Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Klinga ognia - ebook

Tłumacz:
Data wydania:
27 stycznia 2016
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Produkt niedostępny.  Może zainteresuje Cię

Klinga ognia - ebook

"Charlemagne’u Athelstanie Redroughcie Silnoręki Lindelshield, twój los zabierze cię na południe, poprzez płonące piaski, do ludu jednego boga. […] czekają, aby przebudził ich Cień Burzy. Tam wypełnisz swe przeznaczenie i powrócisz na północ z Klingą Ognia…"

Minęło dwadzieścia lat od wydarzeń opisanych w Krzyku Icemarku. Sojusz wojsk królowej Thirrin, śnieżnych lampartów, wilkołaków i wampirów szykuje się do odparcia kolejnej inwazji potężnej armii Polipontu pod dowództwem złowrogiego Scypiona Bellorum. Tym razem sytuacja jest naprawdę rozpaczliwa, ale wizja Oskana wciąż daje nadzieję na pokonanie najeźdźców. Jak to jednak możliwe? I jaką rolę odegra w tym najmłodszy z pięciorga królewskich dzieci, kaleki Charlemagne?

 

Zapierające dech opisy, wartka akcja i postacie, których nie posób nie lubić.

Kategoria: Dla młodzieży
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-64297-54-0
Rozmiar pliku: 1,2 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Rozdział 1

W Rdzeniu Świata królowa Thirrin nadzorowała ostateczne przygotowania do odbywającej się w Lamparciej Twierdzy uczty na cześć zwycięstwa. Sojusz ludzi, śnieżnych lampartów i wilkołaków pokonał w zaciętej bitwie mordercze lodowe trolle i zwycięzcy gromadzili się już, gotowi uczcić to, pochłaniając góry jadła i rzeki piwa.

Wiele się tu zmieniło, od kiedy wraz z Oskanem niemal dwadzieścia lat wcześniej po raz pierwszy przybyli do stolicy śnieżnych lampartów. Po pierwsze, dwór królewski gromadził się obecnie w gigantycznej lodowej jaskini głęboko pod warstwami wiecznych śniegów gór Rdzenia. Nie tylko zapewniała ona schronienie ambasadorom ludzi i innym dygnitarzom odwiedzającym królestwo śnieżnych lampartów, ale też dodawała dworowi majestatu.

Teraz całą jaskinię zastawiono długimi stołami, wokół których zasiadały lamparty, ludzie i wilkołaki. Wszyscy rozmawiali i zaśmiewali się, wypełniając powietrze gwarem głosów i smugami parujących na mrozie oddechów. Pośrodku jaskini huczał wielki ogień, snop gorąca i światła strzelał wysoko w górę aż do sklepienia, które wznosiło się nad ucztującymi eleganckim lodowym łukiem, jakiemu nigdy nie zdołałby dorównać żaden ludzki architekt. Blask płomieni krzesał na powierzchni lodu tysiące rozmigotanych odbić. Tymczasem w dole cała grota mieniła się i lśniła światłem żarników i pochodni wokół centralnego paleniska. W sumie tworzyło to efekt hipnotyzującej, niekończącej się kaskady światła.

Thirrin zastanawiała się, dlaczego lodowe ściany ogrzewane tak wieloma płomieniami w ogóle nie topnieją, lecz wystarczyło jedno spojrzenie na parujące oddechy lampartów i ludzi, aby zrozumieć. W środku może i było cieplej, ale zaledwie odrobinę, a nawet olbrzymie ognisko nie czyniło zbytniego wrażenia na lodzie, zamarz­niętym od tysięcy lat.

W istocie Thirrin sama straciła wiarę, że kiedykolwiek będzie jej jeszcze ciepło. Opatulona w okazałe oficjalne futra siedziała obok osobistego żarnika, a i tak stopy miała zimne niczym lodowa posadzka. Obok niej zasiadał Oskan – odziany w swe zwykłe czarne szaty wyglądał na równie odprężonego i zadomowionego jak w Wielkiej Sali we Frostmarris. Tylko Thirrin wiedziała, że pod tuniką i płaszczem ukrywa jakieś dziesięć warstw futer przywdzianych puszystą stroną do wewnątrz i więcej skarpetek, niż to w ogóle możliwe – nie sądziła, że posiadał ich aż tyle. Ujęła jego dłoń i niemal ucieszyła się, odkrywszy, że mimo rękawiczek przypomina w dotyku kawałek lodu.

– Pamiętasz jeszcze, co to jest ciepło? – mruknęła tak cicho, by żaden z gości nie dosłyszał.

– Słyszałem, że gdzieś istnieje coś takiego – odparł podobnym tonem. – Ale osobiście uważam, że to tylko niemądra legenda, coś jak smoki czy lewiatany. – Dostrzegłszy jej spojrzenie, uśmiechnął się szeroko, przypominając jej chłopca, którego poślubiła, gdy oboje byli boleśnie młodzi.

Mroźne powietrze rozdarła nagła fanfara. Thirrin i Oskan podnieśli się uprzejmie ze swych miejsc, witając gospodarzy. Podobnie uczyniły setki innych ludzi, lampartów i wilkołaków goszczących na uczcie.

Tharaman-thar i jego małżonka Krisafitsa-tharina wmaszerowali do Lamparciej Twierdzy dystyngowanym krokiem. Tuż za nimi podążało rozbrykane stadko królewskich kociąt.

W sumie było ich pięcioro. Najstarszy, Talaman, jako prothar zachowywał się niezwykle dostojnie, który to efekt psuła najmłodsza Kirimin uwieszona na ogonie brata i z całych sił próbująca pociągnąć go w tył. Ponieważ czterokrotnie przewyższał ją wagą, nic to nie dawało, ale nadal walczyła z uporem. Pozostała trójka: Tadadan, Krisilisa i Thuraman, turlała się i uganiała przed długim szeregiem ludzi – szambelanów dźwigających ozdobne półmiski i tace ze stertami najróżniejszych potraw. Służba z wprawą wynikającą z długiego doświadczenia bez mrugnięcia okiem przestępowała nad rozigranymi kociakami, usilnie starając się nie dać zepchnąć na beczki piwa, wina i miodu, które dźwigały maszerujące z tyłu wilkołaki.

Thirrin patrzyła, jak Tharaman, Krisafitsa i ich kocięta zbliżają się do podium, na którym czekali z Oskanem. Tharina dorównywała wzrostem swemu królewskiemu małżonkowi, lecz głowę i barki miała znacznie delikatniejsze i stąpała z gracją płynącej wody. Z Oskanem łączyło ją podobne kąśliwe poczucie humoru i często chichotali razem, rozbawieni dziwactwami któregoś z dworaków, ale jej ulubionym człowiekiem wciąż pozostawała Thirrin. Młoda kobieta brała udział w złączeniu królewskiej pary śnieżnych lampartów, a potem na zaproszenie Tharamana przedłużyła oficjalną wizytę państwową. To wtedy zaprzyjaźniły się z thariną, przez całą długą, mroczną zimę prowadząc niekończące się rozmowy na różne tematy, w tym swoich małżonków. Zupełnie jak zwykłe młode żony, nieprzygniecione brzemieniem trosk o dobro państwa ani rządów, zauważyła Thirrin. Przekonały się, że osobniki płci męskiej, nieważne: ludzi czy lamparty, łączy zaskakujące podobieństwo, i czule zaśmiewały się z ich zabawnych nawyków.

Thirrin uśmiechnęła się na to wspomnienie, dokładnie w chwili gdy wielkie lamparty dotarły do podium. Olbrzymie koty skłoniły głowy, królowa odpowiedziała głębokim dygnięciem, a Oskan się ukłonił. Potem, załatwiwszy formalności, Tharaman uniósł łeb i roześmiał się gromko.

– Niechaj rozpocznie się uczta! Ethelboldzie, każ podać piwo i wino!

Niezwykle dystyngowany szambelan uniósł rękę i służba natychmiast rozbiegła się pośród długich stołów w niższej sali, rozlewając trunki do czekających kubków, dzbanów i mis.

Tharaman krzątał się wokół swej thariny, pilnując, by zasiadła wygodnie obok Thirrin i Oskana. Potem przekazał królewskie kocięta pod opiekę piastunki – starszej śnieżnej lamparcicy, którą, gdyby była człowiekiem, z pewnością uznano by za niezwykle surową nauczycielkę. Wreszcie opuścił swój królewski zad na ulubioną puchatą poduszkę i powiódł wzrokiem po pełnej ucztujących sali. Zamruczał donośnie, a dostrzegłszy Olememnona siedzącego obok basilei i jej małżonka przy dalszym stole, ryknął:

– Chcesz spróbować swoich sił w konkursie picia, Ollie?

– Kiedy tylko Wasza Wysokość będzie gotowy! – odparł doświadczony wojownik i uniósł dzban.

– Emm… nim zanadto zaangażujesz się w swój konkurs, chciałabym, jeśli można, wyjaśnić kilka kwestii dotyczących lodowych trolli – wtrąciła Thirrin.

– Oczywiście, moja droga. – Tharaman odwrócił się do niej uprzejmie. – Zresztą i tak nie napełniono jeszcze mojej misy – dodał z naciskiem i unosząc królewską brew, zerknął na szambelana Ethelbolda. Ten pospiesznie wezwał lokaja z dzbanem wina.

Tharaman zamruczał z zadowoleniem.

– Czego dokładnie chciałabyś się dowiedzieć, Thirrin?

– No cóż, po pierwsze, lodowe trolle zamiast tradycyjnych kamiennych pałek i włóczni z jelenich rogów były uzbrojone w metalowe młoty. Nietrudno zgadnąć, że dostarczyło im je imperium polipontyjskie. Chyba musimy pogodzić się z faktem, że Bellorum znów zaczyna kombinować. Ale czemu namówił trolle, by zaatakowały w środku zimy, kiedy przełęcze wiodące do Icemarku są zasypane zwałami śniegu i żadna armia najeźdźców nie zdołałaby się przez nie przedostać? Z pewnością byłoby lepiej, gdyby trolle napadły na was latem. Wówczas, kiedy przełęcze staną otworem i imperium znów dokonałoby najazdu, żaden śnieżny lampart nie mógłby przyjść z pomocą Marchii.

– To bardzo proste, najdroższa Thirrin – wtrąciła łagodnie pięknym, melodyjnym głosem tharina. – Lodowe trolle przesypiają lato. Nie mogą znieść światła dziennego. Sprawia, że ich skóra pokrywa się bąblami, a potem trolle ślepną, toteż przez sześć letnich miesięcy, kiedy słońce nigdy nie zachodzi, zagrzebują się na najgłębszych poziomach swych jaskiń i śpią, póki mrok i mróz nie powrócą.

– Właśnie! – zgodził się Tharaman. – Nie mogły zaatakować latem. Bez wątpienia stary Scypion Bellorum liczył na to, że jeśli uzbroi lodowe trolle i zachęci je do wysłania największej dotąd armii, zdoła nas zniszczyć, tym samym pozbawiając was pomocy w czasie kampanii. – Lampart przerwał na chwilę i zanurzył język w misie z winem. – Wątpię, by przyszło mu do głowy, że nasz sojusz działa w obie strony i przyślesz oddziały ludzi, by wspomogły nas w wojnie z trollami. Podejrzewam, że nadal uważa mnie za coś w rodzaju olbrzymiego pałacowego kota, który czasem bywa użyteczny.

Krisafitsa zachichotała.

– Bo przecież nim jesteś, mój drogi: wielkim, sentymentalnym, starym kociskiem, które uwielbia wygodne leże przy ogniu.

Tharaman uniósł głowę i spojrzał władczo ze swej olbrzymiej wysokości. Przez moment Thirrin obawiała się, że poczuł się urażony, lecz efekt królewskiego oburzenia całkowicie zepsuły ciężkie krople wina ściekające powoli po wąsach i wielki język, który zlizał je szybko.

– Wygodne leże przy ogniu i misę piwa na dobranoc, jeśli łaska – odparł wyjątkowo dostojnym i wyniosłym tonem.

– Ależ oczywiście! – zgodziła się Krisafitsa. – Jak mogłabym zapomnieć.

Thar nagle podniósł głos.

– Ollie! – ryknął. – Wypiłem już jedną misę. A ty ile?

– Ha! Zacząłem trzecią – odparł Olememnon.

– No cóż, masz przewagę, bo na tym końcu stołu omawiamy ważne sprawy natury państwowej.

Wieczór trwał dalej, podlewany wydającymi się nie mieć końca zapasami jadła i napitków, i wkrótce wojownicy zaczęli śpiewać zwykły zestaw obraźliwych piosenek pijackich. Wśród chóru wybijały się głosy Tharamana-thara i Olememnona.

Thirrin i Oskan, podobnie jak inni goście, pochłonęli niewiarygodnie dużo strawy, próbując bronić się przed wszechobecnym mrozem, ale ludzkie żołądki mają pewne granice, toteż w końcu opadli ciężko w fotelach, przyciskając dłonie do napęczniałych brzuchów, szczęśliwi i rozleniwieni: lodowe trolle poniosły klęskę i czekała ich spokojna zima. Mimo to jednak dręczący problem zagrożenia ze strony imperium polipontyjskiego nie dawał im spokoju. Wiedzieli, że to tylko krótka, przyjemna chwila wytchnienia przed nieuniknioną podróżą do domu przez Lodowe Połacie i rozpoczęciem przygotowań do odparcia narastającego zagrożenia.

W pierwszych latach po klęsce Scypiona Bellorum w wojnie z Icemarkiem wiele nacji podbitych przez imperium wykorzystało okazję i zbuntowało się przeciw niemu. Skoro małe państewko, Icemark, zdołało pokonać generała i jego olbrzymią armię, to im także się uda! Polipontyjczycy potrzebowali niemal piętnastu lat nieustających walk, aby zmiażdżyć bunty we wszystkich zakątkach imperium. Ale ostatnia armia partyzancka w końcu została pokonana i przez kolejnych pięć lat Bellorum przeprowadził reorganizację wojska oraz dołączył do imperium dwa nowe terytoria. Owe ostatnie kampanie stanowiły niewątpliwe ostrzeżenie dla znanego świata – oto on, gotowy, w pełni sił, szukający nowych krajów do podbicia.

A potem, przed nieco ponad rokiem, szpiedzy wilkołaków uzyskali od ptaków i zwierząt zza południowej granicy Icemarku ważną informację: armie polipontyjskie znów ogłosiły zaciąg. Thirrin natychmiast rozkazała szpiegom szukać dalszych informacji i wilkołaki niczym cienie myśli przemknęły przez granicę. Podróżując jedynie w środku nocy i podążając najtajniejszymi i najdzikszymi ścieżkami, rozmawiały z czujnymi miejscowymi istotami, by odkryć, że Bellorum szykuje się do odwetowej wojny.

W odpowiedzi Thirrin posłała własne siły do obrony granicy, ogłaszając nieustający alarm. Ale do tej pory nic się nie wydarzyło.

– Cóż, gdyby dziś w nocy najechał nas Bellorum we własnej osobie, musiałby zaczekać, dopóki nie odeśpię tej wieczerzy. – Oskan ostrożnie poklepał się po brzuchu.

– Nawet tak nie żartuj! – warknęła Thirrin. – Tylko dlatego że granice zamarzły, odważyłam się posłać nasze wojska do pomocy Tharamanowi.

– Nie martw się. Kiedy morze skuwa lód aż do wybrzeża Polipontu, a sosny wybuchają, bo zamarzły w nich soki, żadna armia nie zdoła ruszyć do walki.

– My zdołaliśmy i wygraliśmy wojnę – przypomniała ostro Thirrin.

– Owszem, ale dysponowaliśmy wojownikami od dziecka nawykłymi do mrozów, śnieżnymi lampartami, które przewiozły nas przez lodowe pustkowia, i wilkołakami z plemienia Ukpika ciągnącymi sanie pełne zapasów. Bellorum nie dysponuje niczym podobnym. Będzie musiał zaczekać do odwilży, a wówczas godnie go przyjmiemy.

Thirrin przytaknęła niechętnie, jednak kiedy chodziło o Bellorum, zawsze miała obawy przed zaufaniem szczęściu i pogodzie. Polipontyjski generał był człowiekiem absolutnie nieprzewidywalnym i wiedziała, że zdoła się rozluźnić dopiero w domu, osobiście doglądając przygotowań do nadchodzącej wojny.

– Ifigenio! – zawołała nagle nad stołem do hipolitańskiej basilei. – Ile potrzeba czasu, by wasi żołnierze byli gotowi do wymarszu?

Młoda basilea musiała mocno pochylić się nad stołem, by spojrzeć na nią zza masywnego cielska Taradana, zastępcy dowódcy śnieżnych lampartów.

– Trzy dni, pani.

– Tak długo? Skróćcie ten czas do dwóch – rzuciła szorstko Thirrin.

– Ale musimy wyczyścić i spakować sprzęt, zorganizować transport rannych, no i wszyscy muszą odpocząć po ostatniej bitwie.

– No to dwa i pół dnia. – Królowa odwróciła się, patrząc ponad ramieniem Oskana. – Uriku, ile czasu potrzebuje wilczy lud?

– Jesteśmy gotowi w każdej chwili – odparł komendant wilkołaków. – Nie mamy sprzętu, a ranni będą musieli sami sobie poradzić.

Thirrin kiwnęła głową.

– Zatem dwa i pół dnia.

– Tymczasem cieszmy się ucztą. Zdolność stosownego radowania się z dobrze spełnionego obowiązku to oznaka prawdziwie wyrafinowanego umysłu – oznajmił Tharaman-thar, a jego piękny głos podziałał kojąco na wszystkich siedzących przy stole.

– Ha! To moje dziesiąte! – zagrzmiał nagle Olememnon, z trzas­kiem stawiając kufel.

Krisafitsa zachichotała, oczy Tharamana rozbłysły walecznym blaskiem. Skinął na lokaja z winem.

– No dobra – rzucił. – Zaraz się przekonamy!Rozdział 2

Charlemagne Athelstan Redrought Silnoręki Lindenshield, najmłodszy syn królowej Thirrin i Oskana Ojca Czarownic, zdecydowanie nie przepadał za swoim imieniem. Miał czternaście lat, był drobny jak na swój wiek, a rodzina zawsze traktowała go jak małe dziecko.

Lecz tego zimowego popołudnia to właśnie imię najbardziej go drażniło. Nie cierpiał ciągłego wyjaśniania obcym, jak je wymawiać.

– Szarl-e-majń – powtarzał cierpliwie bądź ostro, w zależności od nastroju, gdy tylko ktokolwiek nowy na dworze zająkiwał się w jego obecności. Często ludzie skracali je do Sharley, potem inne dzieciaki przekręcały to na Shirley i dochodziło do bójek… w których przegrywał.

– Durne, paskudne imię! – wyszeptał do siebie Charlemagne cicho, by nie obudzić Maggiore Totusa, który znów zasnął przy swoim biurku.

Jeśli będzie cicho, może upiecze mu się cała lekcja. Maggio stale zasypiał, ale matka księcia i tak upierała się, by jej syn pobierał nauki u starego królewskiego doradcy. Musiał przyznać, że czasami dowiadywał się ciekawych i bardzo ekscytujących rzeczy, ale lekcja, podczas której nie musiałby niczego robić, miała w sobie coś niezwykle atrakcyjnego.

Kiedyś Maggio wyjaśnił mu, że to samo imię nosił wielki król, który wiele stuleci wcześniej rządził Galią, dalekim krajem. Król Charlemagne, zwany też Karolem Wielkim, był genialnym dyplomatą i wspaniałym wojownikiem. Pokonał Ludzi Pustyni, gdy reszta świata była gotowa paść pod kopytami ich niepowstrzymanej kawalerii. Informacja ta pocieszyła Sharleya i omal nie polubił swojego imienia, ale potem jeden z pałacowych młodzików znów nazwał go Shirley i ponownie skończyło się bijatyką i sromotną przegraną.

Promień słabego zimowego słońca przesuwał się powoli po pokoju. Charlemagne siedział bez ruchu, obserwując drobinki kredy i kurzu mieniące się srebrem i złotem. Widząc, jak słońce świeci prosto w twarz śpiącego Maggia, tak że powieki mężczyzny zaczęły podrygiwać, Charlemagne zerwał się z krzesła i zamknął okiennice. Okno wychodziło na zamarznięte ogrody pałacowe. Maggio raz jeden parsknął, po czym znów osunął się w głęboki sen.

Młody książę z radosnym uśmiechem zawrócił i ruszył do swego biurka, ale niezgrabnie potrącił stołek, który upadł z hukiem przypominającym lawinę pni na zalesionej górze.

Maggio parsknął ogłuszająco.

– Otwórz książkę na stronicy czterdziestej trzeciej – wymamrotał i znowu pogrążył się we śnie.

Charlemagne bezgłośnie odetchnął z ulgą. Zawsze go to spotykało: wpadał na meble, wywracał się albo potykał na stopniach istniejących w pałacu na długo przed jego narodzeniem. W sumie trudno się dziwić, pomyślał. Przecież jedna jego noga była słabsza i czasami odmawiała wszelkiego posłuszeństwa. Zazwyczaj starał się udawać, że nic mu nie dolega, ale zdarzało się, że noga zawodziła, zwykle akurat na oczach wszystkich.

Nie urodził się z „chromą” nogą, jak ją nazywał. Dziesięć lat temu – niemal co do dnia – Icemark nawiedziła zaraza. Wybuchła w jednym z południowych portów, tuż po zimowym święcie, i ogarnęła cały kraj, powalając dzieci i paraliżując je. W niektórych przypadkach nawet mięśnie poruszające płucami zamierały w straszliwym uścisku choroby i chorzy konali, dusząc się. W tamtym czasie Charle­magne miał niespełna pięć lat, a choć ojciec zarządził w mieście kwarantannę, zaraza przeniknęła do Frostmarris.

Charlemagne nie pamiętał nic ze swej choroby, ale Maggio opowiadał mu, że jego ojciec Oskan walczył dzień i noc, by go ocalić, i przywołując na pomoc całą swą ogromną wiedzę i doświadczenie uzdrowiciela, raz po raz zawracał go z granicy śmierci. A kiedy płuca Charlemagne’a ogarnął paraliż, Oskan oddychał za niego. Wdmuchiwał mu powietrze w pierś i polecił Maggiowi, by pospieszył do kwater rzemieślniczych, znalazł miech i coś nadającego się na ustnik i połączył je, aby chłopiec się nie udusił.

Charlemagne przeżył, a Oskan jako przełożony zakonu czarownic wezwał wszystkich do Frostmarris i wyjaśnił, jak używać nowego urządzenia do oddychania. Ocalił tym tysiące dzieci. Ale kolejne tysiące umarły, a wiele z tych, które przeżyły, miało ręce bądź nogi trwale okaleczone przez zarazę.

– Noga polio. Noga polly – mamrotał do siebie Charlemagne.

Kuśtykając do biurka, powtarzał pod nosem okrutne przydomki, jakie nadawała mu pałacowa dzieciarnia. W sumie stanowiły one poważny problem, ale nic nie dorównywało nodze. Ze względu na kalectwo nie pozwolono mu szkolić się u zbrojmistrza, a mistrzyni koni zgadzała się jedynie, by dosiadał potulnego muła, bardzo podobnego do starej wierzchówki ojca, Jenny. Był księciem z rodu Lindenshieldów, a nie potrafił władać mieczem ani toporem, ani nawet unieść tarczy królewskich huskarlów. Może i nie imponował mocarną sylwetką, ale to samo dotyczyło jego najstarszej siostry Cressidy, a ona nie tylko była następczynią tronu, ale też umiała rzucać największym toporem i trafiała w cel dziewięć razy na dziesięć.

Lecz przynajmniej Charlemagne wiedział, że ze wszystkich królewskich dzieci to on jest ulubieńcem rodziców. Cressida mogła sobie być następczynią, Eodred wspaniałym jeźdźcem, Cerdic genialnym szermierzem, a Medea dziedziczką daru ich ojca, ale to Charlemagne’a kochali nade wszystko. Och, nigdy by się do tego nie przyznali – nawet przed samymi sobą, a z pewnością nie komukolwiek innemu – ale pielęgnowali swe najmłodsze dziecko z najgłębszą miłością, którą musieli przywołać, kiedy jego życiu groziło straszliwe niebezpieczeństwo ze strony polio. Nigdy jednak nie wykorzystał tej wiedzy przeciwko swym braciom i siostrom. Wszyscy byli sobie bardzo bliscy – oprócz Medei – i w razie potrzeby chronili „małego smarka” niczym wataha wilków. Kiedy królewskie dzieci przyłapały inną dzieciarnię na wyśmiewaniu Charle­magne’a, doszło do kilku paskudnych bijatyk, skończyło się to jednak tak wielkimi kłopotami, że teraz wolał sam toczyć własne boje. Chociaż zawsze przegrywał.

Maggiore Totus znów chrapnął; wyglądał, jakby się budził. Jego długa, siwa broda zmiotła kredowy pył z niewielkiego kawałka blatu, usta otwarły się w głębokim ziewnięciu. Wymamrotał coś do siebie w śpiewnym ojczystym języku Południowego Kontynentu. Charlemagne natychmiast otworzył podręcznik i zaczął notować. Stareńki nauczyciel zakasłał, kichnął, a potem wetknął palec do ucha i zaczął gwałtownie dłubać w środku. W końcu senna powieka uniosła się, natychmiast dołączyła do niej druga.

– Ach! A tak! Na czym to skończyliśmy?

– Właśnie robiłem notatki dotyczące rytuałów pałacowych wilczego ludu – odparł niewinnym tonem Charlemagne.

– Doprawdy? To znaczy owszem, właśnie tak! – oznajmił stanowczo Maggio. – Skończyłeś już?

– Niezupełnie. Ale prawie.

– Kiedy skończysz, możesz odejść – oznajmił nauczyciel, a widząc, że cały piasek przesypał się już w klepsydrze na jego biurku, uśmiechnął się szeroko. Głębokie zmarszczki na twarzy utworzyły misterny wzór rozbawienia wokół oczu i ust; wyglądał teraz jak komediowa maska noszona przez aktorów z kraju Helleńczyków. – Znów pozwoliłeś mi przespać całą lekcję, prawda?

– No cóż, uznałem, że szkoda by było ci przeszkadzać. Wyglądałeś tak spokojnie – odparł Charlemagne i również się uśmiechnął.

– Czasami tak bardzo przypominasz mi swoją matkę. – Twarz Maggia rozjaśnił łagodny, nostalgiczny uśmiech. – Tyle że twoja mama wymknęłaby się z klasy i znalazłbym ją u zbrojmistrza, ćwiczącą taktykę walki.

– Ja nie mam takiej możliwości. – Głos Charlemagne’a zabrzmiał ostro. – A że nie zachwycała mnie perspektywa powolnej przejażdżki na mule, pomyślałem, że zostanę i posłucham, jak chrapiesz.

Maggio współczująco pokiwał głową. Krew Lindenshieldów płynęła w młodych żyłach Sharleya, miał serce wojownika, lecz osłabione ciało nie pozwalało mu wykorzystać drzemiącego w nim potencjału.

– Może powinieneś potraktować swój… problem jako próbę charakteru – podsunął. – Coś w rodzaju testów wytrzymałości, jak ćwiczebne marsze organizowane przez huskarlów. Wznieś się ponad niego, pokonaj go, pokaż, że umiesz przełamać narzucone ci ograniczenia.

Charlemagne zastanawiał się chwilę, jego twarz przypominała nadąsaną, rozgniewaną maskę.

– Całkiem nieźle, Maggiu. Miło by było spojrzeć na to w ten sposób. Ale w końcu nawet najtwardszy huskarl padnie z wyczerpania i będzie musiał odczołgać się na spoczynek. Ja nie mogę tego zrobić. Nie mogę przestać być kaleką, kiedy się zmęczę. To jest na zawsze.

Maggiore Totus pozwolił, by cisza, która zapadła, stała się krępująca.

– Książę Charlemagne’u – rzekł w końcu. – Masz słabą nogę. Nie pozwól, by naturalny gniew z tego powodu sprawił, że twój charakter także osłabnie. Jesteś kimś więcej niż twoje ograniczenia, kimś więcej niż niezdolność do walki mieczem czy dosiadania kawaleryjskiego wierzchowca. Czasami widzę chłopca pełnego śmiechu i radości, czasem troskę i dobroć ukryte tuż pod frustracją. Uwolnij je. Pokaż światu, kim jesteś naprawdę. Inaczej nazwą cię księciem ponurakiem albo księciem beksą.

Charlemagne poczuł, jak do oczu napływają mu łzy. Zamrugał gniewnie.

– Czy tak właśnie o mnie mówią?

Słysząc słaby, niepewny głos chłopca, Maggia opadło bolesne współczucie, zebrał się jednak w sobie.

– Jeszcze nie – odparł jedynie.

Młody książę przytaknął.

– Ale to tylko kwestia czasu – odparował ostro. – To właśnie chciałeś rzec?

– Może. Lecz ludzie wciąż pamiętają pogodnego chłopczyka, który z wielkim uporem i nadzieją dreptał za swymi braćmi. Zapomnieli o doznanych przez ciebie zawodach – jeśli w ogóle o nich wiedzieli. Nie rozumieją, dlaczego jesteś taki ponury. Widzą tylko chłopca dorastającego wśród wygód i przywilejów, choć w całym kraju tak wielu głoduje, a inni okaleczeni jak ty muszą żebrać na ulicach.

Charlemagne słuchał, w jego głowie panował zamęt. Wiedział, że mnóstwo z tego, co mówi Maggio, to prawda, ale nauczyciel nie był do końca sprawiedliwy.

Tamten jakby odczytał jego myśli i dodał:

– Może jestem odrobinę niesprawiedliwy. Dźwigasz na barkach nie tylko brzemię kalectwa, ale i dojrzewania; coś, co wielu uznałoby za niemożliwe do zniesienia. Ale skoro nie możesz zostać żołnierzem Icemarku, powinieneś dowieść swej siły i prawdziwej wartości, pokonując własną słabość.

Charlemagne zagotował się z wściekłości. Wszystkie jego problemy zostały zlekceważone jako zwykły przypadek nastoletniego buntu. Wstał z krzesła i złożywszy długi, niski ukłon, wyszedł z komnaty. Maszerując korytarzem, kuśtykał charakterystycznie i zmuszał słabą nogę, by zniosła wściekłe tempo. Musiał wydostać się z pałacu, zostawić za sobą durnych ludzi, którzy mogliby go zatrzymać i spytać piskliwym, fałszywie współczującym tonem, czy nic mu nie jest i czy mogą w jakiś sposób pomóc.

Bez namysłu skierował się do ogrodu. Dotarłszy do drzwi wiodących do małego prywatnego ogródka, otworzył je gwałtownie i zatrzasnął za sobą. Wokół nie było nikogo. Sharley, tupiąc głośno, pomaszerował po zamarzniętym śniegu do miejsca, gdzie stała fontanna wypchana słomą i workami chroniącymi przed surową zimą Marchii. Mroźne powietrze paliło mu gardło, wciągał w płuca potężne hausty, ale nic nie mogło go uspokoić i nadal krążył po misternie splecionych ścieżkach, rozchodzących się promieniście od fontanny, sapiąc, jakby uczestniczył w wyścigu. Właśnie zaczynał okrążać ją po raz drugi, gdy pośliznął się na lodzie i runął na ziemię. Przez kilka długich sekund leżał wpatrzony w jaskrawobłękitne, zamarznięte niebo, a potem z oczu popłynęły mu łzy i zapłakał jak dziecko, którym rozpaczliwie pragnął nie być.

Stopniowo szlochy ustały, zamieniając się w kilka cichych odchrząknięć i pociągnięć nosem. Charlemagne podniósł się z ziemi, wykorzystując kamienne obramowanie fontanny jako prowizoryczną kulę. Wiedział, że coś będzie musiało się zmienić. Nic nie poradzi na swoją nogę. Będzie musiał wznieść się ponad nią, tak jak mówił Maggio. Dostatecznie ciężko znosił fakt, że odmówiono mu zwykłych praw księcia z rodu Lindenshieldów, ale nie zniósłby utraty szacunku i sympatii rodziny i mieszkańców Icemarku. Z nową determinacją uniósł wysoko głowę, podniósł się na równe nogi i ruszył do drzwi.

W oknie swej komnaty Maggiore westchnął z ulgą, patrząc na drobną postać kuśtykającą po ścieżce. Widział wszystko i kiedy Charlemagne upadł, o mało nie wezwał jednego z huskarlów, by mu pomógł. Ale książę o ognistorudych włosach w końcu poruszył się i wstał. Mimo wszystko jednak Charlemagne był młody i kruchy, trzeba go było pilnować i stary nauczyciel złapał laskę, tłukąc głośno w drewnianą podłogę. Po paru sekundach w wejściu stanęło dwóch rosłych huskarlów.

– Ach! Canwulf i Aelthric. Idźcie do księcia Charlemagne’a, znajdziecie go przy wyjściu z ogrodu. Miejcie na niego oko, dobrze? Obawiam się, że potraktowałem go brutalnie szczerze, więc potrzeba mu przyjacielskiego wsparcia.

Obaj żołnierze zasalutowali i odeszli. Maggiore uniósł głowę, nasłuchując z uwagą cichego wycia płynącego po zamarzniętym niebie za oknem. To wilkołak przekazywał wiadomość – zapewne rutynowy meldunek, ale pod nieobecność królowej, gdy oddziały Bellorum zgromadziły się przy granicy, każde wieści mogły okazać się ważne.

W ogrodzie Charlemagne zamarł w miejscu, zasłuchany. Gdy wybrzmiały ostatnie przeciągłe sylaby, uśmiechnął się szeroko. Za kilka godzin rodzice wrócą do domu! Z okrzykiem radości, nie zważając na nogę, wyskoczył w powietrze i pospieszył do pałacu.

Maggio zastukał w szybę laską, ale Charlemagne nie usłyszał. Stary nauczyciel westchnął. Teraz będzie musiał zaczekać, póki ktoś nie przypomni sobie o nim i nie przekaże wieści.

Rozmyślanie przerwał mu donośny łomot: to Charlemagne we własnej osobie z impetem wpadł do komnaty.

– Nakładaj na siebie odświętne łachy, Maggio! Mama i tato wracają, będą tu przed wieczorem.

Stary nauczyciel uśmiechnął się.

– Jakieś wieści o wojnie z lodowymi trollami? – spytał niecierpliwie.

– Cóż. Od kilku dni wiemy, że wygraliśmy. Co jeszcze chciałbyś usłyszeć?

– Liczby, rozkazy, taktykę, ofiary… – wymienił Maggio.

– Te szczegóły będziesz musiał wyciągnąć dziś wieczorem od mamy. Nie zaryzykują przekazywania podobnych informacji tą metodą, każdy mógłby usłyszeć.

Maggio ze znużeniem i rozbawieniem pokręcił głową. Młodzi zawsze zakładali, że cały świat ma dostęp do ich umiejętności.

– Nie każdy zna język wilczego ludu, Charlemagne’u.

– Nie? No tak, chyba nie. Cóż, nieważne, w meldunku nie znalazły się żadne szczegóły.

W tym momencie przybył członek gwardii wilkołaków i zasalutował.

Maggio słuchał zafascynowany jego szybkiej rozmowy z księciem w osobliwym języku wilczego ludu, pełnym warknięć i gardłowych pomruków.

– Kapitan Krwiożłop chce wiedzieć, czy dziś wieczorem będzie potrzebna pełna gwardia honorowa – przetłumaczył Charlemagne, odczekawszy uprzejmie, by sprawdzić, czy Maggiore zrozumiał.

– Tak sądzę, kapitanie – odparł stary nauczyciel, tym razem w roli najwyższego doradcy królewskiego. – Po tak cudownym zwycięstwie winniśmy przywitać królową z pełnym ceremoniałem.

– Tak, mój panie – odparł wilkołak w języku Icemarku, a jego głos zagrzmiał donośnie w niewielkiej komnacie.

Potem zasalutował i wycofał się, by przekazać rozkaz huskarlom i własnym towarzyszom.

Maggio westchnął w nagłym zadowoleniu. Nastrój Charle­magne’a zmienił się na lepsze, wyglądało też na to, że książę wybaczył swemu nauczycielowi wcześniejszą brutalną szczerość.

– Cóż, zostało dość zapasów ze święta zimowego, by przygotować szybko ucztę na cześć powrotu twoich rodziców. Choć żałuję, że nie uprzedzili nas wcześniej. Jaki sens ma organizowanie sprawnego wilkołaczego systemu przekazywania wiadomości, skoro się z niego nie korzysta?

– Pewnie byli zajęci czymś innym i zapomnieli – podsunął Charle­magne. – Wiesz, właśnie stoczyli wojnę. – Po czym dodał z szerokim uśmiechem: – Mama miała rację. Uprzedzała mnie, że kiedy się rozkręcisz, czasem zachowujesz się jak stara baba.

– Stara baba! Co masz na myśli?

– No wiesz, zawsze narzekasz i gderasz.

Maggiore pociągnął nosem i wyprostował się z godnością, otulony majestatem niczym ochronnym płaszczem.

– Potraktuję tę uwagę ze wzgardą, na jaką zasługuje.

Charlemagne niemal godzinę stał na blankach cytadeli, słuchając kolejnych wiadomości wilkołaków. Mimo kilku warstw futer i płonącego obok żarnika zamarzał żywcem. Sytuacja miała też jednak pewne plusy. Nie tylko jako jeden z pierwszych zobaczy królową i jej armię, nadciągające z daleka, ale też widok niemal okrągłej tarczy księżyca wschodzącego nad zamarzającą krainą Icemarku okazał się boleśnie piękny. Delikatne światło odbijało się od śniegu i rozszczepiało w tysiącach kawałków lodu wiszących w mroźnym powietrzu, toteż cały świat zdawał się powleczony zamglonym srebrem i dymnymi cieniami.

– Noc pełna magii – wymamrotał Charlemagne, przypominając sobie czasy wczesnego dzieciństwa, kiedy ojciec przywoływał na dobranoc niewielkie obrazy z „mięśni i faktury samego światła” i kazał im ślizgać się i tańczyć po pościeli.

Z zamyślenia wyrwał go rozdzierający zimne nocne powietrze samotny dźwięk kolejnego wilkołaczego wycia. Rozbrzmiewał bliżej niż kilka ostatnich. Nic dziwnego: wilcze plemię meldowało o postępach królewskiej armii za każdym razem, gdy wojska mijały kolejną wartownię.

Jeden z wilkołaków przy głównej bramie zawył, potwierdzając odebranie wiadomości. Biorąc pod uwagę średnie tempo marszu jednej z ekspedycji Thirrin, Charlemagne obliczył szybko, że armia zjawi się za dwadzieścia minut. Skinął na najbliższego huskarla.

– Zawiadom kuchnię, że wojsko będzie tu za niecałą godzinę – polecił. – Potem uprzedź Maggiore.

Żołnierz zasalutował i odszedł pospiesznie.

Hałas na spiralnej klatce schodowej za plecami dał znać Charle­magne’owi, że jego bracia i Cressida zmierzają na mury. Wszyscy oni znali język wilkołaków i zrozumieli wiadomość, choć żadne nie władało nim tak płynnie jak on.

Cressida pierwsza wyłoniła się z wąskich drzwiczek wieżyczki.

– A, tu jesteś, Sharley – powitała go z uśmiechem. – Wiedziałam, że usłyszałeś wilkołaki. Jak szybko zjawią się mama i tato?

– Za niecałą godzinę. Ale za jakieś dwadzieścia minut powinni zacząć wyłaniać się z lasu.

Bliźniaczy bracia, Cerdic i Eodred, przecisnęli się przez wąskie przejście. W wieku szesnastu lat przewyższali już wzrostem większość huskarlów i Maggiore twierdził, że wrodzili się w dziadka, króla Redroughta, tyle że obaj mieli włosy czarne jak smoła. Włosy Redroughta płonęły tym samym ognistorudym odcieniem co włosy Thirrin, a także Cressidy i Charlemagne’a. Lecz jakby w ramach rekompensaty za różnice kolorystyczne bliźniacy odziedziczyli po dziadku niezdolność do mówienia czegokolwiek cicho. Grzmieli, huczeli i zaśmiewali się subtelnie niczym burza z piorunami w górach. W dodatku podzielali także rubaszne poczucie humoru Redroughta i kiedy odkładali topory i miecze, uganiali się i bawili niczym kocięta. Nawet teraz, gdy wyprostowali potężne ciała po wspinaczce ciasnymi schodami, trącali się i wymierzali sobie kuksańce, próbując sprawić, by ten drugi pośliznął się na lodzie. Cerdic zgarnął z muru dwie garści śniegu i wepchnął Eodredowi za kołnierz. Ich wrzaski i śmiechy odbijały się echem od milczącej cytadeli, jakby stado oszalałych rozgdakanych kur wyrwało się z zamknięcia.

– Przestańcie obaj! – rzuciła Cressida, przywołując autorytet swych siedemnastu lat i pozycji następczyni tronu. – Jeśli będziecie tak wrzeszczeć, nie usłyszymy wiadomości wilczego ludu.

Bliźniacy natychmiast się uspokoili, mimo że górowali nad drobniejszą starszą siostrą. Nadal jednak szturchali się i trącali ukradkiem, kiedy nie patrzyła.

– Czółko, Sharley! – zagrzmiał Eodred. – Kiedy wrócą tato i mama?

– Już o to pytałam, tępaku! – rzuciła Cressida. – Za jakąś godzinę. Gdzie jest Medea? – spytała nagle.

Charlemagne wzruszył ramionami.

– Kto to wie? Zajmuje się tym, czym zwykle przez większość czasu. Pewnie zjawi się, kiedy będzie gotowa.

Cressida zmarszczyła brwi.

– Mogłaby przynajmniej się postarać dla mamy i taty.

– Myślisz, że przywiozą nam coś z Lodowych Połaci? – spytał podekscytowany Cerdic. – Może młot bojowy trolla albo kawałek spadających gwiazd, o których opowiadał nam podczas ostatniej wizyty Tharaman?

– Dla ciebie to Tharaman-thar – wtrąciła ostro Cressida. – I nie wydaje ci się, że jesteś już trochę za duży, by spodziewać się prezentów po każdym wyjeździe mamy i taty?

– Tak naprawdę nie – odparł z naciskiem Cerdic. – Tradycja każe monarchom wręczać dary swym przyjaciołom i sojusznikom!

– Ale nie zachłannemu potomstwu – odparła siostra, niebezpiecznie zniżając głos, i obaj bliźniacy natychmiast umilkli.

– Założę się, że i tak przywiozą nam prezenty – wymamrotał buntowniczo Cerdic, lecz szybko zamknął buzię, gdy Cressida posłała mu ostrzegawcze spojrzenie.

– Jeśli nie chcesz, Sharley, nie musisz tu czekać na mrozie – powiedziała z troską. – Zawiadomimy cię, kiedy tylko pojawi się armia.

Charlemagne westchnął cicho. Nawet rozsądna starsza siostra traktowała go, jakby lada moment miał paść bez zmysłów.

– Nic mi nie jest! – warknął, marszcząc czoło. – Przynajmniej zarzuciłem na siebie futra. Jeśli nie założycie czegoś na zbroje, to niedługo tu zamarzniecie. Pewnie ćwiczyliście na placu treningowym?

– Ze zbrojmistrzem, owszem – odparła Cressida, postanowiwszy darować bratu jego ton. – Szlifujemy technikę muru tarcz. Chyba złapaliśmy już, o co chodzi.

Charlemagne przytaknął w milczeniu – czasami obserwował ich treningi, ale pragnienie dołączenia do reszty było nie do zniesienia, toteż coraz rzadziej pojawiał się na placu.

Cressida wiedziała, skąd bierze się milczenie brata. Objęła go ramieniem. Była wyższa od niego o jakieś dwa cale, a widząc ich jaskraworude włosy i zielone oczy, każdy obcy zrozumiałby, że są rodzeństwem.

– Daj spokój, Sharley. Musimy się pogodzić z tym, czym jesteśmy.

– Gadasz jak Maggiore Totus – odparł nadąsany.

– Poważnie?

– Tak. Dzisiaj powiedział mi dokładnie to samo.

– No cóż, ma rację. Spójrz na starego Carnwulfa, odźwiernego. Był huskarlem, i to jednym z najlepszych, póki nie stracił nogi, gdy w ranę wdała się zielona zgnilizna. Ale nie słychać, żeby się skarżył ani narzekał na niesprawiedliwe życie.

– A ja owszem, tak?

– Nie o to mi chodziło, Sharley, i dobrze o tym wiesz – odparła ostro Cressida. – Nie wszyscy wojownicy noszą miecze i tarcze.

Charlemagne poczuł, jak twarz czerwienieje mu ze wstydu i gniewu, nim jednak zdołał cokolwiek powiedzieć, wśród strzegących bramy wilkołaków rozległo się wycie. Natychmiast cała czwórka dzieci królowej Thirrin Frei Silnorękiej Lindenshield Rysicy Północy spojrzała ponad śniegami w mroczny, nieprzyjazny cień odległego lasu. Przez moment zdawało się, że same drzewa ruszyły na równiny, potem jednak bystre oczy królewskiego rodzeństwa powoli zaczęły rozróżniać konie kawaleryjskie i uniesione włócznie maszerującej piechoty. Armia wróciła do domu.

I gdy tak patrzyli, miękki, rozproszony blask księżyca zaczął jakby zbierać się wokół wysokiej postaci dosiadającej długouchej mulicy. W końcu blask jasnej, spadającej gwiazdy padł na maszerujących huskarlów i charakterystyczne białe sylwetki królewskiej gwardii, złożonej z wilkołaków Ukpika. To Oskan Ojciec Czarownic dawał sygnał swym dzieciom, które, jak wiedział, wypatrują ich z muru.

Jeden z wilczego plemienia strzegącego głównej bramy zakrzyknął donośnie, po kilku chwilach ich uszu dobiegło słabe zawołanie gwardzisty. Cała czwórka rzuciła się na schody, przepychając się, bo każde chciało pierwsze powitać rodziców.

W jednej z najwyższych wież cytadeli Medea spoglądała na zaśnieżone pola za murami miasta i maszerującą królewską parę. Rok starsza od Charlemagne’a, przypominała go drobną budową, lecz zamiast mieć rude włosy i zielone oczy jak matka i Cressida, była podobna do Oskana. Kiedyś dworski poeta porównał nawet jej śmiertelnie bladą cerę i czarne włosy do śniegu w mrocznej puszczy, choć lodowate milczenie Medei sprawiło, że żaden inny przesadnie ambitny artysta nigdy już nie próbował zdobyć sobie jej przychylności pochlebnymi wierszami bądź pieśniami.

Uczucia Medei stanowiły splątany węzeł sprzeczności. Cieszyła się, że Thirrin i Oskan bezpiecznie dotarli do domu, ale złościło ją, iż powitają wszystkich przed nią. Przepełniały ją też boles­ne pretensje.

Medea szalała z zazdrości o starszą siostrę i stado braci, zwłaszcza Charlemagne’a. Miała sześć lat, kiedy polio o mało go nie zabiło, lecz gdy przeżył z okaleczoną nogą, pojęła, iż czułość i uwaga, z jaką traktowali go rodzice, pozostaną już do końca życia, bo brat nigdy nie będzie dość silny, by odegrać rolę walecznego księcia z rodu Lindenshieldów. Medea poczuła się, jakby na zawsze straciła pozycję w rodzinnej hierarchii. Teraz ponad ich wszystkich wznosił się Charlemagne Nietykalny – ze względu na kalectwo na zawsze skupiający na sobie miłość rodziców. To wtedy zrozumiała, że nigdy nie przestanie nienawidzić młodszego brata i dołoży wszelkich starań, by jak najbardziej uprzykrzyć mu życie.

Z uśmiechem przypomniała sobie chwile, gdy wkrótce po odzyskaniu zdrowia Charlemagne połamał ulubionego konika. Po kilku minutach płaczu zabrał się do reperowania zabawki. Oczywiście poszło mu to fatalnie – zaschnięte krople kleju, nogi sterczące pod dziwnymi kątami – ale sprawiał wrażenie całkiem zadowolonego z siebie.

– Mogłabym naprawić ci go tak, że nie widziałbyś nawet, gdzie się złamał – rzekła po niemal godzinnej obserwacji zmagań brata z zabawką.

Uniósł wzrok, jego niewinną buzię przepełniła nadzieja.

– Naprawdę?

– Naprawdę. Pokazać ci? Chcesz?

– O tak, proszę! – pisnął i oddał jej konika. Potem przyglądał się głęboko zafascynowany każdemu jej ruchowi, ufając siostrze, że naprawi cały jego świat.

Przez kilka minut badała magicznym Okiem materię zabawki, aż w końcu zrozumiała, jak ziarnko łączy się z ziarnkiem, jak cząsteczki wiążą się z atomami, nadając drewnu jego postać. Następnie zaczerpnęła niezbędnej energii i odwróciła pęknięcia i złamania, wiążąc ze sobą drzazgi w nietkniętą powierzchnię, wygładzając wszelkie ślady uszkodzeń, by w końcu oddać zabawkę Sharleyowi.

Medea jakiś czas pozwoliła mu bawić się konikiem. W końcu uznawszy, że już jej ufa, powiedziała:

– Daj mi go na chwilkę, chcę ci coś pokazać.

A potem, na jego zapłakanych oczach, znów po kolei odłamała nogi zabawki.

Jednak przynajmniej dar sprawiał, że mogła liczyć na odrobinę uwagi ojca. Jako jedyny poza nią członek rodziny obdarzony zdolnościami to on szkolił ją w magii i planował kolejne zestawy ćwiczeń. Przez kilka wieczorów w tygodniu – póki skończywszy czternaście lat, nie osiągnęła wieku magicznej dojrzałości – przychodził do jej wieży i razem tworzyli krajobrazy i miasta z ektoplazmy, księżycowego blasku i cienia albo posyłali spojrzenie daleko w noc, oglądając świat, a czasem nawet szpiegując huskarlów w ich jadalni. Zachwyciło ją odkrycie, że jej umiejętność dalekopatrzenia przewyższa zdolności ojca.

Teraz, pogasiwszy wszystkie lampy i świece w komnacie w wieży i otworzywszy szeroko okiennice, tak że wpuszczały do środka mroźną noc, przyglądała się w sekrecie siostrze i braciom czekającym na murach. Na razie nie miała zamiaru do nich dołączać; dopiero gdy obrzydliwe wrzaski i łzy powitalne dobiegną końca, zejdzie do nich, wiedząc, że przynajmniej Oskan będzie jej wypatrywał.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: