Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Jutro zaświeci słońce - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
7 października 2015
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Produkt niedostępny.  Może zainteresuje Cię

Jutro zaświeci słońce - ebook

Wyobraź sobie, że Twoja matka jest źródłem Twojego lęku i destrukcji.

Wyobraź sobie, że jesteś zakładniczką rodzinnej tajemnicy.

Anita marzy o byciu pisarką. Wspierana przez męża decyduje się na kolejne ważne kroki i zmiany w swoim życiu. Wspólnie kupują upragnione mieszkanie i powoli budują własny świat.

Nie jest im jednak dane cieszyć się małżeństwem ani sukcesami. Despotyczna matka Anity, która od zawsze zaniżała jej poczucie wartości, starając się podporządkować sobie całkowicie córkę, wkracza ponownie do ich życia.

Czy Anitę znajdzie siłę, żeby walczyć o swoje życie?

Joanna Sykat pisze tak plastycznie, że łatwo sobie wyobrazić podobną relację z … własną matką. „Jutro zaświeci słońce” to książka, która wierci dziury w duszy, stawia niewygodne pytania i oczyszcza umysł. To jedna z tych książek, które chciałoby się przytulić do serca.

Kategoria: Obyczajowe
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-7976-326-9
Rozmiar pliku: 893 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Rozmowa pierwsza

Proszę to wyłączyć. Nie szkodzi, że pani nie zapamięta wszystkiego. W głowie zawsze zostaje to, co istotne. Reszta – jeśli się nie utrzyma – to znaczy, że po prostu jest zbędna. Nijaka. Zresztą grzeczne pisanie od dużej litery do kropki jest nudne. Szkolne. Schematyczne, a ja po prostu mam dość schematów. Zrozumiałam to teraz, niedawno. Prawie na stare lata.

Wracając do tych ważnych rzeczy. Kiedy jeszcze pisałam, a właściwie próbowałam pisać, wystarczył mały wycinek świata, by historia sama snuła się w głowie. Jeśli nie snuła się od razu, odkładała obraz na półkę mózgu, żeby odleżał, poczekał na swój czas. A potem wystarczyło jakieś „klik” i motyw sam wskakiwał w litery. Dlatego przestałam zapisywać spostrzeżenia, ludzkie zachowania i historie. Kartki – najczęściej gubiłam. Mózg był niezawodny. Pozornie przykurzał obrazy niepamięcią, by potem, w odpowiedniej chwili, podsunąć je wspomnieniom. Ich kolory i faktura nawet po latach były tak samo wyraźne i istotne jak na początku.

Mam podać przykład tego, co mnie inspirowało? Zatrzymywało w biegu przez świat? Będzie trudno. Poszturchiwana pamięć współpracuje niechętnie. Trzeba dać jej swobodę. Wtedy obrazy, tak bardzo różne, składają się w adekwatną całość. Co pani powie na żółtozielone nitki, które zwisają z wierzby wiosną? Pewnie niewiele. To trzeba zobaczyć w kontekście i potem tak samo, w kontekście, opisać. Albo taka scenka. Ona kiedyś być może odżyje, będzie częścią całości. Teraz to fantom, ale ten z gatunku sugestywnych. W każdym razie robiłam ostatnio rentgen kręgosłupa. Przede mną na badanie weszła kobieta, którą przywieziono z DPS-u. Agresywna, silna. Jej zachowanie z trudem opanowywało dwóch pielęgniarzy. Pluła, kopała i wrzeszczała. Ale kiedy na chwilę się uspokajała, przytulała do piersi małą lalkę, która głosem dziecka dopominała się o jedzenie czy pieszczotę. Wariatka chichrała się wtedy nad zabawką, gulgała do niej i gładziła po policzkach. Jeszcze? To może widok dwóch rozjechanych na ulicy jeży. Zastanowiłaby się pani, zatrzymała nad czymś, co, trudno sobie wyobrazić, miało formę przestrzenną? Było pewnie mężem i żoną? Dlaczego pani się krzywi? To też świat. Tak, rozumiem, to przykre. Wie pani, zanim pojawiła się Emilka, też byłam taka przewrażliwiona. Każdy rozjechany zwierzak zostawał mi na długo w pamięci. Każda trudna kocia historia w książce orała duszę do łez i kazała zamazywać tekst, sklejać strony lub je wyrywać. Teraz takie opisy mogę czytać do woli. Dalej nie powiem, że szczególnie je lubię, ale po prostu nie przeszkadzają już tak bardzo mojemu komfortowi. Może dlatego, że pojawiły się inne, przed którymi nie mogę uciec zamknięciem oczu czy grymasem twarzy? Ani wyrwaniem strony? Nie, nie powiem. Przynajmniej na razie. Są rzeczy tak osobiste, że nie mówi się ich nikomu. Nawet przyjaciółce, mężowi czy matce. O, już zwłaszcza tej ostatniej.

Cieszę się, że pani protestuje. To faktycznie straszne, kiedy nie można porozmawiać zupełnie szczerze z kimkolwiek. Myślę jednak, że to nie tyle konstrukcja psychiczna, co jednak ociosanie przez życie. Kiedyś byłam zupełnie innym człowiekiem. Bardziej otwartym, ufnym. Teraz to wszystko jest takie trudne. Tak bardzo trudne. Cieszę się, że pani matka jest cudowną kobietą. Że właściwie nawet przyjaciółką. To takie budujące, mieć do kogo iść z każdą radością i problemem. A co pani ma spieprzone w życiu? Za taką matkę trzeba przecież zapłacić. Czym pani płaci? Czy srebrnik zdrady męża to pani udział? Dlaczego pytam? Przecież to taka częsta waluta. No niech mi pani spojrzy w oczy i powie, że wszystko się pani układa na medal. Złoty, srebrny czy brązowy? A może tylko pozłacany?

Wiem, mamy rozmawiać o mnie. Ale rozmowa zakłada wzajemność. Nie mogę tylko dawać, a pani brać, choć tak może powinno to wyglądać. Relacja, która nas, mam nadzieję, połączy, zakłada obopólność. Jeśli pani, zamiast mnie słuchać, spróbuje poznać, może otworzą się między nami kanały innej komunikacji i może to, co pani napisze, nie będzie tylko suchą relacją? Reportażem, jakich pełno w telewizji? Na ten reportaż nie daję zgody i pani wie, że mogę się wycofać z chwilą postawienia ostatniej kropki, jeśli uznam, że pani nie sprostała zadaniu. Że obie nie sprostałyśmy. Albo prawda, którą pani przynajmniej zechce zrozumieć, albo nic.

Przepraszam, wrócę jeszcze na moment do poprzedniej kwestii. Wie pani, gdzieś kiedyś przeczytałam zdanie, że dostajemy od życia to, na czym nam zależy mniej. Proszę sobie to na spokojnie przemyśleć, przeanalizować, patrząc na swoją sytuację i na życie bliskich pani osób. Ja byłam zachwycona i jednocześnie zszokowana prawdą, którą niosły te słowa. Bo wygląda na to, że faktycznie nie dostałam od życia tego, na czym najbardziej mi zależało. Miłości i uwagi mojej matki. A pani? Zamiast czego dostała pani to, o co ja prosiłam, żebrałam pół życia?Rozmowa druga

Nasza pierwsza rozmowa była nijaka. Trochę sztywna i na neutralnym gruncie, bo w bezosobowej kawiarni. Gdyby okazała się falstartem, zostałoby po niej niewiele. Ot, taki zaledwie odnotowany w pamięci fakt. Bez wspomnienia rysów twarzy czy gestów tej drugiej osoby. Teraz, ponieważ postanowiłam pani i sobie dać szansę, nasze spotkania trochę się spersonalizują. To jedyny plan, jaki sobie wyznaczam. Nie wiem, o czym dokładnie pani opowiem i ile razy się spotkamy. Pozwólmy temu po prostu płynąć i patrzeć, co ta rzeka przyniesie. Pewnie najczęściej będzie mętna w kolorycie, z posmrodem rybno-śmieciowym. Właśnie takim, jaki teraz czuć od Wisły. Ale wie pani co? To swojski zapach. Nie przeszkadza powonieniu jakoś tak bardzo, prawda?

Lubię tę porę dnia. Słońce już dawno wyłączyło się z miejskiego krajobrazu. Oświetla kamienice od tyłu, dając nam ciepły półmrok. Ludzie pozaszywali się pod parasolkami ogródków, mewy jeszcze pokrzykują nad rzeką. Chce pani iść na kawę czy woli spacerować? Tak? To może przysiądziemy na murku? Stąd jest taki ładny widok na kościół… Poszłam tam, kiedy w pobliskim szpitalu umierała moja babcia. Nie pamiętam, o co bardziej się modliłam. Chyba próbowałam pokonać własny egoizm i prosiłam o komfort najbliższej mi osoby, choć wolałabym, żeby Bóg zapewnił mi mój własny. Człowiek całe życie musi dokonywać takich wyborów, podpartych religią czy własnym kręgosłupem moralnym. W każdym razie decyzja, czy pogłaskać egoizm własny czy cudzy, to zawsze wybór między większym a mniejszym złem. Wątpię, że istnieje coś takiego jak altruizm. Chyba tylko z nazwy. Albo krzywdzi się siebie, albo tę drugą osobę. Do uwzględniania cudzych życzeń jeszcze wrócimy. O tę kwestię rozbiło się całe moje życie.

Ale na razie mówmy o tym, o co zahaczyła się pamięć. Tamten kościół i szpital, i ten murek to punkty w mojej osobistej topografii miasta. Trójkąt bermudzki, w którym zniknęło moje dzieciństwo. Widzi pani, kiedy pozwala się myślom płynąć, obijają się one o kamienie milowe naszej pamięci. Pytania: od… do, skąd i jak wiele, zawężają nasz horyzont. Okrajają do faktów tylko pozornie istotnych. Proszę zobaczyć, dokąd zaprowadził mnie widok rzeki…

W każdym razie wtedy, do tego szpitala, biegłam przez most, zbierając siły na to, co wiedziałam, że zobaczę. Najpierw musiałam przełknąć szpital, potem ten mały pokoik, w którym pod oknem umierała moja babcia. Biegłam przez piętra, mijając piżamy, wózki, kroplówkowe stojaki i białe kitle. Oddychałam płytko, żeby śmierć zbyt mocno nie weszła mi w płuca. Nie każdy szpital tak pachnie. Najgorsze są umieralnie i szpitale chorób płuc, w których czuje się już energię wyższą. Człowiek ma wrażenie, że odrywa się od podłogi, że znalazł się w przedsionku… przedsionku…, po prostu przedsionku. Porodówki mają energię cielesną; krwisto-mleczno-smółkową. I tymi wydzielinami nie przerażają tak, jak sterylna biel, w której ludzie czekają na śmierć. Ja tych ludzi widziałam. Podobne do siebie staruszki nakryte kołdrą, wybijaną w szpice kolan. Włosy tak rzadkie, że prawie żadne. I wzrok, jeszcze na chwilę… tutejszy.

Umarłam przed babcią. Pomyliłam piętra i wpadłam do sali, w której stało czyściutkie, świeżo zasłane łóżko. Złapana za ramię pielęgniarka spokojem zatrzymywała moje łzy, wskazując palcem na sufit. Przebiegłam schody, wytarłam twarz chusteczką i weszłam do pokoju. Dwa łóżka stały blisko siebie. Jedno dla życia, drugie to już była przymiarka trumienna. „Niech pani sobie usiądzie.” Brzeg krzesła wcisnął się w moje uda, a dziarska staruszka już przepychała się za nim do wyjścia.

„Babciu!”, złapałam za rękę, która była jeszcze ciepła. Kroplówka i maska tlenowa pompowały w ciało minuty, godziny i może następne dni. Mała skrzynka na stoliku obok łóżka pikała parametrami, wykreślała je krzywymi na monitorze. Życie babci widziałam tylko w tych wzorkach. Migające serduszko niewiele miało wspólnego z tym, które kończyło bieg w klatce piersiowej. „Babciu…”

Obiecałam sobie nie płakać, a wyłam na całego. I umierałam co najmniej kilka razy, gdy przetworzone na wykres serce próbowało odpoczywać. Babcia spała. A najpewniej trwała zawieszona już pomiędzy… Ciało zaopatrzone w płyny i tlen było spokojne. „Babciu”, ściskałam jej rękę, a wycierane mokrą chusteczką smarki rozmazywały mi się po policzkach.

„Córcia… Przepraszam cię…” Podniosłam głowę z zabezpieczających łóżko szczebelków. Nie wydawało mi się. Babcia wróciła jeszcze na chwilę. Przeprosiła mnie. Nie wiedziałam za co. Nazwała córką. Ciągle nie wiedziałam dlaczego.

Nie siedziałam długo. Przerażał pikający monitor, który wywlekał z ciała resztki życia, traktował je medycznie, z takim samym zainteresowaniem jak wczoraj pacjentkę spod siódemki. Był elektroniczną dłonią, która zamykała oczy. Nie dałam rady odprowadzić babci do końca. Powiedziałam jej: „Dobranoc”, łapiąc ostatnie spojrzenie brązowych oczu, które jeszcze raz pokonały powieki. Potem uciekłam.

Teraz też już pójdę. Możemy spotkać się jutro w tym miejscu o tej samej porze? Dokończę opowiadać i zrobię to, czego nie zrobiłam wtedy.Rozmowa trzecia

Dzień dobry. Nie, nie spóźniła się pani. To ja przyszłam wcześniej. Mam teraz dużo czasu i lubię zapełniać go myślami i obserwacją. Każdy dzień przynosi spotkania, jeśli nie z samym sobą, to z drugim człowiekiem. Każde spotkanie wnosi coś do naszego życia. Trzeba tylko umieć patrzeć i słuchać. Czasem ktoś podaruje ci przepis na pyszne ciasto, a czasem… na życie. To tak w dużym skrócie. Ale nie ciągnijmy tej myśli. Nie wiadomo, gdzie mogłaby mnie zaprowadzić. A dziś jest dzień spod znaku niebieskiej bluzki.

Mam ją tutaj. Ładna? Mnie też się spodobała. Kupiłam ją tamtego dnia w szmateksie. Nie umiem oprzeć się tym sklepom. Zawsze są pełne historii, pozakładanych na wieszaki ludzkich życiorysów. Te nieużywane to fabryczna tabula rasa. Wisi sobie taka równiutko na stojakach, czasem próbuje ubierać bezgłowe manekiny. Dokładnie to powiedziałam wcześniej, prawda? Ubiór zaczyna żyć z chwilą kontaktu z naszym ciałem. Przesiąka wonią skóry i zmieszanych z nią perfum. Zostaje dobrany do okazji. Randka, praca, odwiedziny u matki. Wtedy przestaje być bezosobowy. Zmechaci się nami, przetrze od zbyt częstego noszenia. Przesiąknie łzami, krwią czy nawet spermą. Takiej pamięci nie da się wyprać. Można ją tylko złagodzić proszkiem. I trochę odparować żelazkiem.

W każdym razie ja tej niebieskiej bluzki nie miałam na sobie ani razu. Nie zdążyłam jej oswoić. Nawet wyprać. Kupiłam ją i od razu obciążyłam historią, której nigdy nie uniosę na sobie. Tamtego dnia, gdy wybiegłam ze szpitala, najpierw odwiedziłam kościół, potem szmateks. Niezbyt duży. Taki w sam raz, żeby oczy i palce nie zmęczyły się od zbyt długiego przeszukiwania. Nie nosiłam czarnych rzeczy, a wiedziałam, że muszę się na nie przygotować. Zaczęłam oglądać. Swetry, bluzki… Było ich dużo, ale historie, które opowiadały, uznałam za zbyt natrętne, zbyt wyczuwalne. Tak spocone bólem i płaczem, że nie potrafiłam się w nie wślizgnąć ani na chwilę. Rzeczy żałobne powinno się palić, jak dawniej pościel, przesiąkniętą chorobą i śmiercią, bo potem, dla innego człowieka, stają się zbyt ciężkie. Ciężkie i tą pamięcią, i tak zwyczajnie, fizycznie, dla ciała.

Nie dałam rady nic kupić. Poza tym bałam się, że gdy w końcu wybiorę jakiś ubiór, pospieszę babcię na tamtą stronę. Ta teoria podziałała i w drugą stronę. Rzuciłam się do wieszaków, na których było kolorowo. Udawałam, że nic się nie dzieje. Że jestem na najzwyklejszych zakupach, z których koniecznie trzeba przynieść trofeum. Nie bardzo się udawało. To był sklep, do którego już nigdy nie pójdę. Przesadnie zarażony człowiekiem.

Szukałam na siłę. W końcu mój wzrok zahaczył o falujące niebieskości. Bluzka była śmieszna. Wyglądała jak rozłożone skrzydła motyla. Skrojona w koło, miękko układała się na moim ciele. Pasowała do dżinsów. Szybko wyszłam z przymierzalni i rzuciłam ją na wagę. Zrównoważyłam czterema złotymi i z zakupem, który od razu zaczął mi przeszkadzać, uciekłam ze sklepu. Szłam powoli chodnikiem, a ta motyla bluzka ciążyła mi w torbie coraz bardziej. Nie wiedziałam, co powinnam była robić. Płakać? Być przy babci? Modlić się? Czy właśnie tymi zakupami udawać, że jeszcze nic się nie stało?

Przeszłam znów obok szpitala, licząc okna. Wpatrzyłam się w to, za którym leżała moja babcia. Przez dłuższą chwilę nie ruszałam się z miejsca. Potem przestraszył mnie stukot wysuwanego z karetki wózka. Uciekłam, potrącając kogoś. Przekleństwo dosięgło mnie i moją bluzkę. Odebrało resztę sił. Chodnik falował pod stopami, a każdy oddech kosztował sto procent uwagi i tyle samo wysiłku. Nie byłam w stanie pogodzić się z tym, co zobaczyłam wcześniej. Choroba wyssała spod skóry babci mięśnie i tłuszcz. Zostawiła kości i sfałdowany naskórek. Chyba wolałam widzieć bardziej krzepką śmierć, która nie spodziewała się samej siebie.

Wtedy, wyczerpana przeżyciami, usiadłam na drugim brzegu Wisły. Wieża kościelna i podłużny budynek szpitala nie pozwalały odwrócić wzroku. Rzeka płynęła, całkiem przyjemnie pachnąc świeżością. Ludzie mijali ławkę, na której siedziałam, rozebrani już do upalnego maja. Ściskałam w ręku tę reklamówkę z bluzką, która stała się nietaktem dnia. Powinnam ją wtedy wrzucić do rzeki. Tak czułam, ale zbyt przywiązałam się do nietypowego kroju. Egoizm walczył z poczuciem świństwa i… wygrał. Poszłam z bluzką do domu. Teraz znów tu jestem. Mądrzejsza o przeżycie, o doświadczenie, o wnioski, które z niego dla siebie wyciągnęłam. I o wiedzę, że wszystko ma swój czas, przeciw któremu nie można się buntować. Więc… bez żalu.

Wyrzucić do kosza? Nie, to nie byłoby to samo. Ja tamtą sprawę muszę zakończyć w taki sposób, w jaki miała zostać zakończona wtedy. Rzeka niesie różne rzeczy. Te zupełnie przypadkowe i te wrzucone do niej celowo. Dlatego motyl znajdzie w niej swoje miejsce.

Płynący śmietnik zabrał wtedy moje dzieciństwo. Teraz zabiera ostatni przejaw dziecięcego egoizmu, który w dorosłości nie smakuje już wygraną.

Ciąg dalszy w wersji pełnejRozdział I

Zdjęła bluzkę. Przeciągnęła się powolnym, kocim ruchem i wygięła plecy w miękki łuk. Kiedy odchylała głowę, jej włosy zakołysały się i musnęły łopatki. Prędko zmieniłem miejsce, przykucnąłem nieco dalej, bardziej z tyłu, żeby nie było widać sutków. Odrobina tajemnicy zawsze sprzedawała się lepiej niż zbytnia dosłowność. Słońce podświetliło jasny meszek na jej skórze, wzdłuż linii kręgosłupa. Śledziłem go aż do pośladków. Teraz znowu z boku. Zrobiłem jeszcze zbliżenie brzucha, od pępka do ciężkich krągłości. Piersi miała jak brzoskwinie. Migawka trzasnęła sucho kilka razy. Potem wyłączyłem aparat. Dziewczyna rozchyliła lekko kolana.

Zdjęcia były dobre, czułem to. Modelka, chociaż niezbyt ładna, miała świetne ciało i miodowy odcień skóry, który tak lubiłem. W zachodzącym słońcu wyglądał, jakby był nasycony złotem. Sesja podnieciła ją znacznie bardziej niż mnie. W ogóle coraz częściej się zdarzało, że dziewczyny, które zgodziły się rozebrać do paru zdjęć, były potem tak pobudzone i chętne, jakbym dał im co najmniej ecstasy.

Nie pamiętałem, jak ta dzisiejsza ma na imię. Wydawało mi się, że Gosia, ale nie dałbym sobie za to uciąć nawet paznokcia. Wolałem więc zwracać się do niej bezosobowo, żeby uniknąć niezręcznych sytuacji. Takich jak ta w minionym roku, kiedy rozwodziłem się nad urodą Basi, a okazało się, że obok mnie leżała Beata. Niepotrzebne humory, sceny, łzy, o których człowiek chce potem szybko zapomnieć. Po co to komu.

Nigdy nie lubiłem seksu na świeżym powietrzu. Nie miało to nic wspólnego z poczuciem wstydu czy strachem, że ktoś nas zobaczy. Niechby tak się stało, to by tylko dodało pieprzu. Nie lubiłem tego robić na łonie natury z bardzo prozaicznych przyczyn. Po prostu nie tolerowałem much, komarów, mrówek i twardych patyków, źdźbeł trawy i innych niespodzianek pod plecami albo pod łokciami – zależy, czy człowiek znalazł się na górze, czy na dole. Dziewczyna patrzyła na mnie. Czekała na mój ruch. Dlaczego nie, pomyślałem.

Kiedy było już po wszystkim, zrobiłem jej jeszcze kilka ujęć, jak ze spuszczoną wstydliwie głową zapinała bluzkę i wsuwała buty na szczupłe stopy. Przez chwilę myślałem o tym, że kobiety są najpiękniejsze wtedy, gdy niczego nie udają, nie pozują. Ale nie miałem czasu zastanawiać się nad tym dłużej, bo tymczasem za jej plecami, w tle, rozgrywał się niezwykły spektakl. Słońce było już na tyle nisko, że miało niesamowity, pomarańczowy kolor. Siedzieliśmy na niewielkim pagórku, a przed nami rozciągało się pole okryte młodziutką zielenią. Ta zieleń miała sto odcieni, łagodnie przechodziła z ostrej soczystości w mdły pastel i dalej w cienistą głębię – zależnie od tego, jak padało światło i jak wiatr bawił się źdźbłami. Do tego słońce niczym dojrzała mandarynka, tuż nad horyzontem... Chwyciłem aparat, podbiegłem parę kroków i uklęknąłem, ale nie zdołałem osiągnąć tego, na co liczyłem, więc położyłem się na ciepłej trawie. Ziemia pachniała wiosną. Tak. To było to zdjęcie. Zrobiłem chyba z pięćdziesiąt, ale i tak czułem, które jest najlepsze. Na taką fotografię czeka się czasem miesiącami.

Podwiozłem dziewczynę pod jej akademik i odstawiłem samochód Leszkowi. Zanotowałem sobie w pamięci, że będę musiał kupić mu drogą wódkę. Oby tylko nie próbował mnie namówić na wspólne picie, bo źle znosiłem taki alkohol. Dobre piwo, wino, owszem, lubiłem i używałem. Niestety, kolorowe wódki, zresztą nawet niekolorowe, prawie mnie zabijały. Upijałem się zbyt szybko, a potem chorowałem jak dzieciak, długo i boleśnie. To nie dla mnie. Wino – tak, to mój trunek. Lubiłem cały rytuał, który towarzyszy piciu wina z dziewczyną. Uwielbiałem zwłaszcza efekt, jaki wywierało na moich partnerkach to, jak pieściłem palcami butelkę, jej krągłości, smukłą szyjkę. Ich oczy rozszerzały się i czasem odnosiłem wrażenie, że już w tym momencie były gotowe na seks. Jednak nigdy się nie spieszyłem. Uważałem, że to, co dobre, trzeba smakować powoli.

Pojechałem tramwajem do akademika i od razu usiadłem do komputera. Miałem rację. Najlepiej wyszło zdjęcie, przy którym niemal wryłem się brodą w ziemię – to, na którym zielone pole wznosi się ku niebu. Dokładnie o taki efekt mi chodziło! Przejrzałem jeszcze ujęcia z Gosią czy może Asią. Wybrałem kilka, z których dało się coś wydobyć. Resztę skasowałem. I tak nieźle. Niekiedy zdarzało się, że na kilkaset cykniętych fotek jedna była dobra. Tego dnia połów był w miarę obfity, no i seks, mimo że na powietrzu, całkiem przyjemny. Poszedłem pod prysznic, a potem natychmiast spać. Nazajutrz od rana czekała mnie praca dla Modny.pl, a wieczorem spotkanie z Paulą. Musiałem być w formie.

Rano, kiedy wybierałem się do pracy, zadzwoniła matka.

Nie przyjechałeś – stwierdziła.

Do licha, przecież chyba nie telefonowała, żeby mi o tym powiedzieć.

Nie mogłem, mamo – skłamałem. – Mówiłem ci, w poniedziałek mam koszmarnie trudne zaliczenie. Jeśli nie posiedzę nad tym z Rafałem, to... no po prostu leżę i kwiczę.

Rodzice nie wiedzieli o tym, że zarabiałem. Nie brałem od nich dużo pieniędzy, ale coś tam jednak zawsze dostałem. W końcu mi się należało. Nie wiedzieli też o Pauli, bo ta wiedza nie była im do niczego potrzebna. Zresztą mama nie pytała. Nigdy z nią nie rozmawiałem o takich sprawach. Ojciec może by zapytał, tyle że nigdy nie byliśmy sami, a przy matce na ogół obaj milczeliśmy. W ogóle rzadko bywałem w domu, a jeśli już się pojawiałem, to odzywałem się głównie do młodszego brata.

Dosłownie na cztery godziny – powiedziała jeszcze mama. – Mógłbyś przyjechać jutro rano, my wyjeżdżamy mniej więcej o dziesiątej. Po południu będziemy z powrotem. Wziąłbyś sobie książki i pouczyłbyś się tutaj. Tomaszek już nie jest taki absorbujący jak dawniej.

Nie mogę, mamo. Naprawdę.

Irytowała mnie. Tomaszek to mój brat, a nie syn, do cholery, pomyślałem. Zachciało im się bobasa po czterdziestce, to niech się nim zajmują.

Mama się rozłączyła. Wiedziałem, że zachowałem się jak świnia. Rodzice musieli jechać do dziadka do szpitala. Co prawda, nie mówili o tym głośno, ale każdy z nas wiedział, że to ostatni raz, bo z dziadkiem było bardzo źle i ojciec chciał się z nim pożegnać. Potrzebowali mnie na te kilka godzin, żebym został z braciszkiem. Takich maluchów nie wpuszczali na onkologię, zresztą nawet gdyby zezwalali na takie wizyty, chyba nie byłoby dobrze, żeby czterolatek oglądał staruszka w tym stanie. Byłem tam parę tygodni temu, wiedziałem, jak wygląda – same kości powleczone skórą.

Dlaczego odmówiłem? Choćby dlatego, że weekendy należały do mnie. To był jedyny czas, który spędzałem z Paulą. Poza tym, jak się ma małe dziecko, to trudno, trzeba mu zapewnić opiekę. Jeżeli nie mogą tego zrobić rodzice, trzeba poszukać niańki. To była taka moja prywatna zemsta za godziny, które wlokły się niemiłosiernie, kiedy czekałem na ojca w pustym mieszkaniu. O czwartej matka odbierała mnie z przedszkola, podrzucała do domu i prędko wychodziła z powrotem do pracy. Pokazywała mi na zegarku – gdy ta krótka wskazówka będzie na szóstce, a długa na dwunastce, to tata wróci. Siedziałem jak zaczarowany, wpatrując się w pieprzone wskazówki, a razem ze mną czekały nieruchome zabawki, którymi mnie otaczała, naiwnie sądząc, że mógłbym się bawić, kiedy strach dławił mi gardło.

W studiu Modny.pl spędziłem prawie cztery godziny. Choć była sobota i spałem wyjątkowo długo, teraz oczy mi się zamykały i mógłbym zasnąć na stojąco. Nie znosiłem tej roboty. Zastanawiałem się, czy wolałbym stać po drugiej stronie obiektywu. Chyba tak. Wprawdzie fotografowanie ubrań na modelach to piekielnie nudna praca, ale przynajmniej nie trzeba by się przebierać, prężyć, robić idiotycznych min. Po tych czterech godzinach zupełnie zdrętwiały mi mięśnie twarzy. Na przemian – uśmiech i zabójczo męskie spojrzenie. Do tego te nieustanne przebieranki. Co chwila zmieniałem spodnie, koszule, marynarki, T-shirty. Miałem dość.

Umówiliśmy się na poniedziałek. Czekała nas jeszcze sesja z kąpielówkami i bielizną. Potem koniec, obiecała szefowa. Letni katalog będzie gotowy, co dla mnie oznaczało spokój aż do sierpnia. Dopiero wtedy rozpoczniemy zdjęcia w ciuchach z oferty jesiennej.

Poniedziałek nie bardzo mi pasował, bo miałem dwa wykłady, poza tym chciałem popracować nad fotkami znad morza. Ale pieniądze z Modny.pl były znacznie lepsze niż te, które dostawałem za zdjęcia do kalendarzy. Dlatego postanowiłem odpuścić wykłady, a zdjęcia poobrabiać nazajutrz, natychmiast po powrocie od Pauli.

Wracałem tramwajem. Wprawdzie zarobiłem tego dnia sporo, a jeśli doliczyć to, co miałem dostać od Marka za fotki z dziewczyną o miodowej skórze, no i jeszcze kasę za pokaz mody w „Polonezie”, to musiałem uznać ten weekend za naprawdę udany – ale nie lubiłem bez sensu tracić pieniędzy. Jedynym luksusem, na jaki sobie pozwalałem, był jednoosobowy pokój w akademiku. Rafał, mój kumpel od pokazów, który wprowadził mnie w świat mody, rozbijał się taksówkami, włóczył po drogich lokalach i wyrywał laski na gruby portfel. Ja wolałem oszczędzać. Sam nie wiedziałem na co, może na mieszkanie w centrum albo na volkswagena beetle. A laski wyrywałem na urok osobisty, dobre teksty i te moje sztuczki typu muskanie palcami butelki wina. Skoro działało, to po co wyrzucać pieniądze w błoto.

Byłem zmęczony i przez moment myślałem, że nie mam ochoty na spotkanie z Paulą. To tylko ułamek sekundy, ale jednak. Zaświtała mi taka myśl. To odkrycie było dla mnie szokujące. Jeszcze niedawno, chyba nawet dziś rano, myślałem o tym, jakim jestem szczęściarzem, że wybrała właśnie mnie. Tak, cholernym szczęściarzem. Wciąż tak uważałem. To tylko zmęczenie. Każdego może dopaść.

Przez to, że przedłużyła się sesja zdjęciowa dla Modny.pl, nie pojechałem na basen. Okej, jutro popływam dłużej, uzgodniłem z samym sobą. Ale solarium nie odpuściłem, na to nie mogłem sobie pozwolić. Raz w tygodniu to był mus, jeśli chciałem utrzymać niemal niezauważalną opaleniznę, która i na pokazie, i na zdjęciach dawała piękny kontrast z białymi zębami.

Kiedy już leżałem nago pod lampami i moja skóra nabierała brązowego odcienia, myślałem o tym, że właściwie nigdy nie byłem specjalnie urodziwy. Jako piętnastolatek nosiłem aparat na zębach, bo rosły tak krzywo, że niemal w poprzek. Byłem wysoki, ale chudy i lekko zgarbiony. Włosy układały mi się w kompletnie niezrozumiały sposób – każdy w inną stronę. Wyglądałem jak jakaś złamana, rozczapierzona miotła. Gdybym nie zakochał się wtedy w Natalii, która zresztą okazała się potem zwykłą manipulatorką, nic by się pewnie nie zmieniło. Pozostałbym nadal romantycznym chłopakiem czytającym w ukryciu książki o miłości i fotografującym kwiaty, owady i chmury. Taki byłem. Gdy teraz o tym myślałem, szarpał mną śmiech. Jak dobrze, że podsłuchałem tamtą rozmowę i nałykałem się wstydu przemieszanego z bólem, gorzkiego aż do łez, do wymiotów, do nienawiści.

Była zima. Po wielu miesiącach marzeń i nieśmiałych spojrzeń odważyłem się zaprosić ją do kina, na jakąś komedię romantyczną, o ile pamiętam. Wiedziałem, że nie należy zapraszać dziewczyn na filmy akcji, zresztą sam takich nie oglądałem. Zgodziła się. Wprawdzie nie dawała mi spokoju myśl, że uśmiechnęła się przy tym jakoś dziwnie – z triumfem? – ale jednak się zgodziła. Sobota o czwartej. Mam być pod jej domem. Przejdziemy się pieszo i będziemy pod kinem akurat na szesnastą trzydzieści.

Byłem. Czekałem. Przed wyjściem szorowałem zęby tak, że aż krwawiły mi dziąsła. Natalia wyszła i wzięła mnie za rękę. Chyba mnie wtedy zamroczyło, jakby zaświeciły mi nad głową jakieś nowe słońca. Pewnie dlatego nie zaniepokoiło mnie to, że ktoś błysnął nam w oczy fleszem. To była jej koleżanka, Ilona. Ją zresztą też później przeleciałem. Za małe piersi, jak dla mnie.

Nie zaniepokoiło mnie nawet to, że wkrótce po tym, jak Ilona zrobiła nam kilka zdjęć, Natalia puściła moją dłoń. Nie wiedziałem tylko, co zrobić. Ponownie wziąć ją za rękę? Objąć? Szedłem obok niej jak cielak, gotów rzucić się jej do stóp i błagać, żeby została moją dziewczyną. Miałem tylko piętnaście lat, byłem niewinny i naiwny. Dla mnie to była miłość na zawsze, do grobowej deski.

Nie zapamiętałem, co to była za komedia i czy mi się podobała. Zerkałem na dłoń Natalii, więc nie miałem czasu patrzeć na ekran. Dłoń leżała na jej kolanach i jedyną moją myślą przez półtorej godziny filmu było: czy mogę jej dotknąć? Czy jeśli sięgnę tam i chwycę jej palce, zacznę je pieścić – pozwoli mi na to? A jeśli tak, to czy wtedy powinienem podnieść jej rękę? Bo jeżeli tego nie zrobię, to dotknę także jej nóg. Nóg. Ud. Na myśl o jej udach dostałem erekcji, więc przez resztę filmu zastanawiałem się także, jak do cholery wstanę, skoro mam krótką kurtkę, taką do pasa – i wszystko będzie widać.

Film się skończył, nikt nie zauważył erekcji, choć trwała nadal, odprowadziłem Natalię pod dom i tyle. Nie było pocałunku ani nawet rozmowy, bo okazałem się zbyt tchórzliwy, aby się odezwać. Wróciłem do domu i marzyłem, że byłem dość odważny, że dotknąłem jej dłoni, jej uda, jej ust. Fantazjowałem tylko do tego momentu, do pocałunku, nie śmiałem sięgnąć myślami dalej. Marzyłem też, że jestem najlepszym sportowcem w szkole i ona pragnie właśnie mnie albo wygrywam jakiś konkurs, albo że tańczy ze mną na szkolnej dyskotece – bo tańczyłem nieźle i jedyny problem polegał na tym, że kompletnie nikt o tym nie wiedział.

Byłem nikim. Jak bardzo, zrozumiałem właśnie wtedy, gdy przypadkiem udało mi się usłyszeć rozmowę Natalii z Iloną. Stały przed salą gimnastyczną i nie były świadome, że ktoś jest w męskiej szatni. Coś mnie zatrzymało, pewnie musiałem skorzystać z toalety i dlatego przebierałem się później niż reszta chłopaków. Słyszałem każde słowo. Tylko dzięki temu mogłem się przygotować na upokorzenie, które uwolniło mnie od nabożnego lęku przed dziewczynami.

Natalia kandydowała do samorządu szkolnego. Była gospodarzem klasy, a marzyły się jej większe zaszczyty – stanowisko przewodniczącej samorządu. Nigdy nie rozumiałem takich potrzeb i nie wnikałem, jak świadczy to o czyjejś osobowości, po prostu przyjmowałem do wiadomości, że wielu ludzi, jeśli nie większość, różni się ode mnie pod tym względem. Podsłuchując wówczas tę rozmowę zrozumiałem, że wraz ze swoim sztabem wyborczym zaplanowała kampanię „na wesoło”. Jednym z jej elementów miało być zdjęcie ukazujące ją, kandydatkę na przewodniczącą, jak prowadzi za rękę mnie, dziecko specjalnej troski.

Nie poszedłem wtedy na wuef. Zwiałem. Odczekałem trochę, siedząc w kucki w szatni i tłumiąc coś, co byłoby płaczem, gdybym nie był taki wściekły. Więc może krzyk. Potem przebrałem się i wybiegłem. W domu wszedłem pod prysznic i długo zmywałem z siebie upokorzenie połączone z wściekłością. Gdy stanąłem na dywaniku przed lustrem, czerwony od wstydu i gorącej wody, nadal coś się we mnie kotłowało.

Plakaty Natalii rzeczywiście zawisły na ścianach naszej szkoły. Na zdjęciach miałem wyraz twarzy debila, szczęśliwy uśmiech i zmrużone oczy. Ona, jak starsza siostra, dobrotliwa i cierpliwa, trzymała mnie za rękę i przeprowadzała przez ulicę. Tak to wyglądało na zdjęciu. Plakat uzupełniał napis: „Głosuj na Natalię! Ona pomaga nawet najbardziej potrzebującym!”.

Cała szkoła konała ze śmiechu. Pamiętam moje oszołomienie, kiedy uświadomiłem sobie, że wszyscy, nawet moi kumple, rechoczą i poklepują się nawzajem po ramionach. Wydobycie się z samego dna rozpaczliwego wstydu zajęło mi dokładnie dwa dni. Dwa dni leżenia w pokoju, twarzą do ściany i gryzienia skórek wokół paznokci. Kilka decyzji. Potem jeszcze dwie godziny patrzenia w lustro, na znienawidzoną gębę. W tym czasie wykluwały się nienazwane postanowienia. Złożyłem tej zgnębionej twarzy pewne obietnice. To wtedy rozpoczął się mozolny proces przemiany z jakiejś zabawnej poczwarki w formę dojrzałą. Cokolwiek to oznaczało.

Trzeciego dnia w szkole śmiałem się wraz z kolegami. Roman, klasowy byczek, szturchnął mnie pod żebro i powiedział:

Aleś z siebie zrobił palanta, chłopie.

Roześmiałem się.

Za to, co mi dała, pozwoliłbym się sfotografować nawet na golasa.

Roman zamilkł, a wraz z nim reszta chłopaków. Kto by pomyślał, że tak uważnie słuchali, co mówię.

Co się gapisz? – zapytałem. – Przecież ci nie zdradzę, co dokładnie robiliśmy. Umowa to umowa.

Paweł, mój kolega z ławki, zrobił wielkie oczy. Nawet on mi uwierzył.

Jedno wam powiem – zniżyłem głos, a oni wszyscy jak na komendę pochylili głowy. – Ma zupełnie brązowe sutki.

Natalii rewelacja dotycząca koloru jej sutków nie zaszkodziła. Mnie natomiast uczyniła kimś znaczącym, zarówno w oczach chłopaków, jak i dziewczyn. Nie wiedziałem tego na pewno, ale mogłem przypuszczać, że plotka o tym, jakoby pozwoliła mi na to i owo, szybko dotarła do bohaterki tych sensacyjnych wieści. Potrafiłem sobie wyobrazić, jak zaprzeczała i próbowała wyśmiewać wszelkie insynuacje tego typu. A jednak byłem pewien swego. Mój spokój był silniejszy niż jej irytacja. Poza tym wiedziałem, że ludzie myślą obrazami. Jeśli wyobrazili sobie, a dam głowę, że tak było, brązowe brodawki jej piersi, to w tym samym momencie przyjęli moje wyznanie za prawdę. Uwierzyli w nie. Wszelkie cnotliwe zaprzeczenia Natalii wypadały blado w porównaniu z rozochoconą wyobraźnią piętnastolatków. Wygrałem.

Pikanie obudziło mnie z zamyślenia. Opalanie dobiegło końca. Wygramoliłem się z rozgrzanego solarium, ubrałem się, zapłaciłem i poszedłem do akademika, żeby się wykąpać. Nie znosiłem zapachu mojego ciała po sztucznym opalaniu. Śmierdziało plastikiem. Na szczęście to tylko kilka minut pieszo, bo byłem kompletnie wypompowany. Po raz drugi tego dnia pomyślałem, że najfajniej byłoby się położyć i przespać resztę dnia. Zamiast tego zjadłem czerstwą bułkę z nieświeżym pasztetem (gdy robiło się ciepło, szczególnie doskwierał mi brak lodówki w akademiku), wziąłem prysznic i ogoliłem się starannie. Założyłem popielate spodnie, białą koszulę, do tego granatowy sweter, przewiązany niby niedbale na ramionach. Spojrzałem w lustro. Może być. Zastanawiałem się nad okularami. Wybrałem te z ciemną oprawką.

Kiedy wszedłem, Paula kroiła oliwki. Nie znosiłem oliwek, ale nie wypadało przyznawać się do plebejskich gustów w gronie jej przyjaciół, więc już dawno przestałem wyrażać własne zdanie. Nie lubiłem jej wymyślnych sałatek z rukoli i granatów, nie cierpiałem tarty ze szpinakiem i jajkiem, oliwek, ostryg i jeszcze wielu dziwacznych rzeczy, które wrzucała do misek i mieszała z nabożeństwem albo podawała na stół z miną zwyciężczyni świata. Szczerze mówiąc, nie lubiłem także jej przyjaciół. Byli nadęci, nienaturalnie serdeczni, po prostu sztuczni. Ja, chłopak z małego miasteczka, byłem dla nich jakimś egzotycznym eksponatem. W każdym razie dopóki jeden z drugim nie zobaczył mnie na pokazie. Wtedy zaczęli mnie traktować jak równego sobie. Tyle że ja nie czułem się im równy. Czułem się od nich lepszy. Na szczęście dzisiaj nie zastałem w jej mieszkaniu żadnego bufona, artysty z bożej łaski ani koleżanki rozpoczynającej błyskotliwą karierę w korporacji.

Ktoś musi zginąć,

żeby o tej książce zrobiło się głośno…

W świecie, w którym wszystko jest na sprzedaż, skrajne i drastyczne posunięcia marketingowe nie dziwią już nikogo. Ale czy ktokolwiek zdecydowałby się na zabójstwo, aby wypromować nową książkę?

Wiktoria Moreau to królowa kryminału, która w przeddzień wyczekiwanej przez miliony czytelników premiery najnowszej książki zostaje posądzona o zniesławienie. Zamiast cieszyć się ze spotkań z wielbicielami, uczestniczy w procesie sądowym i policyjnym śledztwie w sprawie serii morderstw popełnianych według fabuły powieści jednego z jej największych konkurentów.

Nieznane i fascynujące

kobiece oblicze polskiego kryminału!Życie pełne jest

niespodziewanych zbiegów okoliczności…

Anna wyjechała z Polski dwadzieścia lat temu. Mieszka w Londynie. Ma męża Anglika, przy boku którego prowadzi spokojne, ustatkowane życie. Pewnego dnia odbiera telefon od dawnej przyjaciółki z Krakowa szukającej wakacyjnej pracy dla swojego syna. Wojtek właśnie dostał się na uniwersytet i chce zarobić na studia. Anna postanawia zatrudnić chłopaka do pomocy w remoncie starego domu odziedziczonego przez jej męża. I choć Wojtek przylatuje do Anglii razem ze swoją dziewczyną, życie napisze dla całej trójki zupełnie inny, zaskakujący scenariusz.

Angielskie lato to przepiękna i wzruszająca opowieść o skrywanych tęsknotach i niespodziankach, które oferuje nam los.„Tak dumny i zarozumiały, że wszyscy wprost znieść go nie mogli” (pani Bennet o panu Darcym, „Duma i uprzedzenie”).

To miała być kolejna, stworzona z rozmachem ekranizacja dzieła Jane Austen. Gwiazdorska obsada, gigantyczna produkcja i oczywiście najważniejsze: epicki romans. Pan Darcy nie zdążył jednak wywołać rumieńca na twarzy Elizabeth Bennet…

Po romantycznej aurze Dumy i uprzedzenia pozostaje tylko piękna okolica i urokliwy dworek. Produkcja filmu zostaje wstrzymana. Jednak prawdziwa gra dopiero się zaczyna: śledztwo w sprawie ewentualnego zabójstwa i sekrety gwiazd inicjują zabawną komedię intryg. Bohaterowie spiskują, knują i robią wszystko, by kompromitujące fakty z ich życia nie ujrzały światła dziennego.

Niespodziewane zwroty akcji, błyskotliwe dialogi i atmosfera hollywoodzkiego skandalu tworzą wybuchową literacką mieszankę. Pan Darcy nie żyje to soczysta opowieść, nie tylko dla fanów Jane Austen!Warszawski niebotyk to epicka, niezwykle poruszająca opowieść o losach pięciu młodych mężczyzn, którzy przyjaźnią się, uczą, pracują i kochają z pasją, z właściwym młodym ludziom poczuciem wszechmocy i nieśmiertelności. Spotykamy ich późną jesienią 1933 roku, w przededniu rozejścia się ich życiowych dróg. W chwili gdy świat stoi przed nimi otworem, gdy są przekonani, że mogą osiągnąć wszystko, czego zapragną, stojąc na ziemi dosięgnąć nieba. Miłość postrzegają jako piękną przygodę, ślepi na niebezpieczeństwa. W ciągu kilku kolejnych miesięcy życie weryfikuje ich sposób myślenia, prowadząc ku dojrzałości, na którą nie zawsze chcą się zgodzić, a która jest nieunikniona.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: