Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Kiedy zacznie się niebo? - ebook

Wydawnictwo:
Tłumacz:
Data wydania:
6 maja 2015
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Produkt niedostępny.  Może zainteresuje Cię

Kiedy zacznie się niebo? - ebook

W Boże Narodzenie 2011 roku dusza Bena poszła do nieba. Nie stało się to jednak po raz pierwszy. Ben cierpiał na kardiomiopatię przerostową (HCM) – wadę serca, która wystawiała go na nieustające ryzyko nagłej śmierci. Przy czterech różnych okazjach Ben przeszedł przez zatrzymanie akcji serca, podczas których czuł obecność aniołów i doświadczył niepojętego, niebiańskiego spokoju.

Ben nakręcił krótki dwuczęściowy film pod tytułem Oto moja historia (This Is My Story). Aby opowiedzieć światu o swoich doświadczeniach śmierci i dążeniu do nieba, użył tekturowych kartek. Film wrzucił na swój kanał na YouTube.

Kiedy siedem dni później odszedł na zawsze, mając zaledwie osiemnaście lat, jego najbliżsi i reszta świata natknęli się na nagrania. Świat odpowiedział oszałamiającym uznaniem dla wiadomości, którą podzielił się z nim Ben. Film ma obecnie niemal 8,5 miliona wyświetleń.

Kategoria: Literatura faktu
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-7516-883-9
Rozmiar pliku: 4,7 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

PRZED­MO­WA

Biel. Czysta biel. Ben nie wi­dział ścian, tyl­ko biel, ja­śniej­szą niż był w sta­nie opi­sać, biel, któ­ra wy­da­wa­ła się ota­czać go ze wszyst­kich stron. W tej bie­li słuchał ci­szy, ja­kiej nie do­świad­czył w ca­łym swo­im życiu.

Chwi­la.

Na­gle zdał so­bie spra­wę, że prze­strzeń nie była cał­ko­wi­cie pusta. Przed nim sta­ło peł­no­wymia­ro­we lu­stro. Ben wpa­trywał się w nie z uwa­gą. Wi­dział w nim nie tyl­ko wła­sne od­bi­cie, ale i całe swo­je życie. W tam­tej chwi­li, spo­glą­da­jąc na swój udo­sko­na­lo­ny wi­ze­runek, Ben po­czuł się dum­ny z sie­bie, z ca­łe­go życia, ze wszyst­kie­go, co zro­bił. Było to naj­lep­sze uczucie. Nie mógł prze­stać się uśmie­chać. Wie­dział, że jest go­to­wy na coś waż­niej­sze­go.roz­dział 1 / ZA­WSZE MŁO­DY

Za­wsze mło­dy,

Chcę za­wsze być mło­dy.

„Yo­ung Fo­re­ver” (Jay-Z i Mr. Hud­son)

Le­karz wró­cił do ga­bi­ne­tu z sze­ro­kim uśmie­chem na twa­rzy.

– Jak by pani za­re­ago­wa­ła, gdybym po­wie­dział, że jest pani w trze­cim mie­sią­cu cią­ży?

De­an­ne Bre­edlo­ve była ura­do­wa­na! „Nie mogę uwie­rzyć, że bę­dzie­my mieć ko­lej­ne dziec­ko!”, po­myśla­ła. Do­kład­nie wie­dzia­ła, jak oznaj­mić to Shaw­no­wi. Sama cie­szyła się z dzi­dziu­sia, zda­wa­ła so­bie jed­nak spra­wę, że jej mąż – de­we­lo­per, u któ­re­go do­mi­no­wa­ła lewa pół­kula mó­zgo­wa – praw­do­po­dob­nie wy­li­czył już naj­lep­szy czas na ko­lej­ne­go człon­ka ro­dzi­ny. I nie był to ten czas. Dla­te­go De­an­ne ob­myśli­ła plan za­sko­cze­nia Shaw­na w taki spo­sób, że nie miał on in­ne­go wyj­ścia, jak za­re­ago­wać tyl­ko po­zytyw­nie.

Wie­ści na­de­szły z ide­al­nym wy­czuciem chwi­li, na dwa dni przed wa­len­tyn­ka­mi. W dro­dze do domu De­an­ne za­trzyma­ła się, żeby kupić kart­kę, na któ­rej za­mie­rza­ła prze­ka­zać Shaw­no­wi wiel­ką wia­do­mość. Po po­wro­cie wła­śnie prze­trzą­sa­ła kuchen­ną szufla­dę z rupie­cia­mi w po­szuki­wa­niu dłu­go­pi­su, kie­dy zna­la­zła swój sta­ry, po­rzuco­ny dzien­nik, otwar­ty na ostat­niej not­ce. Peł­na na­boż­ne­go lęku przed wła­snymi, za­po­mnia­nymi już sło­wa­mi, prze­kart­ko­wa­ła stro­ni­ce.

De­an­ne cie­szyła się pierw­szym ro­kiem spę­dzo­nym z ich cór­ką Ally tak bar­dzo, że była już go­to­wa na ko­lej­ne dziec­ko. Nie za­po­mnia­ła jed­nak re­ak­cji jej męża na wieść o pierw­szej cią­ży.

– Cóż, sprze­da­my dom, czy co­kol­wiek trze­ba bę­dzie zro­bić – po­wie­dział wów­czas po­bla­dły Shawn, gło­sem trzę­są­cym się z ner­wów.

Kie­dy więc De­an­ne roz­wa­ża­ła po­sia­da­nie ko­lej­ne­go dziec­ka, za­miast mar­twić Shaw­na ob­cią­że­niem fi­nan­so­wym, ja­kie na kil­ka lat na­kła­da druga po­cie­cha, zde­cydo­wa­ła się przed­sta­wić swo­ją proś­bę Bogu. Za­no­to­wa­ła sta­ran­nie, aby pod­kre­ślić datę, 10 listo­pa­da 1992 roku: „Bar­dzo chcia­ła­bym mieć drugie dziec­ko!”.

Po­tem zupeł­nie za­po­mnia­ła o dzien­ni­ku, po­rzuca­jąc go w kuchen­nej szufla­dzie. Ale te­raz, kie­dy prze­czyta­ła te sło­wa po po­wro­cie z wi­zyty u le­ka­rza, przy­po­mnia­ła so­bie mo­dli­twę wy­po­wie­dzia­ną do­kład­nie trzy mie­sią­ce wcze­śniej.

– Dzię­ki Ci, Boże! – za­wo­ła­ła, kła­dąc dło­nie na brzuchu i wzno­sząc oczy ku gó­rze.

Sie­dząc przy ła­wie w sa­lo­nie i pi­sząc wa­len­tyn­kę dla Shaw­na, za­czę­ła snuć wspo­mnie­nia o tym, jak się w so­bie za­ko­cha­li.

Nie­co po­nad dzie­sięć lat wcze­śniej, w 1980 roku, De­an­ne była świe­żo upie­czo­ną student­ką Uni­wer­sy­te­tu w Tek­sa­sie. Shawn, któ­ry studio­wał wte­dy na trze­cim roku, prze­ko­nał ja­koś żeń­ski aka­de­mik Scot­tish Rite – ten sam, w któ­rym miesz­ka­ła De­an­ne – aby za­trud­nił go jako ra­tow­ni­ka. Je­dynymi in­nymi męż­czyzna­mi, któ­rzy mie­li pra­wo wstę­pu do holu głów­ne­go, byli kel­ne­rzy, do któ­rych do­łą­czył tak­że Shawn, zo­sta­jąc w koń­cu kie­row­ni­kiem sali. De­an­ne i jej przy­ja­ciół­ki czę­sto żar­to­wa­ły, że kel­ne­rzy sta­ra­li się tam o pra­cę tyl­ko po to, by zna­leźć so­bie żonę. Pew­ne­go wie­czo­ru pod­czas ko­la­cji De­an­ne przyj­rza­ła się Shaw­no­wi po raz pierw­szy i chi­cho­cząc, po­wie­dzia­ła do przy­ja­ció­łek: „Bio­rę go!”.

De­an­ne i Shawn utrzymywa­li ze sobą kon­takt po studiach i sie­dem lat póź­niej za­ko­cha­li się w so­bie. W oko­li­cach świąt Bo­że­go Na­ro­dze­nia, po sze­ściu mie­sią­cach spo­tyka­nia się, Shawn za­pro­sił De­an­ne na ka­me­ral­ną ko­la­cję do hi­sto­rycz­ne­go Adol­phus Ho­tel w Dal­las. Ele­ganc­ka mu­zyka har­fo­wa uno­si­ła się po sali, a go­ściom po­da­wa­no ta­le­rzyki de­se­ro­we z pięk­nie wy­pi­sa­nym cze­ko­la­dą sło­wem Noël. Kie­dy jed­nak De­an­ne do­sta­ła swój ta­le­rzyk, zo­ba­czyła na nim sło­wo: Gra­tula­cje!

Przy­ję­ła, że fran­cu­sko­ję­zycz­ny kel­ner źle prze­tłuma­czył życze­nia świą­tecz­ne i wzię­ła pierw­szy kęs de­se­ru, o nic nie pyta­jąc. We­wnątrz pysz­ne­go cia­sta, wci­śnię­ty mię­dzy ma­li­ny, błysz­czał pięk­ny pier­ścio­nek z brylan­tem!

– Och, Shawn! – za­wo­ła­ła De­an­ne, uśmie­cha­jąc się pro­mien­nie. I cho­ciaż Shawn ofi­cjal­nie się nie oświad­czył, obo­je ro­zu­mie­li, że od­po­wiedź brzmia­ła „tak!”.

Nie­chęt­ny dłu­gim za­rę­czynom, Shawn dał De­an­ne trzy mie­sią­ce na wy­ga­śnię­cie oświad­czyn i po­bra­li się na­stęp­nej wio­sny. Za­miesz­ka­li w Au­stin, gdzie Shawn ro­bił ka­rie­rę w fir­mie de­we­lo­per­skiej, a De­an­ne pro­wa­dzi­ła rubrykę w lo­kal­nej ga­ze­cie aż do chwi­li, kie­dy mo­gła już speł­nić swo­je ma­rze­nie o zo­sta­niu mamą. Mała Ally uro­dzi­ła się czte­ry lata po ślu­bie, 16 stycz­nia 1992 roku, a 8 sierp­nia 1993 roku naj­młod­szym człon­kiem ro­dzi­ny zo­stał Ben­ja­min Da­niel Bre­edlo­ve.

Ben, od po­cząt­ku pe­łen roz­wa­gi, nie ka­zał ro­dzi­nie cze­kać dłu­go, wy­ma­ga­jąc je­dynie czte­rech go­dzin po­ro­du przed swo­im de­biu­tem o czwar­tej po po­łu­dniu, po któ­rym pod­dał się wa­że­niu i uzyskał im­po­nują­cy wy­nik 4,37 kg. Nie za­dzie­rał jed­nak z tego po­wo­du nosa. Ben był cu­dow­nie za­do­wo­lo­nym dziec­kiem, po­zor­nie zdro­wym, szczę­śli­wym i rzad­ko kie­dy ma­rudził. Za­miast tego wo­lał się uśmie­chać i pa­trzeć w oczy wszyst­kich do­oko­ła.

– Mo­żesz go do­tknąć – De­an­ne zwró­ci­ła się do Ally czułym, peł­nym mi­ło­ści gło­sem. Sie­dem­na­sto­mie­sięcz­na Ally pod­peł­zła bli­żej na szpi­tal­nym łóż­ku, nie­chęt­nie wy­cią­ga­jąc pa­lec wska­zują­cy. Ga­piąc się na nowo na­ro­dzo­ne­go Bena sze­ro­ko otwar­tymi ze zdu­mie­nia ocza­mi, szyb­ko do­tknę­ła czub­ka jego nosa, po czym na­tych­miast od­sunę­ła się z pła­czem. Po­nie­waż nig­dy wcze­śniej nie ze­tknę­ła się z praw­dzi­wym, żywym dziec­kiem, bała się, że Ben ją ugryzie. Pod­eks­cyto­wa­nie zwią­za­ne z jego przyj­ściem na świat mu­sia­ło być przy­tła­cza­ją­ce, gdyż Ally na­tych­miast opu­ści­ła po­kój i zwymio­to­wa­ła na ko­ryta­rzu. Ale po­mi­mo tak dra­ma­tycz­ne­go wstę­pu brat i sio­stra szyb­ko się za­przyjaź­ni­li.

Kie­dy De­an­ne trzyma­ła Bena w ra­mio­nach jego pierw­szej nocy w szpi­ta­lu, on bez prze­rwy utrzymywał z nią kon­takt wzro­ko­wy. Ani na chwi­lę nie spu­ścił jej z oka. Na­wią­zał z De­an­ne na­tych­mia­sto­wą i głę­bo­ką re­la­cję, taką, jak z wie­lo­ma in­nymi ludź­mi w cią­gu swo­je­go dal­sze­go życia.

– Je­steś waż­ną i sta­łą czę­ścią tej ro­dzi­ny. Nig­dy nic nas nie roz­dzie­li – po­wie­dzia­ła De­an­ne do Bena, de­li­kat­nie ca­łując go w czo­ło.roz­dział 2 / OB­MYTY WODĄ

Na­wet kie­dy przy­cho­dzi bu­rza,

Je­stem ob­myty wodą.

„Wa­shed By Wa­ter” (Ne­ed­to­bre­athe)

Ten uśmiech! Ludz­kie ser­ca top­nia­ły w mo­men­cie, gdy ten sze­ro­ki, bez­zęb­ny uśmiech roz­cią­gał się na po­licz­kach Bena. Ma­łe­mu ko­mi­ko­wi ra­dość to­wa­rzyszyła wszę­dzie, gdzie­kol­wiek się po­ja­wił. Za­wsze gdy wy­bie­ra­li się na wy­ciecz­kę, De­an­ne roz­pływa­ła się nad tym obez­wład­nia­ją­cym uśmie­chem. Ben po­tra­fił śmiać się i „mó­wić” przez cały dzień, czę­sto zda­rza­ło mu się na­wet „tań­czyć”, ko­piąc nóż­ka­mi tak, aby przy­cią­gnąć uwa­gę swo­ich to­wa­rzyszy. Oka­zywał się nie­wy­czer­pa­nym źró­dłem ucie­chy. Nie wszyst­ko jed­nak było ta­kie ide­al­ne.

Kie­dy Ben miał trzy mie­sią­ce, zo­stał pod­da­ny rutyno­we­mu ba­da­niu. Pe­dia­tra, dok­tor El­lis Gill, po­zo­sta­wał dziw­nie nie­wzruszo­ny, kie­dy prze­suwał ste­to­sko­pem po jego klat­ce pier­sio­wej.

– Hm… – ode­zwał się w koń­cu, za­wie­sza­jąc sprzęt na szyi.

– O co cho­dzi? – spyta­ła De­an­ne z oba­wą.

– Och, myślę, że nie ma się czym przej­mo­wać – za­pew­nił dok­tor Gill. – Ben ma lek­kie szme­ry w ser­cu. Bę­dzie­my mieć na to oko.

Do cza­su kie­dy Ben skoń­czył dwa­na­ście mie­się­cy, szme­ry nie usta­ły. Dok­tor Gill za­nie­po­ko­ił się i na­kło­nił De­an­ne na wi­zytę u kar­dio­lo­ga. Szme­ry mo­gły o ni­czym nie świad­czyć, ale pe­dia­tra dla bez­pie­czeń­stwa po­le­cił dok­to­ra Ro­ber­ta Ca­stle.

Po mie­sią­cu Ben prze­szedł ba­da­nie u dok­to­ra Ca­stle i zo­stał za­pi­sa­ny na ul­tra­so­no­kar­dio­gra­fię, któ­ra mia­ła wy­ka­zać, czy chło­piec ma ubytek w prze­gro­dzie mię­dzyprzed­sion­ko­wej, co ozna­cza­ło dziu­rę w ser­cu.

– Hm… – Tech­nik me­dycz­na skrzywi­ła się, ob­ser­wując uważ­nie ekran z echo­kar­dio­gra­mem.

– O co cho­dzi? – spyta­ła De­an­ne. – Co pani wi­dzi?

– Yyy… przy­kro mi – od­po­wie­dzia­ła pani tech­nik, wciąż wpa­trując się w ekran. – Nie wol­no mi nic po­wie­dzieć. Le­karz za­dzwo­ni do pani, kie­dy bę­dzie­my mie­li wy­ni­ki.

Przez resz­tę dnia De­an­ne skrę­ca­ło z ner­wów. Dys­po­nując szcząt­ko­wą wie­dzą na te­mat kom­pli­ka­cji zwią­za­nych z ser­cem, była przy­tło­czo­na myślą o po­waż­nych, nie­uchron­nych ope­ra­cjach i ho­spi­ta­li­za­cji. Po­myśla­ła o jej bli­skich przy­ja­cio­łach, któ­rzy prze­cho­dzi­li ostat­nio przez po­dob­ną sy­tua­cję. Ich syn, któ­ry uro­dził się z sze­re­giem pro­ble­mów zdro­wot­nych, tak­że cier­piał na cho­ro­bę ser­ca, zdia­gno­zo­wa­ną przez dok­to­ra Ca­stle. Ko­niecz­na była na­tych­mia­sto­wa ope­ra­cja, ale na­wet to nie mo­gło za­po­biec tra­ge­dii – i ich uko­cha­ny syn żył po ope­ra­cji jesz­cze tyl­ko kil­ka mie­się­cy.

Umysł De­an­ne nie prze­sta­wał pra­co­wać na wy­so­kich ob­ro­tach, do­pó­ki nie do­wie­dzia­ła się ona praw­dy o Be­nie. Na­stęp­ne­go dnia, póź­nym ran­kiem, za­dzwo­nił te­le­fon. De­an­ne ode­bra­ła i przy­wi­ta­ła się z dok­to­rem Ca­stle.

– Mamy wy­ni­ki wczo­raj­sze­go echo­kar­dio­gra­mu – oznaj­mił le­karz. – Ben cier­pi na scho­rze­nie zwa­ne kar­dio­mio­pa­tią prze­ro­sto­wą, któ­re utrud­nia ser­cu tło­cze­nie krwi przez cia­ło. Nie ma na to le­kar­stwa. Pani syn bę­dzie cho­ro­wał do koń­ca życia. W skró­cie: HCM jest scho­rze­niem, któ­re cza­sa­mi sta­je się przy­czyną na­głej śmier­ci. Być może słysza­ła pani o spor­tow­cach umie­ra­ją­cych z tego po­wo­du, jak ten ko­szykarz, któ­ry wcze­śniej nie miał pro­ble­mów zdro­wot­nych, ale zda­rza mu się za­słab­nąć. Bar­dzo czę­sto lu­dzie nie zda­ją so­bie spra­wy z tego scho­rze­nia, więc do­brze, że wy­kryli­śmy je u Bena tak wcze­śnie. Kie­dy syn pod­ro­śnie, nie bę­dzie mógł upra­wiać spor­tów wy­czyno­wych. Pod­czas pani wi­zyty w przy­szłym ty­god­niu po­roz­ma­wia­my o tym dłu­żej.

Osłupia­ła De­an­ne nie od­zywa­ła się przez chwi­lę.

– Je­stem bar­dzo wdzięcz­na, że Ben nie musi te­raz iść na ope­ra­cję – wy­szep­ta­ła do te­le­fo­nu, a łza po­to­czyła się jej po po­licz­ku.

De­an­ne nie żyła już w stra­chu i lęku, któ­re opa­no­wywa­ły jej umysł dzień wcze­śniej; ulżyło jej, że Ben nie musi spie­szyć się na ope­ra­cję, że nie musi te­raz cier­pieć. Dzi­siaj jej sy­nek czuł się do­brze.

– Więc jest to po pro­stu coś, z czym mu­si­my żyć? – upew­ni­ła się. – Nie mu­si­my te­raz tego le­czyć?

– Tego nie da się wy­le­czyć – od­po­wie­dział dok­tor Ca­stle.



– Prze­pra­szam, gdzie znaj­dę ka­ta­lo­gi kart­ko­we? – De­an­ne we­szła do bi­blio­te­ki publicz­nej, opie­ra­jąc so­bie ma­łe­go Bena na bio­drze.

Bi­blio­te­karz, mło­dy męż­czyzna oko­ło dwudziest­ki, ga­pił się na nią tępo.

– Pro­szę pani – po­wie­dział tro­chę pro­tek­cjo­nal­nie – kom­pute­ry są tam. – Wska­zał na tyl­ną ścia­nę.

– Aha… – od­par­ła De­an­ne za­wstydzo­na i nie­co zdez­o­rien­to­wa­na. – Dzię­ki.

De­an­ne nie była w bi­blio­te­ce publicz­nej od pre­hi­sto­rycz­nych cza­sów ka­ta­lo­gów kart­ko­wych, a tego dnia mu­sia­ła po­szukać ma­te­ria­łów. Po spraw­dze­niu wy­ni­ków wy­szuki­wa­nia ha­sła kar­dio­mio­pa­tia prze­ro­sto­wa na jed­nym z kom­pute­rów, ruszyła na trze­cie pię­tro, gdzie wy­cią­gnę­ła z pół­ki gi­gan­tycz­ne pi­smo me­dycz­ne. Za­ję­ła miej­sce przy sto­li­ku bi­blio­tecz­nym, z Be­nem usa­do­wio­nym na ko­la­nach, i prze­kart­ko­wa­ła ogrom­ną księ­gę, wresz­cie od­krywa­jąc dwie stro­ny po­świę­co­ne HCM.

De­an­ne była przy­tło­czo­na. Z de­spe­ra­cją przej­rza­ła ma­te­riał w po­szuki­wa­niu ja­kich­kol­wiek ter­mi­nów prze­zna­czo­nych dla la­ika lub okre­śleń, któ­re mo­gła­by zro­zu­mieć, naj­wyraź­niej jed­nak pi­smo to stwo­rzo­ne było przez le­ka­rzy dla le­ka­rzy. De­an­ne studio­wa­ła sfor­mu­ło­wa­nia ta­kie jak frak­cja wy­rzuto­wa, spo­czyn­ko­wy gra­dient ci­śnień w dro­dze od­pływu ko­mo­ry, skur­czo­wy ruch przed­nie­go płat­ka, dys­funk­cja roz­kur­czo­wa, syn­co­pe, dys­p­noe, nie­droż­ność od­pływu, nie­re­gular­ny układ mio­cytów oraz, je­dyne okre­śle­nie, któ­re zro­zu­mia­ła aż na­zbyt do­brze, skłon­ność do na­głej śmier­ci. Prze­sie­wa­jąc ten me­dycz­ny żar­gon, czuła, jak gro­ma­dzi się w niej je­dynie złość. Po­mi­mo skrupulat­nych wy­ja­śnień dok­to­ra Ca­stle oraz lek­tury spe­cja­li­stycz­ne­go pi­sma, wy­da­wa­ło jej się, że nie jest w sta­nie zna­leźć żad­nej in­for­ma­cji, któ­ra po­wie­dzia­ła­by jej, co może stać się z jej dziec­kiem w wy­ni­ku HCM.

Wresz­cie De­an­ne prze­czyta­ła wy­star­cza­ją­co dużo. Za­mknę­ła nie­po­ręcz­ną książ­kę i za­wle­kła ją z po­wro­tem na pół­kę. Po kil­ku go­dzi­nach po­szuki­wań do­wie­dzia­ła się wła­ści­wie tyle, że ser­ce Bena nie tło­czy krwi pra­wi­dło­wo. Ob­ja­wy wa­ha­ły się od za­mro­cze­nia do na­głej śmier­ci.

Wy­cho­dząc spo­mię­dzy pię­trzą­cych się pół­ek z książ­ka­mi, De­an­ne po­pa­trzyła na Bena usa­do­wio­ne­go na jej bio­drze. Uśmie­chał się do niej słod­ko, z za­do­wo­le­niem ma­lu­ją­cym się w wiel­kich brą­zo­wych oczach. De­an­ne od­wza­jem­ni­ła uśmiech. Mimo że opusz­cza­ła to miej­sce bez in­for­ma­cji, któ­re mia­ła na­dzie­ję zna­leźć, uda­ła się w kie­run­ku wyj­ścia, wciąż moc­no obej­mu­jąc swój słod­ki skarb. Nie za­mie­rza­ła do­pu­ścić do tego, aby książ­ki me­dycz­ne po­zba­wi­ły ich ra­do­ści.



Dużo trud­niej­sza niż zbie­ra­nie ma­te­ria­łów i zro­zu­mie­nie, czym jest HCM, oka­za­ła się dla De­an­ne po­moc Be­no­wi w co­dzien­nych wy­zwa­niach, ja­kich do­star­cza­ła cho­ro­ba. Le­karz prze­pi­sał chłop­cu lek o na­zwie Ate­no­lol i udzie­lił pre­cyzyj­nych in­struk­cji. Ben nig­dy nie po­wi­nien po­mi­nąć prze­pi­sa­nej daw­ki. Każ­de­go dnia, rano i wie­czo­rem, De­an­ne prze­kra­wa­ła ma­leń­ką bia­łą pi­guł­kę na pół, a po­tem knuła, jak pod­stę­pem zmu­sić ma­łe­go Bena do zje­dze­nia le­kar­stwa.

– Ben­ja­mi­nie. – De­an­ne uśmiech­nę­ła się do syna, z po­ro­zu­mie­waw­czym, peł­nym ma­cie­rzyń­skiej mi­ło­ści spoj­rze­niem. – Wzią­łeś le­kar­stwo?

Za­uwa­żyła brak ka­wał­ka śnia­da­nio­we­go go­fra, w któ­rym scho­wa­ła Ate­no­lol. Pod­świa­do­mie wie­dzia­ła, że je­śli Ben go zna­lazł, za­pew­ne go nie zjadł. Było wy­so­ce praw­do­po­dob­ne, że sy­nek wy­czuł w po­sił­ku twar­dą, gorz­ką pi­guł­kę i wy­pluł ją.

Ben spoj­rzał na De­an­ne wiel­ki­mi, peł­nymi po­czucia winy ocza­mi, za­ci­ska­jąc usta i pró­bu­jąc się nie uśmiech­nąć.

– Nie, mamo – od­po­wie­dział. – Nie wzią­łem.

– Okej, Ben, więc gdzie jest two­je le­kar­stwo? – za­pyta­ła go De­an­ne.

– Wy­plu­łem! – ode­zwał się Ben bez­wstyd­nie, tym ra­zem z uśmie­chem.

– Ech, Ben!

De­an­ne wes­tchnę­ła, lą­du­jąc na czwo­ra­kach, aby ro­zej­rzeć się pod kuchen­nym sto­łem. Za­uwa­żyła ma­leń­ką pi­guł­kę, strzep­nę­ła z niej dro­bin­kę kurzu, scho­wa­ła w in­nym ka­wał­ku go­fra i po­da­ła Be­no­wi.

– Pro­szę! Ko­lej­ny ka­wa­łek pysz­ne­go go­fra dla cie­bie!

Nie­waż­ne, jak do­brze De­an­ne scho­wa­ła Ate­no­lol albo jak wie­lo­ma guma­mi do żucia prze­kupywa­ła syna, Ben sta­wiał opór przed łyka­niem le­kar­stwa. Do­brze zda­wał so­bie spra­wę, że cier­pi na cho­ro­bę ser­ca. Ale nie był w sta­nie po­jąć, jak fun­da­men­tal­ne zna­cze­nie mia­ło dla nie­go przyj­mo­wa­nie ta­blet­ki. Dla Bena każ­dy dzień był po pro­stu nor­mal­nym, szczę­śli­wym dniem.

Wresz­cie De­an­ne od­kryła skutecz­ną sztucz­kę. Scho­wa­ła pi­guł­kę na łyż­ce peł­nej ga­la­ret­ki wi­no­gro­no­wej z tę­czo­wą po­syp­ką. Ben schrupał ma­leń­ką ta­blet­kę, nie wy­czuwa­jąc jej wśród po­syp­ki, i po­łknął łyż­kę słod­ko­ści z uśmie­chem. Cu­kro­wy ka­mu­flaż stał się osta­tecz­nie jed­ną z ulu­bio­nych dzie­cię­cych przy­jem­no­ści Bena.

Nie­ste­ty, Be­no­wi nie wol­no było spo­żywać ni­czego, co za­wie­ra­ło ko­fe­inę, za­tem wy­bór sło­dyczy był ogra­ni­czo­ny. Ben nie mógł jeść cze­ko­la­do­we­go tor­tu na przy­ję­ciach uro­dzi­no­wych, pić na­po­jów ga­zo­wa­nych do po­sił­ków, ani na­wet po­zwo­lić so­bie na garst­kę M&M’sów. Ta za­sa­da była jed­nak jed­ną z pierw­szych, po­przez któ­re Ben po­ka­zał się ze swo­jej zło­śli­wej stro­ny.

La­tem 1998 roku Bre­edlo­ve’owie wy­bra­li się na wy­ciecz­kę kem­pin­go­wą z cio­cią Kim, wuj­kiem Dave’em oraz kuzyno­stwem Am­ber i Za­chiem w góry Ko­lo­ra­do. Pew­ne­go wie­czo­ru do­ro­śli po­sta­no­wi­li udać się na prze­jażdż­kę ro­we­ro­wą, zo­sta­wi­li więc młod­sze dzie­ci pod opie­ką na­sto­let­niej Am­ber. Nie­długo po tym, jak ro­dzi­ce od­je­cha­li, kuzyni, sie­dząc stule­ni pod ko­ca­mi w na­mio­cie i na zmia­nę opo­wia­da­jąc so­bie strasz­ne hi­sto­rie, zo­rien­to­wa­li się, że pię­cio­let­ni Ben znik­nął.

Wy­nurzyli się z na­mio­tu, przy­go­to­wa­ni na ak­cję po­szuki­waw­czą. Nie mu­sie­li jed­nak od­cho­dzić da­le­ko, bo­wiem na­tych­miast za­uwa­żyli jego psot­ny uśmiech pro­mie­nie­ją­cy z przed­nie­go sie­dze­nia je­epa wuj­ka Dave’a. Kie­dy Am­ber po­de­szła do drzwi od stro­ny kie­row­cy, Ben po­wo­li, z roz­wa­gą, uniósł klu­cze wuj­ka w pią­st­ce, po­ma­chał nimi drwią­co w kie­run­ku Am­ber, a po­tem – klik. Drzwi były za­blo­ko­wa­ne. Kie­dy Am­ber, Zach i Ally zaj­rze­li do środ­ka, zo­ba­czyli, że Ben trzyma na ko­la­nach ol­brzymią, ro­dzin­ną pusz­kę po ka­wie peł­ną sło­dyczy i wy­bie­ra z niej wszyst­kie M&M’sy, po czym zja­da je­den za drugim!

Ben re­kom­pen­so­wał so­bie brak sło­dyczy mi­ło­ścią do wszyst­kie­go, co sło­ne. Czę­sto, po ko­la­cji, uwiel­biał zja­dać chip­sy z so­sem sal­sa. To był jego ulu­bio­ny „de­ser”.

Pew­ne­go razu, jesz­cze bę­dąc szkra­bem, spytał, czy mógł­by do­stać „szur”. De­an­ne była zbi­ta z tro­pu.

– Be­nie, co to jest szur? – spyta­ła.

Ben pró­bo­wał jej to wy­ja­śnić, ale De­an­ne wciąż nie ro­zu­mia­ła. Po­pro­si­ła, aby ją na­pro­wa­dził.

– Gdzie to wi­dzia­łeś? Ja­kie­go to jest ko­lo­ru? Czy mamy to w domu?

Po krót­kiej zga­dywan­ce wresz­cie zro­zu­mia­ła, że Ben pro­sił ją, aby po­zwo­li­ła mu zjeść garść soli!



W dzie­cię­cych la­tach Bena, na­wet w naj­lep­sze dni, aryt­mia (nie­re­gular­ne bi­cie ser­ca) co ja­kiś czas da­wa­ła o so­bie znać. Na po­cząt­ku Ben nie wie­dział, jak wy­ra­zić to, co od­czuwa, ale Shawn i De­an­ne zo­rien­to­wa­li się, że z jego ser­cem dzie­je się coś dziw­ne­go. Sta­wał się wte­dy zmę­czo­ny, apa­tycz­ny i sła­by, a rytm jego od­de­chu ule­gał zmia­nie.

Po­nie­waż na HCM nie było le­kar­stwa, Ben czę­sto mu­siał wy­ko­nywać po­zor­nie nie­do­rzecz­ne ćwi­cze­nia, żeby zła­go­dzić ob­ja­wy cho­ro­by. Le­karz za­le­cił ma­newr Val­sa­lva, któ­ry po­le­gał na tym, że Ben za­krywał usta i nos, a na­stęp­nie wy­dmu­chi­wał nos tak sil­nie, jak mógł, w na­dziei na usta­nie aryt­mii po­przez zmia­nę ci­śnie­nia w ser­cu. Inną tech­ni­ką wska­za­ną przez le­ka­rza do wy­ko­nywa­nia przez Shaw­na albo De­an­ne, aby unor­mo­wać nie­re­gular­ne bi­cie ser­ca, było trzyma­nie syna do góry no­ga­mi i przy­ci­ska­nie lodu do jego po­licz­ków. Shawn i De­an­ne szyb­ko zda­li so­bie spra­wę, że te ćwi­cze­nia do­star­cza­ły Be­no­wi wię­cej roz­ryw­ki niż po­żyt­ku dla zdro­wia.



– Mamo, ser­ce mi wali! – wy­krzyk­nął mały Ben z tyl­ne­go sie­dze­nia. De­an­ne zje­cha­ła na po­bo­cze, wy­sko­czyła z auta, wsia­dła do tyłu i przy­ci­snę­ła ucho do pier­si chłop­ca. Jego ser­ce biło nie­re­gular­nie. Pod­no­sząc wzrok, De­an­ne zda­ła so­bie spra­wę, że za­par­ko­wa­li tyl­ko blok da­lej od ga­bi­ne­tu kar­dio­lo­ga, i po­sta­no­wi­ła po­je­chać pro­sto do nie­go. Ben nig­dy wcze­śniej nie wspo­mi­nał o tym, że „ser­ce mu wali”, ale De­an­ne ro­zu­mia­ła, że w ten spo­sób wy­ra­żał to, iż ser­ce biło mu nie­re­gular­nie i że było to dla nie­go od­czuwal­ne.

– Tak na­praw­dę po­win­na była pani je­chać na po­go­to­wie – oznaj­mi­ła jej re­cep­cjo­nist­ka, kie­dy się zja­wi­li. – Nasz ga­bi­net nie jest przy­sto­so­wa­ny do przyj­mo­wa­nia pa­cjen­tów poza umó­wio­nymi wi­zyta­mi.

Ale po­nie­waż Ben był w sta­nie okre­ślić, że ma aryt­mię i po­nie­waż byli tak bli­sko ga­bi­ne­tu le­kar­skie­go, kar­dio­log mógł po raz pierw­szy uzyskać wy­druk elek­tro­kar­dio­gra­mu (EKG) nie­re­gular­ne­go bi­cia ser­ca. Wy­druk po­służył jako nie­zmier­nie istot­ne uzupeł­nie­nie dia­gno­zy, po­nie­waż lu­dzie cier­pią na wie­le róż­nych ro­dza­jów aryt­mii. Po tym in­cyden­cie Ben nadal po­sługi­wał się okre­śle­niem „ser­ce mi wali”, aby wy­ra­zić, że do­świad­cza nie­typo­we­go ryt­mu ser­ca.

Na­stęp­nie kar­dio­log za­suge­ro­wał wy­po­sa­że­nie Bena w mo­ni­tor hol­te­row­ski do no­sze­nia w domu. Hol­ter imi­to­wał­by ba­da­nie EKG prze­pro­wa­dza­ne w ga­bi­ne­cie. Prze­no­śne urzą­dze­nie na ba­te­rie sta­le mo­ni­to­ruje ak­tyw­ność ser­ca w po­sze­rzo­nym prze­dzia­le cza­so­wym, prze­waż­nie przez dwa­dzie­ścia czte­ry do czter­dzie­stu ośmiu go­dzin, i na­grywa sy­gna­ły elek­trycz­ne, któ­re póź­niej ana­li­zo­wa­ne są przez kar­dio­lo­ga. Pierw­szy mo­ni­tor hol­te­row­ski Bena umiesz­czo­ny był w czar­nym fute­ra­le o wy­mia­rach dwa­dzie­ścia na pięt­na­ście na pięć cen­tyme­trów. Ben no­sił go w ma­łej czar­nej sa­kiew­ce przy­wią­za­nej do pasa, z któ­rej prze­wo­dy EKG po­pro­wa­dzo­ne były do jego klat­ki pier­sio­wej.

Kie­dy Be­no­wi po raz pierw­szy za­ło­żo­no „krót­ko­fa­lów­kę”, jak na­zywał mo­ni­tor, chło­piec był za­chwyco­ny. Jeź­dził na ro­we­rze po pod­jeź­dzie, mó­wiąc do mo­ni­to­ra i uda­jąc, że aresz­tuje zbie­głych krymi­na­li­stów. Kie­dy jed­nak zdał so­bie spra­wę, jak bar­dzo urzą­dze­nie oka­za­ło się kło­po­tli­we, szyb­ko za­czął być mu prze­ciw­ny. Ob­ra­ca­ło się wo­kół pasa, plą­ta­ło się w ubra­niach i po­wstrzymywa­ło go przed uczest­ni­cze­niem w zwykłych za­ję­ciach, ta­kich jak pływa­nie.

Naj­gor­szym mo­men­tem no­sze­nia hol­te­ra oka­za­ło się od­cze­pia­nie lep­kich koń­có­wek prze­wo­dów po za­koń­cze­niu na­grywa­nia, po­nie­waż elek­tro­dy za­pro­jek­to­wa­ne były tak, aby nie od­pa­da­ły od cia­ła ak­tyw­ne­go chłop­ca. Usuwa­nie pla­strów było spo­rym przed­się­wzię­ciem. Cza­sa­mi zdej­mo­wa­nie tych wszyst­kich lep­kich rze­czy zaj­mo­wa­ło całe go­dzi­ny. Ścią­ga­nie ze skó­ry każ­dej elek­tro­dy było dla Bena bo­le­sne. Nie­kie­dy do jego ma­łe­go ciał­ka przy­twier­dzo­nych było aż dzie­sięć prze­wo­dów na raz, a każ­dy z nich pla­strem sil­niej­szym niż naj­moc­niej­szy opa­trunek sa­mo­przylep­ny. Zdej­mo­wa­nie tego nie było faj­ne. De­an­ne pró­bo­wa­ła wszyst­kie­go, żeby uczynić pro­ces ła­twiej­szym: używa­ła oliw­ki dla dzie­ci, płynu do usuwa­nia pla­strów, na­wet Goo Gone, ale nic nie po­ma­ga­ło. Przez lata, wraz z roz­wo­jem tech­no­lo­gii, mo­ni­to­ry hol­te­row­skie sta­ły się mniej­sze, a pla­stry mniej irytują­ce. Wciąż jed­nak ist­nia­ła bo­le­sna nie­do­god­ność, któ­rą Ben zmu­szo­ny był cier­pli­wie zno­sić.



Brzdęk! Ogrom­ny, ozdob­ny szkla­ny pół­mi­sek ude­rzył o pod­ło­gę w kuch­ni. De­an­ne prze­stra­szyła się tego ha­ła­su, gdy dzie­ci przy­pad­ko­wo strą­ci­ły pół­mi­sek z szaf­ki, ale Ben wy­da­wał się dużo bar­dziej za­nie­po­ko­jo­ny dźwię­kiem. Twarz mu po­bla­dła, a war­gi po­si­nia­ły. De­an­ne na­tych­miast przy nim przy­klę­kła i przy­ci­snę­ła ucho do jego klat­ki pier­sio­wej. Ser­ce jej syn­ka wa­li­ło jak sza­lo­ne. Ben po­sie­dział przez chwi­lę i rytm po­wo­li wró­cił do nor­my. To wy­da­rze­nie było wcze­sną ozna­ką tego, jak co­dzien­ne sy­tua­cje mo­gły wy­wo­łać aryt­mię.

Kie­dy Ben skoń­czył czte­ry lata, jego nowy kar­dio­log, dok­tor Stuart Rowe, po­sta­wił mu do­dat­ko­wą dia­gno­zę: ze­spół dłu­gie­go QT. Po­dob­nie jak w HCM, w scho­rze­niu tym wy­stę­po­wał taki ro­dzaj bi­cia ser­ca, któ­ry mógł pro­wa­dzić do omdleń, ata­ków i na­głej śmier­ci. Pa­cjen­ci z ze­spo­łem dłu­gie­go QT mo­gli ła­two do­świad­czyć na­głej śmier­ci pod­czas snu, w wy­ni­ku wy­stra­sze­nia na­głym ha­ła­sem czy pod­czas wy­sił­ku fi­zycz­ne­go.

De­an­ne i Shawn mie­li wie­le po­wo­dów do zmar­twień w związ­ku z sa­mo­po­czuciem syna, na­wet kie­dy spał. Przy­gnę­bie­ni, ła­ma­li so­bie gło­wy tym, cze­go bar­dzo pra­gnę­li: jak go chro­nić i za­pew­nić mu bez­pie­czeń­stwo.



Kil­ka mie­się­cy póź­niej ser­ce Bena znów za­czę­ło wa­lić. Le­karz przy­jął chłop­ca do szpi­ta­la, gdzie przez kil­ka dni po­da­wa­no mu róż­ne leki, aby spraw­dzić, czy same le­kar­stwa mogą kon­tro­lo­wać aryt­mię. Przez po­nad czter­dzie­ści osiem go­dzin le­ka­rze nie byli w sta­nie wy­re­gulo­wać ak­cji ser­ca Bena. Apli­ko­wa­li co­raz wyż­sze daw­ki, więc przez więk­szość cza­su Ben od­la­tywał. Ale kie­dy się bu­dził, uśmie­chał się wciąż do pie­lę­gnia­rek i ro­bił im ka­wa­ły.

Ben ko­chał wy­głupy tak samo jak ro­bie­nie in­nym pre­zen­tów. Po­dob­nie jak z za­ba­wia­nia in­nych, za­wsze czer­pał ucie­chę z ob­da­ro­wywa­nia.



Ben bar­dzo lu­bił da­wać coś od ser­ca. Kil­ka zda­rzeń z jego wcze­sne­go dzie­ciń­stwa sta­ło się czę­ścią ust­nej tra­dycji ro­dzi­ny Bre­edlo­ve’ów.

Mniej wię­cej trzylet­ni Ben miał sła­bość do orze­chów pe­ka­no­wych. Mu­siał za­uwa­żyć wie­wiór­ki po­myka­ją­ce wo­kół domu i zbie­ra­ją­ce orze­chy, któ­re spa­dły na zie­mię. Pew­ne­go dnia wma­sze­ro­wał na pod­jazd w swo­ich czer­wo­nych kow­boj­skich bu­tach i w pie­lusz­ce, w ma­leń­kiej pią­st­ce ści­ska­jąc mło­tek. Na­śla­du­jąc wie­wiór­ki, roz­bi­jał orze­chy na pół i je zja­dał. Gdy nie tra­fiał młot­kiem w orzech, wo­łał: „Cho­le­ra!”.

Choć ta­kie słow­nic­two było w domu Bre­edlo­ve’ów po­tę­pia­ne, Shawn i De­an­ne nie mo­gli stłumić śmie­chu za każ­dym ra­zem, kie­dy słysze­li z ust syn­ka to siar­czyste wy­ra­że­nie. Pod ko­niec dłu­gie­go po­ran­ka z młot­kiem ulu­bio­ną czę­ścią za­bie­gów Bena było dzie­le­nie się po­łów­ka­mi orze­chów z wie­wiór­ka­mi.



– Da­lej, Ben! Spóź­ni­my się! – De­an­ne zła­pa­ła to­reb­kę i za­puka­ła do po­ko­ju Bena, po czym zer­k­nę­ła do środ­ka. Jej sy­nek sie­dział na pod­ło­dze i trzymał pił­kę noż­ną, a kon­kret­nie pró­bo­wał za­pa­ko­wać ją w ja­kiś pa­pier, używa­jąc do tego ta­śmy kle­ją­cej – ki­lo­me­trów ta­śmy kle­ją­cej. Wła­ści­wie na­kle­ił wię­cej ta­śmy na pre­zent niż na pa­pier do pa­ko­wa­nia, wciąż uważ­ny i skupio­ny na swo­jej pra­cy.

– Co ro­bisz, ko­cha­nie? – zdu­mia­ła się De­an­ne.

Ben spoj­rzał na nią roz­pro­mie­nio­ny.

– Nie mogę iść się ba­wić bez pre­zen­tu dla mo­ich przy­ja­ciół! – oznaj­mił.

Kie­dy zja­wi­li się w Zil­ker Park, pod­biegł do swo­ich kum­pli, bliź­nia­ków Ben­ja­mi­na i Bren­do­na, i we­tknął im w ręce pre­zent. Po­tem cof­nął się, za­ło­żył ręce na ple­cy i roz­ko­szo­wał się wi­do­kiem błysz­czą­cych od za­sko­cze­nia oczu przy­ja­ciół. Po­wta­rzał tę ce­re­mo­nię z in­nymi, da­jąc prze­róż­ne pre­zen­ty, w tym ma­łe­go żół­wia, któ­re­go gdzieś zna­lazł, ogrom­ny po­ma­rań­czo­wy trak­tor-za­baw­kę czy pię­cio­do­la­ro­wy bank­not.



Be­no­wi spra­wia­ło przy­jem­ność da­wa­nie nie tyl­ko ma­te­rial­nych pre­zen­tów. Chło­piec wy­naj­dywał tak­że licz­ne oka­zje do wy­ra­ża­nia współ­czucia. Kie­dy mama De­an­ne, zna­na wnukom jako „Gee Gee”, prze­bywa­ła w cen­trum re­ha­bi­li­ta­cji Świę­te­go Da­wi­da, De­an­ne od­wie­dza­ła ją z dzie­cia­ka­mi tak czę­sto, jak było to moż­li­we.

Pew­ne­go dnia, kie­dy De­an­ne i Ally roz­ma­wia­ły z Gee Gee w du­żej sali od­wie­dzin, któ­ra służyła rów­nież za sto­łów­kę dla pa­cjen­tów, Ben za­uwa­żył ko­goś, kto mógł­by do­ce­nić jego to­wa­rzystwo. Po chwi­li, przy­błą­kaw­szy się na drugi ko­niec sali, za­gad­nął star­sze­go męż­czyznę i osta­tecz­nie za­an­ga­żo­wał się w dłu­gą, ożywio­ną dys­kusję z nim o spra­wach, w któ­re tyl­ko oni byli wta­jem­ni­cze­ni. De­an­ne i Gee Gee ob­ser­wo­wa­ły Bena uśmie­cha­ją­ce­go się sze­ro­ko jak zwykle, wy­raź­nie ura­do­wa­ne­go roz­mo­wą i na­wią­za­niem re­la­cji ze sta­rusz­kiem. Męż­czyzna uśmie­chał się po swo­je­mu, choć nie przy­cho­dzi­ło mu to ła­two. Sie­dział spa­ra­li­żo­wa­ny na wóz­ku i nie był w sta­nie mó­wić; ste­ro­wał wóz­kiem za po­mo­cą gał­ki, któ­rą mógł po­ruszać usta­mi. Mimo to jego oczy zdra­dza­ły, że bar­dzo po­do­ba mu się roz­mo­wa z Be­nem. Ben był wte­dy jesz­cze mały, ale jego em­pa­tia się­ga­ła po­zio­mu oso­by doj­rza­łej, któ­ra do­brze ro­zu­mie życio­we trud­no­ści. To współ­czucie Bena dla lu­dzi uwi­dacz­nia­ło się przez całe jego życie.



– Mamo, skąd wie­my, czy pój­dzie­my do nie­ba?

De­an­ne pro­wa­dzi­ła sa­mo­chód, kie­dy pyta­nie ni stąd, ni zo­wąd wy­brzmia­ło z miej­sca pa­sa­że­ra, na któ­rym sie­dział czte­ro­let­ni Ben. Uśmiech­nę­ła się. Uwiel­bia­ła od­po­wia­dać na ta­kie pyta­nia swo­ich dzie­ci.

– Cóż, po pro­stu za­pra­szasz Je­zusa do swo­je­go życia – po­wie­dzia­ła z uśmie­chem. – Wte­dy bę­dziesz na za­wsze żył z Nim w nie­bie.

– Ale jak go za­pra­szam? – chciał wie­dzieć Ben.

– Mo­dlisz się – od­po­wie­dzia­ła De­an­ne.

– A jak się mo­dlę? – Ben był zdu­mio­ny.

– Cóż, Be­nie – po­wie­dzia­ła De­an­ne. – Ja mo­dlę się tak: „Boże, je­śli je­steś, przyjdź do mo­je­go życia”. Mo­dli­twa to po pro­stu roz­mo­wa z Bo­giem i mó­wie­nie Mu o tym, co masz w ser­cu.

– Po­pro­sisz Go za mnie? – spytał Ben.

– Kie­dy bę­dziesz go­to­wy, je­stem pew­na, że Bogu na­praw­dę spodo­ba się, je­śli usłyszy to bez­po­śred­nio od cie­bie! – za­chę­ci­ła go De­an­ne.

Ben zde­cydo­wał, że po­roz­ma­wia z Bo­giem wła­śnie tam, w sa­mo­cho­dzie. Z pew­ną oba­wą po­chylił gło­wę, rzucił ostat­nie spoj­rze­nie na mamę i za­czął ci­cho, ale na głos. Mó­wił swo­im na­tural­nym to­nem, szcze­rze i zwyczaj­nie roz­ma­wia­jąc z Bo­giem o tym, że pew­ne­go dnia chciał­by pójść do nie­ba. Po­pro­sił Boga, aby zo­stał jego przy­ja­cie­lem do koń­ca życia. W koń­cu, usa­tys­fak­cjo­no­wa­ny roz­mo­wą, pod­niósł wiel­kie brą­zo­we oczy, peł­ne łez. Ode­tchnął z ulgą. Wy­da­wał się za­do­wo­lo­ny i szczę­śli­wy.

To była pro­sta trans­ak­cja – szcze­ry i waż­ny mo­ment w życiu Bena, po­zba­wio­ny nad­mier­nej re­li­gij­no­ści czy for­ma­li­zmu. Jed­na z tych chwil, na któ­rych Ben opie­rał się po­tem już za­wsze.

Zmywacz uni­wer­sal­ny pro­duk­cji ame­rykań­skiej (przyp. tłum.)
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: