Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Kilka przypadków szczęśliwych - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
25 lutego 2014
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Produkt niedostępny.  Może zainteresuje Cię

Kilka przypadków szczęśliwych - ebook

Powieść obyczajowa z dużą dozą przewrotnego humoru o paru pokoleniach kilku rodzin, których wszyscy członkowie wierzą, że gdzieś, kiedyś musi być lepiej. 

Wszystko co nam się przydarza, wielkiego czy ważnego, zawsze zaczyna się małą niepozorną kropką na czarnym lub białym tle.
Gdyby Jose Torres nie kupił porcelanowego kubka w Barcelonie, siedemnaście rodzin w Torreguadiaro nie straciłoby dwa dni później dachu nad głową, a Monta nie wyjechałaby z Hiszpanii w pośpiechu i desperacji, wybierając na chybił trafił kraj jej kolejnego przystanku życiowego. 

Gdyby mój ojciec Florian Duda posłuchał rodziców i prosto z lotniska udał się do ciotki Rity, tak jak było umówione, nie poznałby swojej przyszłej żony Glorii. W wyniku tego niepoznania, świat byłby uboższy o jedno istnienie – moje.
Gdyby Damian Rogalik nie został zamordowany w wigilijną noc na parkingu klubu tenisowego położonego w północnej części Londynu, a Monta Kolaczenko nie straciłaby życia w wyniku jakiejś podejrzanej igraszki, nigdy nie określonej jako czynność seksualna, ja, Emma Duda nie wyemigrowałabym do Polski.
Gdybym drugiego dnia pobytu w Polsce nie udała się na groby dziadków, pewnie nie wylądowałabym akurat w tym Mieście, tylko osiedliła się w Krakowie zgodnie z planami ułożonymi podczas tygodni wściekłości. 
Jedno nieważne zdarzenie pociąga za sobą lawinę, zanim się zorientowałam poprowadziło mnie w bok, nie tam gdzie zamierzałam iść.

Magdalena Zimny-Louis – urodzona w Rzeszowie jako Magda Zimna, zamieszkała od dwudziestu trzech lat w Ipswich jako Magda Louis. Umrzeć ma zamiar w jakimś ładnym miejscu w Polsce pod jeszcze innym nazwiskiem... Dziennikarka, tłumaczka. Laureatka konkursu „Pisz do Pilcha”. Jej powieść „Pola” została uhonorowana pierwszą nagrodą czytelniczek na Festiwalu Pióro i Pazur w Siedlcach w 2013 roku.

Kategoria: Proza
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-7961-596-4
Rozmiar pliku: 1,5 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

1...

Gdyby Damian Rogalik w wigilijną noc nie został zamordowany na parkingu klubu tenisowego w północnej części Londynu, a Monta Kolaczenko nie straciła życia w wyniku podejrzanej igraszki, nigdy nieokreślonej jako czynność seksualna, ja, Emma Duda, nie wyemigrowałabym do Polski. Wszystko, co się nam przydarza, wielkie czy ważne, zawsze zaczyna się od małej, niepozornej kropki na czarnym lub białym tle.

W hiszpańskim Torreguadiaro z końcem czerwca zapłonęły kilometry traw, wyschniętych łąk, pachnących ogrodów. Mieszkańcy tej małej turystycznej miejscowości, patrząc bezradnie na trawiący ich domy ogień, podawali sobie z ust do ust niepotwierdzoną informację: oto przyczyną była blada iskierka, którą mały Jose Torres wykrzesał podczas zabawy. Znudzony czterdziestostopniowym upałem, jaki utrzymywał się od tygodnia, zły na siostrę niewdzięcznicę, która preferowała towarzystwo koleżanki, postanowił pobawić się w „bezludną wyspę” opodal warsztatu samochodowego wuja. W samo południe rozwinął z folii kawałek chorizo, nabił kiełbaskę na zaostrzony patyk, połamał kilka wyschniętych gałęzi, traktując je butem, z dawno nieaktualnej gazety ulepił kulę. Uderzając kamieniem o kamień, usiłował wzniecić ogień, lecz ostatecznie, zrezygnowany, sięgnął do kieszeni po zapalniczkę. Gdyby jego siostra Claudia nie pozostawiła go tamtego ranka samemu sobie, wybrawszy wyjście na lody z koleżanką, której wcale nie lubiła, zapewne nie spłonęłoby siedemnaście hacjend. Jedenaście hektarów ziemi nie straszyłoby teraz miejscowych i przyjezdnych wyszczerbionymi, spopielonymi wertepami, a Monta Kolaczenko musiałaby zaczekać na bardziej stosowną okazję do ucieczki.

Pożar jednak nie zaczął się wcale od zabawy Jose Torresa. Praprzyczyną nieszczęścia było, znacznie wcześniejsze, nadąsanie jego siostry Claudii. W centrum Barcelony, przy placu Hiszpańskim. Podczas porannej toalety myła ona zęby tak zamaszyście, że z krawędzi umywalki spadł prosto pod jej stopy porcelanowy kubeczek. Akurat była w wieku, kiedy dziewczynki zaczynają obsesyjnie dbać o urodę, zapewniając, że podejmują ten wysiłek wyłącznie dla siebie, podczas gdy tak naprawdę robią to dla pryszczatych chłopców z klasy lub, jak w przypadku Claudii, dla spodziewanej kariery w telewizji. Zęby miała dość równe i niezbyt duże, niezachwycające jednak kolorem, więc systematycznie poświęcała im kilka minut dziennie, tamtego ranka szczotkując je raczej złością niż pastą. Nie zauważyła malowanego ręcznie kubka.

Jose przywiózł go ze szkolnej wycieczki. Długo się wahał, zanim wysupłał cztery euro w sklepie z pamiątkami w sercu Barcelony. Może gdyby go nie kupił, wszystko potoczyłoby się inaczej? Zawinął kolorowe naczynie bez ucha w podkoszulek, ułożył na dnie plecaka, w stanie nieuszkodzonym dowiózł do domu. Mama zarządziła, że najlepiej będzie umieścić je w łazience, choć Jose wolałby, aby znalazła mu skrawek miejsca w kuchni, gdzieś na widoku.

Na brzegu umywalki kubek stał zaledwie trzy dni, a w nim trzy wyprostowane i zdyscyplinowane szczoteczki do zębów czteroosobowej rodziny Torresów. Od incydentu z tatą, kiedy ten omyłkowo sięgnął po jej szczoteczkę, Claudia zabierała swoją po użyciu do sypialni. Roztrzepana, nieustannie biegająca za minioną godziną, strąciła naczynie na posadzkę wykafelkowanej na niebiesko łazienki. Dźwięk rozbijanej porcelany sprawił, że serce Jose pomyliło się o jeden takt, przystając na chwilę. Chłopiec wtargnął do łazienki. Tym razem nie wahał się ani chwili i wytargał siostrę za włosy.

– Puszczaj! Teraz to już na pewno nie pójdę z tobą na plażę – wysyczała. – Wielkie mi co! Tandetny kubek! Na dole, u Chinki w sklepie, cały rząd takich stoi.

– Ale nie z Barcelony! – Jose cały się trząsł.

Puścił siostrzaną kitę, z odrazą strzepnął do umywalki kilka włosów, które zostały mu w garści, rzucił w Claudię różową szczoteczką do zębów i wybiegł na dwór. Bez żadnego konkretnego planu na resztę dnia wałęsał się chwilę wokół straganów na parkingu przy plaży, a później znudzony poczłapał do warsztatu znajdującego się na wjeździe do wioski od strony Soto­grande. Wuj nie miał dla niego czasu, zajęty wymianą oleju w samochodzie bogacza z przystani; ledwie zauważał obecność chłopca. Jose pogapił się przez kilka minut na wypachnionego, idealnie odprasowanego Anglika w kraciastych szortach i białej koszulce z wizerunkiem krokodyla na sercu, zastanawiając się, czy warto szukać towarzystwa na plaży, czy raczej pobawić się samemu.

Po kilku minutach obserwowania Anglika miał dość. Przeszedł na drugą stronę ulicy, wspiął się na skarpę. Na opuszczonej kurzej farmie rozsiadł się tuż obok sterty koszyków i klatek.

Gdyby nie kupił kubka w Barcelonie, siedemnaście rodzin z Torreguadiaro nie straciłoby dachu nad głową dwa dni później, a Monta Kolaczenko nie wyjechałaby z Hiszpanii, w pośpiechu i desperacji wybierając na chybił trafił kraj kolejnego przystanku życiowego.

Alfons – nie z imienia, lecz z zawodu – wściekł się bowiem na nią bardziej jeszcze niż na tego gówniarza Jose, co pożar wzniecił. Z tarasu jego willi, pobudowanej wyżej niż pozostałe domy, roztaczał się przepyszny widok na Gibraltar i Maroko. Góra często znikała we mgle, aby pod wieczór znów niespodziewanie pojawić się na horyzoncie. Tego dnia powietrze było czyste i przejrzyste, alfons rozkoszował się więc widokiem błękitnego morza, zarysem białych skał, podgryzał kawałki arbuza, przeglądając wiadomości w telefonie. Zbliżała się trzynasta, upał stawał się nieznośny, nawet dla turystów odpoczywających na zatłoczonej plaży. Trwała martwa pora dnia, kiedy do sejfu alfonsa w podłodze nie wpływało nawet marne euro.

Monta Kolaczenko, jedyna Rosjanka w jego stajni, spała właśnie na górze. I może nawet spaliłaby się żywcem, gdyby alfons wyjechał wcześniej do Malagi, gdzie zamierzał osobiście odebrać z lotniska nową dziewczynę. Mój tato, Polak z krwi i kości, zwykł mawiać na taką okoliczność: „Ciotkę Zośkę coś tchnęło”. Zatem – alfonsa „coś tchnęło” i w samo południe zadzwonił do Barrosa, zlecając przywiezienie nowej tamtemu. Dbał bowiem, aby klientom dostarczać nieznanych twarzy, świeżych kroczy, wymyślnych zapachów, doskonale wiedząc, jak szybko panom nudzi się przyjemność z tą samą dziewczyną. Dzwonili, pytając: „Masz coś nowego?”. Nie „kogoś”, ale „coś”. To od nich alfons nauczył się traktować kobiety tak, jakby były niemyślącymi, nieczującymi, nieżałującymi stworzeniami. Istnieniem fizycznym, nigdy duchowym.

Kilka minut przed czternastą ogień wtargnął do ogrodu na tyłach willi, na co gospodarz powinien być przygotowany, bo obserwował jednym okiem rozwój wydarzeń w miasteczku. Pożar szalał na dobre od godziny i już nie dwa, ale cztery helikoptery lały z niebios wodę na płomienie, ścigając się z wiatrem. Alfons jednak w ogóle nie brał pod uwagę, że płomienie podejdą pod dom. Bezmyślnie zaufał służbom latającym nad miastem i po mieście jeżdżącym. Jako że wcześniej nie stawiał czoła jakiemukolwiek żywiołowi, popełnił pomyłkę: ocenił, że sytuacja jest pod kontrolą i nie wymaga od rezydentów miasteczka żadnych działań. Stary Peter wężem podlewał suche trawy wokół swojego balkonu, pokrzykiwał na syna; przegrzana głowa nerwowo obracała się na pomarszczonej szyi.

Alfons odłączył komputer, zapakował cztery telefony do podręcznej torby. Ale Monty nie obudził.

Dopiero kiedy pomarańczowe języki ognia wypadły zza rzędu krzewów oddalonego o cztery metry od balkonu i zatańczyły mu przed oczami, wyskoczył z kapci. Willa, nazwana przez jego ówczesną włoską kochankę „Dolce venta”, zbudowana została na skraju działki. Od frontu roztaczał się rozległy ogród, trzy metry za domem rząd wielkich kamieni wyznaczał granicę posesji. Nieco dalej, ukryte za wysokim żywopłotem, ciągnęły się połacie traw, karłowatych drzew i krzewów, do których wzrok nie sięgał. Nie było tam już ani domów, ani ścieżki, tylko dzikie łąki prowadzące samotne, nieskrępowane, niezależne życie. To właśnie one płonęły, z czego alfons nie zdawał sobie sprawy aż do ostatniej chwili. Boso, z laptopem w ręce, pokrzykując na zaspaną Montę, uciekał w dół.

Monta Kolaczenko jedno miała w głowie: schylić się do sejfu w podłodze i wyciągnąć stamtąd worek z pieniędzmi. Takie dostała polecenie od bosonogiego alfonsa, zanim rzucił jej kluczyk do sejfu na łóżko. Sam, wystraszony, pognał ratować mercedesa zaparkowanego na tyłach domu pod gałązkami winogron, minąwszy Petera, który wymachiwał wciąż tryskającym wodą wężem i usiłował zaalarmować pozostałych rezydentów.

Dziewczyna najpierw naciągnęła dwoma ruchami sukienkę na nagie ciało, później przez chwilę szukała torebki, zapinała kolczyki, w locie zagarniając telefon ze stołu, aż rzuciła się na kolana i drżącymi rękami otworzyła sejf. Nawet przez balkon nie wyjrzała, by sprawdzić, czy ma jeszcze szansę się uratować. Dym wygryzał jej kąciki oczu i drapał podniebienie, ale pohamowała kaszel. Oddychała płytko, żeby się nie nawdychać śmiertelnych oparów. W worku znalazła euro w banknotach, kokainę, jakieś tabletki, zapasowe kluczyki do mercedesa i skarb największy – swój paszport. Wzięła tylko jedną paczkę z pieniędzmi, modląc się do Najświętszej Panienki, żeby było tam choć kilka tysięcy. Zwinnym ruchem zapakowała zdobycz i już nie drzwiami, lecz oknem, opuściła willę alfonsa, udając się w kierunku przeciwnym niż on.2...

Moja mama, Gloria Cantwell, nie wzięła nazwiska męża. Urodziła Polakowi córkę, zaledwie raz odwiedziła teściów w Krakowie, manifestując niechęć do kraju, który skreśliła ze swojej tajemniczej listy miejsc godnych uwagi tylko dlatego, że nie był Anglią. W kościele katolickim wzięła ślub, ulegając namowom narzeczonego, dla którego ceremoniały religijne wtedy były ważne, jednak kategorycznie odmówiła bycia Glorią Dudą. Florian Duda nie miał w zwyczaju toczyć walk z góry przegranych, ustąpił w kwestii nazwiska oraz wszystkich innych. Matka pozwoliła niechętnie, abym nazywała się Emma Duda w obawie, że kiedyś zarzucę jej, iż nie miała pewności, kto jest moim ojcem. Udawała całe życie do lustra i w twarz męża głęboką obojętność względem tego, przez kogo została spłodzona, tylko mnie jednej nie zdołała oszukać. Rewanżowała mi się tym samym, wiedziała lub domyślała się o mnie tego, o czym myślałam szeptem, działałam po omacku, Gloria, unosząc nosek w górę, czuła nadchodzące zdarzenie. Niewypowiedziane brzmiało między nami jak symfonia, wypowiedziane brzęczało fałszem. Tato myślał przez wiele lat, że my się z mamą po prostu nie lubimy, ale kiedy napięta struna tragicznych wydarzeń pękła, bliżej mi było do niej niż do niego. Czułam, jak niewiele krzywdy moje upokorzenia mogą zrobić jej twardemu sercu, podczas kiedy tatę byle zakręt na trasie mojego losu wykolejał. Z miłości do niego żale niosłam do niej. Oczywiście bez słów.

Po zakończonym procesie Bena Woodforda zakomunikowałam rodzicom decyzję o wyjeździe z Anglii. Słuchali tego jak komunikatu na dworcu kolejowym, wystawiając lewe ucho lekko w górę, marszczyli czoło, opuszczając bezwiednie dolne wargi. Matka farbowała włosy na platynowy blond. Upinała mały koczek na czubku głowy, podciągając skórę twarzy i marząc, że kiedyś odważy się na chirurgiczne ujędrnienie okolic oczu i szyi. Ubrana w obcisłą suknię fiołkowego koloru i ozdobione kryształkami niskie pantofle przypominała aktorkę odpoczywającą na sofie po wyczerpującej charytatywnej aukcji obrazów.

– A przed czym ty masz zamiar uciec do tej Polski? – zapytała, mniej zaskoczona niż się spodziewałam. – Bo jeśli przed samą sobą, to szkoda zelówek. Zostań tutaj i staw czoła temu bałaganowi. Niech uciekają winni.

Tato nie powiedział nic. Miał na twarzy udrękę, strach przed decyzjami, jakie nadejdą, rozgoryczenie, że oto córka wybiera miejsce z dala od niego. A może lękał się pozostania sam na sam z własną żoną?

– Nie mogę tutaj przebywać – powiedziałam w ich zastygłe w zdziwieniu twarze. – Fizycznie nie mogę, bo oszaleję. Pamiętasz, co mi zawsze zalecałeś? Na wszelkie troski noc poza domem najlepszym lekarstwem. Tak mówiłeś.

– Noc, ale nie… – przerwał. – Jak długo? – Poszukał papierosa w zmiętym pudełku, które podsunęła mu matka. – Miesiąc? Rok?

– Ona tego nie wie. Przecież to jasne. A ty w ogóle nie znasz Emmy.

Gloria pouczyła Floriana; jej triumf wygodnie zmieścił się pomiędzy trzema prostymi zdaniami.

Tato miał spore zapasy odporności, nagromadzone w ciągu trzydziestu trzech lat małżeństwa. Nawet nie usłyszał nagany w głosie żony.

Musiałam przyznać, że nie wiem, jak długie wygnanie wybieram. Oby jak najdłuższe, pomyślałam.

Mogłam pojechać do Ameryki Południowej, do Australii albo do Dubaju, wybrałam jednak Polskę. Nie tylko dlatego, że dobrze władałam językiem. Tato wielokrotnie interesował się, czy choć trochę czuję się Polką, czy moje dwunarodowe serce bije czasami głośniej po stronie jego ojczyzny. Kiedy stawiał mi takie pytania, przeważnie w okolicach świąt, czułam się niezręcznie (ten teren nie został rozpoznany do końca przez moją głowę), ale potakiwałam na wyrost. Podejmując decyzję o wyjeździe z Anglii, niespodziewanie dla siebie samej postanowiłam, że pierwszym i jedynym krajem, do którego się udam, będzie Polska. Zadawane od lat pytania doczekały się odpowiedzi.

Zaraz po rodzicach z wiadomością o zamiarze wywrócenia mojego życia podszewką na zewnątrz pośpieszyłam do przyjaciela, Malcolma. Wstałam od stołu strategicznych decyzji niczym generał planujący bitwę i aby nadać postanowieniu status nieodwracalnego, przekazałam nowinę dalej.

Reszta w pełnej wersji
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: