Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Kalejdoskop. Tom 1 powieść współczesna w dwóch tomach / - ebook

Wydawnictwo:
Rok wydania:
2011
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Kalejdoskop. Tom 1 powieść współczesna w dwóch tomach / - ebook

Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.

Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.

Kategoria: Klasyka
Zabezpieczenie: brak
Rozmiar pliku: 330 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Äîçâîëåíî Öåíçó­ðîþ. Âàðøàâà, 21 Äåę­àáðÿ 1890 ãîäà

ROZ­DZIAŁ I.

Pan Ma­ciej Bro­now­ski.

– O! wi­dzi­cie go, jak je­dzie! Czte­ry ko­nie, uprząż po­sre­brza­na, kocz wie­deń­ski i li­be­ry a, a wszyst­ko za moje pie­nią­dze! A jak się roz­parł!… Kto­by my­ślał, że ma pół mi­lio­na w kie­sze­ni, a tu ostat­nia wieś na li­cy­ta­cyi! Na­wet na gra­ty ży­dzi mu już po­wła­zi­li! Rę­czę, że zno­wu chce po­ży­czyć, ale zje sto dy­abłów?

Tak wo­łał pan Ma­ciej Bro­now­ski, sto­ją­cy na ła­nie, na któ­rym ro­bot­ni­cy ziem­nia­ki sa­dzi­li. Na jego głos wszy­scy gło­wy pod­nie­śli i na dro­gę spoj­rze­li – W od­da­le­niu kil­ku­set kro­ków to­czył się po­wóz czte­ro­kon­ny, w któ­rym, na­pół le­żąc, je­chał męż­czy­zna w bia­łym płasz­czu.

– Cie­ka­wym, na co mi téj wi­zy­ty? – zno­wu burk­nął. –Gdy­by choc pro­cent od­dał, żal by mi nie było; lecz dam gar­dło, że zno­wu chce pie­nię­dzy. Znam ja tych pa­nów. tyl­ko wte­dy przy­jeż­dża­ją, gdy po­trze­bu­ją… A wy, dra­by, cze­mu nie ro­bi­cię?!– krzyk­nął gło­sem pi­skli­wym, do ro­bot­ni­ków się ob­ra­ca­jąc. – Czy chce­cie, że­bym wam za pół dnia od­trą­cił? A i ty, Wa­len­ty, wo­lał­byś do­glą­dać, niż ga­pić się z in­ny­mi! Chodź – no tu, chodź i otrzep, mnie tro­chę, bom pew­nie dy­ablo za­ku­rzo­ny. Taki pan go­tów jesz­cze śmiać się z do­rob­kie­wi­cza.

Wa­len­ty, któ­ry w jed­nej oso­bie był eko­no­mem, le­śni­czym, po­lo­wym, gu­mien­nym, nad­staw­ni­kiem i lo­ka­jem, przy­stą­pił do swe­go chle­bo­daw­cy i czę­ścią rę­ka­wem, czę­ścią dło­nią, któ­ra po­śli­nił, jako tako sur­dut mu oczy­ścił.

– Do­brze już, do­brze… te­raz zo­stań tu i pil­nuj tych gał­ga­nów, żeby ro­bi­li, bo ja ide przy­jąć hra­bie­go. Na dy­abła mi ta­kich go­ści!… Ale trud­na rada; choć­by czło­wiek nie chciał, musi być go­ścin­nym. Pil­nuj jed­nak, że­by­ście do wie­czo­ra sa­dzić skoń­czy­li, bo in­a­czej każ­de­mu od­trą­cę za pół dnia, a to­bie dwa pa­pier­ki.

Wy­daw­szy ta­kie roz­ka­zy, zwró­cił się ku ścież­ce, któ­ra przez pola i łake do dwo­ru pro­wa­dzi­ła. Idąc, rzu­cał okiem uważ­nem na pra­wo i na lewo. Tu ozi­mi­na po­kry­wa­ła łany zie­le­nią ciem­na i gę­sta; tam ja­rzy­ny z trud­no­ścią do­by­wa­ły się z zie­mi za­pie­czo­nej; na ugo­rach pa­sło się licz­ne sta­do by­dła ro­ga­te­go; jed­na dro­ga for­na­le zwo­zi­li ze stert psze­ni­ce do mło­car­ni, dru­ga z kop­ców ziem­nia­ki do go­rzel­ni.

– ?le, po­su­cha nie usta­je… jak jesz­cze ty­dzień tak po­trwa, prze­pad­ną moje jęcz­mio­na!…

Spoj­rzał na nie­bo, któ­re przy wie­trze wschod­nim było cał­kiem czy­ste, i cięż­ko wes­tchnął. Po­tem rzu­cił okiem na pa­są­ce się by­dło.

– Hej! Ny­ko­ła! – krzyk­nął na pa­stu­cha – cze­muś zno­wu mo­ich cie­ląt nie wy­pę­dził?! Czy chcesz, że­bym ci uszy obe­rwał?

– Pro­szę pana, ja chcia­łem wy­pę­dzić, ale ja­śnie pani po­wie­dzia­ła, co jesz­cze małe.

– Jaka ja­śnie pani? ta nie­ma żad­nych ja­snych pań, ośle! Pa­trz­cie! cze­go się tym ba­bom za­chcie­wa! ty­tu­łów! ho­no­rów! no, i mego owsa dla cie­ląt; ale dam ja ci, ło­trze, je­że­li mi wszyst­kich nie wy­pę­dzisz! Ja dla mo­ich koni nie mam owsa, nie do­pie­ro dla głu­pich cie­ląt!

Pa­stuch, sko­rzy­staw­szy, że jed­na kro­wa chcia­ła przez rów sko­czyć na ozi­mi­nę, po­biegł ja na­wró­cić; pan Ma­ciej, ob­ra­ca­jąc się do dro­gi, na któ­rej było wi­dać for­nal­ki z psze­ni­cą, krzyk­nął:

– Haw­ry­ło! psi synu! sno­pek zgu­bi­łeś!… Stój! Stój! To tak samo, dra­bie, jak­byś mi wy­rwa! zab trzo­no­wy!

Pa­ro­bek ko­nie za­trzy­mał, i z wozu ze­sko­czyw­szy, pod­niósł sno­pek. Pan Ma­ciej obej­rzał się raz jesz­cze wo­ko­ło, a nie do­strze­gł­szy już nic ta­kie­go, coby jego krzy­ku wy­ma­ga­ło, kro­kiem rów­nie wol­nym, jak przed­tem, po­szedł przez ogród do domu.

Był to męż­czy­zna wzro­stu wię­cej niż mier­ne­go, wca­le do­brej tu­szy, ogo­rza­ły, z oczka­mi świ­dru­ją­ce­mi i już do­brze szpa­ko­wa­ty. Miał co naj­mniej lał sześć­dzie­siąt, ale krzep­ko się trzy­mał; głos zaś jego, jak­kol­wiek pi­skli­wy, świad­czył

0 zdro­wych płu­cach. Na gło­wie miał pro­sty ka­pe­lusz sło­mia­ny, na no­gach buty wy­so­kie; resz­tę cia­ła okry­wa­ły sza­ra­wa­ry z płót­na zgrzeb­ne­go

1 sur­dut, niby czar­ny, a niby bron­zo­wy. Na szyi wi­dać było czar­ną chust­kę, do­ko­ła kil­ka razy okrę­co­ną, z pod któ­rej do­by­wał się rów­nie czar­ny koł­nierz od ko­szu­li; a przy brud­nych rę­ka­wach, któ­re z sur­du­ta wy­glą­da­ły, znaw­ca mógł do­strzedz wiel­kiej war­to­ści dwie spin­ki ru­bi­no­we w zło­tej opra­wie.

Pan Ma­ciej Bro­now­ski był sy­nem eko­no­ma i wła­sną pra­cą do­ro­bił się for­tu­ny pra­wie mi­lio­no­wej. Oj­ciec, umie­ra­jąc, zo­sta­wił mu ty­siąc gul­de­nów go­tów­ką, pare koni i kil­ka sztuk by­dła ro­ga­te­go. Ma­ją­tek był wiec mały, jed­na­ko­woż pra­cą moż­na go było po­więk­szyć. Wziąw­szy Boga na po­moc, pan Ma­ciej po­szedł na dzier­ża­wę. Ale pierw­szy ten wy­stęp nie wy­padł tak, jak się spo­dzie­wał. Przy­szedł rok bar­dzo mo­kry, w polu wszyst­ko wy­gni­ło; po­tem na mo­ty­li­ce padł cały do­by­tek. Zroz­pa­czo­ny chciał się po­wie­sić–i był­by to z pew­no­ścią uczy­nił, gdy­by nie przy­pa­dek. Wła­śnie gdy w naj­wyż­szej roz­pa­czy cho­dził po swo­im po­ko­ju, zja­wił się wła­ści­ciel wio­ski i tak prze­mó­wił:

– Wiem, pa­nie Ma­cie­ju, ja­kie cię nie­szczę­ście spo­tka­ło, a źe i ja nie je­stem w lep­szej skó­rze, wiec przy­je­cha­łem z przy­ja­ciel­ska pro­po­zy­cya. Wio­ska, któ­ra dzier­ża­wi­łeś, jest ostat­nia z mo­jej nie­gdyś wiel­kiej for­tu­ny, a że i dłu­gi na niej cię­żą, więc za rok, dwa naj­wy­żej, trze­ba bę­dzie chy­ba wziąć kij i tor­bę. Pan umiesz pra­co­wać, cze­go mnie nie na­uczo­no; ja zaś mam cór­kę, któ­ra­by za maż wyjść po­win­na. Żeń się za*tem z La­lu­nią, bierz Pod­le­sie na wła­sność; pra­cuj, a Bóg ci do­po­mo­że! Dla mnie wy­star­czy, je­śli mi dasz u sie­bie kąt ci­chy i chle­ba ka­wa­łek.

Pan Ma­ciej sta­nął na roz­dro­żu: albo się po­wie­sić, lub też oże­nić się z pan­ną Eu­la­lią. Po krót­kim na­my­śle zgo­dził się na dru­gie.

Oże­nił się do trzech mie­się­cy, ob­jął Pod­le­sie na wła­sność, za­ka­sał rę­ka­wy, do roku te­ścia po­cho­wał, żone wziął krót­ko, tak, że ca­łe­mi la­ta­mi bo­że­go świa­ta nie wi­dzia­ła, i po trzy­dzie­sto­let­niej pra­cy do tego do­pro­wa­dził, że z jed­nej wio­ski zro­bi­ło się siedm, a wszyst­kie w do­brej gle­bie, zna­ko­mi­cie za­go­spo­da­ro­wa­ne i bez gro­sza dłu­gu. Przy­no­si­ły mu one oko­ło 30,000 gul­de­nów rocz­ne­go do­cho­du, nie li­cząc w to pro­cen­ta od ka­pi­ta­łów. Nie­znacz­na cześć z tych pie­nię­dzy szła na utrzy­ma­nie domu, resz­tę od­sy­łał do ban­ku, gdzie się pro­cen­to­wa­ła. Tak więc pan Ma­ciej Bro­now­ski, do­szedł­szy do lat 60, był naj­bo­gat­szym w ob­wo­dzie i za­wo­ła­nym go­spo­da­rzem na całą Ga­li­cyę.

Jak­kol­wiek od roku 1848 w po­ję­ciach szlach­ty wschod­nio – ga­li­cyj­ski­éj wiel­ka zmia­na na­stą­pi­ła, nie da się za­prze­czyć, że, mimo za­wo­dów, przejść bo­le­snych i ogól­ne­go jéj ban­kruc­twa, nie na­bra­ła ona jesz­cze prze­ko­na­nia, że bez pra­cy su­mien­nej i wy­trwa­łej żyć nie moż­na. Jéj się do­tąd zda­je, że po­win­na żyć jak za do­brych cza­sów pańsz­czyź­nia­nych, a za­śle­pie­nie pod tym wzglę­dem jest u niej tak wiel­kie, że sto­kroć ła­twiej wszyst­ko prze­ba­czy, niż do­ro­bie­nie się ma­jąt­ku. Tra­cić ma­ją­tek–to rzecz szla­chec­ka; do­ra­biać się for­tu­ny mogą, we­dług niej, tyl­ko lu­dzie niz­kie­go po­cho­dze­nia. Nie­chęć do do­rob­kie­wi­czów in­a­czej jed­nak ob­ja­wia się za dni na­szych, niż daw­niej. Nie­gdyś dzie­dzi­ce spo­glą­da­li na nich przez ra­mie; prze­ciw­nie dziś – kła­nia­ją im się bar­dzo grzecz­nie, a drwią z nich je­dy­nie w swo­jém to­wa­rzy­stwie. Zna­cze­nie pie­nię­dzy uro­sło, więc też bo­ga­czo­wi nie od­wa­ża się nikt jaw­nie ubli­żać.

Nie­gdyś, gdy czło­wie­ka, któ­ry pra­cą do­ro­bił się ma­jąt­ku, za nic mia­no, mię­dzy do­rob­kie­wi­cza­mi po­ja­wia­ły się tyl­ko dwa typy: do­rob­kie­wi­cza-ob­łud­ni­ka i do­rob­kie­wi­cza-pana. Pierw­szy skar­żył się cią­gle na bie­dę i słod­ką grzecz­no­ścią chciał so­bie ująć spo­łe­czeń­stwo; dru­gi fan­fa­ro­no­wał, ród swój wy­wo­dził od Ada­ma i Ewy, da­wał do­brze jeść i pić i z wszyst­ki­mi są­sia­da­mi sta­rał się być za pan brat.

Te­raz przy­był typ nowy–do­rob­kie­wi­cza-chło­pa.

Ten, wi­dząc, że pie­niądz jest dziś bó­stwem naj­wyż­szem, któ­re bla­skiem swo­im przy­ćmie­wa uro­dze­nie i za­słu­gi, gło­śno opo­wia­da, ile ma ma­jąt­ku, każ­de­mu swe­mi kro­cia­mi ci­ska w oczy, szy­dzi z go­łych hra­biów i ksią­żąt bied­nych, a przy­tém żyje jak­naj­go­rzej, w roz­mo­wie jest za­wsze ru­basz­ny, ubie­ra się jak eko­nom, są­sia­dów nie od­wie­dza i wiecz­nie po­wta­rza, że ni­ko­go nie po­trze­bu­je,–sło­wem z ca­łe­go świa­ta nic so­bie nie robi. Ale że świat, aby żyć, pie­nię­dzy po­trze­bu­je, wiec naj­dum­niej­si szlach­ci­ce grzecz­nie mu się kła­nia­ją, na imie­ni­ny po­czy­tu­ją so­bie za obo­wią­zek zło­żyć mu swo­je ży­cze­nia ser­decz­ne,; w Ra­dzie Po­wia­to­wej słu­cha­ją jego gło­su, pod­czas wy­bo­rów py­ta­ją, ja­kie­go kan­dy­da­ta ra­dzi po­sta­wić, wszę­dzie mu nad­ska­ku­ją, a nie­któ­rzy, cho­ciaż on ich wi­docz­nie lek­ce­wa­ży, ofia­ru­ją mu na­wet swo­je przy­jaźń.

Ta­kim do­rob­kie­wi­czem był pan Ma­ciej Bro­now­ski. Po­cho­dził wpraw­dzie ze szlach­ty czyn­szo­wej, umiał czy­tać i pi­sać, trzy­mał na­wet ga­ze­tę i raz na rok ka­len­darz ku­po­wał, ale w mo­wie, upodo­ba­niach i po­glą­dach na ży­cie był praw­dzi­wym chło­pem. Co wznio­słe, pięk­ne, szla­chet­ne, nie mia­ło dlań war­to­ści, gdyż tego nie ro­zu­miał. Jak każ­dy chłop, był przedew­szysf­kiem ma­te­ry­ali­stą, i jak chłop sur­du­tow­ców nie lubi, tak i on, cho­ciaż się z tem nie zdra­dzał, nie cier­piał w głę­bi du­szy tych wszyst­kich, któ­rzy go prze­wyż­sza­li uro­dze­niem, in­te­li­gen­cyą, cno­tą lub za­słu­gą.

Gdy z ogro­du wy­cho­dził, uj­rzał przed do­mem hra­bie­go Le­ona Za­nie­wi­cza, któ­ry prze­cha­dzał się sam je­den z uda­nym spo­ko­jem. Przy­je­chaw­szy przed kwa­dran­sem i za­staw­szy drzwi za­mknię­te, uznał za sto­sow­ne po­cze­kać na go­spo­da­rza. Zo­ba­czyw­szy go te­raz, po­biegł z uśmie­chem na jego spo­tka­nie.

– Prze­cie mam szczę­ście oglą­dać ko­cha­ne­go są­sia­da i do­bro­dzie­ja–rzekł, rękę mu ści­ska­jąc.– À za­wsze ślicz­nie wy­glą­da, na ho­nor! jak ja­błusz­ko.

– Dy­able­by to było kwa­śne jabł­ko, pa­nie hra­bio, bo żół­cią na­po­jo­ne.

– Wol­ne żar­ty, ko­cha­ny są­sie­dzie i do­bro­dzie­ju, wol­ne żar­ty!… Je­że­li komu, to panu Ma­cie­jo­wi żółć nie po­win­na­by się nig­dy roz­le­wać.

– Tak to się zda­je, pa­nie hra­bio; lecz nie wiem, czy jest na świe­cie czło­wiek, ma­ją­cy ta­kie jak ja kło­po­ty. Ja­rzy­ny giną z po­su­chy, o ro­bot­ni­ka co­raz trud­niej, po­rząd­ne­go eko­no­ma nie znaj­dziesz, choć­byś nie wie­dzieć jak szu­kał; kto po­ży­czył, nie od­da­je, i, jak na do­bi­tek, jesz­cze mnie za Sta­sia se­kwe­stru­ją!

– Za Sta­sia?

– Tak jest, za Sta­sia Tar­czyń­skie­go! Ale ja za to po­wi­nie­nem po­dzię­ko­wać panu hra­bie­mu… gdy­by nie pan, jak Boga ko­cham, nie był­bym mu pod­pi­sał, bo to oczaj­du­sza, urwi­po­łeć! My­śla­łem, że za­pła­ci; tym­cza­sem bank we­ksel za­pro­te­sto­wał i te­raz chcą mi ze staj­ni wszyst­kie ogo­ny wy­pro­wa­dzić. Ale dam ja jemu! Jak we­kslu nie wy­ku­pi, sprze­dam mu ostat­nie gra­ty!

– Niech się są­siad do­bro­dziej nie oba­wia: rę­czę, że za­pła­ci.

Hra­bia, mó­wiąc to, miał minę tro­chę za­kło­po­ta­ną. Bądź-co-bądź, spo­sób, w jaki pan Bro­now­ski wi­tał go przed swo­im do­mem, nie był ani grzecz­ny, ani ośmie­la­ją­cy.

– Tak, tak, niech pan hra­bia po­wie mu, żeby za­pła­cił, bo, jak Boga ko­cham, bę­dzie źle! Ale my tu po­noś już za­dłu­go sto­imy; może pan hra­bia wstą­pi na chwi­lę. Ko­nie niech so­bie tym­cza­sem w chłod­ku sta­ną. Hej! Ka­rol! – krzyk­nął, aż sta­re­go domu mury za­drża­ły–otwórz tam!

Na ten głos po nie­ja­kim cza­sie w zam­ku klucz zgrzyt­nął i we drzwiach uka­zał się Ka­rol, bosy i bez sur­du­ta, a jeno w dol­nej czę­ści ubra­nia, któ­rą sznu­rek przy­trzy­my­wał.

– Przy­nieś nam jaką za­ką­skę i za jed­nym za­cho­dem po­wiedz pani, żeby cie­lę­ta ka­za­ła w pole wy­pę­dzać, bo dla nich nie mam owsa!… Pro­szę pana hra­bie­go, pro­szę.

Hra­bia, zna­jąc roz­kład domu, zwró­cił się na pra­wo i wszedł do po­ko­ju go­spo­da­rza.

Była to izba ob­szer­na, od lat kil­ku nie bie­lo­na, w któ­rej wszyst­ko się znaj­do­wa­ło: wor­ki, po­wro­zy, kosy, sie­kie­ry, dwie czy trzy ba­rył­ki z wód­ką, sof­ka dre­li­cho­wa, stół z nogą zła­ma­ną, kil­ka krze­seł je­sio­no­wych, łóż­ko z brud­ną po­ście­lą, kasa ognio­trwa­ła i duży ku­fer że­la­zem oku­ty. Obok łóż­ka na ma­łej szaf­ce le­żał ka­len­darz, na nim oku­la­ry i dwa cy­ga­ra. Po­wie­trze było tu wil­got­ne, piw­nicz­ne, mimo że okna, sil­ne­mi kra­ta­mi opa­trzo­ne, a na ogród wy­cho­dzą­ce, były te­raz otwar­te. Nie­opo­dal domu rósł klomb cie­ni­sty i w nim sło­wik mi­ło­sne tre­le wy­śpie­wy­wał. Hra­bia, usły­szaw­szy go, rzekł:

– Jak wi­dzę, są­siad do­bro­dziej ma bez­płat­ną mu­zy­kę pod swe­mi okna­mi.

– Niech go tam dy­abli po­rwą! Szel­ma drze się po ca­łych no­cach i spać mi nie daje. Ale nie dzi­wo­ta! na­żre się mo­jej psze­ni­cy, więc go gło­wa nie za­bo­li. Nie­chby tak po­stał, jak ja, cały dzień przy płu­gach i na­gryzł się z cha­ma­mi, zo­ba­czy­li­by­śmy, czy­by mu się ze­chcia­ło wrzesz­czeć po no­cach.

Hra­bia uśmiech­nął się nie­znacz­nie, i, płaszcz zrzu­ciw­szy, któ­ry go od ku­rzu chro­nił, usiadł na sof­ce. Pan Ma­ciej wziął cy­ga­ra z ka­len­da­rza i po­dał je go­ścio­wi.

– Sto­krot­ne dzię­ki, ko­cha­ny są­sie­dzie, sto­krot­ne! Są­siad do­bro­dziej wie, że ja pale tyl­ko je­den ga­tu­nek.

Z temi sło­wy się­gnął do bocz­nej kie­sze­ni sur­du­ta i wy­jął cy­gar­nicz­kę ze skó­ry an­giel­skiej, w sre­bro opraw­ną i z du­żym mo­no­gra­mem.

– Może są­siad do­bro­dzi­éj po­zwo­li? praw­dzi­we ha­wan­na. Wła­śnie wczo­raj do­sta­łem świe­ży trans­port z Ham­bur­ga.

– Dzię­ku­ję panu hra­bie­mu Mnie się tara nie przy­zwy­cza­jać do ta­kich de­li­ka­te­sów bo mnie na to nie stać. Dla mnie sztyn­ka­tor za dwa cen­ty do­sko­na­ły!

Wszedł Ka­rol, tym ra­zem już w bu­taćh sur­du­cie, cho­ciaż ucze­sać się nie miał jesz­cze cza­su nio­sąc na tacy wód­kę, chleb, ma­sło i tro­chę owo­ców w cu­krze sma­żo­nych. Gdy to na sto­le przed hra­bią po­sta­wił, go­spo­darz otwo­rzył kasę ognio­trwa­łą i z niej wy­jął ja­kiś pa­kiet. Usiadł­szy obok go­ścia, za­czął pa­kiet po­wo­li roz­wi­jać. Po od­rzu­ce­niu pa­pie­ru za­pi­sa­ne­go, po­tem ga­ze­ty i kil­ku­na­stu ka­wał­ków po­dar­tej bi­bu­ły, uka­zał się w koń­cu ser szwaj­car­ski, su­chy i po­pę­ka­ny.

– Wy­śmie­ni­ty, pa­nie hra­bio! Sam go z mia­sta przy­wio­złem. Wpierw jed­nak trze­ba się na­pie wó­decz­ki… a do­bra! wła­sne­go wy­ro­bu.

Na­lał i, kie­li­szek pod­no­sząc, rzekł:

– W ręce pana hra­bie­go!

Wy­pił, na pod­ło­gę splu­nął, usta rę­ka­wem ob­tarł i zno­wu kie­li­szek na­peł­nił. Hra­bia, od­wa­gę ze­braw­szy, pół kie­lisz­ka wlał so­bie w gar­dło. My­ślał, że cały wy­pi­je; prze­li­czył się jed­nak z si­ła­mi. Na­gle za­krztu­sił się gwał­tow­nie i krew mu do gło­wy ude­rzy­ła.

– Nie dzi­wo­ta! gar­dzioł­ko de­li­kat­ne, pań­skie, nie ta­kie jak u mnie. Ja­bym się nie za­krztu­sił, choć­by mi kto na­lał do gar­dła ognia pie­kiel­ne­go.

– Nie gar­dło de­li­kat­ne, są­sie­dzie do­bro­dzie­ju, tyl­ko wód­ka nie­sły­cha­nie moc­na. To spi­ry­tus a mnie w do­dat­ku pier­si bolą.

– Mnie bo, pa­nie hra­bio, nig­dy nie bolą. Cza­sem tyl­ko się zda­rzy, że za­chryp­nę, bo z tymi gał­ga­na­mi rady dać so­bie nie moż­na; ale wte­dy idę na obo­rę i ły­kam so­bie wy­zie­wy z mierz­wy. Le­kar­stwo ta­kie nic nie kosz­tu­je, a zdro­we. Niech pan hra­bia kie­dy spró­bu­je.

– Naj­chęt­niej bym to uczy­nił, są­sie­dzie do­bro­dzie­ju, naj­chęt­niej, gdy­by mi to mo­gło po­módz; ale, nie­ste­ty! moja cho­ro­ba tak za­ko­rze­nio­na, że jéj byle czém nie wy­pę­dzić. Kto wie, czy to już nie tu­ber­ku­ły.

Tu mó­wią­cy za­czął zno­wu kasz­leć.

– W ta­kim ra­zie trze­ba się le­czyć, pa­nie hra­bio, bo zdro­wie to pierw­sza rzecz.

– Naj­zu­peł­niej po­dzie­lam roz­sąd­ne zda­nie są­sia­da do­bro­dzie­ja, i co mogę, ro­bię; wszak­że nie­zaw­sze moż­na tak się le­czyć, jak dok­to­ro­wie na­ka­zu­ją. W tym roku, na­przy­kład, trze­ba­by mi ko­niecz­nie gdzieś do wód wy­je­chać, bo i moja cór­ka nie cał­kiem zdro­wa, tym­cza­sem ani rusz…

– A to cze­mu?

Hra­bia skrzy­wił się po­ciesz­nie, wzru­szył ra­mio­na­mi, i wy­cią­gnąw­szy pra­wą rękę ku go­spo­da­rzo­wi, za­czął trzeć dłoń pal­ca­mi. Pan Ma­ciej mu­siał to zro­zu­mieć, sko­ro, nie pa­trząc mu w oczy, rzekł:

– Et! jak pan hra­bia ze­chce, po­tra­fi się ścią­gnąć.

– Na ho­nor, są­sie­dzie do­bro­dzie­ju, choć­bym z du­szy rad, nie po­tra­fię. Nie uwie­rzysz, ko­cha­ny są­sie­dzie, jak mnie to boli, że do­tąd nie mo­głem mu na­wet pro­cen­tu za­pła­cić.

– Już-to, praw­dę po­wie­dziaw­szy, pa­nie hra­bio, mnie to jesz­cze bar­dziej boli.

– Nie wąt­pię, są­sie­dzie do­bro­dzie­ju, nie wąt­pię; ale niech to pana po­cie­szy, że,co się prze­wle­cze, to nie ucie­cze. Za kil­ka mie­się­cy otrzy­mam kil­ka­kroć z głę­bo­kiej Ukra­iny, gdzie na mnie suk­ce­sya spa­da; wte­dy zwró­cę chęt­nie ka­pi­tał z wszyst­kie­mi pro­cen­ta­mi. Za­nim to jed­nak na­stą­pi, trze­ba cięż­ko z lo­sem wal­czyć.

– A od­set­ki od ka­pi­ta­łu hra­bian­ki Iza­be­li, któ­ry leży w de­po­zy­cie są­do­wym?

– To kro­pla w mo­rzu, są­sie­dzie do­bro­dzie­ju; zresz­tą Bel­cia ma swo­je wy­dat­ki.

– O ile wiem, od­set­ki wy­no­szą rocz­nie 9,000 gul­de­nów, w są­dzie bo­wiem dla pan­ny Iza­be­li leży po ś… p… jej mat­ce 150,000. Ja, pa­nie hra­bio, ani czwar­tej czę­ści tych pie­nię­dzy nie wy­da­ję.

– Ach! i my się oszczę­dza­my, są­sie­dzie do­bro­dzie­ju, bar­dzo się oszczę­dza­my, ale nic nie po­ma­ga, bo cza­sy bar­dzo złe. W ubie­głym roku mie­li­śmy wy­dat­ki nad­zwy­czaj­ne, rad nie rad mu­sia­łem po­ży­czyć na ra­chu­nek pro­cen­tu Bel­ci. Bie­da, są­sie­dzie do­bro­dzie­ju, wiel­ka bie­da!–Tu hra­bia zno­wu się za­kasz­lał. – Za­iste, pra­wie nie wiem, jak za­cząć, ale są­siad do­bro­dziej za­pew­ne sam się już do­my­ślił, że wrśród cięż­kich sto­sun­ków, w ja­kich się znaj­du­ję, nie będę mógł na­wet do wód wy­je­chać, je­że­li są­siad do­bro­dziej,..

Hra­bia uciął, chcąc, by go­spo­darz sam do­koń­czył; ten jed­nak oczy wy­trzesz­czył i za­py­tał:

– Je­że­li co?

– Je­że­li mnie… są­siad do­bro­dziej nie po­ra­tu­jesz.

– Co? Ja mam hra­bie­mu zno­wu po­ży­czać?– krzyk­nął pan Bro­now­ski, jak opa­rzo­ny od sto­łu się zry­wa­jąc. – Ależ pan chy­ba za­po­mnia­łeś, żeś mi wi­nien 17,000, od któ­rych od dwóch lat pro­cen­tu­nie wi­dzę. Inni dłuż­ni­cy prze­cież coś dają; ot, nie daw­niej, jak ze­szłe­go ty­go­dnia, by­łem u jed­ne­go aż na Po­do­lu, któ­ry mi wi­nien tyl­ko 2,000, a że nie mógł za­pła­cić ani ka­pi­ta­łu, ani pro­cen­tu, dał mi przy­najm­niej ja­kąś szaf­kę sta­ro­żyt­ną, któ­rą mo­jej ba­bie da­ro­wa­łem. No, od złe­go dłuż­ni­ka czło­wiek przyj­mie ple­wy i łyka; lecz pan hra­bia na­wet plew nie da­jesz.

– Od­dam, są­sie­dzie do­bro­dzie­ju! na ho­nor, od­dam! lada dzień przy­ślą mi suk­ce­syę,

– Pan hra­bia opo­wia­dasz o tej suk­ce­syi jak o wil­ku że­la­znym. Już pią­ty rok o niej sły­szę.

– Bo się jej cią­gle spo­dzie­wa­łem, te­raz jed­nak już nie­wąt­pli­wie ją od­bio­rę i co do gro­sza wy­pła­cę. Zresz­tą nie przy­jeż­dżam w tej chwi­li po sumy ba­joń­skie, chcia­łem tyl­ko pro­sić o trzy ty­sią­ce, a żem wi­nien siedm­na­ście, wiec bę­dzie okrą­głe dwa­dzie­ścia.

– Szko­da, że nie pięć­dzie­siąt! Panu hra­bie­mu ła­two to po­wie­dzieć i wziąć, ale mnie trud­no tyle ze­brać, a jesz­cze trud­niej ode­brać. Już mnie się lu­dzie do­syć na­ob­dzie­ra­li i ja na sta­rość nie my­ślę pójść z tor­ba­mi. Niech jeno pan hra­bia po­pa­trzy, pro­szę… pro­szę!–To mó­wiąc, przed sie­dzą – cym ka­len­darz roz­ło­żył. – Wi­dzi pan, co mi u łaj­da­ków prze­pa­dło… U Ka­lik­sta Gro­dzic­kie­go siedm ty­sig­cy, jak ob­szył.

– O ile wiem, jest to ku­zyn są­sia­da do­bro­dzie­ja. |

– Ku­zyn, czy nie ku­zyn, każ­dy od­dać po­wi­nien–od­rzekł, w ka­len­da­rzu pal­cem da­lej po­ka­zu­jąc – U Zbo­row­skie­go trzy­na­ście ty­się­cy, wpraw­dzie za­hi­po­te­ko­wa­ne za­raz po ban­ku, ale bank dał za­wiel­ką po­życz­kę, ła­two moga prze­paść. U Siecz­kow­skie­go dzie­więć ty­się­cy… j

– Z tym są­siad do­bro­dziej był pono w ja­kiejś spół­ce zy­skow­nej. Han­dlo­wa­li­ście zbo­żem, i wo­ła­mi, i z po­cząt­ku za­ro­bi­ło się nie je­den ty­sia­czek.

– Co było, anie jest, nie pi­sze się w re­gestr. Z po­cząt­ku piek­nie­śmy za­ra­bia­li, a po­tem gał­gan tak po­kie­ro­wał, że­śmy stra­ci­li. Ja ta­kiej spół­ki nie ro­zu­miem, w któ­rej się tra­ci, i dla­te­go łotr po­wi­nien od­dać. Niech pan jed­nak nie my­śli, że już ko­niec. Mam ja wię­cej ta­kich ptasz­ków. Oto pan hra­bia wzią­łeś 17,000; za Sta­sia, jak wi­dzę, trze­ba bę­dzie bek­nąć dwa ty­sią­ce; a ta­kich, co mnie za­rwa­li po 100 i 200 pa­pier­ków, nie spi­sał­bym na skó­rze wo­ło­wej. Prócz tego stra­ci­łem w tym roku na ak­cy­ach. Na Ost­ba­nach prze­szło po­ło­wę, na Czer­nio­wiec­kich trze­cia cześć. Jak tak da­lej pój­dzie, dra­by do tego do­pro­wa­dza, że nie bę­dzie mnie za co po­cho­wać.

Hra­bia po­wstał, wziął go­spo­da­rza pod ra­mie i tak prze­mó­wił:

– Żar­ty, są­sie­dzie do­bro­dzie­ju, żar­ty! Są­siad tak wy­glą­dasz, że, na ho­nor, bę­dziesz żył sto lat z okła­dem, a umie­ra­jąc, zo­sta­wisz z pew­no­ścią dwa mi­lio­ny, je­śli nie wię­cej. Szko­da tyl­ko, że Blóg nie dał ci dzie­ci, ma­ją­tek za­tem go­tów do­stać się w ręce nie­god­ne.

– To niech się do­sta­je dar­mo­zja­dom i utray­uszom przy­najm­niej po mo­jej śmier­ci, nie za ży­cia!

Hra­bia usta przy­gryzł i za­py­tał:

– Więc są­siad do­bro­dziej trwasz w swo­im upo­rze?

– Nie dam ani sze­lą­ga! Hra­bia pu­ścił jego ra­mię i wes­tchnął głę­bo­ko-

– Jak wi­dzę – rzekł, – pani Eu­la­lia świę­tą praw­dę po­wie­dzia­ła. – Kto? moja żona? Cie­ka­wym, co mo­gło po­wie­dzieć ta­kie cie­lę… – Kil­ka dni temu, bę­dąc u mo­jej cór­ki, mó­wi­ła, że pan masz tak twar­de ser­ce, iż po­trze­bu­ją­ce­mu nig­dy­byś nie do­po­mógł. We­dług jéj prze­ko­na­nia, choć­byś zo­ba­czył czło­wie­ka z gło­du umie­ra­ją­ce­go, nie dał­byś mu ka­wał­ka chle­ba.

– Co? Ona to śmia­ła mó­wić? Więc jéj się zda­je, że tyl­ko Przy­łu­ska może być szla­chet­ną, a Bro­now­ski nie? Ile pan hra­bia żą­da­łeś?… trzy ty­sią­ce? Za­raz dam; niech się baba prze­ko­na, że skne­rą nig­dy nie by­łem i nie będę. Pa­trz­cie ja! a to lala!

Już przy ka­sie sta­nął, lecz się za­wa­hał. – Kie­dy po­wie­dzia­łem że dam, to dam; wsze­la­ko przed­tem będę pana hra­bie­go pro­sił o re­wers z pod­pi­sem pan­ny Iza­be­li na całe 20,000. Je­ste­śmy śmier­tel­ni, a kie­dy na­wet bank żąda dwóch pod­pi­sów, więc cie­ka­wym, cze­mu­bym ja miał być gor­szy?

– Na ho­nor, żą­da­nie spra­wie­dli­we; a żem się tego spo­dzie­wał, za­tem na wszel­ki wy­pa­dek wzią­łem we­ksel od cór­ki. Słu­żę.

To po­wie­dziaw­szy, wy­jął we­ksel z pu­gi­la­re­su i wrę­czył go go­spo­da­rzo­wi. Pan Ma­ciej prze­czy­tał uważ­nie, po­tem z kasy wy­jął daw­ny we­ksel hra­bie­go – na 17,000 i trzy bank­no­ty po 1,000. Sta­nąw­szy przed nim, rzu­cił to na stół z lek­ce­wa­że­niem, sam zaś wró­cił do kasy, by ją za­mknąć. Hra­bia zmiął we­ksel i pie­nią­dze, i, jak­by świst­ki ja­kie, wło­żył do kie­sze­ni.

– Ona śmia­ła to mó­wić! – pan Ma­ciej mru­czał so­bie pod no­sem. – Jéj się… cią­gle zda­je, że lep­sza ode mnie. Pa­trz­cie-no ją, jaka mi pani! A cie­ka­wym, kto ją taką zro­bił, je­że­li nie ja. Gdy­by nie moja pra­ca, nie mia­ła­by co w gębę wziąć. Kto­by to był po­my­ślał, że z niej taka baba nie­po­czci­wa. No, no, już ja ci na­so­le!

Pan Ma­ciej tak gło­śno swo­je my­śli wy­po­wia­dał, że hra­bia jed­ne­go sło­wa nie stra­cił. Bo­jąc się jed­nak, by ten mo­no­log nie trwał za­nad­to dłu­go, prze­rwał mu temi sło­wy: – Jesz­cze jed­na proś­ba do sza­now­ne­go są­sia­da i do­bro­dzie­ja. Ju­tro, jak panu wia­do­mo, Rada kwia­to­wa wy­bie­ra mar­szał­ka. Są­dzę, że mógł­bym po­wiat god­nie re­pre­zen­to­wać, i dla­te­go po­sta­no­wie­ni ubie­gać się o ten urząd. Gdy jed­nak nie wy­ja­da mi się sa­me­mu na­rzu­cać, więc Staś pod­nie­sie poję kan­dy­da­tu­rę, a inni ją po­prą. Spo­dzie­wam się, że i są­siad do­bro­dziej nie bę­dzie na­le­żał do mo­ich prze­ciw­ni­ków. – Nie bój się, pa­nie hra­bio, nie bój! Nie­tyl­ko nie będę prze­ciw­nym, ale na­wet, jak ze­chcesz, sam będę za hra­bią agi­to­wał. Dzi­wi mnie tyl­ko, że chcesz się pan ba­wić w ta­kie bła­zeń­stwa. Co mi to za urząd, któ­ry nie do kie­sze­ni, lecz z kie­sze­ni wy­no­si Wszyst­kie te Rady i god­no­ści tor­by siecz­ki nie war­te, – O, mój pa­nie!–od­parł hra­bia po­waż­nie – ile­kroć oj­czy­zna żąda od nas ofia­ry, po­win­ni­śmy ją peł­niąc bez szem­ra­nia. Co do mnie, na ho­nor, ni­éma usłu­gi ani tak trud­nej, ani tak przy­krej, któ­réj­bym się dla do­bra kra­ju nie pod­jął. Go­spo­darz wzru­szył ra­mio­na­mi. – Cho­ciaż więc urząd mar­szał­ka nie na­le­ży o zbyt przy­jem­nych–hra­bia da­lej mó­wił,–wła­dze bo­wiem au­to­no­micz­ne mu­szą cią­gle wal­czyć z rzą­do­we­mi, po­sta­no­wi­łem dla do­bra kra­ju i po­wia­tu przy­jąć ten cię­żar na moje bar­ki, gdyż, na ho­nor! nie by­ło­by rze­czą go­dzi­wą usu­wać się od pra­cy pu­blicz­nej. Są­siad przy­rze­ka mnie więc po­przeć?

– Może pan hra­bia na to li­czyć. –Sło­wo?

– Ależ sło­wo! Wszak ta­kie głup­stwo nic mnie nie kosz­tu­je.

Hra­bia, któ­ry aż do tej chwi­li był nad­zwy­czaj grzecz­ny, zro­bił się na­gle sztyw­ny, zim­ny, usta wy­dął, oczy przy­mru­żył i, ude­rza­jąc go­spo­da­rza pro­tek­cy­onal­nie po ra­mie­niu, za­czął ce­dzić sło­wo po sło­wie:

– Dzię­ku­ję ci, pa­nie Ma­cie­ju, i, na ho­nor! nie za­po­mnę, żeś mi się tak przy­słu­żył. A te­raz bądź pan zdrów, bo hra­bian­ka Iza­be­la na mnie cze­ka.

Adieu!

Wziął płaszcz i, nie uści­snąw­szy na­wet dło­ni go­spo­da­rzo­wi, wy­szedł na po­dwó­rze do po­wo­zu i od­je­chał.

Go­spo­darz zo­stał na środ­ku po­ko­ju z usta­mi otwar­te­mi.

– Le­d­wie łap­nął pie­nią­dze, wi­dzi­cie, jaki się z nie­go pan zro­bił! I jesz­cze na mnie wy­mógł sło­wo, że będę za nim agi­to­wał… Trze­ba ci tego było, sta­ry ośle!

Ude­rzył się w czo­ło peł­ną dło­nią i w gnie­wie naj­wiek­szym rzu­cił się na łóż­ko.

ROZ­DZIAŁ II

Jak pan Ma­ciej ro­bił in­te­re­sa.

Pan Ma­ciej był czło­wie­kiem ory­gi­nal­nym, do żad­ne­go z tych nie­po­dob­nym, któ­rych tylu na świe­cie wi­dzi­my. Miał on wła­sną lo­gi­kę, sa­mo­dziel­ny po­gląd na ży­cie, i inne, niż spo­łe­czeń­stwo, (wśród któ­re­go żył, wy­obra­że­nie o ho­no­rze, cno­cie I obo­wiąz­kach. We­dług jego prze­ko­na­nia, ten naj­le­pi­éj speł­niał swo­je obo­wiąz­ki, kto sam za płu­giem cho­dził i na­wóz wi­dła­mi na­rzu­cał; ten był naj­cno­tliw­szym, kto naj­mniej wy­da­wał; a ten praw­dzi­wie ho­no­ro­wym, kto nie miał gro­sza dłu­gu, wpraw­dzie do ho­no­ro­wych i tych za­li­cza!, któ­rzy, lubo iż mie­li dłu­gi, punk­tu­al­nie jak ze­ga­rek na ter­min pro­cent przy­wo­zi­li; lecz że pod tym wzglę­dem szlach­ta pol­ska nig­dy słow­ną nie była, wiec też i ża­den szlach­cic dłu­gi ma­ją­cy nie był w jego oczach czło­wie­kiem ho­no­ro­wym.

Pan Ma­ciej nie miał li­to­ści ani dla lu­dzi, ani dla zwie­rząt. Chło­pów zdzie­rał jak li­chwiarz naj­gor­szy; je­dy­ny zaś pies w jego domu,wy­żeł z któ­rym po­lo­wał, tak był wy­chu­dły, że aż chwiał się na no­gach. A mimo to lu­dziom czę­sto pie­ni dzy po­ży­czał i nie­je­den ty­sią­czek u nich mu prze pa­dał. Nig­dy się ato­li nie zda­rzy­ło, by z do­bre­go ser­ca do­po­mógł istot­nie po­trze­bu­ją­ce­mu; po­ży­cza­ją bo­wiem, kie­ro­wał się za­wsze bądź ja­kie­miś za­chcian­ka­mi, któ­rych nikt nie ro­zu­miał, bądź wła­snym in­te­re­sem. Kto go umiał za­żyć, ten go zwy­cię­żał i brał pie­nią­dze. Wszak­że, z dru­giej stro­ny mu­si­my mu od­dać tę spra­wie­dli­wość, że za­chcian­ki rzad­ko się u nie­go po­ja­wia­ły i trwa­ły nad­zwy­czaj krót­ko, skut­kiem cze­go, le­d­wie po­ży­czył, już ża­ło­wał. I wte­dy, aby so­bie ulżyć, opo­wia­dał ro­bot­ni­kom w polu, kto i ile od nie­go wziął pie­nię­dzy na jar­mar­kach wy­krzy­ki­wał, że jego są­sie­dzi je dy­nie nad tem prze­my­śli­wa­ją, jak­by go obe­drzeć skar­żył się, że wszy­scy lu­dzie oszu­ści, i na du­sze i cia­ło przy­się­gał, że ni­ko­mu gro­sza nie po­ży­czy, Do­trzy­my­wał też tak dłu­go przy­się­gi, póki zno­wu ktoś nie sko­rzy­stał z chwi­lo­wych jego wra­żeń i za­chcia­nek. Ileż to na­przy­kład razy za­pew­nia! są­sia­dów, że hra­bie­mu Le­ono­wi gro­sza wię­cej nie da; tym­cza­sem, ja­ke­śmy wi­dzie­li, hra­bia za­żył go tak zręcz­nie, że zno­wu wziął trzy ty­sią­ce, Je­że­li pan Ma­ciej kie­dy ża­ło­wał, że był sła­by, te­raz naj­bar­dziej. Wziął mu 20,000, a po­że­gnał jak swe­go eko­no­ma! Tego było za­wie­le, na­wet dla czło­wie­ka tak mało jak… on wy­ma­ga­ją­ce­go; to też, le­żąc te­raz, z gnie­wu sa­pał i pół­gło­sem z sobą roz­ma­wiał:

– Wie, że mo­ich pie­nię­dzy wię­cej nie po­wą­cha, i dla­te­go fan­fa­ro­nu­je. Jak to on z pań­ska przez zęby ce­dził, a jak mnie po­że­gnał, jak­bym ml jego dur­niem, a nie do­bro­dzie­jem! Po­cze­kaj! na­uczę ja cię ro­zu­mu! Jak w ter­mi­nie nie za­pła­cisz, wszyst­ko ci za­bio­rę: ko­nie, po­wóz, na­wet sur­dut ostat­ni!

I Ta myśl ulgę mu przy­nio­sła. Wol­niej też ode­chnął, cy­ga­ro so­bie za­pa­lił i da­lej mó­wił: – Przy­najm­niej to do­brze, żem w cier­nie nie bity i za­żą­da­łem we­kslu z pod­pi­sem jego cór­ki. Za rok bę­dzie peł­no­let­nią, z de­po­zy­tu pie­nią­dze od­bie­rze i odda… Oho! ta­tuś mu­siał jéj już nie­raz ka­zać ta­kie we­ksel­ki pod­pi­sy­wać, nie­wie­le jéj się za­tem zo­sta­nie… A szko­da dziew­czy­ny… do­bra Przy­zwo­ita.,. cho­ciaż dy­abli tam wie­dzą, co z niéj Jesz­cze bę­dzie! U tych pa­nów, prę­dzej czy póź­niej, musi wszyst­ko zejść na psy. Same to próż­nia­ki, dar­mo­zja­dy, utra­cy­usze! Za­czął my­śleć. Ile­kroć to czy­nił, brwi nad oczy­ma ra­zem się łą­czy­ły, na czo­le ukła­da­ły f fał­dy ty­sią­cz­ne, cy­ga­ro za­pa­mię­ta­le gryzł zę­ba­mi i prze­żu­te ka­wał­ki wy­plu­wał na pod­ło­gę.

– Naj­więk­sze głup­stwo pal­ną­łem, żem mu obie­cał po­par­cie przy ju­trzej­szych wy­bo­rach. A to mnie zła­pał! Może nie po­je­chać i z li­stem po­słać, żem cho­ry? Nie uda się, bo w łóż­ku nie wy­le­żę… zresz­tą, je­śli kto, to ta baba nie­po­czci­wa pierw­sza­by mnie zdra­dzi­ła. Jak Boga ko­cham, to wróg, nie żona! Przez nią zła­pał trzy ty­sią­ce; przez nią da­łem sło­wo, że go po­prę; przez nią lek­ce­wa­ży mnie, przez nią… A bo­daj cię szlag tra­fił!

Z tym okrzy­kiem ze­rwał się na rów­ne nogi i, plu­jąc, po­czął so­bie usta rę­ka­wem ob­cie­rać. Prze­kleń­stwo, któ­rem bieg swo­ich my­śli za­koń­czył, nie było jed­nak skie­ro­wa­ne do jego żony, lecz do cy­ga­ra, któ­re go bo­le­śnie upie­kło. Gry­ząc je za­pa­mię­ta­le, do­szedł do ognia, któ­ry mu usta i ję­zyk po­pa­rzył. Nie­raz mu się to już zda­rza­ło, a prze­cię nie mógł od tego od­wyk­nąć, jak wo­gó­le, mimo ma­jąt­ku i sto­sun­ków z ludź­mi lep­sze­go to­wa­rzy­stwa, nie od­wrykł do­tąd od żad­ne­go na­ro­wu, wy­nie­sio­ne­go z domu ojca.

Pan Ma­ciej jesz­cze się nie uspo­ko­ił, gdy do jego po­ko­ju we­szła żona. Była to oso­ba pięć­dzie­się­cio­let­nia, czer­stwo wy­glą­da­ją­ca i nad swój wiek pre­ten­sjo­nal­nie ubra­na. Całą gło­wę mia­ła w lo­kach, mię­dzy któ­re­mi tkwi­ły dwa astry fan­ta­stycz­nie upię­te; suk­nia zaś, mimo żę czar­na, tak była przej­rzy­sta, że pod nią moż­na było doj­rzeć i gors jesz­cze dość peł­ny i ra­mio­na okrą­głe. W jed­nej ręce książ­kę trzy­ma­ła, w dru­giej wa­chlarz.

– Do­brze, żeś tu przy­szła – krzyk­nął, – bo wła­śnie chcia­łem się z tobą roz­mó­wić. Ja­kiem czo­łem śmiesz ob­ma­wiać swe­go męża?…

– Co? ja cie­bie ob­ma­wiam?

– Nie uda­waj jej­mość, że się nie do­my­ślasz, bo do­pie­ro wy­szedł ztad hra­bia, któ­ry mi sło­wo w sło­wo po­wtó­rzył, coś przed jego cór­ką mó­wi­ła. Więc ja je­stem czło­wie­kiem złym, nie­uczyn­nym, bez­li­to­snym! A cie­ka­wym, kto na cie­bie pra­cu­je i za czy­ją gło­wą tak się co­dzień kocz­ko­da­nisz, że wy­glą­dasz jak je­den z sied­miu grze­chów głów­nych?

– A kie­dym to mia­ła mó­wić, Ma­cie­ju, kie­dy?

– Przed kil­ku dnia­mi.

– Ależ, Ma­cie­ju, weź Boga na po­moc! Prze­cię od pół roku nie by­łam u hra­bian­ki Iza­be­li, a ona w tym cza­sie tak­że się u nas nie po­ka­za­ła. Dwie mile trud­no zro­bić pie­szo, a koni wła­snych nie mam. Wszak wiesz do­sko­na­le, że wpierw rau­sze sto razy pro­sić, nim raz do­sta­ne.

– Bo ja koni do go­spo­dar­stwa po­trze­bu­ję, nie do tryn­da­nia się, ro­zu­miesz? Praw­da, że od je­sie­ni na krok nie wy­jeż­dża­łaś… A to drab! To mnie pod­szedł! Po­cze­kaj, dam ja to­bie!

Pani Eu­la­lia, chwi­lę po­cze­kaw­szy, póki się mąż cał­kiem nie uspo­ko­ił, usia­dła i w te sło­wa prze­mó­wi­ła:

– Przy­szłam, mój, Ma­cie­ju, po­mó­wić z tobą o tych bied­nych kro­wach. Uskła­daw­szy so­bie tro­chę pie­nię­dzy za wie­prze i ogro­do­wi­znę, wzię­łam od cie­bie téj wio­sny w pacht wszyst­kie kro­wy i tyle ci pła­cę, co żyd da­wał

– Tak być po­win­no… prze­cie ja nie mogę tra­cić. – Ja też nie żą­dam, mój Ma­cie­ju; ale sko­ro tyle co żyd pła­cę, to bądź przy­najm­niej tak samo dla mnie do­brym, jak by­łeś dla żyda. Pach­ciarz do­sta­wał za­wsze ko­ni­czy­nę do po­do­ju, a mnie Wa­len­ty nie chce dać ani list­ka, utrzy­mu­jąc, żeś ty za­ka­zał.

– Pew­nie, żem za­ka­zał… i

– Jak to, Ma­cie­ju? Wiec w twych oczach ja gor­sza od żyda?

– Pew­nie, żeś gor­sza; żyd bo­wiem jest czło­wie­kiem ob­cym i od tego ży­dem, – żeby zdzie­rał; a ty, je­śli chcesz tak samo jak on za­ra­biać, gor­szaś od żyda. Prze­cież żona po­win­na mę­żo­wi po­ma­gać, nie z nie­go ko­rzy­stać.

– Je­że­li tak – od­rze­kła, po­wsta­jąc,–- to za­bierz so­bie kro­wy i daj mi po­kój z tym pach­tem.

– Pew­nie, że za­bio­rę, ale kau­cyi ci nie od­dam, boś kon­trak­tu nie do­trzy­ma­ła.

– Do­brze, weź so­bie wszyst­ko, tyl­ko daj mi świę­ty po­kój.

– Pew­nie, ła­two ci da­ro­wać, bo i te pie­nią­dze, któ­reś na kau­cyę dała, na mnie za­ro­bi­łaś. Niby to wie­przów nie kar­mię mo­jém zbo­żem? a ogro­do­wi­zna na czy­jej ro­dzi się zie­mi, je­że­li nie na mo­jej? I bar­dzo do­brze, że bę­dziesz mia­ła mniej pie­nię­dzy, bo mniej ich wyj­dzie na fa­ta­łasz­ki. Wsty­dzi­ła­byś się, do­praw­dy! Baba jak świat sta­ra, a stroi się jak­by pan­na na wy­da­niu.

Pani Eu­la­lia po­czer­wie­nia­ła jak pi­wo­nia i oczy bły­sły jéj gnie­wem. Po­dob­nej znie­wa­gi nie pusz­cza mimo uszu na­wet ko­bie­ta naj­star­sza i nier-ma­ją­ca w so­bie żad­nej za­lot­no­ści. Już chcia­ła coś od­po­wie­dzieć, lecz po­tra­fi­ła się wstrzy­mać i z wy­mu­szo­nym spo­ko­jem od­rze­kła:

– Kie­dy ty się nie ubie­rasz, wiec ja mu­szę… bo prze­cie do nas czę­sto lu­dzie przy­jeż­dża­ją.

– Praw­da, przy­jeż­dża­ją, żeby ze mnie drzéć skó­rę!… Szcze­gól­nie ten luby Staś, któ­re­go tak go­rą­co wzię­łaś w swo­je opie­kę, żem mu aż na dwa ty­sią­ce we­ksel pod­pi­sał. Ale, jak nie za­pła­ci, dam ja mu! Zli­cy­tu­ję mu gra­ty ostat­nie! Za­pew­ne zno­wu dziś przy­je­dzie, żeś się tak wy­kocz­ko­da­ni­ła.

Pani Eu­la­lia od­wró­ci­ła się gniew­nie i klam­kę po­ci­snę­ła. Mąż, idąc za nią, de­kla­mo­wał:

Sta­ra baba w wian­ku Sia­dła przy mło­dzian­ku…

j Nie do­koń­czył, bo za pa­nią Eu­la­lią sły­chać już było trzask drzwi aż w trze­cim po­ko­ju.

– Po­le­cia­ła jak opę­ta­na! a tom jéj dał bobu! Ktoś do dzwi za­pu­kał.

– He­re­in!

Wszedł żyd, słusz­ny i ze­zo­oki.

– A! pan Szmul. Co tam po­wiesz no­we­go Żyd skło­nił się kil­ka­krot­nie jar­muł­ką do ziem

– Przy­je­cha­łem, z prze­pro­sze­niem wiel­moż­ne­go pana, w tym in­te­re­sie, co­śmy o nim nie­daw­no mó­wi­li.

– W ja­kim in­te­re­sie? Ja z par­cha­mi nie ro­bię żad­nych in­te­re­sów.

– Hör­sie! Wiel­moż­ny pan chy­ba za­po­mniał Prze­cie umó­wi­li­śmy się na ostat­nim jar­mar­ku, ż wiel­moż­ny pan po­ży­czy mi czte­ry ty­sią­ce na pa­sze

– Co? ja­bym miał to­bie po­ży­czać?!

– Z prze­pro­sze­niem ho­no­ru wiel­moż­ne­go pana, to wła­ści­wie nie tak była. Wiel­moż­ny pan przy­rzekł pod chaj­rem, że mi pod­pi­sze we­ksel, jak to już nie­raz by­wa­ło, po­tem ja z nim do mia­sta po­ja­dę i pie­nią­dze we­zmę; a że to ju­tro w wie­czór ostat­ni ter­min, więc je­że­li za go­dzi­nę na ko­lei nie będę i ju­tro w po­łu­dnie nie wró­cę, Men­del mnie pod­ku­pi i sam weź­mie pa­szę. Nasz dzie­dzic bar­dzo ho­no­ro­wy: jak raz co po­wie, to jak dwa a dwa czte­ry… Przy­rzekł, że tyl­ko do ju­tra bę­dzie cze­kał, a po­ju­trze z pew­no­ścią Men­dlo­wi wy­pu­ści.

Szmul był aren­da­rzem w do­brach pana Era­zma Lesz­czyń­skie­go, któ­ry po panu Bro­now­skim był w oko­li­cy naj­bo­gat­szym i naj­rząd­niej­szym go­spo­da­rzem. Szmul, sie­dząc w jed­nej wsi lat kil­ka­na­ście, do­ro­bił się znacz­ne­go ma­jąt­ku, po­czem za­czął han­dlo­wać zbo­żem i wo­ła­mi. Pan Lesz­czyn-

Ski miał prze­pysz­ne pa­sze nad By­strzy­cą, któ­re mu rok­rocz­nie do 10,000 gul­de­nów przy­no­si­ły. Po­cząt­ko­wo Szmul wy­dzier­ża­wił je wspól­nie z Men­dlem, aren­da­rzem z są­siedz­twa; póź­niej, gdy się więk­szej do­ro­bił for­tu­ny, brał je sam i na wła­sną rękę woły ku­po­wał. Od­tąd Men­del koso na nie­go pa­trzył, usi­łu­jąc wszę­dzie mu szko­dzie. Przedel­szyst­ki­ém psuł mu kre­dyt; a że Szmul był do­tąd pro­stym tyl­ko aren­da­rzem, któ­ry w wyż­szych sfe­rach fi­nan­so­wych nie umiał so­bie wy­ro­bie od­po­wied­nich sto­sun­ków, więc, wsku­tek in­tryg Men­dla, nie łaz i nie dwa znaj­do­wał się w trud­nem po­ło­że­niu. Oko­licz­ni ży­dzi nie chcie­li mu po­ży­czać, a pan Lesz­czyń­ski, lubo że sły­nął z ser­ca do­bre­go, ży­dom, Któ­rych po­czy­ty­wał za naj­więk­szą pla­gę kra­ju, nig­dy nie fol­go­wał, i, ile­kroć z nich któ­ry ter­mi­nu nie do­trzy­mał, za­raz go wy­rzu­cał, czy to z aren­dy, czy z dzier­ża­wy. Szmul, bę­dąc raz w wiel­kiej po­trze­bie, udał się do pana Bro­now­skie­go po po­żytz­kę. Ten, zba­daw­szy po­ło­że­nie i wi­dząc dla się­bie wszel­ką pew­ność, dał mu do ban­ku we­ksel ze swo­im pod­pi­sem, za co żyd, sto­sow­nie do zwy­cza­ju w Au­stryi przy­ję­te­go, miał mu za­pła­cić 3 od sta, jako wy­na­gro­dze­nie za po­rę­kę. Szmul był uszczel­nio­ny, że do­stał pie­nię­dzy; pan Bro­now­ski zaś, kie­sze­ni swo­jej gro­sza nie wy­daw­szy, brał 3°od ca­łej kwo­ty, któ­rą żyd w ban­ku po­ży­czał. Oto jak się ro­bią in­te­re­sa, gdy się ma w kie­sze­ni go­tów­kę, a w ban­kach kre­dyt.

I nie­tyl­ko ze Szmu­lem pan Ma­ciej tak po­stę­po­wał. Po­nie­waż, wsku­tek opłat wy­gó­ro­wa­nych, w ca­łej Ga­li­cyi za­chwiał się prze­mysł go­rzel­nia­ny, tak da­le­ce, że je­dy­nie ten może jesz­cze jako tako wyjść na go­rzel­ni, kto rów­no­cze­śnie bra­hą woły kar­mi, cho­ciaż i tu, obok pra­cy nie­zmor­do­wa­nej, po­trze­ba tak­że szczę­ścia nie­ma­ło,–prze­to pan Ma­ciej, tra­cąc z po­cząt­ku na go­rzel­ni, wpadł póź­niej na taki po­mysł:

Oto wy­szu­ki­wał żyd­ków, ma­ją­cych po kil­ka lub kil­ka­na­ście ty­się­cy, i tym go­rzel­nię wy­pusz­czał; a że ich ka­pi­ta­ły były nie­wy­star­cza­ją­ce, więc pod­pi­sy­wał za nich we­ksle do ban­ku, za co, jak zwy­kle brał trzy pro­cent pro­wi­zyi. Rów­no­cze­śnie ży­dzi pod­da­wa­li się z ca­łem swo­jem mie­niem do­bro­wol­nej jego se­kwe­stra­cyi, aby, po sprze­da­ży wo­łów i wód­ki, mógł naj­pierw wy­ku­pić we­ksle ze swo­im pod­pi­sem. Do­dat­ko­wo obo­wią­zy­wa­li się tak­że da­wać mu pew­ną ilość wód­ki i przy­jąć na bra­hę wy­bier­ki z jego by­dła, na sprze­daż prze­zna­czo­ne. Pan Ma­ciej tak zna­ko­mi­cie ob­li­czał, że ży­dzi tyl­ko swój ma­ją­tek, cza­sem na­wet w ca­ło­ści, tra­ci­li,–on zaś za­wsze z do­brym zy­skiem wy­cho­dził. Naj­pierw: brał pro­wi­zyę od we­ksli; po­wtó­re: sprze­da­wał do go­rzel­ni swo­je zie­mio­pło­dy po do­brych ce­nach; tu­czył swo­je sta­re kro­wy i woły; miał dla ro­bot­ni­ków wód­kę za dar­mo, i, na­ko­niec, zo­sta­wa­ła mu wszyst­ka mierz­wa, któ­ra w go­spo­dar­stwie war­ta ty­sią­ce. Po­nie­waż ży­dzi ga­li­cyj­scy na­mięt­nie lu­bią go­rzel­nię i han­del wo­ła­mi, na któ­rym już nie­je­den z nich kro­cie za­ro­bił, więc za­wsze na­wi­ja­li mu się spe­ku­lan­ci, któ­rzy pra­co­wa­li dla jego kie­sze­ni. Dzi­wi­li się są­sie­dzi, wi­dząc, że go­rzel­nia pana Bro­now­skie­go jest w ru­chu bez­u­stan­nym; lecz nie dzi­wił się pan Ma­ciej, bo wie­dział, że w cza­sach te­raź­niej­szych je­dy­nie ten robi ma­ją­tek, kto umie do­brze spe­ku­lo­wać.

Szmul, opo­wie­dziaw­szy swój in­te­res, stał da­lej przy dzwiach i na od­po­wiedź cze­kał. Go­spo­darz ja­kiś czas obo­jęt­nie oknem wy­glą­dał–zda­wał się słu­chać śpie­wu sło­wi­ka; po­tem spoj­rzał na ze­ga­rek kie­szon­ko­wy, ob­ró­cił się do żyda i rzekł:

– Zleś się wy­brał, mój ko­cha­ny… pie­nią­dze te­raz dro­gie, a kre­dyt jesz­cze droż­szy. Dnia nie­ma, żeby kto nie zban­kru­to­wał. Nie­głu­pim pod­pi­sy­wać!Szmul za gło­wę się po­rwał. On li­czył na pew­ne, a te­raz miał z ni­czém wra­cać. Nie chcąc na – wet przy­pu­ścić, by go tak okrop­nie mo­gły na­dzie­je za­wieść, za­czął prze­ma­wiać do ho­no­ru pana Ma­cie­ja; a gdy to nie po­mo­gło, jął pro­sić i za­kli­nać:

– Niech wiel­moż­ny pan zli­tu­je się nade mną, bo ja bar­dzo bied­ny ży­dek. Dla wiel­moż­ne­go pa – na to nic… szast,prast! i już pod­pi­sa­ne; a dla mnie to cały ma­ją­tek! Po­nie­waż na pew­ne li­czy­łem, więc ju­żem woły ku­pił; a jak dzie­dzi­co­wi ju­tro pierw­szej raty nie za­pła­cę, od­ra­zu zej­dę na kap­ca­na.

Pan Ma­ciej dłu­go mil­czał, na­stęp­nie prze­mó­wił:

– Nie dam ci pod­pi­su, bo trzy pro­cent w cza­sach te­raź­niej­szych to nic.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: