umyli naczynia, NIE odwołujcie się do postawy pirata. Ale gdy ktoś mówi, że nie jesteście dość dobrzy, że wasze marzenia są zbyt wydumane albo że w show-biznesie nie ma miejsca dla tańczącej skrzypaczki – cóż, wtedy tak, jak najbardziej, zasłońcie oko przepaską, przyjaciele, i wypłyńcie na głębokie wody. (To taki mój sposób na powiedzenie, żebyście robili swoje). Powód, dla którego ludzie zawsze próbowali mi wmówić, że nie odniosę sukcesu, jest właśnie powodem, dla którego go odniosłam: bo jestem inna. Nie chodzi o to, że się wywyższam, ale gdy mam wybrać między byciem dziwnym dzieckiem z opaską na oku a byciem piratem, to odpowiedź jest prosta. Chciałabym powiedzieć, że dalej też jest prosto, ale nie mogę was tak okłamywać. Czasem trudno być jedynym piratem. I to też jest w porządku.

Dzięki wyposażeniu kapitana Davy’ego nauka czytania szła mi coraz lepiej, ale wciąż literuję gorzej niż przeciętny człowiek. Każdy, kto śledzi mnie w mediach społecznościowych, wie o tym doskonale. Moi fani wciąż wyłapują literówki w moich wypowiedziach – to taka ich zabawa. Na szczęście zaufany program do sprawdzania pisowni i jeszcze bardziej zaufany redaktor sprawiają, że nie będę musiała się wstydzić za błędy na tych stronach. (Redaktor prosił, żebym zaznaczyła, że to odnosi się jedynie do błędów w pisowni, bo nie uchroni mnie od wstydu za wszystko inne, co znajdziecie w tej książce). Hej ho i butelka rumu! Zaczynamy imprezę?

1. Ulica Sezamkowa (ang. Sesame Street) – emitowana przez BBC od 1969 roku audycja dla dzieci; kupiona przez stacje telewizyjne w 82 krajach. Najsłynniejsze występujące tam mapety to Kermit Żaba, Ernie i Bert, Oskar mieszkający w kuble na śmieci czy Wielki Ptak i Ciasteczkowy Potwór (przyp. tłum).DZIEWCZYNKA Z LOCZKAMI

Gdy byłam dzieckiem, miałam dużą głowę, wysoki głosik i zupełnie ignorowałam kody społeczne. Małe dzieci zwykle o nich nie myślą – publiczne napady histerii i sikanie w majtki są w tym czasie w jakiś sposób w porządku – ale w końcu większość z nich zaczyna zauważać i naśladować normy społeczne. Ja zdołałam prześliznąć się przez okres dzieciństwa, nie zauważając tych „akceptowalnych zachowań” (a może po prostu je ignorowałam?). Żeby było jasne, moja mama już bardzo wcześnie zaczęła mi mówić, że powinnam przestać robić kupę w majtki, powtarzała mi też, że nie powinnam używać w tej książce słowa „kupa” w żadnej formie. W każdym razie nigdy nie sprawiałam wrażenia osoby, która przejmuje się tym, co robią inni.

Byłam królową sceny od urodzenia, a sceną dla pierwszych improwizowanych przedstawień był pokój zabaw w przedszkolu. Któregoś dnia, gdy miałam wyszykować się do szkoły, zaczęłam przetrząsać pudła z kostiumami do przebieranek zamiast szafy z ubraniami. I pomyśleć, że przez cały czas wkładałam je tylko na bale przebierańców i Halloween – cóż za marnotrawstwo!

Kilka minut później wyszłam z pokoju ubrana w kimono, czerwone buty wyszywane cekinami, jedną rękawiczkę i perukę z brązowymi lokami. Gdyby jeszcze peruka była czerwona, byłabym przeszczęśliwa – Annie¹ była jedną z moich pierwszych idolek – ale i tak była niezła. Miała krótkie, nierównej długości pukle, które, gdy przestępowałam z nogi na nogę, tańczyły wokół mojej twarzy. Śliczne wdzianko, które kupiła mi mama na pierwszy dzień szkoły, leżało skłębione na podłodze w sypialni. Gdy oznajmiłam, że jestem gotowa do wyjścia, mama zerknęła na mnie zdumiona i zrobiła to, co zrobiłaby każda inna dobra matka – podała mi lunch i zawiozła do Jefferson Elementary.

Gdy przyszłam na miejsce, wszyscy siedzieli już w kółeczku, czytając po cichu. Żeby przyciągnąć ich uwagę, wmaszerowałam do klasy, rozrzuciłam ręce i przyjęłam najbardziej dramatyczną pozę, jaką umiałam wymyślić.

– Tadam! – powiedziałam głosem cichutkim jak myszka, przeskakując z jednej patykowatej nogi na drugą. Klasa wybuchnęła śmiechem, a ja czułam się jak zwycięzca. Pani Fowler nie traciła czasu i natychmiast posłała po dyrektora – po prostu chciała mu zaprezentować swoją, raczej dziwną, uczennicę.

Pomimo moich wybitnych zdolności teatralnych zawsze byłam mała jak na swój wiek. W pierwszej klasie rekompensowałam to sobie, przyjaźniąc się z dwiema wysokimi dziewczynami, Kristą i Naomi. Może ich instynkt podpowiadał im, że potrzebuję opieki, a może to ja nieświadomie garnęłam się do ich zapewniających opiekę, wysokich postaci; tak czy owak tworzyłyśmy szaloną paczkę.

Na tym zdjęciu byłyśmy na wycieczce w dziecięcym zoo. Krista i Naomi wyglądają, jakby chciały zamordować wzrokiem aparat w mojej obronie.

Teraz tak sobie myślę, że to może miłość do luźnych dżinsowych spodni tak nas połączyła.

Rodzice Kristy i Naomi też byli dobrymi przyjaciółmi, więc właściwie cały czas poza szkołą spędzały razem. Po kilku miesiącach wspólnej zabawy na przerwach dziewczyny włączyły mnie do swojego kółeczka, zapraszając w czasie ferii do Knott’s Berry Farm². Gdy Naomi zapytała, czy chciałabym z nimi jechać, odebrało mi mowę. Dla mojej rodziny wyprawa do Knott’s Berry Farm byłaby uważana za wakacje. Dla Naomi to był zwykły weekendowy wypad, na który mogła zaprosić przyjaciół!

Gdy mama Naomi zadzwoniła tamtego wieczoru, słyszałam z drugiego pokoju, jak moja mama z nią rozmawia.

– Cześć, Claire, właśnie sobie myślałam, że chcielibyśmy zaprosić do nas Naomi.

Chwila ciszy.

– Och, jesteś pewna? Okej. – Mama mówiła dalej. – Dziękuję, będzie zachwycona.

A więc postanowione.

Rankiem tego dnia, gdy mieliśmy wyjeżdżać, włożyłam moje najlepsze luźne dżinsy i czekałam niecierpliwie przy drzwiach frontowych. Gdy tak siedziałam, wyglądając przez okno, mama obserwowała mnie z kuchni.

– Lindsey, cieszysz się, że jedziesz do Knott’s Berry Farm? – zapytała.

– Tak. – Uśmiechnęłam się, wyczekując czerwonego SUV-a Naomi.

– Kiedy wrócisz, będziesz musiała mi o wszystkim opowiedzieć. Może następnym razem pojedziemy razem.

– Okej – odparłam nieuważnie.

Moja mama, jak większość rodziców, chciała dać nam wszystko i jeszcze więcej. Ale należała też do tych mam, które nigdy nie wydają pieniędzy, których nie mają. Jeśli przed końcem miesiąca skończyło się mleko, jedliśmy Cream of Wheat zamiast płatków, a kiedy jedliśmy dużo Cream of Wheat³, na pewno nie odwiedzaliśmy takich miejsc, jak Blockbuster⁴, nie mówiąc o Knott’s Berry Farm.

– Hej, Lindsey, spójrz na mnie.

Niechętnie odwróciłam się do niej. Uśmiechała się łagodnie.

– Wiesz, że cię kocham, prawda?

– No – odparłam szybko, w tym momencie usłyszałam chrzęst żwiru na podjeździe. – Już jest! – krzyknęłam, zeskakując z krzesła i biegnąc w stronę drzwi.

– Baw się dobrze! – zawołała za mną, szorując rondel w zlewie.

Niedługo po przyjeździe do parku rozrywki zdałyśmy sobie sprawę, że jestem za niska, by móc korzystać z większości ekscytujących kolejek. Zazwyczaj zostawałam na dole z młodszym bratem Naomi, Troyem. Z początku byłam rozczarowana – jak miałabym opowiedzieć mamie o kolejkach, jeśli nie mogłam nawet do nich wsiąść? Ale w końcu mama Naomi zaczęła kupować nam różne rzeczy, żeby nie było nam przykro. Wystarczyło, że patrzyłam na coś przez sześć sekund, żeby mi to kupiła: wata cukrowa, churrosy⁵, mrożona lemoniada, smażone placuszki i niekończące się rzuty pierścieniami na tyczki, żeby wygrać zabawki. Jedzenie z budek rozstawionych wokół było dla mnie zupełnie nowe. Zazwyczaj, gdy gdzieś wychodziliśmy, mama pakowała kanapki, które do lunchu rozmiękały jej w torbie. Mama Naomi najwyraźniej zapomniała przygotować lunch, co mi się akurat spodobało, gdy okazało się, że może przeznaczyć nieskoczenie wiele pięciodolarówek na zamaskowanie tego braku.

W pewnym momencie mama Naomi zaproponowała, żeby dziewczyny poszły na mniejszą kolejkę ze mną i Troyem. Naomi spojrzała na mamę, a potem na Kristę, zanim odpowiedziała:

– Ale te są nudne. – Czekałam tylko, aż mama Naomi odciągnie córkę na bok i utnie sobie z nią pogawędkę na temat bycia miłym, i, no nie wiem, dobrą przyjaciółką. Zamiast tego wręczyła mi po prostu kolejną pięciodolarówkę i pozwoliła moim koleżankom bawić się dalej.

Szybko byłam najedzona, ale im więcej jadłam, tym więcej chciałam jeść. Kto wie, kiedy następnym razem będę mogła dostać tyle przetworzonego jedzenia i słodyczy albo wygrać tak obrzydliwe (ale za to wielkie!) wypchane zwierzęta. Więc oglądałam, jadłam i bawiłam się w rzucanie pierścieniami na tyczki. Gdy pod koniec dnia wróciłam do domu, było mi niedobrze. Ale cieszyłam się niesamowicie z olbrzymiej wypchanej jaszczurki, którą niosłam pod pachą. Co z tego, że spędziłam ten dzień z czteroletnim chłopcem?

Z czasem Krista i Naomi pokazały mi też inne rzeczy: wybory Miss Ameryki, jedzenie w restauracjach bez specjalnej okazji czy zarabianie na pracach domowych. Nazywały to „kieszonkowym” i były zaszokowane, że nigdy żadnego nie dostałam.

– Jak to nie dostajesz pieniędzy za sprzątanie swojego pokoju?

Byłam też bardzo zdziwiona, gdy dowiedziałam się, że bogatych ludzi odwiedzają jakieś zębowe wróżki. Pewnego dnia Naomi dostała pięć dolarów za zgubioną jedynkę. Za jeden ząb! Nawet nie był zbyt duży. Tak naprawdę Naomi miała małe ząbki – wiecie, takie, którymi ledwo dawała radę obgryźć kolbę kukurydzy. Ja za to miałam siekacze jak u bobra i byłam pewna, że to zaprocentuje. Następnym razem, gdy zgubiłam ząb, spytałam Naomi, czy mogłaby włożyć go pod swoją poduszkę, a gdy się zgodziła, czekałam na wielką nagrodę. Wróżka Naomi będzie pod wrażeniem. Następnego dnia zwróciła mi ząb, ale bez pieniędzy. Wróżka nie kupiła podstępu. Zawiedziona włożyłam ząb na kolejną noc pod swoją poduszkę, a następnego ranka znalazłam w jego miejscu dwie błyszczące ćwierćdolarówki. Wyobraziłam sobie moją malutką wróżkę taszczącą nocą pod pachami monety (z którymi dużo trudniej było latać niż z papierowymi pięciodolarowymi banknotami) i byłam jej wdzięczna za ten wysiłek – nawet jeśli wartość monet była rozczarowująca. Tamtego ranka przy śniadaniu mama podała mi miskę Cream of Wheat i usiadła przy stole:

– I co, przyszła do ciebie wróżka? – zapytała.

Zastanawiałam się, czy powiedzieć jej o pięciodolarówkach Naomi, ale obawiałam się, że zadzwoni z pretensjami do Biura Zębowych Wróżek i moja wróżka zostanie zwolniona. Zachowałam te myśli dla siebie i odpowiedziałam:

– Tak, dostałam dwie ćwierćdolarówki.

– Całe dwie ćwierćdolarówki? To musiał być naprawdę duży ząb!

Powiedz to wróżce Naomi, pomyślałam. Ale im więcej się nad tym zastanawiałam, tym bardziej doceniałam pieniążki od mojej wróżki. Nie była najbogatsza, to jasne, ale zdecydowanie należała do najsilniejszych. Lubiłam moją małą wróżkę, naprawdę dobrze sobie radziła.

1. Annie – biedna sierotka z komiksu Harolda Graya pod tytułem „Little Orphan Annie” ukazującego się w wielu amerykańskich czasopismach między 5 sierpnia 1924 a 10 maja 1968 roku. Przedstawiana jako rudowłosa dziewczynka w czerwonej sukience (przyp. tłum).

2. Knott’s Berry Farm – popularny park rozrywki w Kalifornii słynący z wielu atrakcji (przyp. tłum.).

3. Cream of Wheat – marka produktów zbożowych znana od ponad stu lat. Popularne danie śniadaniowe. Po dodaniu mleka przypomina kaszkę (przyp. tłum.).

4. Blockbuster – tutaj: miejscowa wypożyczalnia kaset wideo (przyp. tłum.).

5. Churrosy – pochodzący z Hiszpanii rodzaj ciastka. Przygotowuje się je z ciasta parzonego, w smaku przypominają nasze pączki (przyp. tłum.).POMYŚL O WŁASNYM INTERESIE

Wkrótce po moich ósmych urodzinach ojciec objął posadę nauczyciela religii w szkole średniej w Mesie w stanie Arizona. Gdy wypłynął temat nagłej przeprowadzki, mama się martwiła, że nie uroniłam nawet łezki na myśl o porzuceniu Naomi i Kristy. A ja chyba gdzieś w głębi duszy czułam, że nie mogłabym być blisko z kimś, kto trzymał zabawki za szkłem.

Następnego dnia po przeprowadzce, o siódmej rano przed drzwiami naszego nowego domu stanęła Dawnee Ray – boso i z wózkiem pełnym cytryn. Była mojego wzrostu i miała kręcone włosy jedynie o kilka odcieni ciemniejsze od oliwkowej cery.

– Cześć, jestem Dawnee. Mama kazała mi wam to dać. – Wskazała na wózek pełen owoców.

– Dzięki. Jestem Lindsey.

Wyciągnęła drobną opaloną dłoń.

– Miło cię poznać, Linseed.

Dawnee nigdy nie nazywała niczego prawdziwym imieniem. „Wheelbarrow” (taczka) była „wobbler”, „cookies” (ciasteczka) – „cooklets”, a mnie nazywała niezliczoną liczbą imion rozpoczynających się od „L”, na przykład „Lizard”, „Lindy Hop”, „Lindizzle” czy „Limesey Styling”, żeby wymienić choć kilka. Upór, z jakim Dawnee odmawiała używania prawidłowych nazw, niezwykle irytował jej liczne rodzeństwo, ale przyjaźń z nią była jedną z najlepszych rzeczy, jakie mogły się przydarzyć mojej wyobraźni.

Jak się okazało, Dawnee była tak samo jak ja pokrzywdzona w kwestii kieszonkowego. Przekonała mnie jednak, że zamiast narzekać, powinnyśmy wziąć kwestię zarabiania we własne ręce. Próba numer jeden: stoisko z lemoniadą.

Nigdy nie rozumiałam reklam, które przyciągały uwagę hasłami typu: „Teraz zawartość cukru mniejsza o 30%!”. Po co się do tego przyznawali? Zawsze gdy próbowałam podwędzić coś ze sklepu mamy, unikałam produktów opatrzonych takimi groźbami – nie byłam głupia. Więc kiedy Dawnee i ja postanowiłyśmy rozpocząć biznes z lemoniadą, przyjęłyśmy inną strategię. Wycisnęłyśmy czterdzieści sześć cytryn i hojnie dosypałyśmy magicznego składnika, po czym namalowałyśmy plakat głoszący: „Lemoniada, teraz 30% cukru WIĘCEJ!”. Poszłyśmy w dół ulicy i rozłożyłyśmy nasz kramik naprzeciwko pól kukurydzy, gdzie przejeżdżały co najmniej trzy samochody na godzinę. Tak, właśnie, przejeżdżały. Siedziałyśmy tam, siorbiąc sobie syrop z cytryn, i wymieniałyśmy uwagi o tym, jaki jest pyszny, dopóki nie zemdliło nas tak, że nie byłyśmy w stanie siedzieć prosto.

Gdy się pakowałyśmy, przyjechała mama Dawnee i z szerokim uśmiechem zapytała, czy sklep jeszcze działa. Podała mi dziesięciocentówkę, a ja jej szklankę ciepłej lemoniady. Czekałyśmy, patrząc z dumą, jak nasz jedyny klient tamtego dnia bierze duży łyk napoju. Powoli odjęła szklankę od ust i z uśmiechem zapytała, ile użyłyśmy cukru. Od momentu, gdy zdradziłyśmy nasz sekret, mogłyśmy przyrządzać lemoniadę jedynie pod nadzorem.

Kolejnym niewypałem, jeśli chodzi o próby pracy, była Noc Filmowa. Upiekłyśmy ciasteczka i przygotowałyśmy popcorn, dla każdego było zarezerwowane specjalne miejsce. Za jedyne dwa dolary! Nasze starsze siostry miały pieniądze z niańczenia dzieci, ale w życiu by nam nie zapłaciły. Pewnej soboty przed seansem The Shaggy D.A.¹, Sherri, jedna z sióstr Dawnee, podeszła do naszego stanowiska na kuchennym blacie. Oparła się o nie i przestąpiła z nogi na nogę, przyglądając się naszym pysznościom.

– Ile za jedno z tych spalonych ciastek?

Dawnee wyglądała na zranioną.

– Nie są spalone…

– Pięćdziesiąt centów – odparłam, zanim zdążyły się porządnie pokłócić. Byłam gotowa wziąć cokolwiek.

– Za dużo – odparła Sherri.

Podeszła do szafki, chwyciła torebkę popcornu i sama włożyła ją do mikrofalówki. Już chciałam się oburzyć na taką niesprawiedliwość, ale Dawnee nadstawiła drugi policzek.

– Nie będzie smakował tak dobrze jak nasz, bo dodałyśmy specjalnego składnika.

Sherri się uśmiechnęła.

– Nie wiem, czy dodatkowa porcja masła może uchodzić za specjalny składnik, ale na pewno tyle tłuszczu to obrzydlistwo.

Jedynymi zainteresowanymi klientkami okazały się Brooke, moja młodsza siostra, i Heidi, młodsza siostra Dawnee, które jednak nie miały żadnych pieniędzy. Skończyło się na tym, że zapłaciłyśmy im po ćwierć dolara za posprzątanie kuchni, a one po chwili oddały nam monety, każda w zamian za pół ciastka i małą torebkę popcornu. Specjalne miejsca na widowni oddałyśmy im za darmo, skoro i tak już je ozdobiłyśmy.

Kilka miesięcy później w naszej szkole ruszył bar ze słodyczami działający na zasadzie fundraisingu². Po niezwykle motywującej przemowie kolesia ze sprzedaży, okraszonej prezentacją porażająco wysokich cen, byłam już zdeterminowana, żeby wygrać minilodówkę oraz rower. W końcu ten facet twierdził, że wystarczy przekazać „jedynie dwadzieścia tysięcy zamówień” czy coś koło tego. Pomimo początkowego zapału oddałam w następnym tygodniu katalog zawierający dwa zamówienia – jedno złożyła pani Boyle mieszkająca przy naszej ulicy, a drugie Sherri Ray. Okazało się, że jednak ma miękkie serce; po prostu ukrywała je, gdy chodziło o przepłacanie za czekoladę.

Dziewczyny Gotowe-Do-Pracy to trzecia próba duetu Lindsey-Dawnee i zarazem pierwsza, która odniosła jakiś sukces. Stworzyłyśmy sobie wizytówki i rozniosłyśmy je po sąsiadach, oferując swoje usługi właściwie we wszystkim. „Wykonamy twoją pracę za ciebie, a o cenie zdecydujesz sam”. Czasem miałyśmy szczęście i trafiałyśmy na dobroczyńców, którzy płacili nam więcej, niżby mogli, ale znacznie częściej byłyśmy po prostu wyzyskiwane.

Jednym z naszych najbardziej zaufanych klientów był pan Hult. Był tęgim mężczyzną, delikatnie rzecz ujmując, i każdego dnia wkładał wykrochmaloną koszulę zapiętą pod samą szyję. Kiedy po raz pierwszy zaoferowałyśmy mu swoje usługi, wręczył nam pięć koszul i puszkę krochmalu, obiecując, że zapłaci dolca za każdą wyprasowaną sztukę. Z początku brzmiało to jak genialny układ – dopóki nie zorientowałyśmy się, jak czasochłonne i męczące jest prasowanie koszul. Czy wspominałam, że pan Hult nosił rozmiar dla puszystych? Chcę przez to powiedzieć, że facet był niski, ale im dłużej prasowałam te koszule, tym bardziej wydawało mi się, że mogłabym używać ich jako prześcieradeł. Za każdym razem, gdy oddawałyśmy mu wyprasowane koszule, wręczał nam pięć kolejnych, a moje serce krwawiło. Były chwile, że chciałam porzucić zmiętoszone koszule na progu i uciec. Zamiast tego jednak Dawnee i ja krochmaliłyśmy i prasowałyśmy, krochmaliłyśmy i prasowałyśmy…

Były też takie osoby, jak Patty Miller, która prosiła nas o coś, po czym płaciła napoczętymi paczkami słodyczy. Nawet biorąc pod uwagę to miłe uczucie, jakie daje pomoc starszej pani, nie byłam do końca usatysfakcjonowana kilkoma torebkami żelków i pudełkiem cheeriosów w zamian za trzy godziny pracy w ogrodzie. Po kilku takich akcjach próbowałam przekonać Dawnee, że nie powinnyśmy za każdym razem odpowiadać na telefony Patty.

– Mam na myśli to, że skoro ona nie płaci jak należy, my nie musimy do niej chodzić, możemy po prostu powiedzieć, że jesteśmy zajęte…

Dawnee słuchała mnie, ale ani się ze mną nie zgodziła, ani nie zaprzeczyła.

Po kilku dniach Dawnee zadzwoniła, a ja dopadłam do telefonu, gdy już zostawiała wiadomość.

– Cześć Limesey, tu Dawnee. Dzwoniła Patty. Ma w ogrodzie kilka chwastów, których nie dała rady wyrwać. Jeśli nie możesz iść, to w porządku, ale ja się wybieram.

Nie było żadnego dobrego powodu, dla którego nie mogłabym iść, i Dawnee dobrze o tym wiedziała. Nie chcąc przyjąć do wiadomości mojego egoizmu, zawstydziła mnie bardziej niż jakąkolwiek burą. Dawnee nigdy nie mówiła mi prosto w oczy, że się mylę, lecz dawała dyskretnie do zrozumienia, że powinnam zmienić sposób myślenia. Zamierzała pomóc Patty ze mną lub beze mnie, więc chwyciłam rękawice i wybiegłam z domu. Była już w połowie drogi, w ręku niosła łopatkę, a za sobą ciągnęła małe grabki, ich ząbki zbierały żwir i patyczki z chodnika.

– Hej, Dawnee! – zawołałam, biegnąc za nią. – Zaczekaj!

Odwróciła się i uśmiechnęła.

– Masz, możesz ponieść to. – Wręczyła mi grabie.

Gdybyście się zastanawiali, tamtego dnia dostałyśmy w ramach zapłaty wodne lody na patykach. Pofarbowały nam języki na niebiesko, więc Dawnee nazwała mnie „Sal”³ i oskarżyła o kradzież wszystkich jagód. Wydało mi się to niesamowicie zabawne i całą drogę do domu chichotałyśmy.

Dzięki, Dawnee, że nauczyłaś mnie, jak ciężko pracować i być miłym dla innych – i że pokazałaś mi, jak dobrze wyglądać na zdjęciach: wypiąć brzuch, a ręka na biodro!

1. The Shaggy D.A. – nakręcony w 1976 roku sequel popularnego amerykańskiego filmu familijnego Na psa urok (ang. The Shaggy Dog) z 1959 roku (przyp. tłum.).

2. Fundraising – proces pozyskiwania środków finansowych przez proszenie o wsparcie m.in. osób indywidualnych, firm czy organizacji dobroczynnych (przyp. tłum.).

3. Sal – postać z książki dla dzieci Blueberries for Sal autorstwa Roberta McCloskeya z roku 1949 (przyp. tłum.).NA RATUNEK WIELORYBOM

Lato w dziewięćdziesiątym szóstym było jednym z najlepszych w naszej okolicy. Najpierw Hunter Spalding wpadł w kłopoty, przez przypadek zaprószając ogień w swojej kuchni, przez co za karę resztę maja, czerwiec i lipiec spędził, wykopując zardzewiałe ogrodzenie wokół swojej działki. Był niegrzecznym chłopcem ze świetną fryzurą i twarzą aniołka. Dawnee i ja miałyśmy po dziewięć lat, on był o trzy lata starszy, ale nie przeszkadzało nam to w przejeżdżaniu „przypadkiem” przed jego domem na rowerach średnio co pięć minut. Szczęśliwie dla nas tamtego lata Brooke i Heidi zakochały się w koniach. Przekonałyśmy je, żeby były naszymi rączymi rumakami i woziły nas w wózku ogrodniczym po okolicy. Nadałyśmy im piękne imiona Czarny Heban i Gwiezdna Tancerka i karmiłyśmy je marchewkami, dopóki nie pomyślały, że to my oddajemy przysługę im.

Raz, w ramach treningu, kazałyśmy im pociągnąć nas obok podwórka Huntera. Stałyśmy w wózku jak w rzymskim rydwanie, a Brooke i Heidi wolno ciągnęły go za sobą, więc gdy mijaliśmy Huntera, mogłyśmy nonszalancko pomachać mu z wózka. Jeśli nie zrobił na nim wrażenia sposób, w jaki zaprzęgłyśmy nasze siostry do pracy, na pewno udało się to chłopięcym szortom, które miałyśmy na sobie. Tamtego lata zostałam też sekretarką w KPZiŚ – Klubie Przyrody, Zwierząt i Środowiska.

Obsesję dotyczącą zwierząt rozpoczęła wśród sąsiadów moja siostra Jennifer. Jedną z rzeczy, za którą kochałam ją w tamtym czasie, była kolekcja wkładek o zwierzętach publikowana przez Ranger Rick¹. Jennifer co miesiąc znajdowała w skrzynce kolejną stronę i mogła ją dołożyć do segregatora – układała karty alfabetycznie. Czasem pozwalała Brooke i mnie siedzieć obok siebie, gdy czytała ciekawostki z broszury – przynajmniej dopóki nie dotykałyśmy stron. Zdjęcia były tak kolorowe i piękne, że miałam ochotę je głaskać. Gdy Jennifer nie było w domu, wyciągałam czasem segregator spod jej łóżka i przerzucałam zdjęcia. Głuptak niebieskonogi był moim ulubieńcem. To naprawdę piękny ptak, ale właściwie najbardziej lubiłam wymawiać słowo „głuptak” w każdej sytuacji.

Gdy pewnego dnia przybyła strona o humbakach, Jennifer na głos odczytała przerażające dane dotyczące wymierania wielorybów. W pokoju zapadła cisza. Oczy Brooke wezbrały łzami, a Jennifer powiedziała uroczyście:

– Musimy coś z tym zrobić.

Wszystko to działo się, jeszcze zanim nastały czasy Google, więc moja siostra zadzwoniła pod numer kontaktowy dla klientów podany z tyłu karty. Wisiała na telefonie dwie godziny i dwadzieścia trzy minuty, po czym kolejną godzinę przekazywano rozmowę kolejnym osobom, zanim w końcu usłyszała nazwę organizacji chroniącej wieloryby. Kiedy wyszła z pokoju trzy i pół godziny później, Brooke i ja już dawno zapomniałyśmy o sprawie. Prawdę mówiąc, wieloryby trochę mnie zirytowały. Skoro potrzebujesz powietrza, by żyć, to co robisz pod wodą?! Ale Jennifer była zdeterminowana, a próba wybicia jej czegoś z głowy, gdy już się nakręciła, to jak dyskusja o wielkości kanapki z wygłodniałą gęsią.

– Zaadoptujemy humbaka – oznajmiła wprost.

W teorii to brzmiało świetnie, ale skąd weźmiemy domowego humbaka? Postanowiłam pozwolić jej wyłuszczyć szczegóły planu i zgodziłam się pomóc. Jennifer wyjaśniła, co wymyśliła.

– Ta pani, z którą rozmawiałam, powiedziała, że adopcja wieloryba to trzydzieści dolarów rocznie. Jeśli każda z nas będzie odkładać dwadzieścia pięć centów co tydzień, będziemy mogły uratować jednego wieloryba za dziesięć miesięcy. Ale gdybyśmy znaleźli dziesięć osób, które dadzą dwadzieścia pięć centów tygodniowo, uzbieramy trzydzieści dolarów w trzy miesiące.

Brzmiało prosto, ale wciąż nie byłam pewna, jak przekonamy dziesięć osób, by co tydzień dawały nam ćwierć dolara na coś, co mieszka pod wodą, chociaż oddycha powietrzem. Jennifer miała radę i na to, naturalnie.

– Musimy założyć klub.

I taki właśnie był początek Klubu Przyrody, Zwierząt i Środowiska. Gdy już ustaliłyśmy nazwę, mogłyśmy zacząć rekrutację. Pierwszy przystanek: dom Raysów.

Rodzina Dawnee mieszkała naprzeciwko, w domu pełnym dzieci, przy którym na podwórzu było mnóstwo krów, kurczaków, królików, gołębi i kotów – idealnie. W dodatku to, że Dawnee i jej dwie siostry były naszymi najlepszymi przyjaciółkami i brały udział we wszystkich szaleństwach, zapewniało nam wpływy w wysokości siedemdziesięciu pięciu centów tygodniowo. Przekonałyśmy też dzieciaki Heydtów, Rebeccę Crum i Megan Boyle. Hunter Spalding nawet przyszedł na jedno spotkanie, ale po moim fascynującym referacie dotyczącym chrząszcza wodnego nigdy nie wrócił. Jedna z wielkich tajemnic życia.

KPZiŚ działał przez jakiś czas. Jennifer była przewodniczącą, mózgiem i badaczką we wszystkich naszych projektach. Sherri została wiceprzewodniczącą, tylko dlatego, że była druga pod względem starszeństwa, no i była najlepszą przyjaciółką Jennifer. Dawnee pełniła rolę skarbniczki, bo miała najlepszy zmysł organizacyjny, a ja byłam sekretarką – bo tylko to stanowisko nie zostało jeszcze obsadzone. Brooke i Heidi też błagały o jakieś stanowiska, więc mianowałyśmy je działaczkami. Przyjęły to dużo lepiej, niż się spodziewałyśmy.

Po kilku miesiącach stwierdziłyśmy, że nasze cotygodniowe spotkania nie przynoszą wystarczająco dużo ćwierćdolarówek, więc Jennifer wysunęła genialną propozycję, by wystawić sztukę i zażądać opłaty za wstęp od widzów (naszych rodziców). Produkcja nosiła tytuł Zwierzęta walczą o wolność i została napisana, wyreżyserowana i zagrana – tak, zgadliście – przeze mnie. Moją ulubioną sceną była ta, w której zmieniałam kanapę w statek i wygłaszałam motywującą mowę o „pomaganiu naszym braciom mniejszym”. Błyszczałam też, machając naszą klubową flagą i krzycząc: „Na ratunek głuptakom niebieskonogim!”. To się nigdy nie zestarzeje. Zarobiłyśmy około dziesięciu dolarów i byłyśmy wniebowzięte. W końcu nie tylko zaadoptowałyśmy wieloryba, ale zostało nam dość pieniędzy, żeby ochronić ze dwa metry kwadratowe lasu deszczowego. Jestem pewna, że dzięki nam jakiś krocionóg poczuł się szczęśliwy.

Ja, Dawnee, Brooke i Heidi w koszulkach klubowych, dżinsach pranych w kwasie i melonikach… Kiedyś to miało sens.

1. „Ranger Rick” – czasopismo przyrodnicze dla dzieci wydawane przez National Wildlife Federation, ukazujące się od stycznia 1967 roku (przyp tłum.).WŁÓŻ CUKIERKI DO TORBY

Trzecia klasa była dla mnie ważna. Zajęłam pierwsze miejsce w konkursie naukowym ze swoim eksperymentem z ziemniakami i prądem, i zaprojektowałam mój pierwszy kostium na Halloween. Biorąc pod uwagę niekończącą się liczbę strojów w piwnicy, kostium na Halloween nie powinien być problemem. Ale ja zawsze wybiegałam myślami w przód, a poza tym nigdy nie byłam zadowolona ze stroju, w którym już występowałam. Moja mama jest rewelacyjną krawcową i w tygodniach poprzedzających Halloween najczęściej można było ją znaleźć przyklejoną do krzesła przed maszyną do szycia – albo przerabiała gotowe kostiumy, albo szyła nowe. Tamtego roku, gdy zbliżały się wakacje, zdecydowałam, że sama zatroszczę się o swój strój. Wymyśliłam idealny kostium, naszkicowałam wzór i z dumą oznajmiłam, że zamierzam przebrać się za kangura – jeśli nie dlatego, że chciałam podjąć wyzwanie, to z pewnością dla ukrytej torby na cukierki. Żadne delikatne sugestie, że „może powinnam zacząć od czegoś łatwiejszego”, nie mogły mnie przekonać, więc mama zabrała mnie do Saly’s Fabric i pomogła wybrać trzy i pół metra włochatego brązowego materiału.

– Skoro jesteś świadoma, że to będzie trudne i zabierze dużo pracy – stwierdziła w drodze powrotnej.

Mama mogła oszczędzić dużo czasu i pieniędzy, po prostu mówiąc „nie”. Ale ponieważ nigdy nie powiedziała, że nie dam rady, zrobiłam to. To najlepsza rzecz w byciu dzieckiem. Nic nie wydaje się niemożliwe, dopóki ktoś większy i starszy nie powie ci, że jest inaczej. Ja dorastałam w cudownym, małym świecie, gdzie wszystko było osiągalne, jeśli tylko chciało mi się na to zapracować. Zresztą myślę, że wciąż żyję w tym świecie.

Gotowy kostium miał kilka wad, z których podstawowa polegała na tym, że nie mogłam oddychać, i cały wieczór potykałam się o niezwykle realistyczne kangurze stopy – ale dobra wiadomość jest taka, że byłam jedynym kangurem w dzielnicy w tamtym roku (w każdym innym zresztą też, o ile wiem).

Uwaga dla przyszłych projektantów kostiumów: upewnijcie się, że nie przyszyjecie ukrytej torby zbyt nisko, bo będzie wyglądała, jakbyście wyciągali cukierki z obwisłego kangurzego krocza… i nikt nie uważa, że to jest urocze, bez względu na to, ile czasu poświęciliście na wszycie kieszeni.

Gdy Ty Beanie Baby¹ stały się hitem w Gilbert w Arizonie, byłam w piątej klasie i poszukiwałam kolejnego ujścia dla swojej kreatywności. Kupiłam Pinky the Flamingo w sklepie spożywczym. Kilka dni później Brooke kupiła Chocolate the Moose, bo nie przestawałam się zachwycać, jaki to Pinky jest cudowny. Zaczęło się niewinnie, byłyśmy dwie i miałyśmy po jednym pluszaku. Ale gdy Beanie Baby robiły się coraz popularniejsze, postanowiłyśmy wykorzystać koniunkturę.

Godzinami siedziałyśmy w piwnicy, ręcznie szyjąc skomplikowane stroje dla naszych przytulanek. Dostały plisowane spódniczki, spodnie z zakładkami, koszule z kołnierzykami, kapelusze z woalkami. Gdy zabawki przybywały do nas, miały tylko imiona, ale gdy już stawały się nasze, łączyłyśmy je w pary i żeniłyśmy ze sobą, wykorzystując ich wygląd, styl życia i naszą inwencję twórczą. Nie tylko miały ładne ubranka i rodziny, ale też pracę i brały udział w regularnych spotkaniach rady miejskiej, na których przedstawiano nowych Beanie i załatwiano inne ważne dla pluszaków sprawy. Dzięki zestawom Happy Meal Teenie Beanies w McDonaldzie nasze zabawkowe pary mogły mieć dzieci. Były lepiej funkcjonującą rodziną niż przeciętna rodzina amerykańska. To trwało do końca mojej szóstej klasy.

W dzisiejszych czasach większość szóstoklasistek nosi makijaż i załatwia ważne sprawy społeczne na smartfonach. Gdy ja byłam w szóstej klasie, nosiłam używane ogrodniczki, a ważne sprawy społeczne załatwiałam w świecie Beanie. Wychodzi na to samo, co nie?

Chciałam dołączyć zdjęcie jednego ze strojów dla moich Beanie, ale żadnego nie znalazłam. Ale za to udało mi się znaleźć tę marionetkę, którą zrobiłam z okazji Dnia Matki, gdy miałam dziewięć lat. Która mama nie chciałaby dostać wiszącego strusia w podziękowaniu za poświęcenie swojego życia? Wiem, że moja by chciała, a przynajmniej tak mi powiedziała, gdy wręczyłam jej moje dzieło.

1. Ty Beanie Baby – seria pluszowych zabawek zaprojektowanych przez Ty Warner Inc., popularnych w latach dziewięćdziesiątych XX wieku; zabawki te dotarły także do Polski. Należały do nich między innymi wspomniane w tekście Pinky the Flamingo czy Chocolate the Moose (przyp. tłum.).STARSZA SIOSTRA

Zanim przeprowadziliśmy się do Arizony, Jennifer i ja spędzałyśmy większość wolnego czasu w domu Bianki i Leanny. A może powinnam powiedzieć: w domu Biankiileanny? Były bliźniaczkami, takimi jakie mogłyby występować na Disney Channel, i nie pamiętam, żebym widziała kiedykolwiek którąś z nich bez tej drugiej. Miałam wtedy siedem lat, Jennifer dziesięć, a Biancaileanne po dziewięć. To byłaby wspaniała recepta na przyjaźń, gdybyśmy dobrze dogadywały się z Jennifer. A ponieważ byłyśmy niemal tak dopasowane jak pięść do nosa, moja siostra spędzała większość czasu, próbując przekonać bliźniaczki, żeby się ze mną nie zadawały.

Świetnie radziłam sobie z łażeniem za Jennifer, gdy nie miała ochoty na moje towarzystwo – częściowo dlatego, że lubiłam być we wszystko wtajemniczona, a częściowo dlatego, że lubiłam jej przeszkadzać. Właściwie Jennifer była pierwszą sprawą w życiu, w której odniosłam niezaprzeczalny sukces. Miała ognisty temperament i nawet zbyt łatwo było wyprowadzić ją z równowagi. Kiedyś po obejrzeniu odcinka Ulicy Sezamkowej o dzieleniu się, Jennifer wzięła sobie za punkt honoru pokazać mi, jak ważna jest ta trudna sztuka. Pokazała mi najbardziej pożądaną zabawkę w domu, kucyka My Little Pony z fioletowym ogonem, po czym ze słodkim uśmiechem zapytała, czy chciałabym go wymienić na Gusa, konika Breyer, który nie miał trzech nóg. Oczywiście wystarczył mi rzut okiem na kalekiego konika, żebym bez zastanowienia odparła:

– Nie.

Spróbowała raz jeszcze.

– Lindsey, czy mogłabyś, proszę, podzielić się ze mną swoim kucykiem?

– Nie.

W tym momencie jej miłe prośby zmieniły się w regularną wojnę z przeciąganiem kucyka i krzykami.

– MUSISZ SIĘ DZIELIĆ!

Ciągnęłyśmy i wrzeszczałyśmy do chwili, gdy głowa biednego małego kucyka odpadła. Chociaż temu akurat byłam częściowo winna sama, to Jennifer zazwyczaj wszystko niszczyła – zabawki, talerze, swoje nadgarstki (to zupełnie inna historia) – ale mój kucyk? To był cios poniżej pasa.

Kilkoro przyjaciół Jennifer też miało młodsze rodzeństwo – w większości braci – którzy byli zmuszani do zabaw ze mną. Któregoś dnia, po zabawie w Wojownicze Księżniczki Ninja¹, Michael i ja szukaliśmy naszych starszych sióstr. Ukryły się przed nami, jak to zwykle robiły, a podczas poszukiwań w pewnym momencie usłyszeliśmy je, jak rozmawiają ukryte za kartonami w garażu.

– Lindsey jest taka irytująca. Wymienię ją za Michaela w każdej chwili – mówiła Jennifer.

– Możesz sobie go wziąć, sto razy bardziej wolałabym mieć młodszą siostrę niż brata.

– Nie, Lindsey na pewno byś nie chciała.

Staliśmy w progu garażu, słuchając, jak nasze siostry dobijają targu. Michael wyglądał, jakby zaraz miał się rozpłakać, ale ja, pamiętam to jak dziś, pomyślałam: „Tak? Myślisz, że teraz jestem irytująca?”. Cóż, zawsze lubiłam wyzwania.

Z początku Jennifer chciała być moją starszą siostrą. W Halloween po moim urodzeniu mama przebrała nas za Toma i Jerry’ego – kota i mysz, którzy się nienawidzą – ale pomijając długofalowe skutki takiej decyzji, wtedy Jennifer była ze mnie dumna. Moi rodzice wspominają, że za każdym razem, gdy ktoś mówił Jennifer, jaki ładny ma kostium, ona wskazywała na mnie i mówiła: „Ale ona wygląda jak myszka!”. Ja też z początku łatwo weszłam w rolę młodszej siostrzyczki, chodząc za Jennifer i próbując robić wszystko tak jak ona. Kiedyś ukradła z pokoju rodziców świąteczną czekoladkę, a ja chciałam jej udowodnić swoją solidarność i wzięłam winę na siebie. Gdy mama znalazła papierek na podłodze, zabrała nas obie do kuchni.

– Kto wziął cukierka z mojego pokoju i go zjadł?

Mama z pewnością doskonale to wiedziała, biorąc pod uwagę usmarowaną czekoladą buzię Jennifer, ale chciała dać nam szansę na oczyszczenie się z zarzutów. Ku jej zdziwieniu przyznałam się ja.

– Ja to zrobiłam – powiedziałam cichutko.

Mama spojrzała na mnie.

– Lindsey, jesteś pewna, że to t y zjadłaś czekoladkę?

– Tak.

Mówiłam chłodno i stanowczo. Jennifer uśmiechnęła się niewinnie i okruszek czekolady spadł jej z kącika ust.

Mama westchnęła: „Więc tak to będzie wyglądać”.

I tak było… do czasu. Nie tknęłam pizzy, bo Jennifer jej nie jadła, i uwielbiałam sorbet pomarańczowy, bo to był jej ulubiony. Ale Jennifer była dość władcza z natury, więc dogadywałyśmy się tylko wtedy, gdy zgadzałam się z nią w stu procentach. W pewnym momencie jednak odkryłam, że mam swoje zdanie – przede wszystkim dlatego, że nie chciałam już więcej bawić się Gusem. Gdy Brooke dorosła na tyle, żeby się ze mną bawić, gra się skończyła. Nie byłam już najmłodszą siostrą. W ogóle nie byłam już tylko młodszą siostrą – byłam też starszą siostrą. W końcu przestałam się bawić z Jennifer wyłącznie na jej zasadach, co niepomiernie ją denerwowało. Tak zaczął się konflikt naszych osobowości, który miał się zakończyć dopiero w szkole średniej.

Stawiam dwadzieścia dolców, że nie zauważyliście Jennifer na tym zdjęciu. Ale to nie moja wina; kostium drzewa to jej pomysł! Ale to zdjęcie dość dobrze podsumowuje nasze dzieciństwo.

1. Nawiązanie do komiksów Kevina Eastmana i Petera Lairda „Wojownicze Żółwie Ninja”, z których pierwszy ukazał się w maju 1984 roku (przyp. tłum.).

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: