Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Kamień Rozstania - ebook

Wydawnictwo:
Tłumacz:
Seria:
Data wydania:
10 czerwca 2015
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Produkt niedostępny.  Może zainteresuje Cię

Kamień Rozstania - ebook

W kontynuacji Smoczego Tronu Tad Williams znów przenosi nas do udręczonego świata ludzi, trolli Qanuc i Sithów – świata, w którym panują czarna magia, przerażający podwładni nieśmiertelnego władcy Sithów, Inelukiego – Króla Burz, i wszechogarniające zło.

Dopiero, gdy cały kraj znajdzie się w mocy gniewu Inelukiego, resztki niegdyś dumnej armii ludzi wyruszają na poszukiwanie ostatniego sanktuarium i zarazem punktu zbiórki – Kamienia Rozstania, miejsca od pradawnych czasów owianego tajemnicą. A porozrzucani po kraju członkowie klanu podejmą desperacką walkę o wypełnienie misji… Walka zaprowadzi ich od upadłych ludzkich twierdz do ukrytych górskich grot trolli Qanuc… W końcu dotrą do tajemniczej siedziby niemal nieśmiertelnych Sithów, którzy będą musieli zdecydować, czy powinni połączyć się z ludźmi w ostatecznej walce przeciwko istotom swej własnej rasy…

„Wspaniała epicka opowieść o walce dobra ze złem… o zmaganiach bytu z niebytem… o konflikcie między siłami światła i ciemności”.

                                                           „San Francisco Chronicle Book Review”

W skład trylogii „Pamięć, Smutek i Cierń” wchodzą następujące części:

Smoczy tron

Kamień rozstania

Wieża Zielonego Anioła (w dwóch tomach).

Tad Williams (ur. 1957) to człowiek o niemal renesansowej osobowości. Prowadził audycje w radiu i telewizji, ilustrował książki oraz komponował muzykę. Światową sławę przyniósł mu wydany w 1988 roku pierwszy tom cyklu „Pamięć, Smutek i Cierń”. Tada Williamsa okrzyknięto największym talentem w fantasy od czasu Tolkiena. Dotychczas książki Williamsa przełożono na kilkadziesiąt języków. REBIS opublikował zarówno trylogię „Pamięć, Smutek i Cierń”, jak i drugi jego cykl – „Inny Świat”. W 2007 roku autor gościł w Polsce.

REBIS opublikował cykl „Inny świat” składający się z książek:

Miasto Złocistego Cienia

Rzeka Błękitnego Ognia

Góra z Czarnego Szkła

Morze Srebrzystego Światła

Cykl „Marchia Cienia” zawiera:

Marchia Cienia

Rozgrywka Cienia

Powstanie Cienia

Cykl „Zwyczajna farma” (we współpracy z Deborah Beale) zawiera:

  • Smoki ze Zwyczajnej Farmy
  • Tajemnice Zwyczajnej farmy

tadwilliams.com

shadowmarch.com

tad.williams.prv.pl

Kategoria: Fantasy
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-7818-395-2
Rozmiar pliku: 3,0 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Nota Autora

Wyrażam swoją wdzięczność Evie Cumming, Nancy Deming-Williams, Paulowi Hudspethowi, Peterowi Stampfelowi oraz Dougowi Wernerowi, którzy przyczynili się do powstania tej książki. Ich wnikliwe komentarze i sugestie okazały się bardzo przydatne, a w niektórych przypadkach zaowocowały w zaskakujący sposób. Jak zwykle wyrażam swoje podziękowania moim dzielnym wydawcom, Betsy Wollheim oraz Sheili Gilbert, które wspomagały mnie w trudnych chwilach.

(Nawiasem mówiąc, wszyscy wymienieni powyżej stanowią ten rodzaj ludzi, z którymi chciałbym być w chwili ataku Nornów. Niektórzy uważają pewnie, że to wątpliwe wyróżnienie, ale jest to zupełnie niezgodne z moimi przekonaniami.)

Na końcu książki znajduje się wykaz postaci i wyrażeń.Słowo wstępne

Wiatr wył w pustych blankach, zawodząc, jakby tysiąc potępionych dusz wołało o litość. Pomimo przeraźliwego zimna, które wysysało powietrze z jego silnych kiedyś płuc i które wydawało się zdzierać skórę z jego twarzy i dłoni, brat Hengfisk słuchał tego odgłosu z pewną ponurą przyjemnością.

„Tak, tak właśnie będą zawodzić tłumy grzeszników, którzy szydzili z nauki Matki Kościoła – niestety, zaliczali się też do nich ci mniej gorliwi spośród braci Hoderundianów. – Jakże oni będą płakali w obawie przed sprawiedliwym Boskim gniewem, jak będą błagali o pomoc, ale wtedy będzie już za późno...”

Uderzył mocno kolanem w kamień, który spadł z murów, i upadł w śnieg; z jego spękanych warg wydobył się piskliwy jęk. Zakonnik siedział, zawodząc cicho, lecz szczypiące łzy, które natychmiast zamarzały na jego policzkach, zmusiły go do powstania. Ruszył dalej, kulejąc.

Główny trakt, który prowadził do zamku przez miasto Naglimund, ginął pod śniegiem. Stojące po jego obu stronach domy i sklepy były prawie zupełnie niewidoczne pod śmiertelnym, białym całunem, a te, które jeszcze można było dostrzec, przypominały skorupy od dawna już nieżyjących zwierząt. Na drodze był tylko Hengfisk i śnieg.

Kiedy wiatr zmienił kierunek, świst dochodzący z blanków na szczycie wzgórza wzmógł się. Zakonnik zmrużył wybałuszone oczy, spojrzał w górę na mury, potem opuścił głowę. Zapadał zmrok. Brnął przez śnieg, a skrzypienie jego butów przypominało ciche bębnienie w rytm zawodzącej muzyki wiatru.

„Nic dziwnego, że ludzie z miasta uciekli do twierdzy” – pomyślał, drżąc. Wokół niego widać było rozdziawione gęby dziur w dachach i ścianach, które zapadły się pod ciężarem śniegu. Ale oni na pewno siedzą bezpieczni w zamku, chronią ich kamienne ściany i solidne, drewniane dachy. Siedzą przy ogniu, a ich twarze są czerwone, roześmiane – twarze grzeszników, przypomniał sobie z wyrzutem: cholernych, beztroskich grzeszników; zejdą się wokół niego i będą się dziwić, że przeszedł całą drogę w takiej burzy. „Przecież mamy miesiąc Yuven!” – Czyżby tak mu się pomieszało w głowie, że nie pamięta, jaki to miesiąc? Nie, z pewnością jest teraz Yuven. Jeszcze dwie pełnie księżyca temu była wiosna, trochę chłodna, ale to było fraszką dla Rimmersmana, takiego jak Hengfisk, który wychował się w chłodzie Północy. A więc to pogoda była niecodzienna; tak zimno, śnieg i lód w miesiącu Yuven – pierwszym letnim miesiącu.

Czy to nie brat Langrian odmówił opuszczenia opactwa i Hengfisk musiał się nim opiekować? „To coś więcej niż tylko zła pogoda – mówił brat Langrian. – Ta plaga obejmie wszystko, co Bóg stworzył. Jeszcze za życia zobaczymy Dzień Sądu Ostatecznego”.

Langrian uparł się, by zostać. Jeśli chciał siedzieć w spalonych murach klasztoru i jeść jagody i tym podobne – ile można znaleźć jagód przy takiej pogodzie? – niech robi, co chce. Brat Hengfisk nie był takim głupcem. Według niego należało dostać się do Naglimundu. Stary biskup Anodis z pewnością radośnie powita Hengfiska. Na pewno doceni jego bystre oko i to, co Hengfisk będzie miał do powiedzenia na temat wydarzeń w opactwie i niezwykłej pogody. Bez wątpienia Naglimundczycy przyjmą go miło, nakarmią, będą zadawali pytania, posadzą przy ogniu...

„Ale przecież oni muszą wiedzieć o panującym zimnie” – pomyślał ponuro Hengfisk, otulając się szczelniej trzeszczącym od mrozu habitem. Znalazł się już w cieniu muru. Biały świat, przez który wędrował od wielu dni, a nawet tygodni, wydawał się skończyć nagle, jakby napotkał otchłań, która ziała kamienną nicością. „Tak, z pewnością wiedzą o śniegu i całej reszcie. Dlatego pewnie wszyscy opuścili miasto i przenieśli się do twierdzy, chyba dlatego? To przez tę diabelską pogodę, to dlatego nie ma na murach straży, chyba dlatego”.

Stał i przesuwał pełen nadziei wzrok po przysypanych śniegiem gruzach, które kiedyś stanowiły główną bramę Naglimundu. Spod śniegu wystawały olbrzymie filary i potężne kamienie, wszystkie czarne i zwęglone. Dziura w chylącym się murze była tak duża, że ze dwudziestu takich chudych Hengfisków mogłoby w niej stanąć ramię przy ramieniu.

„Patrzcie, jak wszystko zapuścili. Och, będą wrzeszczeć, kiedy nadejdzie czas sądu; ich wrzaskom nie będzie końca i nie będzie już możliwości poprawy. Wszystko w nieładzie: brama, miasto, pogoda”.

Takie niedbalstwo musi zostać ukarane. Z pewnością biskup Anodis ma pełne ręce roboty, by utrzymać w ryzach takie krnąbrne stado. Hengfisk z chęcią pomoże wspaniałemu starcowi pokierować tymi leniami. Ale najpierw ognisko i coś ciepłego do jedzenia. Potem trochę klasztornej dyscypliny. Wkrótce wszystko wróci do normy... Hengfisk stąpał ostrożnie między potrzaskanymi filarami i kamieniami pokrytymi śniegiem.

„Właściwie to w pewnym sensie obraz ten jest dość... piękny” – pomyślał zakonnik. Wszystko, co znajdowało się za bramą, pokrywała delikatna siatka lodu, podobna do cieniutkich nici pajęczej sieci. Zachodzące słońce rzucało na oszronione wieże, mury i całe dziedzińce wąskie pasemka dogasającego ognia.

Tutaj wewnątrz wiatr nie wył już z taką siłą. Hengfisk stał w miejscu zaskoczony niespodziewanym spokojem. Pokrywający wszystko lód ściemniał, gdy słońce skryło się za murami. Rogi dziedzińca wypełniły ciemnofioletowe cienie, które kładły się na ścianach zburzonych wież. Wiatr syczał teraz jak kot, zakonnik o wyłupiastych oczach opuścił głowę, zrozumiawszy wreszcie, co się stało.

„Opuszczone”. – W Naglimundzie nie było nikogo, ani jednej duszy, by powitać zmarzniętego wędrowca. Przeszedł wiele mil przez śnieżne pustkowie, by dotrzeć do miejsca równie martwego jak kamień.

„Ale – pomyślał nagle – skoro tak, co w takim razie mają znaczyć tamte niebieskie światła w oknach wież?”

I kim były postacie, które zbliżały się do niego poprzez zawalony gruzami dziedziniec, poruszając się między oblodzonymi kamieniami ze zwinnością kotów?

Serce zabiło mu gwałtownie. W pierwszej chwili, gdy ujrzał ich piękne, zimne twarze i jasne włosy, pomyślał, że to anioły. Później, dostrzegłszy złowrogi blask ich czarnych oczu, odwrócił się i potykając, zaczął uciekać.

Nornowie schwytali go bez najmniejszego wysiłku i ponieśli w głąb opuszczonego zamku pod pogrążone w cieniu i oblodzone wieże, w których wciąż migotały płomienie. A kiedy nowi władcy Naglimundu zaczęli doń szeptać w swym melodyjnym języku, jego krzyki wzniosły się nawet ponad wycie wiatru.1. Muzyka gór

NAWET W JASKINI, gdzie trzaskający ogień wysuwał szare palce dymu w kierunku dziury w suficie, a jego czerwone płomienie igrały na wymalowanych na ścianach wizerunkach poskręcanych węży i bestii o wybałuszonych oczach i potężnych kłach, Simon nie mógł pozbyć się chłodu, który przenikał jego ciało. Kiedy drżący zapadał w sen i budził się, przenikając zasłonę dziennego światła i chłodu nocy, miał wrażenie, że wypełnia go szary lód, od którego jego kończyny sztywnieją, a jego wnętrze pełne jest szronu.

Uciekając od chłodnej jaskini Yiqanuc i swego chorego ciała, wędrował Ścieżką Snów; bezradnie pozwalając się nieść z jednego snu w drugi. Wielokrotnie śnił, że wrócił do Hayholt, który kiedyś był jego domem i nigdy już nim nie będzie: widział zalane słońcem trawniki, liczne kryjówki i ocienione zakątki. Dla niego był to największy dom, jaki widział, pełen życia, barw i muzyki. Znowu chodził po Ciernistym Ogrodzie, a wiatr śpiewający na zewnątrz jaskini, w której spał, śpiewał także w jego snach, poruszając delikatnie listkami i potrząsając żywopłotami.

W jednym z takich dziwnych snów wydawało mu się, że powrócił do komnaty Doktora Morgenesa. Gabinet Doktora znajdował się teraz na szczycie wysokiej wieży; z jej wysokich, łukowatych okien widać było przepływające chmury. Starzec siedział z ponurą miną pochylony nad dużą, otwartą księgą. Jego surowy wyraz twarzy i milczenie napawały Simona strachem. Wydawało mu się, że Morgenes w ogóle go nie zauważa; starzec wpatrywał się z uwagą w szkic rysunku trzech mieczy widoczny na otwartej stronie księgi.

Simon podszedł do parapetu. Wiatr wzdychał cicho, choć chłopiec nie czuł żadnego powiewu. Spojrzał w dół na dziedziniec. Stamtąd spoglądała na niego mała, ciemnowłosa dziewczynka; patrzyła szeroko otwartymi, poważnymi oczami. Simon uniósł dłoń, jakby chciał do niej pomachać, lecz dziewczynka nagle zniknęła.

Wieża z zagraconym pokojem Morgenesa zaczęła uciekać spod stóp Simona niczym fale odpływu. Na końcu zniknął i sam Doktor. Jego postać zanikała powoli jak cień w chwili, gdy nastaje jasność, lecz do końca nie spojrzał na Simona. Jego żylaste dłonie szybko przebiegały po kolejnych stronach księgi, jakby czegoś szukał. Simon zawołał do Doktora, lecz wszystko wokół niego stało się szare i zimne, pełne wirującej mgły i strzępów innych snów...

Obudził się tak samo, jak budził się wielokrotnie od chwili zejścia z Urmsheim, i stwierdził, że jest noc. Pod kamienną ścianą pokrytą pismem runicznym spali Haestan oraz Jiriki. Erkynlandczyk spał w płaszczu, zwinięty, z brodą przyciśniętą do piersi. Sitha wpatrywał się w coś, co trzymał w swych długich palcach. Wydawał się tym bardzo zaabsorbowany. Jego oczy świeciły słabo, jakby to, co trzymał, odbijało blask dogasającego ogniska. Simon chciał coś powiedzieć – tęsknił za ciepłem i głosem innych – lecz sen przyciągał go do siebie.

Wiatr wyje tak głośno...

Słychać było, jak zawodzi na zewnątrz w górskich przełęczach, tak samo jak zawodził wokół szczytów wież w Hayholt... tak samo jak wył w pustych blankach Naglimundu.

Tak smutny... wiatr jest tak smutny...

Wkrótce ponownie zasnął. W jaskini słychać było tylko słabe oddechy i samotną muzykę gór.

BYŁA TO TYLKO DZIURA, lecz znakomicie spełniała rolę więzienia. Sięgała dwadzieścia łokci w głąb kamiennego wnętrza góry Mintahoq, a na jej dnie mogło leżeć wzdłuż dwóch mężczyzn lub cztery trolle. Ściany jamy były tak gładkie, że nawet pająk miałby trudności z chodzeniem po niej. Na jej dnie było ciemno, zimno i wilgotno jak w lochu.

Chociaż księżyc przesuwał się nad ośnieżonymi szczytami sąsiadów Mintahoq, jedynie kilka promieni jego światła sięgało dna jamy, ledwie muskając dwie nieruchome postacie. Było tak od chwili, gdy księżyc pojawił się na niebie; jego blada kula – Sedda, jak nazywają księżyc trolle – była jedyną poruszającą się rzeczą w całym świecie nocy, płynął powoli nad ciemnymi polami nocy.

W pewnym momencie coś się poruszyło u wylotu jamy. Jakaś mała postać pochyliła się nad nią, spoglądając w ciemność.

– Binabiku... – kucająca nad jamą postać zawołała w gardłowym języku trolli. – Binabiku, czy mnie słyszysz?

Jeśli nawet jeden z cieni na dnie jamy poruszył się, zrobił to bezgłośnie. Postać u góry przemówiła ponownie.

– Binabiku, dziewięć razy, dziewięć dni twoja włócznia stała przed moją jaskinią, a ja czekałam na ciebie. – Słowa miały być wypowiedziane uroczyście, lecz głos zadrżał, zanim postać odezwała się ponownie. – Czekałam i wołałam cię w Miejscu Echa. W odpowiedzi usłyszałam tylko swój własny głos. Dlaczego nie wróciłeś i nie zabrałeś swojej włóczni?

Nie usłyszała żadnej odpowiedzi.

– Binabiku, dlaczego nie odpowiadasz? Chyba należy mi się to od ciebie?

Większa z postaci siedzących na dnie jamy poruszyła się. Słaby promień księżycowego blasku odbił się w jasnoniebieskich oczach.

– Co to za trolli jazgot? Nie dość, że wrzucacie do dziury kogoś, kto nic złego wam nie zrobił, to jeszcze przychodzicie tutaj i nie dajecie mi spać przez swoją paplaninę!

Pochylona nad dołem postać znieruchomiała na chwilę i zaraz zniknęła w ciemności nocy.

– No, dobrze. – Sludig ponownie otulił się szczelnie swym wilgotnym płaszczem i zwinął się na ziemi. – Binabiku, nie wiem, co ci ten troll mówił, ale nie podoba mi się, że twoi ludzie przychodzą szydzić z ciebie i ze mnie, choć nie dziwi mnie wcale, że mnie nie lubią.

Siedzący obok niego troll nic nie odpowiedział, a tylko popatrzył na Rimmersmana swymi ciemnymi, smutnymi oczami. Po chwili Sludig przewrócił się na drugi bok i drżąc, spróbował zasnąć.

ALE JIRIKI, NIE MOŻESZ ODEJŚĆ! – Simon owinięty w koc siedział na brzegu swego siennika. Zazgrzytał zębami, chcąc powstrzymać lekki zawrót głowy; obudził się pięć dni temu i od tamtej chwili prawie przez cały czas leżał na plecach.

– Muszę – odparł Sitha ze spuszczonym wzrokiem, jakby nie mógł oprzeć się proszącemu spojrzeniu Simona. – Wysłałem już Sijandiego i Ki’ushapo, ale w rzeczywistości to mnie oczekują. Seomanie, zostanę jeszcze dzień lub dwa, ale dłużej nie mogę.

– Musisz pomóc mi uwolnić Binabika! – Simon podniósł stopy z zimnej, kamiennej podłogi i położył je na łóżku. – Mówiłeś, że trolle ci ufają. Nakłoń ich, żeby uwolnili Binabika. Potem pojedziemy wszyscy razem.

Jiriki westchnął, wypuszczając powietrze ze świstem.

– Młody Seomanie, to nie takie proste – powiedział, a w jego głosie dało się odczuć nieomal zniecierpliwienie. – Nie mam żadnej władzy ani żadnych praw, by nakłaniać lud Qanuc do zrobienia czegokolwiek. Czekają na mnie też inne obowiązki, których nie zrozumiesz. Zostałem tutaj tak długo tylko dlatego, że chciałem się upewnić, że wracasz do zdrowia. Mój wuj Khendraja’aro dawno już powrócił do Jao e-Tinukai’. Zobowiązania wobec mojego domu i krewnych nakazują mi udać się za nim.

– Nakazują ci? Ale przecież ty jesteś księciem?

Sitha pokiwał głową.

– To słowo znaczy coś innego niż w waszym języku. Należę do panującego domu, ale nikomu nie rozkazuję i nikim nie rządzę. Mną też na szczęście nikt nie rządzi – z wyjątkiem pewnych okoliczności. Moi rodzice zdecydowali, że takie właśnie okoliczności zaistniały. – Simon miał wrażenie, że odczuwa w głosie Jirikiego nieomal nutę gniewu. – Nie obawiaj się. Ty i Haestan nie jesteście więźniami. Lud Qanuc darzy cię honorami. Pozwolą ci odejść, kiedy tylko zechcesz.

– Ale ja nie odejdę stąd bez Binabika. – Simon skręcał w palcach połę swego płaszcza. – I bez Sludiga.

W wejściu ukazała się mała, ciemnowłosa postać, która zakasłała uprzejmie. Jiriki spojrzał przez ramię i skinął głową. Weszła stara kobieta Qanuc i postawiła u stóp Jirikiego parujący dzbanek; potem wyciągnęła szybko spod swego obszernego płaszcza z owczej skóry trzy miseczki i ustawiła je w półkolu. Jej drobne palce szybko przesuwały się po naczyniach, a jej pucołowata twarz pozbawiona była jakiegokolwiek wyrazu. Simon dostrzegł jednak w jej oczach błysk strachu, kiedy ich spojrzenia skrzyżowały się na chwilę. Skończywszy, wycofała się tyłem do wyjścia i zniknęła za połą zasłony równie cicho, jak się pojawiła.

„Czego ona się boi? – zastanawiał się Simon. – Jirikiego? Binabik mówił, że Qanucowie i Sithowie zawsze dość dobrze ze sobą żyli”.

Nagle pomyślał o sobie: jest przecież dwa razy większy od trolla, rudowłosy, twarz pokryta pierwszym zarostem, i do tego chudy jak patyk, choć sterty koców uniemożliwiały staruszce dostrzeżenie tego. Jaką różnicę widzieli ludzie z Yiqanuc między nim a znienawidzonym przez nich Rimmersmanem? Czyż naród Sludiga nie wojował z trollami przez wieki?

– Seomanie, napijesz się? – spytał Jiriki, wlewając do miseczki trochę parującego napoju. – To twoje naczynie.

Simon wyciągnął dłoń.

– Czy to jest zupa?

– To jest aka, jak nazywają ją Qanucowie; ty byś powiedział herbata.

– Herbata! – Simon wziął ochoczo miseczkę.

Judith, przełożona zamkowej kuchni, bardzo lubiła herbatę. Lubiła siadać po pracy przy ogromnym kubku gorącego napoju. Kuchnia wypełniała się wtedy aromatem południowych ziół. Kiedy była w dobrym humorze, pozwalała Simonowi skosztować trochę. Na Usiresa, jak on tęsknił za domem!

– Nigdy nie myślałem... – zaczął i pociągnął duży łyk, po czym natychmiast wypluł to, co wypił, krztusząc się. – Co to jest? – Czknął. – To nie jest herbata!

Jiriki popijał wolno ze swojego naczynia i dlatego nie było widać, czy się uśmiecha.

– Ależ to jest herbata – odparł Sitha. – Qanucowie używają do jej parzenia innych ziół niż Sudhoda’ya. Nic dziwnego, skoro tak mało z wami handlują.

Simon wytarł dłonią usta i skrzywił się.

– To jest słone! – Powąchał naczynie i ponownie się skrzywił.

Sitha skinął głową i pociągnął łyk.

– Tak, solą ją. Dodają też masła.

– Masła!

– Przedziwne są drogi wnuków Mezumiiru – oznajmił uroczyście Jiriki. – Nieskończona jest ich różnorodność.

Simon odstawił naczynie z niesmakiem.

– Masło. Usiresie, ratuj mnie. Ale parszywa przygoda.

Jiriki ze spokojem dopił swoją herbatę. Imię Mezumiiru przypomniało Simonowi o jego przyjacielu, trollu, który kiedyś w nocy śpiewał o Kobiecie-Księżycu. Posmutniał.

– Co zrobimy dla Binabika? – spytał Simon. – Czy możemy zrobić cokolwiek?

Jiriki popatrzył na niego spokojnymi, kocimi oczami.

– Jutro będziemy mieli okazję przemawiać w jego imieniu. Nie wiem jeszcze, jaką popełnił zbrodnię. Niewielu spośród Qanuców zna jakiś inny język poza swoim – twój przyjaciel jest pod tym względem wyjątkowy – a ja niezbyt dobrze mówię ich językiem. Poza tym oni nie są zbyt rozmowni w obecności obcych.

– Co się jutro wydarzy? – spytał Simon i położył się na łóżku. Huczało mu w głowie. Dlaczego wciąż czuje się taki słaby?

– Odbędzie się... sąd, jak przypuszczam. Władcy ludu Qanuc będą sądzić i wydadzą wyrok.

– Będziemy bronili Binabika?

– Nie, Seomanie, do tego chyba nie dojdzie – powiedział spokojnie Jiriki. Przez chwilę na jego twarzy pojawił się dziwny wyraz. – Pójdziemy tam dlatego, że ty spotkałeś Smoka z Góry... i przeżyłeś. Władcy Qanuców chcą cię poznać. Z pewnością będzie też poruszana sprawa przestępstwa twego przyjaciela, lecz o tym będą rozmawiać trolle między sobą. A teraz odpoczywaj, bo potrzebne ci będą siły.

Jiriki wstał i przeciągnął się; poruszał przy tym głową w dziwny sposób, a jego bursztynowe oczy patrzyły gdzieś daleko. Simon poczuł, że wstrząsa nim dreszcz i ogarnia znużenie.

„Smok!” – pomyślał setnie zdziwiony i przerażony. To on widział smoka! On, Simon, podkuchenny, poszturchiwany wałkoń i gamoń zamierzył się mieczem na smoka i przeżył, choć oblała go gorąca smocza krew! Zupełnie jak w opowieściach!

Spojrzał na czarny, słabo lśniący Cierń, który częściowo przykryty leżał pod ścianą i czekał, podobny do pięknego, straszliwego węża. Nawet Jiriki wydawał się dotykać go z niechęcią, a nawet mówić o nim. Sitha ze spokojem zbywał pytania Simona, który chciał wiedzieć, jaka to magia płynie jak krew w mieczu Camarisa. Simon przesunął zziębniętą dłonią wzdłuż szczęki do wciąż bolącej blizny biegnącej w dół twarzy. Jak taki zwykły kuchcik odważył się podnieść tak potężną rzecz?

Zamykając oczy, czuł, że ten wielki i nieczuły świat wiruje wolno pod nim. Słyszał jeszcze kroki Jirikiego, który podszedł do wyjścia, a potem cichy szelest odsuwanej zasłony i sen znowu pociągnął go w dół.

SIMON ZNÓW ŚNIŁ. Jeszcze raz ukazała mu się twarz małej, ciemnowłosej dziewczynki. Wprawdzie twarz była dziecięca, lecz poważne oczy były stare i głębokie niczym studnia na opuszczonym cmentarzu. Wydawało mu się, że dziewczynka chce mu coś powiedzieć. Jej usta poruszały się bezgłośnie, lecz gdy jej twarz ginęła powoli w zmąconych wodach snu, wydało mu się przez chwilę, że jednak słyszy jej głos.

OBUDZIŁ SIĘ NASTĘPNEGO RANKA i zobaczył nad sobą Haestana.

Gwardzista szczerzył zęby w uśmiechu, a jego broda lśniła od topniejącego śniegu.

– Simonie, chłopcze, czas wstawać. Czeka nas dzisiaj dużo roboty, dużo roboty.

Wciąż był słaby i ubieranie zajęło mu sporo czasu, lecz zdołał zrobić to sam. Haestan pomógł mu wzuć buty, których nie wkładał od chwili przebudzenia. Były sztywne, jakby zrobione z drewna, a materiał ubrania drapał jego dziwnie teraz czułą skórę. Mimo to poczuł się lepiej, dźwignąwszy się w odzieniu na nogi. Chwiejąc się, przemierzył kilkakrotnie jaskinię i poczuł, że znowu staje się dwunogim zwierzęciem.

– Gdzie jest Jiriki? – spytał, narzucając płaszcz na ramiona.

– Poszedł pierwszy. Nie martw się o spotkanie. W razie czego zaniosę cię.

– Przyniesiono mnie tutaj – powiedział Simon i sam się zdziwił, słysząc oziębły ton swego głosu – ale to jeszcze nie znaczy, że ciągle trzeba mnie nosić na rękach.

Krzepki Erkynlandczyk zachichotał i bynajmniej się nie obraził.

– Wcale się nie zmartwię, jeśli pójdziesz o własnych siłach. Trolle mają bardzo wąskie ścieżki i wcale mi nie tęskno do noszenia po nich kogokolwiek.

Simon musiał zatrzymać się na chwilę w wejściu, by przyzwyczaić wzrok do blasku, jaki wdarł się do jaskini po uniesieniu zasłony. Wyszedł na zewnątrz i stwierdził, że odblask śniegu nawet w tak pochmurny ranek jest prawie nie do zniesienia.

Stali w odległości około dwudziestu łokci przed jaskinią, na skalnej półce, która ciągnęła się stąd na prawo i lewo, wzdłuż zbocza góry. Wzdłuż niej widać było ciemne otwory innych jaskiń, a potem półka skręcała, ginąc za wygięciem brzucha Mintahoq. Simon dostrzegł powyżej rzędy podobnych ścieżek. Z górnych jaskiń zwisały drabiny, a tam, gdzie nierówny teren nie pozwalał na połączenie skalnych półek, kołysały się mosty, które sprawiały wrażenie zrobionych jedynie ze skórzanych rzemieni. Simon dostrzegł nawet ubrane w futra małe postacie dzieci Qanuc śmigające po kołyszących się konstrukcjach ze zwinnością wiewiórek, choć upadek z pewnością oznaczałby niechybną śmierć. Simonowi od samego patrzenia zrobiło się niedobrze, więc się odwrócił.

Miał przed sobą ogromną dolinę Yiqanuc. Za nią z wypełnionej mgłą otchłani wyłaniali się kamienni sąsiedzi góry Mintahoq, wznosząc swe głowy do szarego, sypiącego śniegiem nieba. Malutkie, ciemne dziurki znaczyły ich odległe szczyty; na ścieżkach pomiędzy nimi uwijały się malutkie, prawie niewidoczne postacie.

Ścieżką nadjechały trzy trolle; siedziały wygodnie w skórzanych siodłach na grzbietach kudłatych baranów. Simon przesunął się do przodu, ustępując im drogi, i znalazł się zaledwie parę stóp od krawędzi półki. Spojrzał w dół i natychmiast zakręciło mu się w głowie, tak samo jak na Urmsheim. Podstawa góry, ustrojona tu i tam wijącymi się wiecznie zielonymi zaroślami, rozszerzała się poniżej poprzecinana połączonymi drabinami, półkami podobnymi do tej, na której stał Simon. Nagle zdał sobie sprawę z panującej ciszy i odwrócił się do Haestana.

Trzej jeźdźcy zatrzymali się na środku ścieżki i wpatrywali się w Simona szeroko otwartymi oczami. Gwardzista, ukryty w cieniu wejścia za trollami, zasalutował chłopcu z szyderczą miną ponad głowami trolli.

Policzki dwóch z nich porastał rzadki zarost. Wszyscy trzej nosili na futrzanych płaszczach naszyjniki z dużych paciorków z kości słoniowej i mieli ozdobnie rzeźbione włócznie zakrzywione u dołu na wzór kijów pasterskich, których używali do kierowania swymi wierzchowcami o spiralnych rogach. Wszyscy trzej byli więksi od Binabika; po kilku dniach spędzonych wśród Qanuców Simon przekonał się, że Binabik był jednym z najmniejszych dorosłych trolli. Spotkane trolle wydawały się bardziej prymitywne i niebezpieczne od jego przyjaciela; dobrze uzbrojone, o surowych twarzach, wyglądały groźnie pomimo swej małej postury.

Simon wpatrywał się w trolle, one zaś patrzyły na Simona.

– Simonie, wszyscy o tobie słyszeli – zagrzmiał Haestan, a trolle spojrzały na niego zaskoczone jego gromkim głosem – lecz nikt cię jeszcze nie widział.

Zaalarmowane trolle obrzuciły żołnierza spojrzeniem od stóp do głów, po czym cmoknięciem ponagliły swoje barany i odjechały pośpiesznie.

– Będą mieli o czym mówić – zachichotał Haestan.

– Binabik opowiadał mi o swoim domu – powiedział Simon – ale nie za bardzo rozumiałem to, co mówił. Prawie nigdy nie jest tak, jak się wydaje, że będzie, prawda?

– Tylko dobry Pan Usires zna wszystkie odpowiedzi – odparł Haestan. – A teraz jeśli chcesz się spotkać ze swoim małym przyjacielem, najlepiej będzie, jak ruszymy dalej. Idź ostrożnie i nie za blisko krawędzi.

SCHODZILI WOLNO ŚCIEŻKĄ, która na przemian zwężała się i rozszerzała, prowadząc ich serpentynami w dół. Słońce stało już wysoko na niebie, lecz skrywały je ciemne chmury gnane mroźnym wiatrem. Szczyt góry, podobnie jak i wierzchołki po drugiej stronie doliny, przykrywała biała czapa śniegu, lecz niżej nie było go już tak dużo. Śnieżne zaspy napotykali coraz rzadziej, a wokół widniały czarne plamy gołej ziemi i odkryte skały. Simon nie miał pojęcia, czy taki śnieg jest czymś normalnym w pierwszych dniach miesiąca Tiyagar w kraju Yiqanuc, ale pewien był, że ma dość śniegu i zimna. Każdy płatek śniegu, który wpadał mu do oka, odczuwał jak obrazę; wciąż czuł ból w miejscu świeżej blizny na policzku i szczęce.

Kiedy opuścili tę część góry, która wydawała się zamieszkana, nie widzieli już wielu trolli. Z niektórych jaskiń wydobywał się dym i można było dostrzec zerkające z ciekawością ciemne postacie. Minęły ich też dwie grupy jeźdźców udających się w tym samym kierunku; podobnie jak ich poprzednicy zwalniali, by przyjrzeć się obcym, i zaraz ruszali pośpiesznie przed siebie.

Minęli też grupkę dzieci baraszkujących w zaspie śniegu. Małe trolle, które sięgały Simonowi zaledwie do kolan, ubrane były w futrzane kurtki i getry, przez co przypominały małe, okrągłe jeże. Na widok Simona i Haestana dzieci wybałuszyły oczy, a ich wysoki szczebiot ucichł; nie uciekały jednak i nie wydawały się przestraszone. Spodobało się to Simonowi. Uśmiechnął się słabo, pamiętając o bolącym policzku, i pomachał do dzieci ręką.

Kiedy kręta ścieżka zaprowadziła ich na północny stok góry, znaleźli się w miejscu, gdzie nie dobiegały już żadne odgłosy jej mieszkańców; byli zupełnie sami, wyjąwszy wyjący wiatr i śnieg.

– Nie podoba mi się tutaj – odezwał się Haestan.

– Co to jest? – Simon wskazał w górę, na zbocze. Na skalnym występie, wysoko w górze stała dziwna budowla w kształcie jaja, zbudowana ze starannie ułożonych śnieżnych bloków. Budowla lśniła słabo w blasku różowych promieni skośnie świecącego słońca. Przed nią stały w rzędzie trolle; w dłoniach schowanych w rękawicach trzymały włócznie, a ich surowe twarze ginęły w naciągniętych na głowy kapturach.

– Nie pokazuj palcem, chłopcze – powiedział Haestan, trącając delikatnie Simona w łokieć. – Czy kilku ze strażników nie popatrzyło w dół? To musi być coś ważnego, o czym mówił twój przyjaciel Jiriki. Nazywają to „Lodowym Domem”. Ci malcy wściekają się z jakiegoś powodu, który dotyczy tego domu. Nie wiem, o co chodzi, i nie chcę wiedzieć.

– Lodowy Dom? – spytał Simon, wpatrując się w budowlę. – Czy ktoś tam mieszka?

Haestan pokręcił głową.

– Tego Jiriki nie mówił.

Simon spojrzał uważnie na Haestana.

– Czy dużo rozmawiałeś z Jirikim podczas naszego pobytu tutaj? To znaczy wtedy, gdy ja byłem nieprzytomny.

– Och... – zaczął Haestan i urwał. – W rzeczywistości niezbyt dużo. Wydaje mi się, że on wciąż myśli o czymś wielkim. Rozumiesz, o co mi chodzi? O czymś ważnym. Ale jest dość miły. Trochę inny od człowieka, lecz dobry. – Haestan zamyślił się przez chwilę. – Nie jest taki, jak myślałem, istota pełna czarów. Mówi zrozumiale, tak. – Haestan uśmiechnął się. – Dobrze wyraża się o tobie. Z tego, jak mówi o tobie, można by sądzić, że jest ci winien pieniądze. – Zachichotał cicho.

Dla wciąż słabego Simona był to długi i wyczerpujący spacer: najpierw szli w górę, potem w dół. Posuwali się do przodu po stoku góry. Chociaż Haestan podpierał go przy każdym potknięciu, Simon zaczął się zastanawiać, czy jest w stanie pójść dalej. Obchodzili właśnie ogromny kamień, który wyrósł przed nimi na środku ścieżki, niczym głaz w korycie rzeki, i stanęli nagle przed szerokim wejściem do dużej jaskini.

Obszerne wejście, szerokie na co najmniej pięćdziesiąt kroków, przywodziło na myśl otwarte usta góry Mintahoq, które za chwilę mają obwieścić wyrok. Wewnątrz widać było rząd ogromnych, zwietrzałych posągów; były to przypominające ludzi postacie o okrągłych brzuchach i plecach zgarbionych pod ciężarem sklepienia. Wieki surowej, zimowej pogody sprawiły, że ich twarze były zupełnie pozbawione rysów. Simon ze zdziwieniem spostrzegł, że cecha ta kazała patrzącemu widzieć w nich raczej coś nowego, co dopiero wykluwało się z przedwiecznego kamienia, jeszcze nieukształtowanego, zamiast przedmiotów z przeszłości.

– Chidsik Ub Lingit – odezwał się głos za Simonem. – Dom Przodka.

Simon podskoczył i odwrócił się zdziwiony, lecz nie był to głos Haestana. Obok niego stał Jiriki wpatrzony w puste kamienne twarze.

– Od jak dawna jesteś tutaj? – Simon zawstydził się, że został zaskoczony. Ponownie odwrócił głowę w stronę wejścia do jaskini. Kto by przypuszczał, że takie małe trolle potrafią wyrzeźbić tak ogromnych strażników.

– Wyszedłem, żeby was przywitać – powiedział Jiriki. – Witaj, Haestanie.

Gwardzista mruknął coś pod nosem i skinął głową. Simon zastanawiał się, co zaszło pomiędzy Erkynlandczykiem i Sithą podczas jego choroby. Bywały chwile, że bardzo trudno rozmawiało mu się ze skrytym księciem Jirikim. Jak więc takiemu prostemu żołnierzowi jak Haestan udało się zjednać sobie księcia, choć nie zaznał piekielnych lekcji perswazji prowadzonych przez Doktora Morgenesa?

– Czy tutaj mieszka król trolli? – spytał głośno.

– Razem z królową – przytaknął Jiriki. – Choć w języku Qanuców nie nazywa się ich królem i królową. Należałoby raczej powiedzieć Pasterz i Łowczyni.

– Królowie, królowe, książęta, a żadne z nich nie jest tym, czym powinno być, sądząc z nazwy – narzekał Simon. Był zmęczony, zmarznięty i obolały. – Dlaczego ta jaskinia jest taka duża?

Sitha roześmiał się cicho. Mocno wiejący wiatr rozwiał jego lawendowe włosy.

– Młody Seomanie, dlatego że gdyby była mniejsza, trolle bez wątpienia poszukałyby większej na swój Dom Przodka. Powinniśmy już wejść, i to nie tylko dlatego, że jesteś zmarznięty.

Jiriki poprowadził ich między dwoma środkowymi posągami w kierunku migocącego, żółtego światła. Kiedy przechodzili pomiędzy ogromnymi nogami, Simon spojrzał w górę na pozbawione oczu twarze widoczne ponad okrągłymi, kamiennymi brzuchami. Po raz kolejny przypomniał sobie nauki Doktora Morgenesa.

„Doktor zawsze mówił, że nigdy nie wiadomo, co się komu przydarzy; «nigdy nie oczekuj zbyt wiele» – powtarzał. Kto by pomyślał, że ja zobaczę kiedyś takie rzeczy, będę miał takie przygody? Nikt nie wie, co mu się przydarzy...”

Poczuł na twarzy skurcz bólu i ściśnięcie w żołądku. Doktor jak zwykle powiedział prawdę.

Jaskinia pełna była trolli, a powietrze w jej wnętrzu przesycone słodkawo-kwaśnym zapachem oliwy i tłuszczu. Paliło się tam chyba z tysiąc żółtych światełek.

Ściany i wysoki sufit jaskini były nierówne; w ich zagłębieniach i na podłodze płonęły kałuże oliwy, a w każdej z nich unosił się biały, cienki knot. Setki takich lampek sprawiały, że w jaskini było o wiele jaśniej niż na zewnątrz, gdzie było raczej pochmurnie. Wokół falował ocean czarnowłosych głów trolli ubranych w skórzane kurtki. Na ich ramionach siedziały dzieci podobne do mew przysiadających na grzbietach fal.

Na środku jaskini wznosił się skalny występ. Tworzyła go platforma wyrąbana z podłogi jaskini, gdzie siedziały dwie niewielkie postacie otoczone kałużą płonącej oliwy.

Po chwili Simon zorientował się, że to niezupełnie kałuża, raczej płytka fosa wyżłobiona wokół platformy i wypełniona płonącą oliwą, która zasilała lampy. Postacie wewnątrz płonącego kręgu spoczywały na czymś, co przypominało hamak wykonany z bogato rzeźbionej skóry i umocowany rzemieniami do konstrukcji z kości słoniowej. Obie siedziały nieruchomo, otulone w białe i czerwonawe futra. Ich twarze były okrągłe i spokojne, a oczy jasne.

– Ona nazywa się Nunuuika, a on Uammannaq – wyjaśnił cicho Jiriki. – Są władcami ludu Qanuc.

Kiedy to mówił, jedna z postaci dała znak zakrzywionym kijem. Zebrane trolle rozstąpiły się na boki, tłocząc się jeszcze bardziej. Utworzyły przejście, które ciągnęło się od kamiennej platformy aż do miejsca, gdzie stał Simon i jego towarzysze. Setki małych, pełnych oczekiwania twarzy zwróciły się teraz w ich stronę. Wszyscy szeptali cicho. Simon, zmieszany, patrzył wzdłuż utworzonego przejścia.

– Wszystko jasne – mruknął Haestan i popchnął lekko Simona. – Idź, chłopcze.

– Idziemy wszyscy – powiedział Jriki. Wykonał jeden ze swych skomplikowanych gestów, dając Simonowi do zrozumienia, by poszedł przodem.

Simonowi wydawało się, że szepty wzmogły się, a zapach wyprawionej skóry stał się jeszcze bardziej intensywny, gdy ruszył w stronę króla i królowej...

„Raczej Pasterza i Łowczyni – przypomniał sobie. – Albo czym tam są”.

W jaskini zrobiło się nagle jakby bardzo duszno. Starał się wziąć głęboki oddech i potknął się. Upadłby, gdyby Haestan nie złapał go z tyłu za płaszcz. Dotarłszy do podestu, stał przez chwilę wpatrzony w podłogę, starając się pozbyć zawrotu głowy, i dopiero później spojrzał na siedzących na platformie. Raził go blask lamp. Odczuwał złość, choć nie wiedział na kogo. Przecież po raz pierwszy opuścił łóżko. Czego od niego oczekiwali? Że wyskoczy żwawo i zabije kolejne smoki?

Ze zdziwieniem stwierdził, że Uammannaq i Nunuuika są bardzo do siebie podobni, jakby byli bliźniakami. Choć z drugiej strony trudno było powiedzieć, że nie można ich od siebie odróżnić: siedzący po lewej ręce Simona Uammannaq miał rzadką brodę, która zwisała zapleciona w warkocz czerwono-błękitnymi rzemykami. Włosy także miał zaplecione w wymyślne pętle; spoczywały na głowie podtrzymywane grzebieniami z czarnego, lśniącego kamienia. Uammannaq jedną ręką gładził brodę, w drugiej zaś trzymał oznakę swojej władzy: grubą, bogato rzeźbioną i zakrzywioną na jednym końcu włócznię, jakiej jeźdźcy-trolle używają do kierowania baranem.

Jego żona – jeśli tak nazywali ją Qanucowie – trzymała prostą włócznię, dość cienką, z kamiennym grotem tak zaostrzonym, że wydawał się przezroczysty. Rzeźbione grzebienie z kości słoniowej przytrzymywały jej upięte wysoko długie, czarne włosy. Twarz miała okrągłą, a lśniące oczy, skryte częściowo za skośnymi powiekami, były płaskie i jasne niczym wypolerowany kamień. Simonowi nie zdarzyło się dotąd, by kobieta patrzyła na niego w tak zimny i arogancki sposób. Przypomniało mu się, że nazywano ją Łowczynią, i poczuł się nieswojo. O wiele mniej groźnie wyglądał Uammannaq. Jego nalana twarz zdawała się pogrążona we śnie, choć spojrzenie miał całkiem bystre.

Po krótkiej chwili wzajemnego badania się Uammannaq wyszczerzył żółte zęby w szerokim uśmiechu, a jego oczy nieomal zniknęły w pogodnym zezie. Uniósł dłonie w kierunku przybyszów, po czym złożył je razem i powiedział coś w gardłowym języku Qanuców.

– On mówi, że wita was w Chidsik Ub Lingit i w górach Yiqanuc – przetłumaczył Jiriki.

Zanim Sitha zdążył powiedzieć coś więcej, odezwała się Nunuuika. Jej słowa wydawały się bardziej wyważone niż słowa Uammannaqa, lecz Simon i tak nic nie zrozumiał z jej wypowiedzi. Jiriki słuchał jej uważnie.

– Łowczyni także was wita. Mówi, że jesteś dość wysoki, lecz z tego, co ona wie o ludziach Utku, wydajesz się młody jak na pogromcę smoka pomimo tych białych włosów. Utku to imię, jakim trolle nazywają mieszkańców nizin – dodał cicho.

Simon patrzył przez chwilę na parę władców.

– Powiedz im, że cieszę się z ich powitania albo to, co trzeba powiedzieć. Powiedz im też, że ja nie zabiłem smoka – prawdopodobnie tylko go zraniłem – i że zrobiłem to, by chronić swoich przyjaciół; postąpiłem tak samo, jak Binabik z Yiqanuc postępował wielokrotnie.

Kiedy skończył tę długą wypowiedź, poczuł, że zaczyna brakować mu powietrza, i nagle zakręciło mu się w głowie. Pasterz i Łowczyni, którzy przyglądali mu się bacznie, kiedy mówił, i którzy zmarszczyli brwi na wspomnienie imienia Binabika, zwrócili się wyczekująco do Jirikiego.

Sitha zastanowił się przez chwilę, a potem wydał z siebie długi potok grzechoczących słów w języku trolli. Uammannaq pokiwał głową z wyrazem zaskoczenia na twarzy. Nunuuika słuchała obojętnie. Kiedy Jiriki skończył, spojrzała na swego małżonka i ponownie przemówiła.

Sądząc z jej przetłumaczonej odpowiedzi, można by uznać, że w ogóle nie słyszała imienia Binabika. Pochwaliła Simona za jego odwagę, mówiąc, że Qanucowie od dawna uważali górę Urmsheim – ona nazwała ją Yijarjuk – za miejsce, którego należy unikać za wszelką cenę. Teraz, powiedziała, być może nadszedł czas zbadania zachodnich gór, gdyż smok, nawet jeśli przetrwał, z pewnością skrył się w głębinach, by leczyć swe rany.

Uammannaq wydawał się zniecierpliwiony przemówieniem Nunuuiki. Gdy tylko Jiriki skończył tłumaczyć jej słowa, zauważył, że nie jest to odpowiednia pora na takie wyprawy, gdyż dopiero minęła sroga zima, a ponadto okrutni Croohokuq – Rimmersmeni – są niebezpiecznie aktywni. Zaraz też dodał pośpiesznie, że Simon i jego towarzysze, drugi mieszkaniec nizin i dostojny Jiriki, mogą pozostać u nich jako honorowi goście tak długo, jak tylko zechcą, oraz że jeśli w jakikolwiek sposób on lub Nunuuika mogą ulżyć im w czasie pobytu, wystarczy poprosić.

Jiriki nie zdążył jeszcze przetłumaczyć wszystkiego na język Simona, a ten już przestępował z nogi na nogę, nie mogąc doczekać się możliwości odpowiedzi.

– Tak – powiedział do Jirikiego. – Jest coś, co mogą zrobić. Mogą uwolnić Binabika i Sludiga, naszych towarzyszy. Uwolnijcie naszych towarzyszy, jeśli łaska! – powiedział głośno, zwracając się do ginącej w futrach pary władców, którzy patrzyli na niego, nic nie rozumiejąc. Słysząc jego podniesiony głos, niektóre spośród trolli stłoczonych wokół kamiennej platformy zaczęły szeptać zaniepokojone. Simon, oszołomiony nieco, zastanawiał się, czy nie przesadził, lecz w tym momencie było mu wszystko jedno.

– Seomanie – powiedział Jiriki. – Obiecałem sobie, że będę wiernie tłumaczył twoje słowa i nie będę się wtrącał do tego, co mówisz, lecz wyświadcz mi tę przysługę i nie proś ich o to. Proszę.

– Dlaczego nie?

– Proszę. Bądź tak dobry. Później ci to wyjaśnię. Proszę, zaufaj mi.

Simon usłyszał płynące z jego ust słowa pełne złości, zanim zdołał się powstrzymać.

– Chcesz, żebym wyświadczył ci przysługę, która oznacza opuszczenie moich przyjaciół? Czy nie uratowałem ci życia? Czy nie otrzymałem od ciebie Białej Strzały? Kto tu komu winien jest przysługę?

Gdy tylko skończył, zrobiło mu się przykro. Wydawało mu się, że między nim a sithijskim księciem wyrosła nagle bariera nie do pokonania. Jiriki utkwił w nim swe płonące spojrzenie. Zebrani zaczęli kręcić się nerwowo i szeptać, czując, że coś się wydarzyło.

Sitha spuścił wzrok.

– Wybacz, Seomanie. Żądam od ciebie zbyt wiele.

Simon miał wrażenie, jakby tonął niczym kamień wrzucony do błotnistego stawu. Zbyt szybko! Nie mógł objąć wszystkiego myślami. Pragnął jedynie położyć się i nie wiedzieć o niczym.

– Nie, Jiriki – wymamrotał. – To ja przepraszam. Wstydzę się swoich słów. Jestem idiotą. Zapytaj ich, czy mogę pomówić z nimi jutro. Czuję się chory.

Nagle wrażenie zapadania się stało się bardzo realne; czuł, że cała jaskinia się przechyla. Światła oliwnych lamp zadrżały, jakby powiał wiatr. Kolana ugięły się pod Simonem, lecz Haestan zdążył chwycić go za ramiona i podtrzymać.

Jiriki spojrzał szybko na Uammannaqa i Nunuuikę. W tłumie zebranych trolli przebiegła fala podekscytowanych szeptów. Czy ten czerwonoczuby, podobny do bociana mieszkaniec nizin nie żyje? Może takie długie i cienkie nogi nie mogły unieść jego ciężaru przez tak długi czas. W takim razie dlaczego obaj mieszkańcy nizin utrzymują wciąż pozycję pionową? Trolle kiwały głowami zdumione i szeptały, wymieniając między sobą różne domysły.

– Nunuuiko, najbystrzejsze oko, i Uammannaqu, najpewniejszy wodzu: chłopiec wciąż jest jeszcze chory i bardzo słaby. – Jiriki mówił spokojnie. Tłum zwiedziony jego spokojną mową pochylił się do przodu. – W imię odwiecznej przyjaźni między naszymi narodami proszę was o przysługę.

Łowczyni przechyliła głowę, uśmiechając się.

– Mów, Starszy Bracie – powiedziała.

– Nie mam prawa ingerować w wasze sądy i nie będę tego robił. Proszę tylko, byście nie rozpoczynali sądu nad Binabikiem z Mintahoq, zanim jego towarzysze – a między nimi chłopiec, Seoman – nie będą mieli sposobności przemówienia w jego imieniu. Proszę też, by Rimmersman, Sludig, miał również taką możliwość. Proszę was o to w imię Kobiety-Księżyca, naszego wspólnego przodka. – Jiriki skłonił się, lecz tylko górną połową ciała. Nie było w tym geście ani trochę służalczości.

Uammannaq pukał palcami po drzewcu swej włóczni. Popatrzył zakłopotany na Łowczynię. Wreszcie skinął głową.

– Nie możemy ci tego odmówić, Starszy Bracie. Niech tak będzie. A zatem za dwa dni, kiedy chłopiec odzyska siły. Ale nawet gdyby ten dziwny młodzieniec przyniósł głowę Igjarjuka, nie zmieniłoby to tego, co ma się zdarzyć. Binabik, uczeń Tego, Który Śpiewa, dopuścił się okropnej zbrodni.

– Tak też mi powiedziano – odparł Jiriki. – Ale odważne serca ludu Qanuc nie były jedyną rzeczą, która zdobyła uznanie Sithów. Podziwialiśmy też uprzejmość trolli.

Nunuuika dotknęła grzebieni w swych włosach, lecz jej wzrok pozostał niewzruszony.

– Uprzejme serce nie może mieć wpływu na nasze prawo, książę Jiriki, inaczej potomkowie Seddy – Sithowie, jak i śmiertelnicy – powrócą nadzy między śniegi. Binabik będzie osądzony.

Książę Jiriki skinął głową i jeszcze raz skłonił się lekko, zanim się odwrócił. Haestan prawie niósł potykającego się Simona, gdy szli między zdumionymi trollami do wyjścia, a potem na zewnątrz w zimny wiatr.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: