Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Kapitan Czart Tom 1: przygody Cyrana de Bergerac - ebook

Wydawnictwo:
Rok wydania:
2011
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Kapitan Czart Tom 1: przygody Cyrana de Bergerac - ebook

Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.

Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.

Kategoria: Klasyka
Zabezpieczenie: brak
Rozmiar pliku: 333 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

BI­BU­OTE­KA GRO­SZO­WA

MDHW­NIC­mO TY­GO­DNIO­WE

Nk 26

RE­DAK­TOR LU­DWIK FI­SZER

WY­DAW­CA, BI­BL­JO­TE­KA GRO­SZO­WA

Śp, z ogr. odp.

WAR­SZA­WA, ul. MO­NIUSZ­KI II, rn. 1

G22D-

War un In' Pre­nu­me­ra­ty:

CBez prze­sył­ki kwar­tal­nie 0. P gp. 95 2 prze­sył­ką pocz­to­wą kwar­taC­nie 11 gr. 95.

{Pre­nu­me­ra­tę przy­fi­tiU­je fl..dmin istra­cja

Za­kła­dy Gra­ficz­ne „Dru­kar­nia Ban­ko­wa” War­sza­wa, Mo­niusz­ki 11, te­le­fon 190-93.

5% 400

s

1

O póź­nym wie­czo­rze jed­ne­go z dni paź­dzier­ri-ko­wych ty­siąc sześć set­pię­dzię­siąt pierw­sze­go roku, z bra­my zam­ku Fo­uge­rol­lesf w pro­win­cji Pe­ri­gord, wy­mknął się ieź­dziec i po­cwa­ło­wał dro­gą, bie­gną­cą wzdłuż rze­ki Do­rdo­gne.

Ostry wiatr za­ci­nał go jak bi­czem po tr wa­rzy, po­dróż­ny wszak­że nic so­bie z tego nie czy­nił. Wy­trzy­my­wał od­waż­nie na­tar­cia bu­rzy i krzep­ko a pro­sto usa­do­wio­ny w sio­dle, prze­dzie­rał się na­przód, jak błęd­ny ry­cerz, unie­ru­cho­mio­ny w swej zbroi.

Nie­je­den, wi­dząc go o tej po­rze i w taką nie­po­go­dę, na dro­dze pra­wie nie­uczęsz­cza­nej, po­my­ślał­by, że to zbieg ja­kiś i hul­taj, na cu­dzy wo­rek dy­bią­cy.

W rze­czy­wi­sto­ści jed­nak czło­wiek ten ani ukry­wał się przed ni­kim, ani też na ni­czy­ją krzyw­dę nie czy­hał.

Po go­dzi­nie dro­gi jeź­dziec skrę­cił z go­ściń­ca na dość wą­ską ścież­kę po­mię­dzy dwo­ma wzgó­rza­mi Po obu jej stro­nach ro­sły gę­ste krza­ki ja­łow­ca i tar­ni­ny; nie bra­kło też drzew, do po­ło­wy z li­ści ogo­ło­co­nych. Jeź­dziec zwol­nił bie­gu i, za­ci­na­jąc ba­tem ga­łę­zie zwie­sza­ją­ce mu się nad gło­wą, gło­sem czy­stym, choć nie­mi­ło­sier­nie fał­szy­wym, za­śpie­wał na­stę­pu­ją­cą pio­sen­kę, któ­ra wów­czas była jesz­cze wiel­ką no­wo­ścią.

Opła­ka­na to jest dola

Nie mieć zdro­wia i pie­nię­dzy;

Lecz gdy bie­dak zdrów i we­sół,

Jest bo­ga­czem, mimo nę­dzy… Za Luwr mi pod­da­sze sta­nie, Z płasz­cza mam strój i po­sła­nie. Nie znam, gar­dząc bo­gactw narą, Co to przed zło­dzie­jem trwo­ga; Pu­łap jest moją ko­ta­rą, Pt ma­te­ra­cem – pod­ło­gal

Wy­do­byw­szy się z cia­sne­go prze­smy­ku, śpie­wak zna­lazł się tuż na brze­gu rze­ki, przy dro­dze ho­low­ni­czej, któ­ra za­wieść go mia­ła pro­sto do prze­wo­zu, na­prze­ciw wio­ski Samt-Ser­nin.

Z poza szań­ca wzgórz wy­su­nął się wła­śnie księ­życ.

Przy nie­pew­nem jego świe­tle po­dróż­ny do­strzegł o kil­ka kro­ków przed sobą sto­ją­ce­go nie­ru­cho­mo czło­wie­ka,

W rę­kach tego czło­wie­ka bły­snę­ła lufa musz­kie­tu,

W chwi­li, gdy jeź­dziec, zda­ją­cy się lek­ce­wa­żyć to spo­tka­nie, zna­lazł się o dwa kro­ki od nie­zna­jo­me­go, tam­ten za­gro­dził mu dro­gę,

– Li­to­ści, wspa­nia­ły szlach­ci­cu! – za­wo­łał gło­sem że­brzą­cym,

– Hola! – od­parł jeź­dziec, przed­rwi­wa­jąc. – Zda­je mi się, ko­chan­ku, że coś za cięż­ko ob­ła­do­wa­łeś się, jak na że­bra­ka!

I koń­cem bata ude­rzył w jego musz­kiet

– Dro­gi nie są te­raz bez­piecz­ne, ja­sny pa­nie! – za­uwa­żył tam­ten, tłu­ma­cząc się,

– Ba! toć chy­ba nie masz nic do stra­ce­nia!

– Prze­ciw­nie!

Po­tem nie­spo­dzia­nem sło­wie, któ­re jak­by nie­umyśl­nie z ust mu wy­bie­gło, ozwa­ła się po­now­nie proś­ba, ale tym ra­zem w to­nie szy­der­skiej po­gróż­ki:

– Li­to­ści! wspa­nia­ły szlach­ci­cu!

– Do kroć­set! są­dzić­by moż­na, że żą­dasz ra­czej: kie­ski lub ży­cia!

– Je­śli pan wo­lisz, niech i tak bę­dzie!

I musz­kiet, szyb­kiem ru­chem unie­sio­ny, zna­lazł się przy pier­siach po­dróż­ne­go.

– Ha! ha! ar­gu­men­ty two­je są bar­dzo prze­ko­ny­wa­ją­ce! – za­śmiał się ten ostat­ni. – Ale po­cze­kaj co­kol­wiek.

W tej chwi­li od­trą­cił broń, ze­sko­czył z sio­dła i chwy­cił oprysz­ka za gar­dło.

Trzy­mał go tak czas pe­wien, a gdy spo­strzegł, że w tym po­tęż­nym uści­sku du­sić się za­czy­na i że z bez­wład­nej ręki musz­kiet mu już wy­padł, pu­ścił gar­dło, a ujął ręce, i z ca­łej siły jął chło­stać go ba­tem po ple­cach.

Nig­dy jesz­cze naj­le­niw­szy i naj­krnąbr­niej­szy chło­pieć z ba­ka­lar­ni tak ener­gicz­ne­go upo­mnie­nia nie otrzy­mał.

Zbój osu­nął się na ko­la­na i bła­gać za­czął zmi­ło­wa­nia.

– Mógł­bym ci łeb roz­trza­skać, gdy­bym był w pa­sji, lub też za­pę­dzić cię do Fo­uge­rol­les, aby cię tam ob­wie­szo­no – mó­wił szlach­cic. – Dzię­kuj dja­błu, swe­mu orę­dow­ni­ko­wi, że cię tym ra­zem pusz­czę na wol­ność. Jed­nak ra­dzę ci, błaź­nie, przy­patrz mi się do­brze, abyś brał nogi za pas, ile razy spo­tkasz mnie i po­znasz. In­a­czej, za nic nie za­rę­czam!

Opry­szek, nie wsta­jąc z ko­lan, pod­niósł na swe­go zwy­cięz­cę czar­ne, prze­ni­kli­we oczy, i pło­mień nie­na­wi­ści za­bły­snął w jego źre­ni­cach, gdy przy bla­dem świe­tle księ­ży­ca roz­po­zna­wał szy­dzą­cą twarz po­dróż­ne­go. Po­dróż­ny nie za­nie­dbał ze swej stro­ny za­pi­sać so­bie w pa­mię­ci ohyd­nych ry­sów hul-łaja, przez któ­re prze­zie­ra­ła w tej chwi­li tłu­mio­na wście­kłość w po­łą­cze­niu z prze­ma­ga­ją­cym ją bó­lem

– Po­znam cię, ja­sny pa­nie, – mruk­nął wresz­cie dziw­nym gło­sem. – Po­zwól mi te­raz odejść.

Pod­czas gdy fał­szy­wy że­brak dźwi­gał się z zie­mi, roz­cie­ra­jąc obi­te boki, po­dróż­ny pod­niósł upusz­czo­ny musz­kiet, ujął go za ko­niec lufy i, wy­krę­ciw­szy nim kil­ka mły­ii­ców w po­wie­trzu, ci­snął z roz­ma­chem w rze­ką.

Zro­biw­szy to, do­siadł ko­nia i od­je­chał ga­lo­pem, po­zo­sta­wia­jąc na­past­ni­ka ogłu­pio­ne­go tą oso­bli­wą przy­go­dą. Sta­nąw­szy u prze­wo­zu, huk­nął na prze­woź­ni­ków i w dzie­sięć mi­nut póź­niej cwa­ło­wał już wzdłuż le­we­go brze­gu rze­ki

Uniósł się w strze­mio­nach i wy­tę­żył wzrok ku Sa­int-Ser­nin,

W naj­wyż­szym z do­mów sio­ła pło­nę­ło świa­tło; z ko­mi­na zaś bu­chał dym ru­da­wy, dym ku­chen­ny, któ­re­go wi­dok przy­wo­łał na usta jeźdź­ca uśmiech za­do­wo­le­nia.

Był to dom Ja­kó­ba Sza­bli­ste­go, Czło­wiek jed­nak, co no­sił to imię wo­jow­ni­cze, rasę żoł­nier­ską ujaw­nia­ją­ce, ze­rwał z przod­ków swych rze­mio­słem. Sza­bli­sty zaj­mo­wał po­ko­jo­we sta­no­wi­sko pro­bosz­cza.

Atle­tycz­ne człon­ki du­chow­ne­go wy­kre­śla­ły się ener­gicz­nie pod cia­sną su­tan­ną; twarz jego mię­si­stą, czer­stwą, ota­czał wie­niec czar­ne­go, kę­dzie­rza­we­go za­ro­stu; miał on minę pew­ną sie­bie, głos do­no­śny, siłę i zwin­ność lwa; mimo to wszyst­ko było wi­docz­ne, że jest ła­god­ny i pro­sty jak dzie­cię.

Pod­czas, gdy po­dróż­ny prze­wo­ził się na pro­mie, pro­boszcz, wy­szedł­szy do kuch­ni, na­pę­dzał do po­śpie­chu swą go­spo­dy­nię, uwi­ja­ją­cą się przy garn­kach i ron­dlach,

– Jo­an­no, już ósma! – po­wta­rzał nie­cier­pli­wie, – Jo­an­no, nie zdą­żysz ze szczu­pa­kiem! Sa­win­jusz za kwa­drans już tu być po­wi­nien,

– Sły­sza­łam już to, sły­sza­łam „. Nie­ma o co gwał­to­wać. „ – mam­ro­ta­ła gniew­nie go­spo­dy­ni. – Szlach­cic może tro­chę po­cze­kać. „ dziu­ra w nie­bie przez to się nie zro­bi „, – A wkoń­cu, do­da­ła gło­śniej, z ru­chem znie­cier­pli­wie­nia – oświad­czam je­go­mo­ści, że czy tak, czy owak, nie dam na stół, do­pó­ki wszyst­ko nie bę­dzie zro­bio­ne jak się pa­trzy…

Iro­nicz­ny ukłon za­koń­czył tę prze­mo­węv po któ­rej wy­słu­cha­niu ksiądz Ja­kób, prze­świad­czo­ny

0 swej niż­szo­ści, opu­ścił gło­wę na pier­si i drob­nym krocz­kiem po­drep­tał do ja­dal­ni.

Stół był na­kry­ty. Bu­dzą­cy usza­no­wa­nie rząd bu­te­lek wy­chy­lał omszo­ne głów­ki z kre­den­su. Aby ba­ter­ji tej do­się­gnąć, nie trze­ba było wsta­wać z miej­sca: wy­star­cza­ło rękę za sie­bie wy­cią­gnąć. Bra­kło je­dy­nie go­ścia.

Ze­gar na wie­ży wiej­skie­go ko­ściół­ka wy­bił kwa­drans na dzie­wią­tą. Jak­by w od­po­wie­dzi, za­dźwię­czał szarp­nię­ty sil­nie dzwo­nek u drzwi wej­ścio­wych.

– To on! – wy­krzyk­nął pro­boszcz.

Po­biegł do drzwi, otwo­rzył je na całą sze­ro­kość

1 rzu­cił się w ob­ję­cia przy­by­łe­go.

– Na mękę i śmierć Zba­wi­cie­la! – za­wo­łał ten ostat­ni, po­zwa­la­jąc oca­ło­wy­wać so­bie po­licz­ki – two­ja wie­cze­rza, mój bra­cie, jest pysz­ną rze­czą na dzi­siej­szą za­wie­ru­chę! Z kuch­ni twej za­la­tu­je za­pa­szek tru­fli i dzi­czy­zny, któ­ry spra­wia praw­dzi­wą osko­mę i daje prze­czu­cie raj­skich przy­jem­no­ści.

– Sia­daj­my do sto­łu, ko­cha­ny Sa­win­ju­szu! – od­rzekł la­ko­nicz­nie ksiądz, od­ga­du­jąc stan tego żo­łąd­ka, pod­nie­co­ne­go dłu­gą jaz­dą.

Zdjął z ra­mion go­ścia płaszcz, roz­wie­sił go przed ogniem, pło­ną­cym wre­so­ło na ko­min­ku, i grzmią­cym gło­sem oznaj­mił Jo­an­nie, że tyl­ko na nią ocze­ku­ją.

Szlach­cic za­siadł wów­czas na­prze­ciw pro­bosz­cza i obaj bie­siad­ni­cy za­bra­li się żwa­wo do na­le­ży­te­go uczcze­nia przy­go­to­wa­nych przez go­spo­dy­nię po­traw, nie szczę­dząc so­bie wza­jem przy­ja­ciel­skich wy­nu­rzeń. Sa­win­jusz i Ja­kób byli brać­mi mlecz­ny­mi, ko­cha­li4 się jed­nak jak bra­cia ro­dze­ni.

– Po­słu­chaj – ode­zwał się na­gle przy­bysz, za­ta­pia­jąc nóż w pasz­te­cie, aż czar­nym od tru­fli pe-ri­grodz­kich. – Nie przy­by­łem do cie­bie wy­łącz­nie na wie­cze­rzę. Mam po­mó­wić z tobą o spra­wach wiel­kiej wagi…

– Je­stem do usług twych – od­rzekł ksiądz. – Od­czy­taw­szy list twój, za­raz do­my­śli­łem się, że za­szło tam coś waż­ne­go. Mów za­tem.

– Odłóż­my to do we­tów. Je­śliś ła­skaw, przy­suń mi tego szczu­pa­ka, któ­ry ma po­zór tak czci­god­ny.

– Jest to, ko­cha­ny Sa­win­ju­szu, triumf mo­jej Jo­an­ny. Nie­czę­sto jada się taką rybę.

– Do li­cha! Czy­by na­le­ża­ła ona do istot ba­jecz­nych?

– By­najm­niej. Jest to szczu­pak jed­no­oki z je­zio­ra Fon­ta, któ­re­go pro­boszcz tam­tej­szy przy­słał mi na uczcze­nie uko­cha­ne­go go­ścia.

– Cu­dow­nie! Jed­no­oki, czy dwu­oki, sma­ku­je prze­wy­bor­nie, a te szam­pin­jo­ny z bia­łem wi­nem czy­nią go praw­dzi­wie bo­ską po­tra­wą!

Uczta za­koń­czy­ła się we­so­ło. Ale za­le­d­wie Jo­an­na zdję­ła ob­rus i po­sta­wi­ła na sto­le bu­tel­kę li­kie­ru z Ar­ma­gnac, oraz przy­nio­sła na błysz­czą­cej me­ta­lo­wej tac­ce dwa małe kie­li­szecz­ki, Sa­win­jusz od­ra­zu spo­waż­niał.

Prze­łknął kil­ka kro­pli sta­re­go "li­kie­ru, po­czem, wspie­ra­jąc się o stół łok­cia­mi i za­ta­pia­jąc prze­ni­kli­we spoj­rze­nie w oczach przy­ja­cie­la, rzekł:

– Czy po­zwo­lisz, Ja­kó­bie, aby­śmy po­mó­wi­li te­raz o spra­wach po­waż­nych?

Pro­boszcz skło­nił gło­wę na znak przy­zwo­le­nia, a twarz jego przy­bra­ła ten sam wy­raz uro­czy­sty, co twarz go­ścia.

– Przy­sią­głeś mi kie­dyś, Ja­kó­bie – za­czął ten ostat­ni – że bę­dziesz szczę­śli­wy, od­da­jąc w po­trze­bie ży­cie swe na moje usłu­gi.

– Roz­po­rzą­dzaj niem, przy­ja­cie­lu. Każ­dej chwi­li go­tów je­stem do­trzy­mać przy­się­gi.

Ręka szlach­ci­ca wy­cią­gnę­ła się w stro­nę księ­dza, któ­ry ści­snął ją tak krzep­ko, że Sa­win­jusz nie mogł po­wstrzy­mać się od uwa­gi:

– Do li­cha! oto dłoń, któ­ra nie pu­ści ła­two tego, cze­go strzec się pod­ję­ła!

I ru­chem wy­kwint­nym otrzą­snął bo­lą­ce pal­ce.

– Masz za­tem do po­wie­rze­nia ja­kiś de­po­zyt? za­py­tał ksiądz Sza­bli­sty.

– De­po­zyt dro­go­cen­ny, któ­re­go w po­trze­bie wy­pad­nie bro­nić z za­cię­to­ścią smo­ka, strze­gą­ce­go za­klę­tych skar­bów.

Oczy Ja­kó­ba za­pło­nę­ły. W mil­cze­niu wska­zał mło­dzień­co­wi dłu­gi ra­pir, wi­szą­cy w ciem­nym ką­cie izby.

– Ro­dzin­na pa­miąt­ka – rzekł z na­ci­skiem. – Umiem jesz­cze ja­ko­ta­ko z nią się ob­cho­dzić.

– Ho, ho! pa­mię­tam do­brze, ja­kie pysz­ne lek-# cje szer­mier­ki od­bie­ra­łem od cie­bie, gdy­śmy jesz­cze byli obaj dzie­cia­ka­mi! Ach, co za szko­da, że i ty rów­nież nie zo­sta­łeś żoł­nie­rzem!

– Bóg po­wo­łał mnie do cze­go in­ne­go – od­rzekł skrom­nie ksiądz, spusz­cza­jąc oczy, w któ­rych za­mi­go­ta­ła bły­ska­wi­ca. – Mów da­lej, Sa­win­ju­szu.

Szlach­cic zda­wał się przez chwi­lę na­my­ślać.

– Wo­lał­bym – pod­jął wresz­cie zwol­na – wo­lał­bym oszczę­dzić to­bie tru­dów i nie­bez­pie­czeństw, przy­wią­za­nych do tego za­da­nia, ale. „ gdzie znaj­dę du­szę tak dziel­ną i pra­wą, jak two­ja? gdzie znaj­dę ser­ce rów­nież szla­chet­ne i god­ne za­ufa­nia, któ­re­by przy­ję­ło po­wie­rzo­ną so­bie ta­jem­ni­cę, nie wglą­da­jąc, ja­kie jej źró­dło i co w so­bie za­wie­ra? Nie mo­głem i nie moge w wy­pad­ku tym my­śleć o kim in­nym, jak tyl­ko o to­bie.

– Je­stem ci za to wdzięcz­ny, Sa­win­ju­szu,

– Po­słu­chaj za­tem. Zle­ce­nie, któ­rem pra­gnę cię obar­czyć, ja sam otrzy­ma­łem od ko­goś in­ne­go, komu przy­sią­głem, że je prze­pro­wa­dzę po­myśl­nie. Nie­ob­ce ci moje ży­cie, od­da­ne w zu­peł­no­ści bu­rzom lo­so­wym i przy­go­dom. Dziś, ju­tro lub po­ju­trze kula czy­jaś po­ło­żyć mnie może tru­pem, albo pchnię­cie czy­jejś szpa­dy za­pła­ci mi od­ra­zu wszyst­kie pchnię­cia, ja­kie inni ode mnie do­sta­li.

– Niech ci je Bóg prze­ba­czy! – szep­nął po­boż­nie pro­boszcz.

– Otoż – cią­gnął Sa­win­jusz – z moją śmier­cią, de­po­zyt, któ­ry przy­ją­łem, wpad­nie w ręce obce, może obo­jęt­ne, a może, co gor­sza, ta­kie, któ­rym za­le­żeć bę­dzie na jego po­sia­da­niu. Przy­pad­ku tego lę­kam się, a ty je­dy­nie za­bez­pie­czyć mnie mo­żesz od nie­go, wspo­ma­ga­jąc mnie ro­zu­mem swym i siłą. Gdy już co do tego będę upew­nio­ny, niech co chce dzie­je się ze mną, nic mnie już los oso­bi­sty nie ob­cho­dzi. Umrę spo­koj­ny, wie­dząc, że ty mnie za­stą­pisz… f

– Czy cho­dzi o te­sta­ment? – za­gad­nął pro­boszcz, zdzi­wio­ny wstę­pem tak uro­czy­stym.

Szlach­cic uśmiech­nął się.

– Te­sta­ment! mój te­sta­men­ti… Al­boż my­śli się o te­sta­men­tach, no­sząc całe mie­nie swe przy so­bie, za przy­kła­dem fi­lo­zo­fa Bia­sa?L.

– Cóż to więc ta­kie­go?

4 i

– Już ci po­wie­dzia­łem. Speł­niam zle­ce­nie, dane mi przez inną oso­bę,

Ja­kób Sza­bli­sty zwró­cił na przy­ia­cie­la wzrok cie­ka­wy i py­ta­ją­cy.

Sa­win­jusz zro­zu­miał mil­czą­ce żą­da­nie. Z kie­sze­ni ka­fta­na wy­do­stał zło­żo­ny per­ga­min, owi­nię­ty w zie­lo­ny je­dwab, z wiel­ką pie­czę­cią, któ­ra mu­sia­ła być świe­żo od­ci­śnio­na, za­la­ty­wał od niej bo­wiem jesz­cze ostry za­pach wo­sku. Ar­kusz ten nie no­sił żad­ne­go na­pi­su; pie­częć nie była opa­trzo­na żad­nym her­bem. Wid­nia­ły na niej tyl­ko dwie li­te­ry C i B, dzi­wacz­nie z sobą sple­cio­ne, na tle po­sia-nem gwiaz­da­mi,

Z pierw­sze­go za­tem wej­rze­nia ta­jem­ni­czy per­ga­min o ni­czem nie ob­ja­śnił za­cie­ka­wio­ne­go pro­bosz­cza z Sa­int-Ser­nin,

Sa­win­jusz pod­su­nął do­ku­ment pod oczy przy­ia­cie­la i, do­ty­ka­jąc pal­cem pie­czę­ci, rzekł;

– Ja­kó­bie! w tej ko­per­cie za­my­ka się przy­szłość czło­wie­ka, los ca­łej ro­dzi­ny, roz­wią­za­nie ta­jem­ni­cy ży­cia lub śmier­ci,

– Daj – wy­rzekł z mocą pro­boszcz. Wy­cią­gnął rękę i wziął cen­ny do­ku­ment,

– A te­raz – Sa­win­jusz przy tych sło­wach po­wstał – po­słu­chaj, dro­gi Ja­kó­bie, cze­go od cie­bie wy­ma­gam, Za­trzy­masz ten pa­kiet u sie­bie aż do dnia, w któ­rym albo ja sam upo­mnę się o nie­go, albo też do­wiesz się na­pew­no, że umar­łem.

– A w tym ostat­nim wy­pad­ku? – za­py­tał Sza­bli­sty ze wzru­sze­niem.

– W tym ostat­nim wy­pad­ku zła­miesz pie­częć i znaj­dziesz we­wnątrz skre­ślo­ne moją ręką ob­ja­śnie­nie: co masz uczy­nić z in­nem pi­smem, rów­nież w tej ko­per­cie za­mknię­tem, a opa­trzo­nem od­dziel­ną pie­czę­cią,

– A to ob­ja­śnie­nie?

*– To obia­śnie­nie od­czy­tasz z naj­więk­szą uwa­gą, gdyż we­dług nie­go bę­dziesz mogł wy­peł­nić, punkt po punk­cie, moje zo­bo­wią­za­nie. Wi­dzisz stąd, po­czci­wy Ja­kó­bie, że do­pó­ki Bóg trzy­mać mnie ze­chce na tym pa­do­le pła­czu, two­ja rola smo­ka nie bę­dzie zbyt cięż­ką.

– To praw­da.

– Ale zato – uśmiech­nął się szlach­cic, któ­re­mu po­wra­cał zwy­kły do­bry hu­mor – spad­nie na cie­bie kło­po­tów co­nie­mia­ra, je­że­li jaki czło­wiek nie­grzecz­ny po­wa­li mnie o zie­mię z sze­ścio­ma ca­la­mi że­la­za w pier­siach.

– Och! ja my­ślę, że ten czło­wiek jesz­cze się nie na­ro­dził! – wtrą­cił pro­boszcz to­nem do­da­ją­cym od­wa­gi.

– Kto wie! Na wszyst­ko trze­ba być przy­go­to­wa­nym.

Przy tych sło­wach wy­próż­nił kie­lich do dna, z miną czło­wie­ka za­do­wol­nio­ne­go z sie­bie.

– Jesz­cze słów­ko – wtrą­cił nie­śmia­ło Ja­kób.– W przed­się­wzię­ciu tak po­waż­nem nie moż­na być za­nad­to ostroż­nym. Gdy­by kie­dy­kol­wiek zja­wił się kto, żą­da­jąc w imie­niu twem zwro­tu de­po­zy­tu, jak mam po­stą­pić?

– Choć­by to był król, choć­by to był pa­pież – sły­szysz, Jac­ku? król lub pa­pież – od­pra­wisz go z kwit­kiem!

– A je­śli ze­chce użyć siły?

– Za­bi­jesz go.

I wy­mow­nem spoj­rze­niem wska­zał ol­brzy­mi miecz, za­wie­szo­ny na ścia­nie.

Ani to sło­wo, ani to spoj­rze­nie nie zdzi­wi­ły księ­dza. Były to cza­sy, w któ­rych brew­jarz i sza­bla do­sko­na­le go­dzi­ły się z sobą.

Ja­kób po­prze­stał na po­now­nem uści­śnie­niu ręki swe­go mlecz­ne­go bra­ta. Co się ty­czy szlach­ci­ca.

me wąt­pił on już, źe może być o swą spra­wę spo­koj­ny, gdyż zło­żył ją w ręce czło­wie­ka, któ­ry za­wo­du nie zro­bi.

Ze­gar ko­ściel­ny wy­bił go­dzi­nę je­de­na­stą. Sa­win­jusz odział się płasz­czem i za­bie­rał do odej­ścia.

– Już mnie opusz­czasz?–spy­tał Ja­kób.

– Tak.

– Do­kąd się uda­jesz?

– Tam.

Sa­win­jusz wy­su­nął rękę w kie­run­ku okna i po­ka­zał w od­da­le­niu, po tam­tej stro­nie rze­ki, czar­ną syl­wet­kę zam­ku Fo­uge­rol­les, wy­kre­śla­ją­cą się ostro na nie­bie, roz­ja­śnio­nem przez księ­życ.

Ja­kób nie py­tał o wię­cej. Wie­dział on nie­wąt­pli­wie, ja­kie to spra­wy po­wo­łu­ją przy­ja­cie­la do zam­ku.

Po­prze­stał na za­py­ta­niu:

– Zo­ba­czy­my się jesz­cze?

– Nie­za­wod­nie.

– Kie­dy?

– Przed wy­jaz­dem do Pa­ry­ża raz jesz­cze wpad­nę tu, aby cię uści­snąć.

Już od kil­ku chwil, na dzie­dziń­cu ple­ban­ji, wierz­cho­wiec szlach­ci­ca nie­cier­pli­wił się i bił zie­mię ko­py­ta­mi.

Sa­win­jusz wy­szedł, wsko­czył na sio­dło i raz jesz­cze po­wtó­rzyw­szy upo­mnie­nie swe przy­ja­cie­lo­wi, pu­ścił się ga­lo­pem w stro­nę Fo­uge­rol­les.

III

Gdy zcichł tę­tent ko­pyt koń­skich na krze­mie­ni­stym go­ściń­cu, pro­boszcz wró­cił do izby i, otwo­rzyw­szy sza­fę dę­bo­wą, sto­ją­cą przy łóż­ku, scho­wał do niej sta­ran­nie ta­jem­ni­czy ar­kusz per­ga­mi­nu.

Zro­biw­szy to, uklęk­nął i mo­dlił się dłu­go, pro­sząc Boga, aby wspo­ma­gał przy­ia­cie­la w nie­bez­pie­czeń­stwach, któ­re mu za­gra­ża­ją, a któ­re wy­da­wa­ły sic do­bre­mu księ­dzu tem strasz­niej­sze­mu, że Sa­win­jusz po­kry­wał je zu­peł­nem mil­cze­niem, i Tym­cza­sem jeź­dziec szpar­ko po­su­wał się na­przód Do­cho­dzi­ła pół­noc, gdy za­trzy­mał ko­nia przed fosą zam­ku Fo­uge­rol­les.

Mimo póź­nej pory, nikt z lu­dzi zam­ko­wych, jak się zda­wa­ło, nie spo­czy­wał jesz­cze.

Po dłu­gich sie­niach snu­li się pa­choł­ko­wie ze świa­tłem; służ­ba to ku­pi­ła się, roz­ma­wia­jąc przy­ci­szo­nym gło­sem, to znów w smut­nem mil­cze­niu przy­sta­wa­ła u drzwi, wio­dą­cych do pań­skich kom­nat,

Sa­win­jusz wje­chał na dzie­dzi­niec, rzu­cił uzdę jed­ne­mu ze słu­żą­cych i szyb­kim kro­kiem po­biegł na scho­dy, wio­dą­ce na pierw­sze pię­tro. Na ostat­nich stop­niach spo­tkał bur­gra­bie­go.

– I coż tam, mi­strzu Ca­pra­is?–za­py­tał.

– Ach „ dro­gi pa­nie! – wes­tchnął dziel­ny ten czło­wiek.–?le, bar­dzo źle u nas!

Sa­win­jusz nie słu­chał już wię­cej. Przy­śpie­szył kro­ku i, prze­ska­ku­jąc po kil­ka stop­ni na­raz, do­stał się za chwi­lę do kom­na­ty prze­peł­nio­nej ludź­mi.

W sa­mym środ­ku kom­na­ty sta­ło wiel­kie, dę­bo­we łoże, osło­nio­ne w po­ło­wie cięż­ką, je­dwab­ną ko­ta­rą, a na łóżu tem umie­rał sta­ry hra­bia Raj­mund de Lem­brat, pan na Fo­uge­rol­les i Gar­dan­nes.

Bez­kr­wi­sta twarz star­ca od­ci­na­ła się żół­ta­wą bar­wą ko­ści sło­nio­wej od ma­to­wej bie­li po­du­szek; ręce, skrzy­żo­wa­ne na pier­siach, zda­wa­ły się już mar­twe­mi; po­si­nia­łe po­wie­ki przy­mknię­te były do po­ło­wy na przy­ga­słych źre­ni­cach. Je­dy­nie lek­kie drże­nie ust wska­zy­wa­ło, że du­sza nie opu­ści­ła jesz­cze w zu­peł­no­ści tego cia­ła, zmo­żo­ne­go wie­kiem i cho­ro­bą.

Ka­pe­lan zam­ko­wy klę­cza­ła w no­gach łóża, od ma­wia­jąc mo­dli­twy. U wez­gło­wia stał mło­dzie­niec wy­nio­słej po­sta­wy, z miną rów­nież wy­nio­słą.

Mło­dzie­niec był pięk­ny, ale uro­da jego mia­ła w so­bie coś bru­tal­ne­go. Gdy wpa­try­wał się w twarz umie­ra­ją­ce­go, oczy jego na chwi­lę na­wet nie zwil­got­nia­ły; gdy zwra­cał się do służ­by, za­peł­nia­ją­cej na klęcz­kach kom­na­tę, spoj­rze­nie jego było zim­ne i prze­ni­kli­we, jak stal. Sil­nie za­ry­so­wa­ne ką­ci­ki ust, oraz brwi nie­zmier­nie ru­chli­we i nie­ustan­nie ścią­ga­ne, ka­za­ły do­my­ślać się w nim sa­mo­wład­ne­go i nie­ubła­ga­ne­go pana. Ża­den z prze­bły­sków do­bro­ci, któ­re błysz­cza­ły w twa­rzy star­ca, przez nad­cho­dzą­cą śmierć nie­zga­szo­ne, nie opro­mie­niał ry­sów mło­dzień­ca. Był to syn hra­bie­go, dzie­dzic ob­szer­nych po­sia­dło­ści Gar­dan­nes, Fo­uge­rol­les i Lem­brat.

Na wi­dok wcho­dzą­ce­go Sa­win­ju­sza, mło­dzie­niec od­szedł od łóża i po­stą­pił kil­ka kro­ków ku drzwiom.

– Oj­ciec–rzekł gło­sem zni­żo­nym–kil­ka­krot­nie przy­zy­wał cię, ko­cha­ny Sa­win­ju­szu.

– Zmu­szo­ny by­łem opu­ścić Fo­uge­rol­les na kil­ka go­dzin–od­po­wie­dział tym­że gło­sem. – Czy hra­bia jest jesz­cze w sta­nie sły­szeć mnie?

– Spo­dzie­wam się, że tak – jak­kol­wiek cho­ro­ba, od chwi­li twe­go wy­jaz­du, znacz­ne zro­bi­ła po­stę­py.

Zbliż się do łóża, Ro­lan­dzie, i oznaj­mij ojcu moje przy­by­cie.

Ro­land de Lem­brat po­chy­lił się nad oj­cem i wy­mó­wił imię Sa­win­ju­sza. Oczy star­ca roz­war­ły się sze­ro­ko, trwoż­nem spoj­rze­niem po­szu­kał przy­by­łe­go, a do­strze­gł­szy, dał mu znak, aby przy­stą­pił do łóża.

Sa­win­jusz po­słu­chał we­zwa­nia. Hra­bia ujął jego rękę i wi­docz­ne było, że wy­tę­ża siły, aby doń

prze­mó­wić, W tej­że chwi­li oczy jego spo­tka­ły utkwio­ne weń spoj­rze­nie Ro­lan­da,

– Od­dal się, Ro­la­dzie – rzekł gło­sem lo­do­wa­tym,–I cie­bie, oj­cze wie­leb­ny, pro­szę, abyś po­zo­sta­wił nas sa­mych.

Sło­wo ostat­nie zwró­co­ne było do ka­pe­la­na, Ro­land przy­gryzł usta z wi­docz­nym gnie­wem, a czo­ło jego po­kry­ło się czer­wo­no­ścią. Od­szedł jed­nak ra­zem z ka­pła­nem w głę­bię ob­szer­nej kom­na­ty, do­kąd nie mo­gła już dojść przy­ci­szo­na roz­mo­wa Sa­win­ju­sza z umie­ra­ją­cym hra­bią,

– Słu­chaj uważ­nie, co ci po­wiem – wy­rzekł szep­tem Raj­mund de Lem­brat,

Sa­win­jusz po­chy­lił się tak ni­sko, że ucho jego do­ty­ka­ło pra­wie ust umie­ra­ją­ce­go.

Ja­kie było to ostat­nie zwie­rze­nie, któ­re wy­szep­ta­ły sty­gną­ce war­gi star­ca–nikt tego nie mogł od­gad­nąć, Kie­dy jed­nak Sa­win­jusz wy­pro­sto­wał się, wszy­scy mo­gli byli do­strzec, że oczy hra­bie­go na­peł­nio­ne są łza­mi. Dłu­go, z wy­tę­żo­ną uwa­gą, wpa­try­wał się on w swe­go syna, po­czem z ust jego wy­bie­gły dla Sa­win­ju­sza tyl­ko do­sły­sza­ne sło­wa:

– I to on ma być spad­ko­bier­cą Lem­bra­tów? Sil­niej­sze ści­śnię­cie ręki dało po­znać Sa­win­ju – szo­wi, że jego sta­ry przy­ja­ciel ma coś wię­cej jesz­cze do po­wie­dze­nia. Hra­bia pró­bo­wał unieść co­kol­wiek cięż­ką, jak z ka­mie­nia, gło­wę i, wska­zu­jąc Ro­lan­da ru­chem, nie­do­strze­gal­nym dla tam­tych, szep­nął w samo ucho Sa­win­ju­sza:

– Nie spusz­czaj z uwa­gi tego, lecz – przedew­szyst­kiem–pa­mię­taj o tam­tym!

IV

Sze­ro­kie wy­ło­my, któ­rych do­ko­ny­wa Pa­ryż współ­cze­sny wśród swych sta­rych dziel­nic, wy­do­by­ły nie­daw­no na ja­śnie pe­wien od­wiecz­ny bu­dy­nek, uwa­ża­ny przez wie­lu za rzecz od­daw­na już nie­ist­nie­ją­cą, a bar­dzo gło­śny i ob­le­ga­ny przez tłu­my w epo­ce, gdy Cor­ne­il­le i cała ple­ja­da po­mniej­szych, dziś za­po­mnia­nych po­etów, uwa­ża­li za naj­więk­szy za­szczyt wi­dzieć dzie­ła swe w nim wy­sta­wio­ne. Bu­dy­nek ten, to sta­ry pa­łac Bur­gundz­ki, w któ­rym ak­to­ro­wie kró­lew­scy da­wa­li przed­sta­wie­nia, ścią­ga­jąc na nie wszyst­kich sma­ko­szów ar­ty­stycz­nych z or­sza­ku pa­nu­ją­cej wów­czas Anny Au­str­jacz­Ki.

W tym zbor­nym punk­cie dwor­skich wy­kwint­ni sió w przed­sta­wia­no owe­go wie­czo­ra „Agry­pi­nę”, tra­ge­dję, bu­dzą­cą wie­le ha­ła­su wśród ów­cze­snych kry­ty­ków, któ­rzy do­pa­try­wa­li się w niej groź­nych na­pa­ści na re­li­gję i rząd.

Wi­dow­nia pa­ła­cu Bur­gundz­kie­go była szczel­nie za­peł­nio­na; tchnie­nie wo­jow­ni­cze prze­bie­ga­ło tłum świet­ny i gwar­ny. W jed­nym z za­kąt­ków "par­te­ru dwóch lu­dzi zda­wa­ło się przyj­mo­wać udział wy­jąt­ko­wo żywy w tym waż­nym wy­pad­ku li­te­rac­kim. Je­den z tych lu­dzi wy gwiz­dy wał ze szcze­gól­ną za­cię­to­ścią wszyst­kie miej­sca tra­ge­dji, któ­re mu nie tra­fia­ły do prze­ko­na­nia. Dru­gi po­prze­sta­wał na pod­kre­śla­niu uśmie­chem miejsc do­brych, wzru­szał zaś ra­mio­na­mi na każ­de gwizd­nię­cie to­wa­rzy­sza.

Przy koń­cu trze­cie­go aktu pierw­szy nie mogł wy­trzy­mać, aby nie po­dzie­lić się z kimś dła­wią­cem go obu­rze­niem.

– Nie­praw­da, pa­nie – rzekł, zwra­ca­jąc się do mil­czą­ce­go wi­dza–że to bu­dzi śmiech i li­tość?

– Śmiech i li­tość?–po­wtó­rzył tam­ten zim­no.– I dla­cze­góż to, je­śli ła­ska?

– Dla­te­go, że po­dług mnie, nie­po­dob­na w nędz­niej­szych ry­mach wy­ra­zić my­śli bar­dziej prze­wrot­nych.

– Po­czy­tu­jesz pan za­tem au­to­ra za wiel­kie­go wi­no­waj­cą?

– Za he­re­ty­ka, mój pa­nie. Za­słu­żył, aby go wy­klę­to.

– Do­praw­dy?

– Al­boż nie wy­gła­sza rze­czy ubli­ża­ją­cych w naj­wyż­szym stop­niu na­szej świę­tej re­li­gji?

– Mu­sia­łeś pan źle sły­szeć. Oto, co mówi ten au­tor.

I są­siad czło­wie­ka z gwiz­daw­ką jął de­kla­mo­wać całą ty­ra­dę z „Agry­pi­ny”. Po tej pierw­szej ty­ra­dzie na­stą­pi­ła dru­ga, po dru­giej trze­cia… Co­raz więk­szy za­pał ogar­niał de­kla­ma­to­ra.

– Ależ, pa­nie! – za­wo­łał tam­ten, za­la­ny nie­wstrzy­ma­nym po­to­kiem po­ezji–jak mo­głeś za­trzy­mać w pa­mię­ci tak wie­le wier­szy?

– Czy przy­zna­jesz pan, że wier­sze te nie są złe?

– Przy­zna­ję.

– Cze­muż za­tem wy­gwiz­dy­wa­łeś je przed chwi­lą?

– Spoj­rzyj pan na pu­blicz­ność… Bar­dzo wie­le osób po­gląd mój po­dzie­la!

– Bie­da­cy! Gdy je­den osieł ryk­nie, inne mu za­raz wtó­ru­ją…

– Pa­nie! to wy­glą­da na obe­lgę!

– Tak pan są­dzisz?

– Je­stem tego pew­ny.

– Tem go­rzej dla pana! Ale sza!… Za­czy­na się akt czwar­ty–trze­ba słu­chać z uwa­gą.

– Po­dzie­lam pań­skie zda­nie – Wró­ci­my do na­szej sprzecz­ki za chwi­lę i po­pro­wa­dzi­my ją w inny spo­sób.

– Pan z pro­win­cji? – za­py­tał szy­dzą­co de­kla­ma­tor, usły­szaw­szy po­gróż­kę.

– Je­stem mar­gra­bia de Lo­ze­rol­les,

– Sta­ra szlach­ta z ro­itou! Ale prze­pra­szam! Po­zwól mi, pa­nie mar­gra­bio, słu­chać Se­ja­nu­sa.

Na sce­nę wy­szli ak­to­ro­wie. Star­cie na tym punk­cie mu­sia­ło się za­trzy­mać. Nie wy­nik­nął stąd zresz­tą ża­den skan­dal, gdyż prze­ciw­ni­cy pro­wa­dzi­li spór z wy­szu­ka­ną grzecz­no­ścią, jak przy­sta­ło lu­dziom do­brze wy­cho­wa­nym.

Przy koń­cu sztu­ki prze­ciw­nik mar­gra­bie­go ski­nął na mło­dzień­ca, sie­dzą­ce­go o kil­ka miejsc da­lej, któ­ry zbli­żył się doń z po­śpie­chem,

– Hra­bio! rzekł do mło­dzień­ca,–Czy chcesz być moim se­kun­dan­tem?

– Dla­cze­go?

– Mam się bić.

– Tego wie­czo­ra?

– Za chwi­lę.

– Znów kłót­nia! A nie zdą­ży­łeś pan na­wet jesz­cze opu­ścić sali?

– Nie po­trze­bo­wa­łem tego czy­nić, gdyż ten pan tu sie­dział!

Mar­gra­bia de Lo­ze­rol­les, w ten spo­sób wy­wo­ła­ny, skło­nił się uprzej­mie.

– Jaki po­wód?

– Nie­zmier­nie pro­sty. Ten pan na­zy­wa „Agry­pi­nę” szka­rad­ną; dla mnie jest ona pięk­ną. Czy uwa­żasz, hra­bio, po­wód ten za wy­star­cza­ją­cy?

– Naj­zu­peł­niej.

– Chodź­my, pa­no­wie – wtrą­cił mar­gra­bia. – Pil­no mi.

Lo­ze­rol­les wy­na­lazł na­tych­miast dla sie­bie se­kun­dan­ta i czte­rej męż­czyź­ni wy­szli z po­śpie­chem na wą­ską ulicz­kę w są­siedz­twie pa­ła­cu Bur­gundz­kie­go. Za­raz też, nie tra­cąc ani chwi­li, do szpad się wzię­to.

– Do pio­ru­na!–wy­krzyk­nął mar­gra­bia, wy­ma­chu­jąc bez­sku­tecz­nie szpa­dą dla zro­bie­nia so­bie dro­gi do ser­ca prze­ciw­ni­ka. – Tegi z pa­ria szer­mierz

– Do­praw­dy? A jed­nak za­ba­wiam pana do­tąd fyl­ko pro­win­cy­onal­ne­mi ii­gie­ikaml

– Ech! i pro­win­cjo­na­li­ści nie są mań­ku­ci? – od­parł mar­gra­bia, pła­cąc za drwi­ny szty­chem sród* ko­wym, w samo ser­ce zmie­rza­ją­cym.

– Pa­ry­ża­nie tem bar­dziej–rzekł tam­ten i, od­pa­ro­waw­szy cios, wy­ko­nał w tej­że chwi­li pchnię­cie tak nie­spo­dzia­ne i tak za­ra­zem mi­strzow­skie, że szpa­da prze­szy­ła ra­mię mar­gra­bie­go, za­nim jesz­cze zdą­żył za­sta­wić się.

Wal­ka była skoń­czo­na.

– Win­szu­ję! – rzekł ran­ny, pod­czas gdy zwy­cięz­ca naj­spo­koj­niej cho­wał szpa­dę do po­chwy.– Ale to wszyst­ko jed­no. Wier­sze w „ Agry­pi­me” nie są przez to ani na jotę lep­sze i – raz jesz­cze za­py­tać mu­szę pana, ja­kim spo­so­bem umiesz ich tyle na pa­mięć?

– Bo je­stem ich au­to­rem, pa­nie mar­gra­bio!

I po­zo­sta­wia­jąc mar­gra­bie­go oszo­ło­mio­ne­go tem oświad­cze­niem, po­eta, umie­ją­cy bro­nić ho­no­ru swych wier­szy ostrzem szpa­dy, od­da­lił się, wspar­ty na ra­mie­niu se­kun­dan­ta.

Ten po­eta nie jest dla nas obcy. Wi­dzie­li­śmy go już przy sto­le pro­bosz­cza w Sa­int-Ser nili, oraz u śmier­tel­ne­go łóża hra­bie­go de Lem­brat.

Po­sia­dał on–o czem trze­ba po­wie­dzieć za­wcza­su, gdyż sta­no­wi­ło to zna­mię ty­po­we tej peł­nej cha­rak­te­ru fi­zjo­gnom­ji – po­sia­dał nos roz­mia­rów nie­zwy­kłych, nos ostro ścię­ty, rzu­ca­ją­cy cień na usta, sło­wem, „nos bo­ha­ter­ski**, jak się wy­ra­ził je­den z jego bio­gra­fów. Ten nos wy­dat­ny kró­lo­wał na twa­rzy o ry­sach pra­wi­dło­wych i mi­łych, któ­rą oświe­tla­ła para oczu czar­nych i peł­nych ognia. Brwi były za­kre­ślo­ne de­li­kat­nie, wąs, nie­zbyt gę sty, od­sła­niał usta; wło­sy spa­da­ły czar­ną masą z obu stron wy­nio­słe­go, ro­zum­ne­go czo­ła – Ra­zem wziąw­szy, był to wca­le uro­dzi­wy mło­dzian, któ­re­mu, w tej epo­ce sza­leństw w do­brym sma­ku, przy­zna­no jed­no z miejsc ho­no­ro­wych w gro­nie wy­kwint­ni­siów i uczo­nych.

Ro­do­we jego na­zwi­sko brzmia­ło: Sa­win­jusz de Cy­ra­no. Zna­ny jest wszak­że le­piej pod imie­niem Cy­ra­na de Ber­ge­rac, któ­re przy­brał dla od­róż­nie­nia się od bra­ta i krew­nia­ków.

Był au­to­rem „Po­dró­ży na księ­życ”, „Roz­mów uszczy­pli­wych” i „Agry­pi­ny”, twór­cą ca­łej se­ci­ny żar­to­bli­wych wier­szy i po­ema­tów, śmia­łym i za­ufa­nym w so­bie fi­lo­zo­fem; był tak­że słyn­nym i nie­ustra­szo­nym po­je­dyn­ka­rzem, oraz bo­ha­te­rem ty­sią­ca przy­gód. No­sił ze dwa­dze­ścia za­szczyt­nych prze­zwisk; mię­dzy in­ne­mi: „Nie­ustra­szo­ny”, „De­mon od­wa­gi”, „Ka­pi­tan Czar­t11–lud za­cho­wał zwłasz­cza w pa­mię­ci to ostat­nie prze­zwi­sko, wie­lu też lu­dziom pod niem tyl­ko po­eta był zna­ny.

Przy tem wszyst­kiem: zło­te ser­ce, umysł w naj­wyż­szym stop­niu nie­za­leż­ny, po­gar­da dla głup­ców i–dow­cip iskrzą­cy. Ko­cha­no go za ten dow­cip, wy­bor­nie przy­sto­so­wa­ny do du­cha epo­ki za wy­bor­ny hu­mor, za mło­dość peł­ną ognia i za­pa­łu. Po­zo­sta­ło po nim–rzecz rzad­ka w tem ży­ciu – wspo­mnie­nie trwa­łych przy­jaź­ni i po­świę­ce­nia bez gra­nic.

Skło­niw­szy się mar­gra­bie­mu, Cy­ra­no od­da­lił się? wspar­ty na ra­mie­niu swe­go se­kun­dan­ta. Ty­tuł hra­biow­ski, któ­rym ob­da­rzył po­eta tego ostat­nie­go, spadł nań po śmier­ci sta­re­go hra­bie­go de Lem­brat. Był to nowy dzie­dzic Fo­uge­rol­les, był to ów Ro­land o mi­nie wy­nio­słej, kłó­re­go wi­dzie­li­śmy, jak stał bez śla­du wzru­sze­nia przy łóżu umie­ra­ją­ce­go ojca.

Ura­bia Raj­mund de Lem­brat już od roku spo­czy­wał w gro­bie, a syn ry­chło go opła­kał. Ro­land miał lat dwa­dzie­ścia pięć i był bar­dzo bo­ga­ty. Pa­li­ła go żą­dza na­sy­ce­nia się go­rącz­ko­wem ży­ciem sto­li­cy, od któ­re­go sta­rzec trzy­mał go roz­myśl­nie zda­le­ka.

Cy­ra­no de Ber­ge­rac, star­szy i do­świad­czeń­szy, był jego wzo­rem, i jak­kol­wiek nie ży­wił wiel­kiej przy­jaź­ni dla po­ety–za­pew­ne przez wro­dzo­ną mu sprzecz­ność z uczu­cia­mi ojca–pro­sił, aby Cy­ra­no pod­jął się roli jego prze­wod­ni­ka i ojca chrzest­ne­go w od­mę­cie tego błysz­czą­ce­go świa­ta, któ­ry go tak bar­dzo po­cią­gał.

„Była to epo­ka owych pięk­nych awan­tur­nic, Hisz­pa­nek i Wło­szek, istot dum­nych a za­ra­zem lu­bież­nych, któ­re mi­ło­wa­ły jed­na­ką mi­ło­ścią zło­to, krew i pach­ni­dła; była to epo­ka ma­ska­rad, za­lo­tów hisz­pań­skich, uro­czy­stych za­ra­zem i roz­pa­sa­nych, mi­ło­stek na­mięt­nych aż do po­ni­że­nia się, gwał­tow­nych aż do okru­cień­stwa, so­ne­tów i ulot­nych wier­szy­ków, wiel­kiej pi­ja­ty­ki, wiel­kiej zabi-ja­ty­ki i wiel­kie­go ko­ster­stwa.,.”1)

W taki to wir rzu­cił Cy­ra­no swe­go mło­de­go przy­ja­cie­la.

W tym upa­ja­ją­cym i odu­rza­ją­cym za­mę­cie Sa­win­jusz wiódł ży­wot po­ety i fi­lo­zo­fa; Ro­land za­nu­rzył się weń z gło­wą, pa­lo­ny go­rącz­ką kosz­to­wa­nia wszyst­kich po­nęt­nych owo­ców i ma­cza­nia ust we wszyst­kich cza­rach ze słod­ką tru­ci­zną. Rok nie upły­nął, a już po­tra­fił zdo­być so­bie imię w świe-

Icie sto­łecz­nych wy­twor­ni­siów i sza­ła­pu­tów. Roz­sie­wał gar­ścia­mi zło­to, wy­pra­wiał uczty po ucztach, olśnie­wał ko­bie­ty zbyt­kiem, po­ry­wał męż­czyzn od­wa­gą. Rzecz pro­sta, że sie wkrót­ce ży­ciem tem upił.

*) Teo­fil Gau­tier:.,Les Cro­te­qu­es'

Po pi­jań­stwie na­stą­pił nie­smak Ro­land uczuł po­trze­bę okieł­zna­nia na­mięt­no­ści i wy­po­czę­cia.

I w tem Cy­ra­no oka­zał się dlań uży­tecz­ny. W licz­bie przy­ja­ciół po­ety znaj­do­wał się mar­gra­bia de Fa­ven­ti­nes, miesz­ka­ją­cy w sta­rym pa­ła­cu na wy­spie św. Lu­dwi­ka i wio­dą­cy ży­cie na­der skrom­ne, gdyż prze­gra­ny nie­daw­no pro­ces sil­nie nad­szarp­nął jego for­tu­nę. Sa­win­jusz zna­lazł spo­sob­ność za­le­ce­nia mar­gra­bie­mu hra­bie­go Ro­lan­da, któ­ry nie­ba­wem też zo­stał tam wpro­wa­dzo­ny i zna­lazł w sta­rym pa­ła­cu ci­chą przy­stań, tak bar­dzo prze­zeń po­żą­da­ną.

W pa­ła­cu, prócz mar­gra­bie­go, znaj­do­wa­ła się mło­da pan­na, je­dy­na jego cór­ka – Na imię jej było Gil­ber­ta; li­czy­ła lat dzie­więt­na­ście – Ro­land.za­ko­chał się w mar­gra­bian­ce i, jako mło­dzian roz­trop­ny, nie szu­kał in­ne­go po­wier­ni­ka swych uczuć, prócz mar­gra­bie­go.

W owym cza­sie, tak samo jak dziś, nie że­nio­no się z pan­na­mi bez po­sa­gu. Zięć, nie wy­ma­ga­ją­cy do cór­ki do­pła­ty, był dla mar­gra­bie­go praw­dzi­wą Opatrz­no­ścią; to też przy­jął go z otwar­te­mi rę­ko­ma i już w dwa mie­sią­ce po oświad­czy­nach tak zwa­ne „szczę­ście” Gil­ber­ty zo­sta­ło za­pew­nio­ne.

Co się ty­czy pan­ny, za­py­ta­na dla for­my o zda­nie, od­po­wie­dzia­ła bez wzdry­gnię­cia się: „tak”, ser­ce jej bo­wiem było praw­do­po­dob­nie wol­ne, umysł zaś dość prak­tycz­ny, aby oce­nić ko­rzy­ści tak świet­ne­go pod wzglę­dem ma­jąt­ko­wym związ­ku. Opar­te na tym grun­cie ukła­dy pręd­ko do­pro­wa­dzi­ły do celu i hra­bia de Lem­brat zo­stał uro­czy­ście przy­ję­ty w pa­ła­cu na wy­śpię św. Lu­dwi­ka w cha­rak­te­rze na­rze­czo­ne­go pięk­nej Gil­ber­ty de Fa­ven­ti­nes.

W zu­peł­nym spo­ko­ju ko­rzy­sta­ła ona z przy­wi­le­jów tej god­nej za­zdro­ści roli na wio­snę 1653 roku.

V cią­gu dwóch mie­się­cy Gil­ber­ta mia­ła czas oswo­ić się z my­ślą, że zo­sta­nie hra­bi­ną. Ocze­ki­wa­ła na ten wy­pa­dek, zby­tecz­nie go nie po­żą­da­jąc. Po­wiedz­my wię­cej: chęt­nie by­ła­by cof­nę­ła dane sło­wo, gdy­by jej nie po­wstrzy­my­wa­ły sza­cu­nek i po­słu­szeń­stwo, win­ne ro­dzi­com.

V

Pa­łac mar­gra­bie­go de Fa­ven­ti­nes wzno­sił się w głę­bi ogro­du, któ­re­go bra­ma wy­cho­dzi­ła na wy­brze­że Se­kwa­ny. Roz­ta­czał się stam­tąd wi­dok prze­ślicz­ny i Gil­ber­ta lu­bi­ła sia­dać na ta­ra­sie, gó­ru­ją­cym nad rze­ką. Spę­dza­ła tam dłu­gie chwi­le na ma­rze­niu, czy­ta­niu lub roz­mo­wie z Pa­ke­tą, mło­dą dziew­czy­ną, speł­nia­ją­cą dwie role: po­ko­jo­wej i po­wier­ni­cy.

Pew­ne­go ran­ka pani i słu­żą­ca za­ję­ły swe ulu­bio­ne miej­sce, chro­niąc się przed słoń­cem w cień roz­ło­ży­ste­go ja­wo­ru, któ­re­go dłu­gie ga­łę­zie wy­bie­ga­ły za kra­tę i się­ga­ły wy­brze­ża. Roz­ma­wia­ły gło­sem przy­ci­szo­nym, a mu­sia­ła to być roz­mo­wa wiel­ce zaj­mu­ją­ca i wiel­ce po­waż­na, gdyż głów­ki dziew­cząt tak bar­dzo się zbli­ży­ły do sie­bie, że czar­na kosa Gil­ber­ty mu­ska­ła zło­ci­ste kę­dzior­ki Pa­ke­ty.

Po­licz­ki mar­gra­bian­ki były ró­żo­we, jak kwiat brzo­skwi­ni w kwiet­niu. A ró­żo­wość ta wzma­ga­ła się w mia­rę prze­cią­ga­ją­cej się roz­mo­wy,

– I trwa to już daw­no, pro­szę pa­nien­ki?–za­py­ta­ła Pa­ke­ta, wy­słu­chaw­szy dłu­gie­go opo­wia­da­nia Gil­ber­ty.

– Od trzech ty­go­dni.

– Czy po­dob­na!

– Od trzech ty­go­dni znaj­du­ję co­dzien­nie na bal­ko­nie swym bu­kiet, a w bu­kie­cie–wier­sze.

– Ofia­ro­wy­wać co­dzien­nie bu­kiet, nic to trud­ne­go – ale wier­sze! Albo nie­zna­jo­my wiel­bi­ciel po­sia­da ta­lent więk­szy, niż nasi mod­ni po­eci, albo też… za­opa­trzył się za­wcza­su w za­pas wier­szy mi­ło­snych, za­sto­so­wa­nych do każ­dej oko­licz­no­ści.

– Je­steś zło­śli­wa, Pa­ke­to.

– Czy po­zwo­li mi pa­nien­ka być tak­że – cie­ka­wą?

– W ja­kim celu? p

– Chcia­ła­bym za­dać pa­nien­ce jed­no py­ta­nie.

– Mów.

– A więc–z ręką na su­mie­niu–z ja­kiem uczu­ciem przy­ję­ła pa­nien­ka te bu­kie­ty i te wier­sze?

– Być może, Pa­ke­to, że je­stem nie­co pło­cha.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: