Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Kocha, lubi, szpieguje - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
23 listopada 2016
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Produkt niedostępny.  Może zainteresuje Cię

Kocha, lubi, szpieguje - ebook

Rewelacyjna komedia kryminalna, od której nie można się oderwać. Będziecie płakać… ze śmiechu!

To miał być kolejny spokojny weekend w życiu Kaliny. Podrzucone na progu dziecko uruchamia lawinę zdarzeń, które wiodą wprost do dworku w Kamionkach. Kiedy na miejscu dochodzi do tajemniczego morderstwa, Kalina staje się jedną z głównych podejrzanych. Dziewczyna nie zamierza pozostawić śledztwa w rękach policji, wszak chodzi o jej dobre imię! Na miejscu zjawia się również niezawodny Marek, ale splot okoliczności sprawia, że on i Kalina stają po różnych stronach. A do tego pod nogami ciągle kręci się pewien mocno ubłocony osobnik na czterech łapach.

Tylko Kalina w jeden weekend może zostać posiadaczką dziecka, psa i być… oskarżona o morderstwo!

Kategoria: Obyczajowe
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-7976-499-0
Rozmiar pliku: 1,5 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Tak się to zaczyna...

Czerwony samochód zatrzymuje się na starym, opuszczonym parkingu. Drzwiczki otwierają się z cichym pyknięciem i z wnętrza auta wyskakuje rudobrązowy pies. Radośnie pląsa wokół wozu, znaczy teren i patrzy wyczekująco na swego opiekuna. Kiedy w opalonej, silnej dłoni pojawi się piłka tenisowa nosząca ślady niezliczonych ugryzień? Kiedy rozpocznie się ulubiona, tak dobrze znana zabawa? O, piłka już wesoło podskakuje po nawierzchni parkingu!

Jednak tym razem zabawy nie przewidziano.

Opiekun psa spogląda na niego smutnymi oczami, a potem odwraca wzrok, zamyka drzwiczki po stronie pasażera i szybko odjeżdża. Pies pozostaje na parkingu i niespokojnym, brązowym spojrzeniem odprowadza czerwony samochód. Przysiada na tylnych łapach, przed sobą kładzie tenisową piłeczkę.

Czeka wiele godzin, dni. Zjada resztki podrzucone przez zatrzymujących się na parkingu kierowców. Przecież jego opiekun wróci. Musi wrócić, prawda?

Nie wraca.

Pewnego słonecznego dnia pies, który w swoim dawnym, szczęśliwym życiu nosił imię Fado, decyduje się ruszyć w dalszą drogę. Pozostawia opuszczony parking, nadgryzioną piłkę tenisową i zeschnięte skórki z kanapek rzucanych przez kierowców ciężarówek. Ostrożnie przemieszcza się wzdłuż szosy, aż mija niewielką kapliczkę z powiewającymi na wietrze kolorowymi wstążkami i drogowskaz prowadzący do jakiejś wsi.

Nie potrafi czytać, ale gdyby potrafił, wiedziałby, że właśnie wkracza do Kamionek.Rozdział 1

Niespodziewana propozycja pada przy krokieciku i czerwonym barszczu. Krokiecik ma rumianą, chrupiącą panierkę. Jest faszerowany aromatycznym nadzieniem z kapusty kiszonej i suszonych grzybów (najprawdziwszych prawdziwków, pochodzących z kamionkowskich lasów, nie z żadnych tam super- albo co gorsza hipermarketów, a co więcej moczonych całą noc, następnie gotowanych, a nawet smażonych). Krokiecik pachnie obłędnie, a jak się okazuje, jeszcze lepiej smakuje, toteż unosząc do ust srebrny widelec z kompletu, który matka wyjmuje tylko w Boże Narodzenie, Niedzielę Wielkanocną i dzień odwiedzin Marka, porzucam mocne postanowienie rozpoczęcia diety i decyduję, że zjem jeszcze jednego, a może nawet i dwa. Swoje postanowienie opijam łyczkiem barszczyku o barwie dojrzałego amarantu. I właśnie wtedy padają słowa, których absolutnie bym się nie spodziewała.

– Skoro już niemal jesteśmy rodziną, to właściwie mógłbyś mówić do mnie mamo, Mareczku! – Z dzióbka mojej matki dobywa się radosne ćwierkanie.

Kawałek nadziewanego naleśnika zatrzymuje się w przełyku, mimo to udaje mi się obrócić nieznacznie w kierunku, gdzie zasiada mężczyzna, który od pewnego czasu wzbudza motylki w moim brzuchu, jak również nie tylko tam. Usiłuję ocenić, jakie wrażenie czynią na nim starania mojej matki, która wbrew pozorom do subtelnych nie należy. Czy odsuwa już krzesło, wstaje i ucieka tam, gdzie pieprz rośnie, a Tony Halik kręcił swoje programy?

Ku mojemu wielkiemu zdumieniu Marek wcale nie wybiega z pokoju w popłochu, gubiąc po drodze strzępy krokietów i lejąc wszystko dookoła gorącym barszczem. Na jego lekko opalonej twarzy nie widać paniki ani nawet nerwowych tików. Wprost przeciwnie! Mruga do mnie porozumiewawczo, odkłada widelec od świątecznego kompletu, rozpiera się wygodnie w krześle i obdarza moją matkę promiennym uśmiechem.

– W sumie to mamusia ma rację – oświadcza radośnie, na co moja matka rozpływa się w zachwycie i mało co nie zaczyna merdać ogonem, którego naturalnie nie posiada. – A skoro już niemal jesteśmy rodziną, to może mamusia pomoże mi przekonać Kalinkę, żeby ze mną zamieszkała?

Tego już dla mnie po prostu za wiele. I dla mojego przełyku również. Krztuszę się smacznym krokiecikiem mojej matki, krokiecikiem z nadzieniem z kapusty kiszonej i najprawdziwszych prawdziwków. Krztuszę się barszczem (nie z torebki) i strącam pod stół świąteczny widelec. Usiłuję bić się w pierś, aby odzyskać odrobinę powietrza niezbędną do oddychania, ale moich zabiegów nikt nie dostrzega. Matka i Marek mierzą się twardymi spojrzeniami, choć ich oblicza opromieniają złociste uśmiechy. A to zagiął mamusię, szczwany lis!

Moje działania zauważa wreszcie ojciec, który pomiędzy jednym kęsem a drugim pyta opanowanym tonem:

– Podać ci wody, Kalinko?

Dopiero teraz matka i Marek dostrzegają powód mojego braku zaangażowania w rodzinną dyskusję. Spoglądają na mnie cokolwiek zirytowani, że przerywam im ten pasjonujący pojedynek na siłę spojrzeń. W końcu Marek delikatnie poklepuje mnie po łopatce, a matka udziela troskliwej rady:

– Nie łykaj takich wielkich kawałków, bo się udławisz!

Po tak czułym przemówieniu opada mi wszystko, co opaść może, łącznie z apetytem. Odsuwam od siebie talerzyk i ocieram usta serwetką w kwiecisty wzorek (lnianą, wykrochmaloną, nie papierową). Bez słowa obserwuję spektakl, w którym aktorami są moja rodzicielka oraz ukochany mężczyzna.

– Muszę przyznać, że zaskoczyłeś mnie, Mareczku. – Ton matki stracił na słodkości. Już nie przypomina krówki ciągutki, raczej dość kwaśną landrynkę. – Rozumiem, że chcecie rozpocząć wspólne życie. Ale zamieszkać razem?

– Na ogół na tym polega wspólne życie – mówi wesoło Marek. – Na wspólnym mieszkaniu.

– Ale to nie po bożemu!

– Nie po bożemu jest to, że dorosła kobieta wciąż mieszka z rodzicami. Nie po to Pan Bóg stworzył kobietę i mężczyznę – oświadcza Marek, który na pewne kwestie ma zdecydowane poglądy. Widzę wyraz konsternacji na twarzy mojej matki i zaczynam się dobrze bawić.

– No ale co powie ksiądz proboszcz? – Wyraźnie martwi się moja rodzicielka.

– O, księdzem proboszczem się nie przejmuj! – wtrącam. – Akurat on powiedział, że popiera.

– Proszę?! – Matkę oblewa zimny pot. – Jak to popiera? Życie w grzechu popiera?!

– No, może nie popiera... – szukam właściwych słów. – Ale powiedział, że tym razem się nie będzie mieszał. Mówi, że mieszkanie z poprzednim stanowczo mi odradzał, niby że będziemy poznawać się po ślubie. I o mało co nie słałabym paczek do kryminału. Bardzo się przejął. Mówi, że tym razem nie będzie się wtrącał.

Poprzednim, czyli moim eksnarzeczonym, Patrykiem Cieplakiem pseudonim Cieplarnia. Niewiernym eksnarzeczonym, którego musiałam porzucić przed ołtarzem, kiedy okazało się, że skutecznie zaokrąglił w talii moją przyjaciółkę Jolę. To zdarzenie zapoczątkowało lawinę innych, w wyniku których trafiłam do dworku w Kamionkach, stałam się malarką laikiem, trenerką asystentką, a w końcu również detektywem amatorem. W Kamionkach poznałam również Marka, który incognito rozpracowywał szajkę handlarzy skradzionymi dziełami sztuki, Patryka vel Cieplarnię między innymi.

– Świat staje na głowie. – Moja matka wyraźnie zdegustowana chowa twarz w dłoniach. – Cóż, ja przeszkadzać wam nie będę, jednakże zachęcać Kalinki do grzechu również nie. Jak to wygląda, tak bez ślubu?

– A kto powiedział, że bez? – Marek uśmiecha się szelmowsko.

Tym razem nie mam czym się zakrztusić, więc zanoszę się suchym kaszlem. Matka posyła mi pełne irytacji spojrzenie, po czym całe swoje zainteresowanie przerzuca na Marka, nachylając się w jego kierunku nad stołem nakrytym sztywno wyprasowanym obrusem.

– Mam rozumieć, że są już jakieś plany? – Jej ton wyraźnie się ociepla, być może nie jest jeszcze krówką ciągutką, ale oscyluje gdzieś w okolicach raczków z Wawelu.

– Będą, będą plany. W tej kwestii także liczę na wsparcie mamusi, bo Kalinka oporna, niestety – oświadcza Marek zbolałym tonem.

W tym momencie spojrzenia dwóch par oczu wędrują w moim kierunku, a do mnie dociera, jak czuje się motyl przyszpilony do kartonika kawałkiem drutu. Szare oczy mojej matki ciskają gromy, bo jak można odrzucać propozycję małżeństwa, kiedy ma się dwadzieścia osiem lat na karku, początki cellulitu i kilka siwych włosów nad uchem? Błękitne oczy Marka wypełniają figlarne diabliki, wszak kilkakrotnie ostrzegał mnie, że jeśli nie zgodzę się z nim zamieszkać, wydobędzie ciężką artylerię, ale nie podejrzewałam, że tą artylerią będzie moja własna matka! Wiję się pod obstrzałem ich spojrzeń, ale na szczęście w sukurs przychodzi mi ojciec.

– Mamy jeszcze barszczyk? – pyta.

Godzinkę później przechadzamy się z Markiem po pobliskim parku, obserwując gruchające gołąbki i pary. To już niemal nasz stały niedzielny rytuał: spotykamy się w moim mieszkaniu, zjadamy z rodzicami to, co pysznego akurat przyrządziła matka, a następnie spacerujemy, by uciec przed jej wścibskim spojrzeniem i przy okazji spalić nieco kalorii, bo kuchnia mojej rodzicielki do dietetycznych się niestety nie zalicza. Później idziemy na kawę albo do kina, jeszcze później jedziemy do Marka, który pomyślnie mieszka sam i spędzamy wieczór w sposób, który moja matka podsumowałaby słowem na g. I pokropiła święconą wodą, naturalnie.

Tym razem nie myślę o niczym na g, moją uwagę całkowicie zaprząta rozmowa, która odbyła się przy stole. Myśl, by codziennie mieć obok siebie Marka, zasypiać i budzić się obok niego, jest kusząca. To myśl z gatunku tych, które powodują u mnie głupawy uśmieszek i cielęce spojrzenie. Od momentu, kiedy pojawił się w moim życiu, minie wkrótce rok. Rok pełen spotkań, śmiechu, żartów, czułości, miłości, namiętności... Plus naturalnie złości, irytacji, przepychanek słownych – cóż, w codziennym życiu nie ma lekko. Nawet najpiękniejszy książę potrafi podnieść kobiecie ciśnienie i sprawić, że ta chce dmuchnąć, chuchnąć i tupnąć jak zły wilk w bajce o trzech świnkach.

A nasza historia od początku była inna, co teraz przywołuję w myślach z uśmiechem. Jak wspomniałam, Marek przybył do dworku w Kamionkach w roli detektywa rozpracowującego szajkę złodziei dzieł sztuki. Aby móc przebywać tam zupełnie incognito, podał się za malarza odnawiającego freski. Tymczasem ja uznałam, że na pewno jest jednym z rzezimieszków, którzy wcześniej włamali się do dworku i polowali na cenny obraz mający powrócić z renowacji. Postanowiłam Marka zdemaskować i unieszkodliwić. Z ciężkim sercem, bo coś między nami zaiskrzyło, i z ciężką encyklopedią ruszyłam na odsiecz kamionkowskim zabytkom. Marek dostał w łeb, a wówczas okazało się, że za włamaniem stał mój wiarołomny eksnarzeczony, który akurat dziwnym zbiegiem okoliczności przebywał w spa. Na szczęście Marek nie chowa urazy, choć nie raz w żartach wypomina mi, że mam nie tylko ciężki charakter, ale i rękę.

Po powrocie z Kamionek zacieśnialiśmy nasze kontakty, początkowo na przesłuchaniach na komendzie, następnie na spacerach i w kawiarniach, a jeszcze później w zaciszu Markowego mieszkania. I choć jest wspaniale i czuję, że kocham go z całego serca, to jednak mój spostrzegawczy detektyw nie kłamie: jestem oporna. Po przygodach z Patrykiem Cieplakiem, który nie dość, że okazał się bawidamkiem, Casanovą i reproduktorem dzieci, to jeszcze pospolitym przestępcą, mam obawy i nie umiem tak do końca zaufać żadnemu mężczyźnie. To trochę na zasadzie: chciałabym, a boję się.

Tymczasem on wyczuwa mój nastrój i przyciąga do siebie.

– I co powiesz, hrabianko? – Często mnie tak nazywa, nawiązując do naszej kamionkowskiej historii.

– Powiem, że moja matka dostanie przez ciebie nadkwasoty – kręcę głową.

– Niemożliwe. Była zachwycona. Mam do niej mówić mamo, sama słyszałaś!

– Przez ciebie spędzi pół nocy, siedząc przy kuchennym stole i spisując listę dalekich krewnych, których koniecznie trzeba zaprosić na wesele. Nie miałeś z czym wyskoczyć, tylko z tym, że mamy plany?

– A nie mamy? – śmieje się.

– Zastawiłeś na mnie pułapkę. – Celuję w niego palcem i mrużę złowieszczo oko podmalowane metalicznym cieniem. – Wcale się nie zdziwię, jeśli po powrocie do domu zastanę spakowane walizki i nakaz eksmisji z rodzicielskiego gniazdka. Moja matka sprzedałaby mnie arabskiemu szejkowi, jeśli gwarantowałoby to, że nie zostanę starą panną!

– Jeśli zastaniesz w przedpokoju walizki – Marek przyciąga mnie jeszcze mocniej i całuje za uchem, tam gdzie, nie ukrywam, bardzo lubię – to ja udzielę ci schronienia. Mam przestronne mieszkanie i popatrz, jesteśmy bardzo blisko? Może zajrzymy tam na chwilkę?

Kręcę głową, udając oburzenie, ale już czuję te motylki. To są podstępne bestie, te motylki. Nigdy im nie ufajcie. Kiedy po czasie wychodzimy z mieszkania, jedziemy po moje walizki.

Mieszkamy sobie razem – Marek i ja.

Minęły dwa miesiące, nadszedł sierpień, a mimo to ta myśl wciąż wzbudza we mnie entuzjazm i szczerzenie zębów. Robię to przed lustrem, na wszelki wypadek, żeby nie wyglądało dziwnie. Kiedy mieszka się z kimś, trzeba bardzo uważać, kiedy szczerzy się zęby, co się mówi, gdzie się drapie i co się je. Pierwszą czynnością, jaką wykonałam po przeprowadzce do Marka, było zawieszenie dużego lustra w przedpokoju. Marek przyglądał się temu odrobinę skonfundowany.

– Przecież mamy lustro! – zawołał.

– To nie jest lustro, to jest kawałek lustra – obwieściłam stanowczo, delikatnie obwijając gazetą kwadrat szkła o wymiarach piętnaście na piętnaście. Przy takim maleństwie można przygładzić dłonią włosy albo sprawdzić przed wyjściem z domu, czy pod nosem nie zostały wąsy po ketchupie. Ale z pewnością nie można się podmalować, uczesać, zawiązać apaszki w artystyczny węzeł. I porządnie wyszczerzyć zębów też nie można.

Na szczęście Marek jest inteligentnym mężczyzną i pozostawił mi pełną swobodę. Nie znaczy to, że już pierwszego dnia wyrzuciłam na śmietnik dotychczasowe wyposażenie i pobiegłam z wywieszonym językiem do salonu meblowego. Naturalnie, że nie. Po prostu potrzebowałam czasu, żeby oswoić się z nowym wnętrzem. Poznawałam je powoli i nieufnie, jak pies przyniesiony ze schroniska. I podobnie jak pies znajduje sobie ulubione legowisko, ja także natrafiłam na swoje miejsce w nowym domu. Wykuszowe okno w dużym pokoju wyściełałam miękkimi poduchami, lubię spędzać tam deszczowe ranki. Patrzę na zalane wodą ulice, popijam kawę z mlekiem z dużego kubka i czytam albo szkicuję. Pobyt w Kamionkach obudził we mnie artystyczną duszę!

Uwielbiam nasze wspólne mieszkanie. Uwielbiam poranki w łóżku. Markową jajecznicę z zawartością lodówki, czyli wszystkim, co do jajecznicy można wrzucić. Łaciatą surfinię, którą przynieśliśmy z Kleparza i wspólnie posadziliśmy w pojemniku po kilogramowym twarożku. Uwielbiam nocny stolik zawalony książkami i nie wkurza mnie nawet to, że Marek wiecznie przykłada Stephenem Kingiem moją Norę Roberts. Już wiem, że zmywarka zaczyna działać po solidnym kopniaku, a pralki lepiej nie tykać w deszczowe dni, bo też potrafi kopać jak zawodowy kickbokser.

Nie lubię za to samotnych wieczorów, kiedy Marek pracuje do późna. Akcja w Kamionkach była jego ostatnią. Po doprowadzeniu sprawy do końca zdecydował się odejść z policji i założyć własną agencję detektywistyczną. Teraz pociesza zdradzane żony, śledzi zdradzających mężów, a nawet poszukuje zaginionych emerytów. I często znika na długie godziny lub co gorsza dni.

Jest jedna rzecz, której nie lubię równie mocno, jak wieczornych nieobecności Marka. To naloty mojej własnej rodzicielki, która odwiedza nas z częstotliwością niemal dorównującą reklamom w programie telewizyjnym. Na nieszczęście mieszkanie rodziców jest zaledwie kilka ulic dalej, zatem niezapowiedziane wizyty nie stanowią dla matki problemu. Stanowią jednak wielki problem dla mnie. Niemal każda z nich kończy się kłótnią.

Według ojca matka nie potrafi poradzić sobie z faktem, że jej pisklątko wyleciało z gniazdka. Według mnie matka nie potrafi poradzić sobie z faktem, że przed wylotem z gniazdka pisklę nie zostało należycie zaobrączkowane. Marek, zwany w moim rodzinnym domu Mareczkiem, został obecnie sprowadzony do rangi drapieżcy, który pisklę zbałamucił, oskubał z co ładniejszych piórek i uprowadził. Chwilowo krokieciki poszły w odstawkę, a niedzielne obiadki witają nas resztkami pomidorowej z ryżem.

Uraza matrymonialna, jak w duchu nazywam stan, w który zapadła zacna matrona, nie przeszkadza jej nawiedzać naszego gniazda rozpusty i rzucać czujnym okiem po wszystkich kątach. Czyni to na tyle dyskretnie, że nie sposób jej na tym przyłapać, niemniej wciąż zdradzają ją jakieś szczegóły. A to sześć rolek papieru toaletowego ostentacyjnie położonych na kuchennym stole, a to delikatna sugestia, że skoro zepsuł nam się odkurzacz, najwyższa pora przeprosić się ze zmiotką...

Dziś subtelność matki zostaje wystawiona na próbę, bo obok filiżanki z jej ulubioną kawą stawiam talerzyk z kupnymi ciastkami. Patrzę, jak ostrożnie bierze w dwa palce kruchy herbatnik i obraca go przed oczami z niesmakiem wypisanym na twarzy. Ostatecznie ciasteczko ląduje na spodeczku, a matka wyciera dłonie chusteczką. Z jej piersi dobywa się żałosne westchnienie.

– Jeżeli już naprawdę musisz kupować ciastka, rób to przynajmniej w dobrej cukierni, a nie w pierwszym lepszym markecie – mówi.

– Wcale nie w pierwszym lepszym! – Jestem urażona. – Zawsze robimy zakupy w...

– I czy naprawdę nie mogłabyś piec ciasteczek według przepisu babci Leokadii? Mężczyźni nie lubią byle jakiego jedzenia. Nic dziwnego, że Marek nie chce się z tobą ożenić. – Posyła mi czujne spojrzenie.

Uśmiecham się w głąb kubka, z którego właśnie upijam solidny łyk białej kawy. To stała zagrywka mojej matki, która ma sprowadzić rozmowę na tematy ślubne i pomóc jej ustalić, czy zostały już poczynione jakieś plany, o których nie została poinformowana. Matka potrafi nawiązać do mojego stanu cywilnego w rozmowie o zepsutym samochodzie („Mężatki mogą przynajmniej liczyć na pomoc męża, kiedy coś im stuka pod maską…”), monarchii brytyjskiej („Replika sukni ślubnej księżnej Kate wisi na wystawie ciucholandu na Królewskiej!”), wygranej w totolotka („Z takimi pieniędzmi nawet męża nie trzeba szukać!”), poziomu edukacji („Być może dzieci twoje i Marka zahaczą o reformę szkolnictwa...”), sąsiadki, która spadła ze schodów („Gdyby miała męża, to przecież posłałaby go po kompot do piwnicy!”), a nawet bankructwa lokalnego biznesmena („Mógł lepiej inwestować w branżę ślubną, na tym to zarobiłby kokosy...”). Przyzwyczaiłam się i nawet jeśli odrobinę irytują mnie te uszczypliwości i próby inwigilacji, nie daję tego po sobie poznać. Nie radzi sobie z nimi z kolei Marek, który najchętniej zaobrączkowałby uwiedzioną ptaszynę, tylko nie za bardzo wie jak.

– Ale naprawdę nie ma takiej potrzeby, mamo! My bardzo rzadko jadamy słodycze. Musisz wiedzieć, że te ciasteczka kupiłam specjalnie dla ciebie, bo wiem, jak lubisz słodkie do kawy! – Uśmiecham się niewinnie.

– Obawiam się, że wy to w ogóle mało jadacie! – prycha zirytowana rodzicielka. – Według mnie Marek nieco zmizerniał.

– Zmizerniał, bo bardzo dużo pracuje! – Jestem zdecydowana bronić własną piersią ukochanego i opinii o mnie samej, jako że matka wyraźnie insynuuje, że Marek mizernieje przez moje zaniedbania.

– Pracuje, pracuje. Nie samą pracą człowiek żyje. W życiu liczy się rodzina, dom, dzieci. Kiedy wy to w końcu zrozumiecie?

– Ależ my to doskonale rozumiemy! Spędzamy razem tyle czasu, ile tylko się da!

– Przecież wiesz, że ja nie o tym mówię. – Matka wpada w żałobne tony. – Martwię się o ciebie, bo lata upływają, a twoje życie jest w rozsypce. Tak wiele czasu straciłaś na tego buca, tego zramolałego Casanovę od siedmiu boleści. Już ja bym mu powiedziała, co o nim myślę. Ale nie zgodził się mnie wpisać na listę odwiedzających.

– Mamo, powiedz, że tego nie zrobiłaś! – Krztuszę się kawą. Matka przybiera skruszoną minkę.

– Chciałam z nim tylko porozmawiać! Zresztą i tak się nie zgodził, więc naprawdę nie ma o czym mówić.

– Mamo, nie wolno ci robić takich rzeczy! Przecież ja byłam świadkiem w jego sprawie!

– No i co z tego? Mnie nikt nie przesłuchał, a też miałam parę rzeczy do powiedzenia. I jeszcze jest ta… Jolka. – Imię mojej wiarołomnej przyjaciółki matka wymawia takim tonem, jakby do języka przykleił jej się kawałek kociego gówienka. – Wskoczyła mu do łóżka, jak pierwsza lepsza, zaszła z nim w ciążę, a potem miała czelność zjawić się na ślubie. A ty wciąż się z nią zadajesz!

– Zadaję, bo Natalka jest moją chrześnicą. Poza tym ja wybaczyłam Jolce. Twierdzi, że przyćmiło ją po solarium. I ja jej wierzę. W tamtym okresie chodziła brązowa jak Murzyn! Przepraszam: Afroamerykanin – poprawiam się pospiesznie, by nie zostać uznaną za niepoprawną politycznie.

– Szkoda, że nie przymknęła się w tym solarium na trochę dłużej. Zrobiłyby się z niej skwareczki. Choć, jak żyję, skwarków z flądry nie widziałam. – Matka pociąga nosem, po czym sięga po kruche ciasteczko i przygryza, sypiąc naokoło okruszkami. Nagle krzywi się i spogląda na mnie wymownie. – Takimi ciastkami to Jolkę możesz poczęstować. A teraz weź kartkę, długopis i zapisz przepis na ciasto kruche. To lekarstwo na wszelkie bolączki tego świata – poucza.

Ciąg dalszy w wersji pełnejPOLECAMY

Agata, córka Iwonki – bohaterki znanej z „Nie zmienił się tylko blond” i wnuczka Haliny z książki „Nieszczęścia chodzą stadami” – wraca do rodzinnego domu na wakacje. Niestety szybko okazuje się, że nie ma tam ani odrobiny prywatności. Postanawia więc zamieszkać u dziadków, by w spokoju rozkoszować się urokami lata. Nic jednak nie idzie tak, jak zaplanowała… Dokąd zaprowadzi Agatę nadmierna kontrola babci Halinki? I gdzie w tym wszystkim miejsce na miłość?

Pełna bezpretensjonalnego humoru, lekka opowieść o dziewczynie, która chcąc uwolnić się od nadopiekuńczej rodziny, na zawsze zmieniła swoje życie.Chińskie przysłowie ostrzega, by uważać o czym się marzy, bo marzenia mogą się spełnić.

Eufrozyna Maliniak, dla przyjaciół Zoey, wrażliwa nauczycielka po trzydziestce, nie ma szczęścia w miłości. W przeszłości zraniona, nie potrafi zaufać, choć wciąż skrycie marzy o księciu z bajki. Za namową przyjaciółki Alicji w sylwestrową noc wykrzykuje światu swoje największe marzenie.

Od tej chwili w życiu Zoey zaczynają dziać się dziwne rzeczy. Jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki na jej drodze jeden po drugim pojawiają się mężczyźni ze snów…

Skrząca się humorem, pełna barwnych postaci i nieoczekiwanych zwrotów akcji opowieść o poszukiwaniu szczęścia.Jak nie załamać się po rozstaniu, napisać dobry felieton i rozwiązać zagadkę morderstwa?

Życie Zuzanny zmienia się o 180 stopni, gdy narzeczony porzuca ją dla innej. Zostaje jej niespłacony kredyt i puste mieszkanie, które miało być wymarzonym gniazdkiem. Po powrocie do rodzinnej miejscowości Zuza stara się zacząć wszystko od nowa. Jako dziennikarka lokalnej gazety niespodziewanie angażuje się w rozwikłanie tajemnicy morderstwa.

„Nie ma tego złego” to zaskakująca, zabawna, a zarazem znakomicie napisana kryminalna łamigłówka. Przekonaj się sama, czy wpadniesz na właściwe rozwiązanie!POLECAMY RÓWNIEŻ:

Joanna Szarańska

I że ci nie odpuszczę

To miał być najpiękniejszy dzień w życiu Kaliny. Długa, biała suknia, ukochany mężczyzna u boku i uroczyste słowa „I nie opuszczę cię aż do śmierci”. Piękny sen pryska, kiedy przed ołtarzem okazuje się, że pan młody wkrótce zostanie tatusiem... dziecka innej kobiety. Kalina, mimo niespodzianki, postanawia wykorzystać jedyny prezent ślubny, jaki otrzymuje po przerwanej ceremonii – voucher do spa w zabytkowym dworku. Uzbrojona w walizkę fatałaszków i powieść o Bridget Jones wyrusza, by zakosztować luksusów i wyleczyć złamane serce...

Niedoszła panna młoda trafia do niezwykłego miejsca, gdzie brakuje wanny z hydromasażem i drogich kosmetyków, zaś urodę poprawia się kozim twarożkiem i kąpielami w mleku. Niespodziewany splot okoliczności sprawia, że Kalina pojawia się w dworku w zupełnie innym charakterze niż planowała, a to dopiero początek niespodzianek...

Kryminalno-romantyczna komedia pomyłek w najlepszym wydaniu! Doskonale nakreślone portrety bohaterów, jakich pozazdrościć autorce mogą doświadczeni pisarze – autorski debiut Joanny Szarańskiej to soczysta, wielobarwna opowieść o porzuconej przed ołtarzem pannie młodej. Polecam!

Magdalena Majcher

przegląd-czytelniczy.blogspot.com

W dalszej części znajdziecie Państwo fragment książki.Tak to się zaczęło...

– A teraz powtarzaj za mną: ja Kalina biorę ciebie Patryku za męża. No, powtarzaj!

– Ja Kalina... – zaczynam posłusznie, ale nagle zanoszę się głośnym chichotem i aż dostaję od tego czkawki.

Zamążpójście i związane z tym przygotowania to znakomita okazja do spotkania z przyjaciółkami i wspólnego wypicia kilku butelek białego półsłodkiego wina. Niektórzy określają podobne spotkania szumnym mianem „wieczorów panieńskich”, ale w tym wypadku wieczór panieński mamy już za sobą. Było na nim znacznie więcej osób i znacznie mniej wina.

Był za to striptizer w stroju mechanika samochodowego. Wymachiwał przed nami całym zestawem kluczy, a czynił to tak przekonująco, że zwrócił na siebie uwagę Kasi, mojej rudowłosej koleżanki z liceum.

– A ten? Proszę pana, do czego ten się używa? – żywo dopytywała lekko oszołomionego chłopaka.

– Chyba do czego tego? – poprawiła odruchowo Klaudia, równocześnie wpatrując się w pomarańczowy daszek czapeczki pana mechanika i wychylając kolejne martini. Po maturze Klaudia zaliczyła dwa semestry na filologii polskiej, co uznaje za powód do dumy.

– Do czego używa się tego klucza? – poprawiła się szybko Kasia, a zawstydzony pan, który najwyraźniej lepiej czuł się w skórze mechanika niż striptizera, ochoczo zabrał się do objaśniania funkcji poszczególnych elementów znajdujących się w skrzyneczce z narzędziami.

– Nuda! – orzekła, ziewając, Monika, zwana przez nas Prezesową ze względu na spektakularny awans społeczny zdobyty poprzez małżeństwo z właścicielem firmy produkującej rękawice ogrodowe. – Co to za wieczór panieński? Skoro striptizer woli rozprawiać na temat zalanych świec i świateł stopu? Ja wam powiem, że byłam na wakacjach w Egipcie i tam turystyka jest na bardzo wysokim poziomie. Turystyka i seksturystyka też! – Uśmiechnęła się szelmowsko. – Tam striptizer nie odstawia takiej fuszery! – Wydęła usta w kolorze ostrej fuksji. – Jak mu się płaci za wyskakiwanie z portek, to wyskakuje!

Najwyraźniej przytyk Prezesowej trafił mechanika-striptizera w sedno, bo zerwał się chłop gwałtownie i zatoczył tyłkiem tak szerokie koło, że przytwierdzony do jego pasa śrubokręt uderzył siedzącą najbliżej Jolę w czoło i nabił jej guza wielkości śliwki węgierki.

– Oj! Sorry, sorry, sorry! – piszczał roztańczony striptizer, podczas gdy my ratowałyśmy nieco zamroczoną Jolę lodem wydobytym ze szklanki z drinkiem i zawiniętym w kolorową serwetkę. – Wielkie sorry!

– Dobra, dobra! Masz tu stówkę i mykaj! – Klaudia zdecydowała, że pora zakończyć zabawę w warsztat samochodowy. Po chwili striptizera i jego skrzyneczki z narzędziami już nie było. Po dwóch chwilach spostrzegłyśmy, że nie ma także Prezesowej...

Mimo to wieczór panieński zaliczyłyśmy do udanych. Były kolorowe drinki, był striptizer i zabawa w babskim gronie niemal do białego rana. Co prawda Jola uskarża się na lekkie mrowienie w głowie, a Kasia na niedosyt wiedzy z zakresu mechaniki samochodowej, ale to mały szkopuł. Nie można mieć wszystkiego, a ja osobiście wolę mniej tłoczne spotkania, można rzec kameralne. Takie z przyjaciółkami i winem.

Przyjaciółki mam trzy i wszystkie kotłują się razem ze mną przed wielkim lustrem w moim pokoju. Oficjalna wersja mówi, że spotkałyśmy się, by omówić ostatnie szczegóły związane z jutrzejszą ceremonią, ale tak naprawdę chodziło o ukojenie nerwów, które towarzyszą mi przed Wielkim Dniem. W celu ukojenia tychże nerwów jedna z moich przyjaciółek, Iwa, kupiła cztery butelki półsłodkiego wina. W tym samym celu druga – Mirka – przyniosła dwie butelki Dorato zachomikowane od sylwestra. Jola dorzuciła czekoladę z orzechami i chipsy, za co niemal oberwała po głowie. Na swoje usprawiedliwienie wydobyła argument w postaci migreny, jednak niech nie myśli, że tak łatwo się wykpi. Przyjść na oblewanie jutrzejszego ślubu i nie oblewać?

Na tę chwilę nie ma już ani chipsów, ani czekolady, ani szampana, a białe półsłodkie wino zostało tylko jedno, i to tylko dlatego, że żadna z nas nie radzi sobie z korkociągiem... Jesteśmy mocno zamroczone i bardzo szczęśliwe. Ja się uspokoiłam i wyluzowałam. Towarzyszy mi tylko taka maluteńka obawa, że jutro mogę mieć problemy z koncentracją. Ale to nic, prawda? Przecież się nie pomylę i nie poślubię obcego faceta, co?

Przy drugim winie padła propozycja, by przymierzyć suknię ślubną i sprawdzić, czy na pewno wszystko pasuje. Rozbieram się więc do stanika i majtek, a dziewczyny przynoszą suknię, która od kilku dni wisi na drzwiach szafy, szczelnie owinięta w pokrowiec, i wzbudza mój uśmiech, gdy tylko się budzę i na nią spojrzę.

Nie jestem w stanie sama jej założyć, więc ograniczam się do podniesienia ramion, a jedyna mocno trzymająca się na nogach Jola wchodzi na krzesło i zarzuca na mnie suknię od góry. Mirka sznuruje gorset tak mocno, że aż oczy wychodzą mi z orbit, a piersi ze stanika. Iwa przynosi z szafy białe satynowe pantofelki i dziwi się, że mam zamiar założyć do ślubu tak wysokie platformy. Co będzie, jeśli w drodze do ołtarza potknę się i przewrócę?

– Będę leżeć – odpowiadam wesoło po chwili namysłu. Połączenie wina, szampana i czekolady sprawia, że niegroźne mi żadne wypadki losowe. Iwa zakłada mi lewy but na prawą stopę. Gdy jestem już gotowa, tłoczymy się przed taflą lustra.

– Wyglądasz cudownie! – wzrusza się Iwa, która spośród nas jest największą romantyczką; płacze na wszystkich ślubach, nawet tych w telewizji...

– Idealnie! – dorzuca Jola.

Mirka milczy, więc patrzę na nią niespokojnie. Co jej się nie podoba?

– To tylko taki głupi włoski przesąd – mruczy pod nosem i macha ręką lekceważąco. – Nie przejmuj się!

– Jaki przesąd? – piszczę przestraszona. – Mam coś niebieskiego i pożyczonego. I nawet stare mam!

– Moja ciotka wyszła za Włocha. I podobno u nich jest tak, że nie można przymierzać sukni ślubnej. To znaczy przymierzać wolno. – Mirka podnosi ze stołu ocalałą butelkę i jednym wprawnym ruchem otwiera wino, po czym kończy: – Ale nie można wyglądać przy tym przymierzaniu idealnie.

Patrzę na Jolę oskarżycielsko, bo to ona powiedziała, że wyglądam idealnie. Jeśli jutro coś się nie powiedzie, to będzie tylko i wyłącznie wina Joli. Potem wzruszam ramionami i mówię, że w ogóle nie wierzę w przesądy.

– I masz całkowitą rację! – Cieszy się Mirka. – Zresztą to włoski przesąd na włoskie wesela. Twoje jest polskie, więc przesąd nie działa, co nie?

Oczywiście, że wcale nie wierzę w przesądy. To, że kupiłam niebieską podwiązkę, że mam pożyczony biustonosz i stare kolczyki z perełek babci Leokadii, o niczym nie świadczy! Mimo to na wszelki wypadek burzę sobie ręką włosy. Wyglądam jak czupiradło. Na pewno daleko mi do ideału...

Wszystkie cztery patrzymy w taflę lustra i nagle Iwa pyta, czy wciąż jestem zdenerwowana. Zaprzeczam, ale przyjaciółki mi nie wierzą.

– Jak można nie czuć zdenerwowania przed własnym ślubem? To niemożliwe! – wymądrza się Iwa, która nie ma nawet chłopaka, nie wspominając o perspektywach rychłego zamążpójścia.

Uparcie dopytują, czego się boję. W końcu ulegam i wyznaję, że przysięgi małżeńskiej. I okazuje się, że to dopiero początek. Przy ostatnim winie ćwiczymy słowa, które za kilkanaście godzin mam wypowiedzieć nie dla zabawy, ale na serio i na całe życie. Już na samą myśl o tym czuję przyjemne dreszcze i łaskotanie w dole brzucha.

– A teraz powtarzaj za mną! – Wracamy do punktu wyjścia. Iwa potrząsa moim ramieniem. – Ja Kalina biorę ciebie Patryku za męża. No, powtarzaj!

– Ja Kalina... – zaczynam dziarsko, ale cała ta sytuacja śmieszy mnie i sprawia, że zanoszę się głośnym chichotem, który przechodzi w męczącą czkawkę.

– Nie śmiej się, tylko mów! – Iwa musztruje mnie i znów zaczyna: – Ja Kalina biorę ciebie Patryku za męża!

– Ja Kalina... – zaczynam znów, głośno czkając, ale Iwa przerywa mi gwałtownie.

– Nie, nie, nie! To musi wyglądać inaczej! Na filmach zawsze wygląda to inaczej! Najpierw musimy zapytać, czy nikt nie zna okoliczności stojących na przeszkodzie zawarcia tego małżeństwa. – Gorączkuje się Iwa. Mirka przewraca znacząco oczyma, a ja krztuszę się ze śmiechu.

– Ale przecież u nas wcale się tak nie mówi! – protestuje Jola.

– Co ty tam wiesz! Nic nie wiesz! Wychodziłaś kiedyś za mąż? – Wstawiona Iwa szturcha Jolkę palcem wskazującym, aż ta przestraszona przyznaje, że rzeczywiście za mąż jeszcze nie wychodziła. – I co z tego, że u nas tak się nie mówi? My zrobimy tak, że się powie! Jak na prawdziwym amerykańskim filmie... – Kończy rozmarzona i chrząka. – Zajmijcie miejsca, przechodzimy do ceremonii!

Po chwili wysokim głosem księdza proboszcza Iwa zadaje pytanie mające tak wielki wpływ na losy mojego związku. Jola oświadcza, że małżeństwo nie może zostać zawarte, gdyż narzeczony ma z nią piątkę dzieci i do tego szóste w drodze... Zanosimy się śmiechem. Iwa trzyma się za brzuch i jęczy, Mirka turla się po dywanie, ja sama chciałabym to zrobić, ale przecież mam na sobie suknię ślubną... Tyle jeszcze kojarzę. Niskim głosem mojego narzeczonego Iwa wypiera się związku z Jolą i udziału w produkcji szóstki dzieci, a następnie powracający do głosu ksiądz udziela nam ślubu.

Koniec przedstawienia. Brzuch boli mnie już tak bardzo, że chyba zaraz się posiusiam. Mirka wchodzi na krzesło i pomaga mi zdjąć sukienkę. Jola pada na stertę poduszek, zręcznie żonglując pustą szklanką po soku. W majtkach, biustonoszu i moich pięknych ślubnych platformach biegnę do łazienki, aby zapobiec katastrofie. Tuż przy drzwiach potykam się o dywan i padam jak długa, o mało nie rozbijając sobie nosa o drzwi łazienki. Zdarłam skórę z kolana, które teraz piecze i pulsuje bólem, sama nie wiem, co gorsze. Przyjaciółki biegną na ratunek, ale podnoszę się i macham ręką na znak, że wszystko w porządku. Śmieję się, a łzy ciurkiem spływają mi po policzkach.

Ceremonia rozpoczyna się bez zakłóceń.

Zgodnie z planem, który tak misternie ułożyłam.

Najpierw główną nawą kościoła przechodzi mała dziewczynka w koronkowej sukience i dobranym pod kolor kapelusiku, sypiąc płatki różowych róż. Dziewczynka ma proste blond włosy i przerwę między zębami. Na kolanie lewej nogi kwitnie strup dorównujący rozmiarem temu, który sama noszę pod suknią. Czuję, że mam ochotę wyściskać tę małą.

Następnie z chóru rozlega się piękna i wzruszająca melodia grana na skrzypcach. Natychmiast wyciska mi kilka łez i budzi obawy o makijaż. Zauważam, że Jola też ociera oczy. Najwyraźniej nie tylko na mnie tak mocno działa muzyka!

Po kilku chwilach skrzypce cichną i na ambonę wchodzi nobliwy ksiądz proboszcz. Obejmuje surowym spojrzeniem sylwetkę moją i mojego narzeczonego. Jego ponura mina nie wróży niczego dobrego. Odczuwam nagły niepokój i staram się przywołać szczegóły spowiedzi przedślubnej. Czy jakieś wydarzenie z mojego dwudziestosiedmioletniego życia wywołało u księdza proboszcza oburzenie? Gdzieś w zakamarkach mojej świadomości majaczy wspomnienie pogadanki na temat czystości przedmałżeńskiej i niespokojnie zerkam na siedzącą za moimi plecami matkę. Chyba ksiądz nie zechce tego wyciągnąć i oświecić gości w kwestii mojego życia seksualnego?

W tej samej chwili kapłan wyszczerza do mnie zęby w parodii uśmiechu, zupełnie jakby czytał w moich myślach. Odchrząkuje i rozpoczyna uroczystą przemowę na temat dwóch serc, które się spotkały i podjęły decyzję, by dalej przez życie pójść razem. Tymi dwoma sercami jesteśmy oczywiście my – mój ukochany i ja. Spoglądam więc na mojego wybranka rozanielonym wzrokiem, który zasnuła romantyczna mgiełka i sprawdzam, czy jest równie wzruszony jak ja. Okazuje się jednak, że spojrzenie Patryka utkwiło w butach księdza. Za to wzruszona do granic możliwości Jolka chlipie za moimi plecami aż miło!

Podczas mszy świętej moje myśli swobodnie szybują, oscylując pomiędzy menu weselnym, które ma zainaugurować tradycyjny polski rosół z makaronem przybrany łabędziem z ciasta ptysiowego, a nocą poślubną, na którą przygotowałam specjalny czerwony komplecik z kusymi majteczkami i fikuśnym piórkiem. Nagle reflektuję się, że wszyscy wstali i spoglądają na nas wyczekująco. W końcu nadeszła ta chwila!

Ksiądz informuje zebranych w kościele gości, po co się tutaj spotkaliśmy i co teraz nastąpi. Szczerze powiedziawszy, witam tę chwilę z westchnieniem ulgi, gdyż czuję, że mój pęcherz znów chce o sobie przypomnieć. Zaciskam dłonie na plastikowej rączce bukietu ślubnego i zastanawiam się, czy goście poczują się urażeni, jeśli przed przyjęciem życzeń skoczę na chwilę do toalety za zakrystią. W tej samej chwili ksiądz każe nam podać sobie dłonie i powtarzać.

Staję vis-à-vis mojego przyszłego męża i uśmiecham się do niego krzepiąco. Stwierdzam, że Patryk nie wygląda dobrze. Jego przystojna twarz jest blada, na czole perli się pot. Uśmiecham się półgębkiem do własnych myśli. Albo mojemu narzeczonemu daje się we znaki zdenerwowanie, albo miniony wieczór obszedł się z nim równie niełaskawie, jak ze mną.

Pada regułka, która ma sprawić, że staniemy się mężem i żoną. Czuję motyle w brzuchu. Uskrzydlają mnie do tego stopnia, że zapominam o przepełnionym pęcherzu i pulsującym kolanie. Spoglądam prosto w oczy Patryka, który już nie bada stanu obuwia proboszcza, ale wpatruje się we mnie. Jestem skupiona jak nigdy, pragnę włożyć w to króciutkie słowo całą siłę mojej miłości. Otwieram usta i chcę wypowiedzieć magiczną przysięgę, która sprawi, że będę z ukochanym, dopóki śmierć nas nie rozłączy...

Ale uprzedza mnie Jolka.

Jak przez mgłę widzę, jak podnosi się ze swojego miejsca i zdejmuje okulary. Jest blada i spłakana. Iwa szarpie ją za sukienkę, chcąc usadzić na miejscu. No, czy ta Jolka zgłupiała? Nie wysiedzi kwadransa? Koniecznie musi do toalety, gdy ja składam przysięgę małżeńską?

Ale Jola nie ma zamiaru wychodzić do toalety. Prostuje się dumnie i obwieszcza osłupiałemu księdzu:

– To małżeństwo nie może być zawarte, proszę księdza. Pan młody wkrótce zostanie ojcem. Mojego dziecka.

Przez kościół przebiega fala szeptów, zaskoczeni goście nachylają ku sobie głowy i wymieniają się spostrzeżeniami. Widzę, że moja matka otwiera i zamyka usta, niczym ryba wyrzucona na brzeg. Iwa kręci głową. Mirka ukryła twarz w dłoniach. Jolka patrzy na mnie przepraszająco. Czuję, że za chwilę wybuchnę niepohamowanym śmiechem. No, czy ta Jolka zdurniała do reszty? Zapomniała, że to były głupie żarty? Taka gra? Pijacka zabawa?

Spoglądam na pobladłą twarz mojego narzeczonego i dociera do mnie, że to wcale nie zabawa. W następnej chwili biorę solidny zamach i idealnie zaprojektowany bukiet z białych róż i frezji ląduje u stóp proboszcza. Wychodzę z kościoła, nie patrząc na osłupiałych gości.Rozdział 1

Niemrawo przeskakuję pilotem po kanałach, usiłując uciec przed reklamami, programami informacyjnymi i ckliwymi romansami. Reklam nie lubię, złych wiadomości otrzymałam już dosyć, a romanse? Miłości mam po dziurki w nosie. Mogę śmiało powiedzieć, że odbiła mi się czkawką. Jak tort weselny, który jedliśmy niemal przez dwa tygodnie.

„Zjeść trzeba – syknęła do mnie matka, gdy się obruszyłam, że nie tknę. – Przecież się nie zmarnuje. A swoją drogą, po cholerę ci był trzypiętrowy tort, co?”.

Odpowiedziałam wzruszeniem ramion. Skąd mogłam wiedzieć, że mój przyszły mąż to lowelas i pies na baby? Przecież gdybym cokolwiek podejrzewała, zamiast siedmiu kilo biszkopta przełożonego kremem śmietankowym zamówiłabym wuzetkę w cukierni na rogu! I rzuciłabym nią niewiernemu prosto w twarz!

Nie zostałabym zmuszona przez wojowniczą rodzicielkę do zjadania resztek i w rezultacie nie przybrałabym pięciu centymetrów w biodrach. Kopnęłabym Casanovę w cztery litery i to bynajmniej nie te, które służą do siedzenia. Tym samym nie stałabym się pośmiewiskiem całego kościoła z osłupiałym księdzem proboszczem na czele.

Wychodzi na to, że brak spostrzegawczości wcale mi się nie opłacał. Trzeba było mieć oczy dookoła głowy!

Zatrzymuję się na programie przyrodniczym i zasłuchuję się w hipnotyzujący głos Krystyny Czubówny, która przedstawia właśnie zwyczaje lęgowe wilków.

– Wilki łączą się w pary na całe życie... – słyszę i przewracam oczami.

– Chyba sama pani w to nie wierzy. – Wzdycham. – Żaden samiec nie łączy się w parę na całe życie. Chyba, że z innym samcem.

Wyciszam dźwięk i wyciągam się wygodnie na wąskim tapczaniku. Mam zamiar uciąć sobie króciutką drzemkę. Moje plany niweczy jednak matka, która bezceremonialnie gramoli się do pokoju, wlokąc za sobą odkurzacz. Jej mina wskazuje, że lepiej będzie, jeśli szybko wstanę, wygładzę smutne zmarszczki mimiczne naokoło ust i znajdę sobie jakieś zajęcie.

Niestety, nagłe poruszenie nie zwodzi czujnej matrony. Podpiera się wojowniczo pod boki, gromi mnie wzrokiem. Mam wrażenie, że jeden z piorunów trafił mnie w pośladki.

– Kiedy masz zamiar wziąć się w garść? – pyta.

Udaję, że nie wiem, o co chodzi. Przybieram skruszoną, a równocześnie zdziwioną minę. Następnie udaję, że układanie czasopism leżących na parapecie okna jest zajęciem wyjątkowo pilnym i wymagającym niesamowitego skupienia. A ponieważ większość z nich to prasa dotycząca przygotowań ślubnych, moje oczy szybko wilgotnieją, a ja zaczynam niepokojąco pociągać nosem. Za moimi plecami matka przekłada z ręki do ręki rurę odkurzacza i najwyraźniej nie wie, co powiedzieć. W końcu trafia na odpowiednią mądrość życiową i postanawia się nią ze mną natychmiast podzielić.

– Nie ty pierwsza, nie ostatnia. Lepiej, że szydło wyszło z worka przed ślubem, a nie po. Co prawda zaliczki przepadły, ale i tak taniej wyszło, niż jakbyś miała się rozwodzić. No i ślub kościelny możesz wziąć – gada jak nakręcona. – Z kimś innym, oczywiście – dodaje po chwili.

Trudno się z nią nie zgodzić. Dobrze, że sprawa się sypnęła, zanim swoim rozmarzonym głosem wypowiedziałam sakramentalne „tak”. Chyba muszę Jolce kwiaty w podziękowaniu wysłać, że ze swoim wyznaniem nie zwlekała do ostatniej chwili. A może lepiej paczkę pampersów?

Mimo to posyłam matce groźne spojrzenie.

– Mamo, co ty pleciesz!?

– Co mamo? Co mamo? – Rodzicielka odzyskała już rezon, a widząc, że z moich oczu nie tryskają strumienie łez, postanowiła wyłączyć taryfę ulgową. – Snujesz się po domu jak zombie. Aż przykro na ciebie patrzeć. Rozumiem, że pracę zaczynasz dopiero od września, ale jest czerwiec, a ty nie wychodzisz z domu! Nie widujesz ludzi, nie spotykasz się z przyjaciółkami! Albo weźmiesz się za siebie, albo zadzwonię do pani Jasi i załatwię ci łóżko na oddziale w Kobierzynie!

– To co ja mam robić? – pytam z nieszczęśliwą miną.

– Po prostu żyj – Ramiona odziane w podomkę w kropki wykonują gest wzruszenia. – Na początek mogłabyś się ubrać i pójść po ziemniaki do warzywniaka. Muszę tu odkurzyć. W całym domu panuje niewyobrażalny bałagan, ale oczywiście wszystko jest na mojej głowie – gdera matrona, potrząsając rurą od odkurzacza.

Pospiesznie wciągam świeżą koszulkę i dżinsy. Matka odprowadza mnie dziwnym spojrzeniem, ale staram się nie zwracać na nią uwagi. Wychodzę z mieszkania, zgarniając po drodze zieloną torbę „ekologiczną” i niemrawo sunę w stronę pobliskiego sklepiku. Chcę uwinąć się jak najszybciej i wrócić w zacisze swojego pokoju. Mam nadzieję, że gdy wrócę, mama skończy już porządki i będę mogła zafundować sobie drzemkę.

mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: