Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Kobiety, które igrały z PRL-em - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
1 stycznia 2012
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
29,99

Kobiety, które igrały z PRL-em - ebook

PRL nie był przeszkodą, którą mogły usunąć, ale też nie czekały, aż kiedyś komuś uda się to zrobić. Żyły, tworzyły i tanecznym krokiem dostawały się na karty historii. Grając i igrając z systemem, w zależności od humoru, nastroju, konieczności czy potrzeby. Szesnaście kobiet – m.in. Urszula Sipińska, Krystyna Cierniak-Morgenstern, Nina Andrycz, Stefania Grodzieńska, Zofia Kucówna, Aleksandra Śląska, Martyna Jakubowicz – które pokazujemy w tej książce, byłoby ikonami w każdej epoce. Czy teraz nie ustawiałyby się kolejki do fotograf, która zamienia brzydkie kaczątka w łabędzie? Czyż wciąż nie zachwycają nas teksty Agnieszki Osieckiej? Nie mamy ochoty zasłaniać mężom oczu, gdy w telewizji pokazują Kalinę Jędrusik? Bez względu na skład rządu słońce wschodzi, zakochanym rumienią się policzki, Szekspir czeka na kolejną interpretację i życie toczy się dalej. One o tym wiedziały. Grono kobiet, które igrały z PRL-em, przybliżają tacy uznani dziennikarze jak: Katarzyna Bielas, Anna Bikont, Włodzimierz Kalicki, Jacek Szczerba, Mariusz Szczygieł, Teresa Torańska i Dariusz Zaborek.

Kategoria: Wywiad
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-832-681-032-9
Rozmiar pliku: 4,3 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Zanim zaczniecie czytać...

Ryszard Kapuściński twierdził, że człowiek, napotkawszy przeszkodę, której nie może zniszczyć, zaczyna niszczyć samego siebie. Może miał na myśli tylko mężczyzn, bo trudno się z nim zgodzić, gdy poczyta się o bohaterkach tej książki.

PRL nie był przeszkodą, którą mogły usunąć, ale też nie czekały, aż kiedyś komuś uda się to zrobić. Żyły, tworzyły i tanecznym krokiem dostawały się na karty historii. Raz w komitywie z systemem, kiedy indziej wbrew niemu. Grając lub igrając, w zależności od humoru, nastroju, potrzeby czy konieczności.

Stefania Grodzieńska z żelazną konsekwencją powtarzała, że żyło jej się dobrze w PRL-u ‒ występowała, pisała, zarabiała nieźle, była młoda i niebrzydka.

Janina Ipohorska uczyła savoir-vivre’u przodowników planów pięcioletnich, Barbara Hoff dyktowała PRL-owskiej ulicy, co ma nosić. Czy rozpowszechnienie mody na mini było przewrotem politycznym, czy choćby miniprzewrotem? Mogło być, sądząc po przygodach Kaliny Jędrusik, która „zgorszyła naród”, pokazując się w PRL-owskiej telewizji z krzyżykiem na odsłoniętym biuście. Podobno Gomułka w złości rozbił nawet telewizor. Kalinie postawiono warunek, że musi być ubrana od stóp do głów. Wystąpiła więc w czarnej sukience z golfem. Zaśpiewała piosenkę, ukłoniła się i odwróciła plecami. Miała dekolt aż do granic możliwości.

Przez 13 lat w „Wysokich Obcasach” opublikowaliśmy portrety setek kobiet ‒ muz i twórczyń, buntowniczek i strażniczek świętego ognia różnych wartości. 16, które wybraliśmy do tej książki, w mianowniku ma wpisane ‒ mniej lub bardziej ‒ PRL. Ale zapewne byłyby sobą bez względu na epokę i panującą ideologię. Czy teraz nie ustawiałyby się kolejki do fotografki, która za pomocą obiektywu zamieniała brzydkie kaczątka w łabędzie? Czyż wciąż nie zachwycają nas teksty Agnieszki Osieckiej?

Na szczęście nie zawsze i dla wszystkich polityka jest najważniejsza. A bez względu na skład rządu słońce wschodzi, zakochanym rumienią się policzki, Szekspir czeka na kolejną interpretację i życie toczy się dalej. One o tym wiedziały.Agnieszka Osiecka

Piosenki nad piosenkami

Agnieszka Osiecka (1936–1997)

Jej „Małgośka” stała się hymnem odważnych dziewczyn, a piosenkę „Niech żyje bal” śpiewali uczestnicy kursokonferencji na wieczornych popijawach, PRL-owscy notable na rautach i goście na wiejskich zabawach. Napisała teksty do ponad dwóch tysięcy piosenek.

Przez całe życie pisała dzienniki, w szkole nawet dwa – ten prawdziwy, o niespełnionej miłości pensjonarki, i ten wymyślony, gdzie On zapalał czerwone światło, a potem ją całował (na ten właśnie natrafili rodzice). No i jeszcze jeden – dziennik rozpisany na piosenki.

– Każda z piosenek jest kroniką dnia albo notatką ze znajomości – mówi jej córka Agata Passent. – Mnóstwo cytatów brała z ulicy, „I love you Cię” zobaczyła kiedyś napisane na murze. Czytywała uważnie to, co czytają młode dziewczęta, jakąś furę pisemek, ale też zgłębiała słowniki etymologiczne, śledząc pochodzenie nazw wsi i miasteczek. Prowadziła masę notesów, zapisywała serwetki.

– Ona była szczera wyłącznie w tym, co pisała – mówi Magda Umer. – W życiu chowała się za parawany.

Wiem, że nie chciałeś tego tato

Jedną frazą piosenki umiała uwięzić czas. Ale też napisać pod określoną melodię i określonego wykonawcę elegancką rymowankę o niczym.

Jest autorką setek wierszy-piosenek, tomiku wierszy-wierszy, kilkunastu książek prozą, gromady tekstów do sztuk, filmów i rewii. Można z nich odczytać, rok po roku, koleje jej losu. Urodziła się w roku 1936.

Urodziłam się przed wojną, pod jesień

Nie pamiętam, jak wyglądał wrzesień,

ojciec się trudnił, matka przy mężu,

bladzi i smutni – Hitler zwyciężył.

Rodzina ojca pochodziła z Galicji. Legenda rodzinna mówi o pradziadku, który z Krakowa podróżował co sobota koleją do wiedeńskiej opery.

Ojciec Wiktor chodził w Wiedniu do szkoły muzycznej, ale gdy jego rodzice zginęli w odmętach I wojny światowej i zawalił się cały tamten świat monarchii austriacko-węgierskiej, chłopiec został oddany pod kuratelę ciotki we Lwowie. Gdy miał 15 lat, grywał na skrzypcach do filmów niemych. Potem przez całe życie grał w warszawskich nocnych lokalach. Jego ostatnim miejscem pracy była restauracja Canaletto w hotelu Victoria.

O ojcu, który oddzielił ją od komunizmu szczelnym murem guwernantek i korepetytorów od języków, pływania, tenisa, rytmiki, pisała dużo – ale prozą. W piosence raz tylko, w „Lwowskim tangu” („Pianista Wiktor dłonią zwinną/rozbudza gamę zbyt niewinną”), raz w wierszu, gdy dowiedziała się o samobójczej śmierci swego byłego narzeczonego Marka Hłaski.

...tak, że ja w końcu wiersze piszę.

Wiem, że nie chciałeś tego tato. (...)

...tak, że ja w końcu z Polską jestem.

Wiem, żeś nie tego dla mnie chciał. (...)

Wiem, że go dla mnie nie chciałeś.

Dopiero śmierć jak powódź

na jednej zbiła was skale.

Miał bardzo dużą chęć do wódki.

Znał bary w Piszach i Padwach,

lecz piją tato, ludzie smutni.

Prawda?

I jeszcze w latach 80. napisała wiersz „Dwoje pięknych lwowian”, którego bohaterami są jej ojciec i matka jej ówczesnego przyjaciela Michała Kotta, Lidia Kott z domu Steinhaus.

Tych dwoje pięknych lwowian,

mój ojciec i twoja matka,

co by to było,

gdyby się byli spotkali?

on – der klaviermeister –

zagrałby jej shimmy na oszalałym fortepianie,

ona zaś

oświetliłaby klawiatury fiołkowym spojrzeniem,

a potem

(jak nagle, jak prędko)

zdyszane biało-czarne klawisze

zmieniłyby się w schody. (...)

i tylko nas nas nas by nie było...

Michał Kott: – Przetwarzała na piosenkę czyjś smutek, czyjś list. Wstawała rano, pisała trzy wiersze – dwa złe, jeden dobry. Rzadko do nich wracała, nie poprawiała. Łatwość pisania była jej wielką siłą i wielką słabością.

Jej piosenki, jak to dziennik, nie sięgają zwykle do przeszłości, raczej opisują teraźniejszość. Stąd dzieciństwo, młodość tam nie zaistniały. Czasem tylko pojawia się jakiś detal, znak czasu: „Szkoła zwykła, szkoła średnia/to jest kułak, to jest biedniak...”.

No i jeszcze „Ten pierwszy bal”. Piosenka – jeżeli uświadomić sobie, że maturę zdawała w roku 1952 – wyjęta z innego świata, bo przecież wtedy na szkolne zabawy przychodziło się w czerwonym krawacie i śpiewało zetempowskie pieśni.

Ze szkolnego mundurka, z pokoiku na piętrze

Z fotografii z warkoczem, ze spacerów na wietrze

Coraz mniej dziś pamiętam, coraz rzadziej się śmieję

Pozostało mi jedno wspomnienie:

Mój pierwszy bal

te walczyki leciutkie jak świerszcze...

Agnieszka akurat miała swój prawdziwy bal – studniówkę w żeńskim Gimnazjum im. Marii Skłodowskiej-Curie na Saskiej Kępie. W szkole z przedwojennymi tradycjami i z nauczycielkami, które barykadowały drzwi przed rzeczywistością za oknem. Uczennice obowiązywał granatowy fartuszek z naszytym białym kołnierzem. Na studniówce grał ojciec Agnieszki z awangardową wówczas orkiestrą Charlesa Bovery’ego, a dyrektorka, prawnuczka Tomasza Zana, z centymetrem krawieckim w ręku kontrolowała bliskość tańczących par.

Jej nauczycielki zemdlałyby, gdyby się dowiedziały, nad czym rozmyśla na lekcjach ich przykładna uczennica. „Taki na przykład wątek dziewczyny pielęgnującej rannego żołnierza w stodole. Ciekawiło mnie, czy ta dziewczyna, dziewica przeważnie, jest tym chorym mężczyzną podniecona, czy wprost przeciwnie? Czy obmywanie i leczenie nagiego i obcego ciała jest przeżyciem erotycznym, czy niejako macierzyńskim?” – napisze Osiecka w powieści „Rozmowy w tańcu”.

Nudziły ją lektury szkolne, za to do szpiku kości przejmowało zdanie z Virginii Woolf: „Jak to musi być przyjemnie wyjść za mężczyznę, który ma irchowy woreczek na zegarek”.

Dziś nikt się już tak nie bawi

Rozpisze się na dobre po Październiku ’56, ma wtedy 18 lat, jest studentką dziennikarstwa. Panienka z dobrego domu, w różowej sukience i z końskim ogonem, zakochuje się w poecie i płomiennym komuniście Witoldzie Dąbrowskim i przez niego wchodzi w orbitę owianego już legendą warszawskiego Studenckiego Teatru Satyryków. Na zebraniach STS-u siedziała z kajetem i zapisywała wszystko, co mówili jej dużo starsi koledzy (ona miała 18 lat, oni byli już po dwudziestce). Zapomniane pomysły, powiedzenia, zwroty odnajdywały się w jej piosenkach.

STS walczył o socjalizm z ludzką twarzą. Okazało się, że Osiecka ma talent do obserwacji społecznej. Choć niespecjalnie zainteresowana polityką, potrafiła napisać sentymentalną „Koszulę zetempowską”.

To świetlica, nie „Kopciuszek” ani Lurs,

Niech kolega lepiej czyta krótki kurs,

mnie te sprawy nie obchodzą,

a w robocie tylko szkodzą,

ja chcę jutro, lepsze jutro świata kuć,

nie w prywatnej małej skali plany snuć...

W „Szpetnych czterdziestoletnich” da opis pokolenia, które swoją wiosnę przeżyło jesienią 1956 roku. „My, wchodząc w życie z marszu, czy nawet z zetempowskiego marszobiegu, nie zdążyliśmy sobie jeszcze zrobić krzywdy, a już padła komenda »Spocznij«”. Opisywała miejsca klucze (pływalnię Legii, gdzie obowiązkowo trzeba było się pokazać w zagranicznym kostiumie z milanezu) i słowa klucze (o świetnej dziewczynie mówiło się „jazzowa”). Romansowało się poprzez cytaty z „Kubusia Puchatka”, mówiło się Gałczyńskim albo Dostojewskim, pożyczało się sobie nawzajem palta, buty i pierwsze wynajęte mieszkania.

„My, dumni i walczący, dyskutujący, jaka w kolejnym programie będzie płaszczyzna ataku na rzeczywistość, traktowaliśmy utwory Agnieszki jako liryczne ozdobniki – wspominał Jerzy Markuszewski. – Gdy cenzura zaczęła nas ograniczać, Ziemowit Fedecki ukuł termin »liryka obywatelska«: jak nie można wprost, politycznie, wypowiadajmy się poprzez lirykę. A to już był żywioł Agnieszki, takie »To wszystko z nudów« czy »Widzisz, mała, jak to jest«. Z rozpędu zaczęła pisać piosenki stricte polityczne, na przykład o Gomułce: »Ludzie, którędy to do Polski? Czy tą drogą gdzie na końcu Nowego Światu stary ślusarz wróży z fusów?«. Czasami coś jej poprawialiśmy. To Fedecki wymyślił, żeby wstawić frazę: »Życie jest formą istnienia białka«”.

Życie jest formą

istnienia białka,

ale w kominie

coś czasem załka,

czasem coś liźnie,

czasem coś gwiźnie,

coś się pokaże

w samej bieliźnie, oj dana!

Oj dana, dana,

nie ma szatana,

a świat realny

jest poznawalny, oj dana!

Jej znajomi z STS-u mieszkali byle jak, byle gdzie. A ona miała swój pokój na Saskiej Kępie u mamy (tata się rozwiódł i związał ze słynną wróżbitką), schludne mebelki, biały dywan i niechęć do jedzenia blaszanym widelcem. Jako pierwsza z nich kupiła zagraniczny samochód, starą „cytrynę”, potem taunusa. No i miała motorówkę, którą nazwała Mr Paganini, budzącą zgorszenie, bo głośna i całkiem nieprzaśna. Nowobogacka.

„Gdy w Warszawie odbywał się huczny STS-owski ślub Andrzeja Jareckiego, jej poprzedniej miłości, z Anną Prucnal, Agnieszka tego samego dnia w Zakopanem wychodziła za mąż za Wojtka Frykowskiego z zamożnej łódzkiej rodziny – dziś powiedziano by playboya . Zakładaliśmy się, kto kogo przebije na świadków. U nas był Stanisław Dygat, oni mieli u siebie Gustawa Holoubka. Dziś nikt się już tak nie bawi” – opowiadał Jerzy Markuszewski.

Czasy STS-u to były czasy wielkich przyjaźni i zbiorowych wyjazdów wiosną na Mazury, by wrócić do Warszawy późną jesienią. Osiecka wyłamała się z tego rytmu, zdała do szkoły filmowej.

„Oni mieli stare łodzie, stare szpadle i stare piosenki – opowie Magdzie Umer w pięknym programie »Rozmowy o zmierzchu i świcie« nakręconym dla TVP niedługo przed jej śmiercią. – A ja strzygłam oczami i uszami na Zachód, w stronę własnej kariery, w stronę bikiniarstwa. Zdradziłam ich. Straszną cenę zapłaciłam, cenę poharatanego życia. Byłam potem wszędzie, nawet w Puerto Rico, ale nie wiem po co”.

Między kinem a jarmarkiem

W STS-ie przyjęło się mówić „agusiowate”, jak coś było infantylne, powierzchowne, niekonieczne. Musiała mieć poczucie, że nic więcej tam już nie osiągnie. Jej córka Agata mówi, że matka przeżyła całe życie z kompleksem drugorzędnej poetki – ani z niej Dostojewski, ani kariery na Broadwayu nie zrobiła.

W latach 70. pisała:

Chcecie wiedzieć, gdzie ja mieszkam –

za teatrem. Róg Chałtury.

Między kinem a jarmarkiem,

pod miastem literatury.

– Nie zauważyłem u niej kompleksu drugorzędnej poetki – mówi Michał Kott. – Ona wiedziała, że jej darem jest dodawanie koloru do szarości. Każdy z nas przecież zna tuzin jej piosenek na pamięć. Miała dar obserwacji połączony z wielkim darem językowym. Jest w nich łagodny jak mgła dowcip, jej głównym wynalazkiem jest oddanie tęsknoty na szarym tle. Ja wyjechałem z Polski, mając kilkanaście lat, i tułam się odtąd po świecie. Jeżeli mam jeszcze dostęp do czegoś takiego jak specyficznie polski sposób czucia, to dzięki Agnieszce.

Kiedy zdała do szkoły filmowej, Łódź „ze straszliwą twarzą dziewiętnastowiecznego miasta pracy i ziemistymi twarzami włókniarek wsiadających do zatłoczonych tramwajów” była dla panienki z dobrego warszawskiego domu szokiem. O jednej z łódzkich ulic – Włókienniczej, dawnej Kamiennej – napisze nieśmiertelną piosenkę, która oddaje tamtą rozpacz.

Kochankowie z ulicy Kamiennej

pierścionków, kwiatów nie dają.

Kochankowie z ulicy Kamiennej

wcale Szekspira nie znają – (...)

Aż dnia pewnego

biorą pochodnie,

w pochód ruszają

brzydcy i głodni.

„Chcemy Romea – drą się dziewczyny –

my na Kamienną już nie wrócimy”.

Pisała to w ponurym akademiku na peryferiach, do którego nie wpuszczano chłopców, a że żadnej kawiarni w pobliżu nie było, Julie i przemoknięci Romeowie – takimi ich zapamiętała – stali przy wejściu, obok budki portierki.

Tam też napisała słynną „Piosenkę o okularnikach” (przez jakiś czas cenzura pozwalała ją puszczać w radiu tylko nocą).

Między nami po ulicy

Pojedynczo i grupkami

Snują się okularnicy

ze skryptami... (...)

W pierwszej wersji brzmiało to tak: „I tak żyli sobie w mieście/za te polskie tysiąc dwieście”. Cenzor zażądał, żeby okularnicy zarabiali średnią krajową, wtedy 2200 złotych. Osiecka przekonywała, że nie znajdzie rymu do 2200, cenzor zgodził się w końcu na dwa tysiące. I ta wersja jest śpiewana do dziś:

potem żenią się z żonami

potem wiążą koniec z końcem

za te polskie dwa tysiące

i te pe, i te de, i te pe.

Być wciąż w podróży, w drodze pod wiatr

Liryka obywatelska to był dla niej tylko przerywnik. Naprawdę zajmowała ją powikłana materia tego, co się dzieje między ludźmi.

Najczęściej bohaterami byli: ona sama i kolejny On. Kilku mężczyznom powiedziała, że dla nich to właśnie napisała „Na całych jeziorach ty”. Gdy po latach Magda Umer zapytała ją, dla kogo to było naprawdę, odpowiedziała: „Zapomniałam”. Ale po oczach było widać, że nie chce tego powiedzieć, żeby nie urazić pozostałych.

We wróżbach i w kartach – ty,

na serio i w żartach – ty,

w sezonie i potem,

przed ptaków odlotem – ty, ty, ty...

A rozum, kto traci – ja,

kto łzą się bławaci – ja,

W „Listach śpiewających”, wielkim – obok Kabaretu Starszych Panów – sukcesie telewizji lat 60., tę piosenkę wysyłają sobie przypadkowo zamieszane we wzajemną korespondencję młoda siksa mieszkająca w leśniczówce na Mazurach i oczytana, autoironiczna pani z Galicji (Osiecka chyba do końca życia czuła się jednocześnie i jedną, i drugą).

Pani Amelia pisała z Krakowa: „U nas wciąż chłodno. Szkoda, że list Pani gdzieś się zawieruszył. Wydaje mi się, że widziałam w nim wiersz. Proszę powiedzieć, czy dobrze pamiętam:

We wróżbach i w kartach – ty,

w strumyczkach Mozarta – ty,

u Prousta i Sartre’a – ty,

i w »Czarach i czartach« – ty”.

– Pisała pod wpływem pejzażu, miejsca – mówi Jan Borkowski, jej kolega z Saskiej Kępy od czasów podstawówki, który w latach 60. prowadził z nią „Radiowe studio piosenki” przełamujące zgrzebną estetykę czasów wczesnego Gomułki. – A że przebywała najczęściej w Krzyżach, na kładce nad Jeziorem Nidzkim, stąd tyle w jej piosenkach zwierzątek i roślinek.

Gasną ogniska nad rzekami,

samotny ziemniak śpi w popiele.

Idą przymrozki ścierniskami (...)

Śpi już ryba, zasnął rak,

rodzi się ptak, rodzi się ptak, rodzi się ptak.

Borkowski przypomina sobie, że Kalina Jędrusik, jak słyszała „ścierniska” albo „ziemniak”, odmawiała wykonawstwa. Kobieta wamp miałaby śpiewać o pietruszce i koziołku?

Wkrótce Osiecka odnajdzie jednak wspólny wątek w swoim i Kaliny Jędrusik widzeniu świata. Napisze piosenkę do spektaklu „Śniadanie u Tiffany’ego” (do muzyki Krzysztofa Komedy).

Ja nie chcę spać

ja nie chcę umierać,

chcę tylko wędrować

po pastwiskach nieba (...)

Bo chociaż nie ma

tam brzegu mojego,

śniegów i nieba, nieba zielonego

noc mnie nie nuży, dzień się nie dłuży

być wciąż w podróży, w drodze pod wiatr.

– Przyjechała raz do mnie na Mazury, usiadła przy stole: „Zazdroszczę ci, że masz swój dom, swój stół, swoje miejsce” – wspomina Zofia Góralczyk, żona Jerzego Markuszewskiego, ilustratorka jej książek. – Opowiadała o swoim ówczesnym związku: „Gonimy się i uciekamy od siebie po całym kraju, on szuka mnie w Sopocie, ja już jestem w Zakopanem”. Mnie się to wydało taką stratą czasu. Dogonili się, pobrali, to już były lata 70., zamieszkali razem na Żoliborzu. Odwiedziłam ją tam. Był dom, był stół, tylko ona czuła się tam sublokatorką. Potrzebowała ciągle dokądś wyjechać, czegoś poszukać. Z podróży przysyłała dziesiątki karteczek, przywoziła prezenciki. To był jej sposób na utrzymywanie przyjaźni, ale tak naprawdę nic z tego nie wynikało.

„Zawsze za czymś goniła, w myślach była już gdzie indziej, więc była nieuważna – opowiadał Markuszewski. – Gnała ją obawa, że może gdzieś jest miejsce, gdzie dzieje się coś jeszcze ciekawszego. Kiedy uznawała, że to ja jestem najciekawszy w towarzystwie, wsuwała mi do dłoni cukierka albo rothmansa, bezcenny wówczas skarb. Tylko że ja rothmansów nie paliłem”.

W jednej ze swoich książek wspominała matkę: „Moja mama nigdy nie była solidnie kochana. Prezenty przynosiły jej ulgę”.

„Pewnego dnia, po kolejnej nielojalności, obiecała mi napisać piosenki do przedstawienia. Napisała, tylko sprzedała je komuś innemu, kto wystawiał to samo w tym samym czasie na innej scenie. Zadzwoniłem do niej: »Wymawiam ci przyjaźń«” – wspominał Markuszewski.

„Mój rozwój możliwy jest tylko przez nielojalność, przez dziesiątki małych zdrad wobec kompozytorów, aktorów, posad” – napisze sama o sobie Agnieszka Osiecka. W roku 1967 wyjeżdża do USA na stypendium Forda. Rok później przypatruje się w Berkeley demonstracjom studenckim. Będzie odtąd wiele razy wracać do Ameryki, na krócej bądź dłużej. I Ameryka będzie do niej wracać – w wierszach, jak „Stara kobieta na Florydzie” czy „Whisky rano”, w tekstach piosenek, gdzie przemieni tamto country w bardziej swojskie, pszenno-liryczne, jak w śpiewanej przez Marylę Rodowicz „Bossa novie do poduszki”.

Petentka w miłości

Miała wiele intensywnych związków z mężczyznami, przyjaźni-przyjaźni, przyjaźni-romansów, konkubinatów i małżeństw. Marek Hłasko i Jerzy Giedroyc, do którego trafiła do Maisons-Laffitte w roku 1957, przemycając do „Kultury” na prośbę Hłaski maszynopis skonfiskowanej przez cenzurę książki „Cmentarze”, reżyser Andrzej Jarecki, Jeremi Przybora, Andrzej Wajda, pisarze Janusz Anderman i Paweł Hertz, Adam Ważyk, Bułat Okudżawa, Mieczysław F. Rakowski, satyryk Józef Prutkowski, publicysta Zbigniew Mentzel, historyk Paweł Szapiro, jej ostatni ważny związek – reżyser André Ochodlo...

– Rany, rozdarcia, ciernie, to wszystko było jej niezbędne – mówi jej córka. – Wolała czuć, że boli, niż nic nie czuć.

Jedną ze swoich miłości (a miała wtedy czterdzieści kilka lat) wspominała pod koniec życia z pensjonarską afektacją: „Był chłopiec, którego kochałam jak potępieniec, i noszę jeszcze jego szary sweter. Obsypałam go wierszami. Dziś, gdy je czytam, boli mnie papier”. Cytowała: „I zastałam zamki na lodzie zmienione/w drzwiach”. Mówiła, że jest petentką w miłości. Chorą na nieumiejętność korzystania z doświadczeń. Uganiającą się całe życie za chłopcami, aż jej od tego posiwiała dusza. Pamiętającą bardziej uczucia, właściwie przeczucia, niż fakty.

Magda Umer, tak jak wszyscy, podejrzewa, że prawie każdy tekst Osieckiej jest autobiograficzny. Pytam o piosenkę, którą ona sama śpiewa – „Oczy tej małej”. To też jest o niej?

Oczy tej małej jak dwa błękity,

myśli tej małej – białe zeszyty (...)

Przez niego więc się zabiła

ta, co z miłości tańczyła.

Bóg jej wybaczył czyny sercowe

I lody podał jej malinowe.

Posłuchaj niewierny kochanku

co nienawidzisz poranków (...)

Bo taki, co kochać nie umie

Przegra, choć wszystko rozumie.

– Agnieszka jest jednocześnie tą małą z oczami jak dwa błękity i tym niewiernym kochankiem, co nienawidzi poranków – mówi Umer. – Kochali się w niej mądrzy, kulturalni i wybitnie utalentowani mężczyźni. A ona ich porzucała dla chuliganów. Ponieważ sama była czasem trochę chuliganką, żeńskim Markiem Hłaską.

Czas na piosenki-skowroneczki

Festiwal w Opolu, rok 1972. Maryla Rodowicz w białej powiewnej sukni do ziemi i w koronie z kwiatów śpiewa „Małgośkę”. Autorka słów Agnieszka Osiecka wspina się na szczyty sławy.

To Jan Borkowski, z którym prowadziła „Radiowe studio piosenki”, poznał je ze sobą. – A one razem z Marylą stworzyły „Małgośkę” – mówi.

– Agnieszka była uwikłana z jednej strony w poetykę kwiatów i warzyw, z drugiej – w politykę, co było mi równie obce – wspomina Maryla Rodowicz, która aż się wzdrygnęła, gdy Osiecka dała jej do przejrzenia swoje dawne teksty z STS-u. Dla niej stylistyka songu politycznego to była „Trybuna Ludu”, nieważne – pro czy anty. – Nie lubiłam też, jak coś było zbyt poetyckie, głębokie, zagmatwane. Agnieszka szybko się zorientowała, jaki rodzaj języka do mnie pasuje.

Któregoś dnia, myszkując w papierach Osieckiej, wyszperała słowa „Małgośki”. Piosenki uznanej za największy przebój wszystkich opolskich festiwali.

– Dla mnie to była błahostka o dziewczynie porzuconej przez kochasia – mówi Maryla Rodowicz. – Po latach zrozumiałam, że musiało być w niej coś więcej. Słowa Agnieszki połączone z moim stylem śpiewania, ubierania się stworzyły nową postać: dziewczyny wolnej, silnej, odważnej życiowo, kolorowej.

Tę samą postać stworzyły obie w „Nie ma jak pompa” („Dobrzy ludzie mówią mi – kobito/ach, na co ci to,/kompoty warz!), w „Sing-Sing” czy w „Damą być”.

Nie mam serca do pilności, do piękności,

do świętości to zbyt wyszukany stan!

Nie mam głowy do dyplomu, do poziomu,

zbiórki złomu,

nie, mnie nie zrozumie pan!

Tak bym chciała damą być, ach damą być,

ach damą być,

i na wyspach bananowych bananówkę pić!

Maryla Rodowicz przychodziła z gitarą i z melodią, a Osiecka przypasowywała rybkę, czyli dobierała dowolne słowa, tak by stała się jasna budowa utworu, rozkład sylab. – Bawiła się tymi rybkami, pisała śmieszne bzdury, które z powodzeniem mogłyby być już tekstem – opowiada Rodowicz. „To był czas – napisze Osiecka – kiedy powstawały piosenki-zabawki, piosenki-skowroneczki, piosenki-figlarki. Tylko tak wielobarwnie upstrzone ptaszysko jak Maryla mogło wykrzesać ze mnie tyle szczęścia”. Wielbiła ją i nazywała Madonną RWPG.

Przebój za przebojem

Na listy przebojów już wcześniej, w drugiej połowie lat 60., trafiały piosenki Osieckiej z reżyserowanych przez nią widowisk w warszawskim Teatrze Ateneum – „Niech no tylko zakwitną jabłonie” i „Apetyt na czereśnie”, spektakli-wydarzeń tamtego czasu. I piosenki z repertuaru Skaldów: „Gonić króliczka”, „Księżyc we włosach”, „Rodzi się ptak”, „Wieczór na dworcu w Kansas City”.

Skald Andrzej Zieliński wspomina, jak nie zgodził się w „Listach śpiewających” wyśpiewać ody „Kocham cię, Zielińska”, do której napisał muzykę: – Zaśpiewał Bohdan Łazuka, ja się dopiero później przemogłem. Byłem młodym człowiekiem, dobrze mi było w stanie wolnym i nie oczekiwałem żadnej Zielińskiej.

Ja nie widziałem takiego

spojrzenia zielonego,

nie dotykałem takiego

blasku złotopszennego.

Od Pragi Północ aż do Mińska

takiej drugiej nie ma – Zielińska (...)

Ma każdy pomnik imię swoje,

i każdy człowiek, każdy szczeniak,

i tylko ty – kochanie moje –

wciąż nie masz i nie masz imienia.

Przez całe lata 70. i 80. będzie autorką przebojów nad przebojami: „Zielono mi” Andrzeja Dąbrowskiego, „Komu weselne dzieci” Urszuli Sipińskiej, „Uciekaj moje serce” Seweryna Krajewskiego, „Sopockie bolero” Edyty Geppert, „Dziś prawdziwych Cyganów już nie ma” Maryli Rodowicz...

Czy sława estradowa oznaczała wkroczenie na salony władzy? – Tak samo jak dziś – mówi Maryla Rodowicz. – Na festiwal w Opolu przyjeżdżają władcy, prezes telewizji, jacyś politycy. Wtedy przyjeżdżali z wydziału kultury KC.

Popularność nie zmieniła Osieckiej, ale zmieniła jej życie. – W latach 70. i 80. żegnałyśmy się: „To do jutra w biurze”, i spotykałyśmy w południe w holu Hotelu Europejskiego – opowiada Maryla Rodowicz. – Tam wtedy przychodzili wszyscy: aktorzy, ludzie estrady, fotograficy, jakiś skacowany reżyser. Agnieszka lubiła włóczyć się na koncerty, wyjeżdżać z nami za granicę, do Bułgarii, NRD, Czechosłowacji. Przyjaźniła się z moimi muzykami. Przez całe lata 70. ubierała się na moją modłę, w długie zwiewne szaty hinduskie. Pojechałyśmy kiedyś we dwie na wczasy Orbisu do Bułgarii. Wynajmowałyśmy jachty, dorożki, snułyśmy się w białych szatach i kapeluszach otoczone rojem admiratorów polskich i bułgarskich.

Dwója z gospodarstwa

W roku 1973 z małżeństwa z dziennikarzem „Polityki” Danielem Passentem rodzi się Agata. Rolę matki od początku gra w tej rodzinie ojciec, on też po ich rozejściu się zostaje z dzieckiem. Kiedy Agata podrosła, Osiecka weszła w rolę ojca – zabierała córkę do przyjaciół, na koncerty, za granicę.

– Czy mama pisała dla mnie piosenki? Nie, nigdy – odpowiada Agata. – Nie mieliśmy też naszego hymnu rodzinnego. Czasem wykorzystywała jakieś sytuacje, powiedzenia. „Tylko koni żal” – ja to kiedyś powiedziałam, mała dziewczynka zabrana pierwszy raz na sanie. Nie stworzyła domu. Powtarzała, z poczuciem winy, że ma dwóję z gospodarstwa.

– To wszystko, co dała nam, zabrała Agacie – opowiada Magda Umer. – Zawsze ważniejsze było dla niej ciekawe, intensywne życie, pisanie, przyjaciele, anegdoty. Uprzytomniłam sobie to dopiero po jej śmierci. Wcześniej widziałam jej relację z córką tak, jak ona chciała ją widzieć: fantastyczna przyjaźń.

Rok 1976 to był gwałtowny skok w życiu pokolenia Osieckiej. Pojawiła się opozycja, w której znalazło się wielu jej znajomych i przyjaciół. A ona „została w sercu muzyki” z Marylą Rodowicz. Tak sama o tym później napisze. Powtarzała, że się panicznie boi więzienia (jak ją raz wezwali na przesłuchanie w sprawie „taterników”, nie była w stanie nic przełykać ze strachu), a już tego, że jej nie będą drukować, nie potrafiła nawet sobie wyobrazić. W tomiku jej wierszy z lat 80. znajdzie się „Fortel”:

Jest kilka miejsc,

których chciałam uniknąć:

rzeźnia miejska,

wielka szpitalna sala,

nieczynny automat na dalekiej wsi,

cela więzienna

z małym okienkiem,

wysoko.

W stanie wojennym chodzi do generała Kiszczaka, by zwolnił z obozu internowania jej przyjaciela Janusza Andermana. Pisze piosenkę „Pijmy wino za kolegów”. Ale jak zwykle pochłaniają ją dramaty bardziej kameralne niż te wielkie, polityczne.

Upij się ze mną na wesoło

i niech raz się zamknie koło

moich mężczyzn, twoich wad (...)

Długich kaców poniewierka,

kruchy talent jak iskierka,

samolotem nagle w dal,

do rozwodu – jak na bal.

Jakieś listy, jakieś kwiatki

i ucieczka – gdzieś do matki.

Później klęski gorzki smak.

Przekonanie, że nie tak.

Uprzątanie bałaganu

bez jasności i bez planu.

– Agnieszka zaproponowała mi, żebym to zaśpiewała – opowiada Magda Umer. – Ale ja muszę czuć, że w piosence jest także kawałek mojego życia. Ta była dużo bardziej o niej niż o mnie, a jeszcze były słowa: „Wyjeżdżanie aż do Lądku,/zaczynanie od początku”. Lądek mi zupełnie nic nie mówił. Centrum świata mieściło się wtedy dla mnie w Podkowie. Powiedziałam jej: „Gdyby tam chociaż było: »Uciekanie do Podkowy/, zawracanie ludziom głowy...«”. Agnieszka zaraz to podmieniła.

Jak w „Królowej Śniegu”

– Na początku lat 80. – opowiada Maryla Rodowicz – buchnęło pokolenie wypowiadające się innym językiem, to był czas muzyki rockowej, Perfectu, Maanamu, Kultu. Zaczęłam ostrzej grać, wprowadziłam elektryczną gitarę, a Agnieszka próbowała ostrzej pisać.

Stoi na stacji tępa blondyna.

Ani nie gada, ani nie kima.

Chęć ma po prostu, chęć ma na klina.

O popelina, o popelina!

Ale w roku 1984 piosenkę „Niech żyje bal” śpiewa wraz z Marylą Rodowicz całe Opole, uczestnicy kursokonferencji na wieczornych popijawach, PRL-owscy notable na rautach, goście na wiejskich zabawach. W zeszłorocznym plebiscycie radiowym na przebój osiemdziesięciolecia ta piosenka ląduje w pierwszej dziesiątce obok „Czerwonych maków na Monte Cassino” i „Serca w plecaku”.

Życie, kochanie, trwa tyle co taniec,

fandango, bolero, bebop,

manna, hosanna, różaniec i taniec

i jazda, i basta, i stop (...)

chłoporobotnik i boa-grzechotnik

z niebytu wynurza się fal,

widzi swą mamę i tatę, i żonkę,

i rusza, wyrusza na bal.

Sucha kostucha, ta Miss Wykidajło

wyłączy nam prąd w środku dnia,

pchajmy więc taczki obłędu jak Byron,

bo raz mamy bal!

Niech żyje bal,

bo to życie to bal jest nad bale,

niech żyje bal

drugi raz nie zaproszą nas wcale.

– Telefon godzinami był u niej zajęty – opowiada Maryla Rodowicz – a jak był wolny sygnał, to raczej można się było spodziewać, że właśnie wyruszyła odwiedzić kogoś z setki najbliższych przyjaciół w Bielsku, Nowym Jorku, Gdańsku, Miami. Kiedyś postanowiłam z nią tylko we dwójkę spędzić moje urodziny. Następnego dnia przysłała telegram przepraszający. To było typowe, takie „Będę, będę, oczywiście córeczko”, potem sprawiała zawód, a potem listy, karteczki, prezenciki. Nasze drogi zaczęły się rozchodzić. Jak urodziłam dzieci, już nie byłam taka atrakcyjna, nie mogłam jej towarzyszyć w nocnych eskapadach, być na każde zawołanie.

– Agnieszka nie zaprzyjaźniała się, tylko uwodziła – opowiada Magda Umer. – Na początku znajomości przynosiła kwiaty, ciastka, w każdej poczcie znajdywałam od niej karteczkę. Ona mnie fascynowała od zawsze, łączył nas typ poczucia humoru, miłość do drzew, ale czy to była przyjaźń? Agnieszką można się było opiekować, trwać w gotowości, by przybiec na każdy jej telefon. Ale nie była osobą, na którą mogłabym liczyć, gdybym wylądowała w szpitalu. Chyba dla nikogo nie była taką osobą, bolała nad tym. W baśni Andersena „Królowa Śniegu” chłopiec zabrany do lodowatego królestwa miał zamarznięte, nieczułe serce, bo kawałek diabelskiego lustra wpadł mu do oka. My, którzy ją kochaliśmy, próbowaliśmy jakiś kawałek tego szkła wyjąć, ale to się nie bardzo udawało. A tak pięknie umiała kochać w piosenkach.

Duchowy mieszaniec wybiera Sopot

Krajobraz jej piosenek zmienia się w latach 90. Może to z galicyjskich opowieści ojca Wiktora Osieckiego, wychowanego w Wiedniu i we Lwowie, zrodziło się wyczulenie Osieckiej na świat, którego już nie ma. Uszczęśliwiła ją propozycja Jana Szurmieja napisania tekstów do spektaklu „Sztukmistrz z Lublina” dla Teatru Współczesnego we Wrocławiu. Mówiła, że czuła od dawna bliskość Singera, jakby był jej wujkiem czy dziadkiem. Psalmy z tego przedstawienia śpiewała Anna Szałapak w Piwnicy pod Baranami.

Wielki Panie winorośli,

Stworzycielu gwiazd,

Proszą dzieci i dorośli

Nie zapomnij nas.

Ty, co gładzisz oceany

I prowadzisz w dal bezpieczną,

Spojrzyj też na nasze rany,

Na kołyskę i miasteczko.

O tym psalmie pisała w żydowskim piśmie „Midrasz” Monika Krajewska: „Doznałam olśnienia. »Ucisz serca« to przecież moja szabatowa modlitwa. Moja babska wersja męskiego kiduszu – błogosławienia szabatu. Przecież jeżeli On potrafi gładzić oceany, to chyba ustrzeże i moją kołyskę, myślę zapalając świece”.

– Mamie to wszystko było bliskie – mówi Agata Passent. – Neurotycznie wręcz próbowała doszukiwać się korzeni niepolskich, jakichś węgierskich, austriackich, podkreślając, że rodzina dziadka pochodzi z Siedmiogrodu. Nie lubiła narodowych wieszczów, ojciec jej zakazywał w młodości czytać Sienkiewicza, bo trąci nacjonalizmem. Była duchowym mieszańcem. Nie miała nigdy swego miejsca zamieszkania. Czuła się bardziej zakorzeniona w języku niż w tradycji.

Kilka razy myślała o zostaniu w Stanach, ale – jak pisała – „Mam w sercu taką prywatną Polskę, która mi nie pozwala na to. Język. Kocham imiesłowy, giętkie czasowniki, zawijasy składni. W jakim języku mogłabym powiedzieć: Kto czeka na ciebie, łzą się bławacąc?”.

– Pod koniec życia chciałoby się wrócić do jego początku – mówi Jan Borkowski. – Ona odnalazła swój STS w Teatrze Atelier w Sopocie.

Związała się z twórcą tego działającego na plaży teatru, trzydziestokilkulatkiem z wielką czupryną. André Hübner-Ochodlo, Niemiec wskrzeszający w Polsce żydowski folklor, śpiewa Mordechaja Gebirtiga i inne pieśni w jidysz w jej tłumaczeniu, w teatrze grali jej musical „Wilki” oparty na motywach powieści Singera.

Bóg opiekuje się poetami

Jej wiersze z ostatnich lat są bardziej dramatyczne, drapieżne, smutniejsze niż Osiecka, do której przywykliśmy. Coraz częściej powtarzał się motyw picia z całym wokółalkoholowym sztafażem (brudne szklanki, kac etc.). Pisała, że alkohol przynosi jej przerwę w nieznośnym napięciu, w wyczekiwaniu.

Obudzą mnie jarzębin

rozpacze wśród asfaltu,

listopad się pokłoni,

zastuka wiatr do drzwi...

i znowu jak hrabina

pijana wrócę z rautu,

i znów zobaczę siebie:

ten obraz bardzo zły.

W jesieni lustrze bladym,

o jedno lato starsza,

z mężczyzną,

któremu nie wystarczam.

W powieści „Biała bluzka” ze stanu delirium potrafi wykrzesać poezję: „Jeden mój kolega miał taką historię, że mu owad wyszedł z bursztynu, rozprostował skrzydełka i wychłeptał całą wódkę ze szklanki. Następnie usiadł wygodnie w fotelu, zapalił i opowiedział historię swego życia, trzy tysiące dwieście lat. Pili obaj do godziny policyjnej i dłużej”.

– Piękniała z wiekiem, na pół roku przed śmiercią jaśniała urodą, uspokojeniem – mówi Magda Umer, która nakręciła z nią wtedy cykl rozmów dla telewizji. – Pewnie miała coraz piękniejszą duszę. A też gdy człowiek przenosi się do dawnych miejsc, staje się młodszy. Zawsze mówiła, że Bóg poetami opiekuje się bezpośrednio. Przed śmiercią chodziła do kościołów wszystkich możliwych wyznań i zapalała świeczki.

Zresztą od dawna oswajała śmierć piosenkami i poezją. Jak w wierszu

„Zesłowiczenie” z wydanego w roku 1977 zbioru „Sztuczny miód”:

Ty przyjdź do mnie kiedyś nad ranem,

ze śmiercią jak z panną pod rękę,

i podaj mi czarny atrament

na śmieszną ostatnią piosenkę.

Staniemy tak sobie jak w lustrach

ty – moje życie, i ja,

i może to będzie szósta –

a może przejedzie sto dwa...

„Niebrzydka z was dwojga jest para” –

śmierć powie ścierając z nas kurz.

Ja na to powiem: „Sen mara”...

A życie: „już”.

W latach 90. dwa niewielkie pokoje na Saskiej Kępie dzieliła ze swoją matką, po śmierci mamy została tam sama. „Mam masę planów. Może zostanę jeszcze marynarzem” – pisała w roku 1992.

Daj mi Panie rozpoznanie,

kim ja jestem, kim, ach kim,

czy mam zostać leśnym drwalem,

czy z wojskami zdobyć Rzym.

Zmarła na raka 7 marca 1997 roku. Na tydzień przed śmiercią zaadresowała kopertę z tą ostatnią piosenką do Grzegorza Turnaua, nakleiła znaczek. Nie zdążył już jej odpowiedzieć, że skomponuje do niej melodię. Gdy zaśpiewał ją w przygotowanym przez Magdę Umer widowisku wspomnieniowym „Zielono mi”, wysłuchał jej w osłupieniu muzyk Jerzy Satanowski. Agnieszka Osiecka wcześniej jemu wysłała tekst, on przysłał jej melodię. Jeszcze w ostatniej chwili życia dochowała wierności zasadzie, którą sama nazwała „rozwijaniem się przez zdradę”.

Daj mi Panie rozpoznanie

czy zaryczy ranny łoś

kiedy przyjdzie już konanie

czy zapali światło ktoś

To i to

Szyk i bzik

Repet, papete, pstryk

ANNA BIKONT

10 i 17 kwietnia 1999
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: