Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Kocie oko - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
4 kwietnia 2018
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Kocie oko - ebook

Brutalna, dobitna, rozdzierająca serce. „The New York Times Book Review”

Genialna, wielowymiarowa powieść. „Boston Sunday Globe”

Kontrowersyjna malarka Elaine Risley po latach nieobecności przyjeżdża do Toronto, gdzie jest przygotowywana wystawa jej prac. Znajome domy, ulice i pejzaże utrwalone na jej obrazach, wywołują fale wspomnień o dzieciństwie, które nie było jak z obrazka. Wędrówka po kraju z ojcem-naukowcem, zakazany romans z nauczycielem malarstw i życiowym mentorem, ale przede wszystkim dziewczęca przyjaźń, która zamieniła się w okrutną obsesję. Przeszłość osacza Elaine ciasną pętlą strachu. Tak jak kiedyś.

 

"Na chodniku leży ciało. Ludzie je omijają, patrzą pod nogi, patrzą w bok, idą dalej. Kiedy się do mnie zbliżają, na ich twarzach dostrzegam tę minę, która mówi: nie moja sprawa. Podchodzę do ciała – to kobieta. Leży na wznak, spogląda prosto na mnie. – Proszę pani – odzywa się. – Proszę pani, proszę pani. Pani – słowo o tysiącu znaczeń. Jaśnie pani, Czarna Pani, to prawdziwa wielka pani, koronki starszej pani, słuchaj, moja pani, no i gdzie się pani pcha, dla pań, przekreślone szminką i zastąpione słowem „kobieta”. Wciąż jednak jest ostatnie słowo prośby. Jeżeli czegoś rozpaczliwie się potrzebuje, nie mówi się „kobieto, kobieto”, mówi się „proszę pani, proszę pani”. Tak jak ona teraz. […] – Proszę pani – powtarza, może zresztą powiedziała coś innego, okropnie bełkocze. Niemniej już mnie ma."

Kategoria: Powieść
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-8032-228-8
Rozmiar pliku: 5,2 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Obrazy i inne nowoczesne dzieła sztuki, które tutaj opisuję, w rzeczywistości nie istnieją. Niemniej jednak zainspirowali je między innymi tacy artyści wizualni, jak Joyce Wieland, Jack Chambers, Charles Pachter, Erica Heron, Gail Geltner, Dennis Burton, Louis de Niverville, Heather Cooper, William Kurelek, Greg Curnoe oraz popsurrealistyczna garncarka Lenore M. Atwood; jak również zawsze oryginalna galeria Isaacs.

Jeśli chodzi o elementy fizyki i kosmologii, jestem winna wdzięczność Paulowi Daviesowi, Carlowi Saganowi, Johnowi Gribbinowi i Stephenowi W. Hawkingowi za ich pasjonujące książki na te tematy, a także mojemu bratankowi, Davidowi Atwoodowi, za niezmiernie pouczające uwagi o strunach.

Serdeczne podziękowania dla Graeme’a Gibsona za to, że wytrzymał tę powieść; dla mojej agentki, Phoebe Larmore; dla moich brytyjskich agentek, Vivienne Schuster i Vanessy Holt; dla moich redaktorek i wydawców – Nan Talese, Nancy Evans, Ellen Seligman, Adrienne Clarkson, Avi Bennett, Liz Calder i Anny Porter; dla mojej niestrudzonej asystentki, Melanie Dugan; jak również dla gnomów i czarodziei – Donyi Peroff, Michaela Bradleya, Alison Parker, Gary’ego Fostera, Cathy Gill, Kathy Minialoff, Fanny Silberman, Coleen Quinn, Rosie Abella, C.M. Sanders, Gene’a Goldberga, Johna Gallaghera i Dorothy Goulbourne.I

ŻELAZNE PŁUCO

1

Czas nie jest linią, lecz wymiarem, tak jak wymiary przestrzeni. Jeżeli da się zakrzywić przestrzeń, da się również zakrzywić czas, a gdyby się wiedziało dostatecznie dużo i umiało poruszać prędzej niż światło, można by się cofnąć w czasie i żyć w dwóch miejscach naraz.

Tak powiedział mój brat, Stephen. Nosił wtedy wystrzępiony brunatny sweter – zawsze się uczył w tym swetrze – i godzinami stał na głowie, żeby krew spłynęła do mózgu, żeby go odżywiła. Nie rozumiałam, ale pewno nie tłumaczył zbyt jasno. Już wówczas uciekał od wieloznaczności słów.

Zaczęłam jednak wyobrażać sobie czas jako coś obdarzonego kształtem, coś, co można zobaczyć niczym stos płynnych przezroczy ułożonych jeden na drugim. Na czas nie spogląda się wstecz, lecz w dół, tak jak w wodę. Raz na powierzchnię wynurza się to, raz tamto, raz nic. Nic nie ginie.

2

– Stephen twierdzi, że czas nie jest linią – mówię.

Cordelia przewraca oczami, co było do przewidzenia.

– No więc?

Ta odpowiedź zadowala nas obie. Stawia naturę czasu na właściwym miejscu, stawia też na właściwym miejscu Stephena, który mówi o nas „podlotki”, zupełnie jakby sam był dorosły.

Jedziemy z Cordelią tramwajem do śródmieścia, jak zwykle w zimowe niedziele. W tramwaju panuje zaduch: zużyte powietrze, zapach mokrej wełny. Cordelia siedzi w niedbałej pozie, czasem trąca mnie łokciem, patrzy na ludzi oczyma bez wyrazu, szarozielonymi oczyma nieprzejrzystymi i lśniącymi niby metal. Potrafi wytrzymać każde spojrzenie, ja niemal jej dorównuję. Jesteśmy nieprzeniknione, jesteśmy jak dwie iskry, mamy po trzynaście lat.

Nosimy długie wełniane palta z wiązanym paskiem, z podniesionym kołnierzem – tak się noszą gwiazdy filmowe – do tego śniegowce z wywiniętą cholewką i męskie robocze skarpety. W kieszeni upchnięte chustki, ściągamy je, gdy znikniemy matkom z oczu. Pogardzamy nakryciami głowy. Usta mamy wyzywające, w kolorze czerwonej kredki, połyskliwe jak paznokcie. Uważamy się za przyjaciółki.

W tramwajach zawsze się widuje stare kobiety, a przynajmniej nam się wydają stare. Bywają rozmaite. Jedne przyzwoicie ubrane w szyte na miarę tweedy, w dobranych pod kolor rękawiczkach i schludnych stonowanych kapeluszach ze zgrabnym pęczkiem piórek sterczących zawadiacko z boku. Inne uboższe, na oko cudzoziemki, z głową i ramionami spowitymi w ciemne szale. Jeszcze inne przysadziste, pękate, o świętoszkowato zaciśniętych ustach, obwieszone siatkami: typowe klientki wyprzedaży i sklepów z przeceną. Cordelia na pierwszy rzut oka rozpozna tani materiał.

– Gabardyna – mówi. – Tandeta.

Są wreszcie te, które jeszcze się nie poddały, które nadal starają się błyszczeć. Nieliczne, lecz wyróżniają się z tłumu. Wystrojone w szkarłat bądź fiolet, z dyndającymi kolczykami, w kapeluszach niczym rekwizyty teatralne. Spod sukienek wystaje rąbek halki, halki w niecodziennym, dwuznacznym kolorze. Dwuznaczne jest wszystko prócz bieli. Włosy mają farbowane na słomiany blond albo bladoniebiesko, albo – co tym bardziej uderza przy pergaminowej cerze – na czarno, w matowym odcieniu starego futerka. Usta kreślone szminką są zbyt duże, wychodzą poza linię prawdziwych ust, róż przypomina kleksy, prawdziwe oczy obrysowuje chwiejna kreska oczu malowanych. Właśnie takie kobiety zazwyczaj mówią do siebie. Jedna w kółko powtarza „baranina, baranina”, niby refren piosenki. Druga szturcha nas po nogach parasolką: – Golusieńkie – mamrocze.

Te najbardziej lubimy. Mają w sobie szczególną wesołość, siłę wyobraźni, nie dbają o to, co myślą inni. Te zdołały uciec, chociaż nie bardzo wiemy od czego. Wierzymy, że ich dziwaczne stroje, słowne tiki pochodzą z wyboru i że w stosownym czasie nas także czeka wolny wybór.

– Taka będę – mówi Cordelia. – Tylko że ja sobie sprawię jazgotliwego pekińczyka. Będę przeganiać dzieciaki, niech mi nie łażą po trawniku. Będę miała kij pasterski.

– Ja będę miała oswojoną iguanę – dorzucam. – Będę się ubierać tylko i wyłącznie na bordowo. – Tego słowa ostatnio się nauczyłam.

A jeśli, myślę teraz, jeśli zwyczajnie nie widziały, jak wyglądają? Może to aż takie proste: kłopoty ze wzrokiem. Znam ten ból. Kiedy jestem zbyt blisko lustra, cała się rozmazuję, kiedy za daleko, nie odróżniam szczegółów. Kto wie, jakie stroję miny, jaki obraz sztuki nowoczesnej na siebie nakładam? Nawet gdy właściwie ustawię odległość, nieustannie się zmieniam. Żyję w stanie przejściowym. Raz wyglądam na zniszczoną trzydziestkępiątkę, kiedy indziej na żwawą pięćdziesiątkę. Tak wiele zależy od światła, od zmrużenia oczu.

Jadam w różowych restauracjach, bo to bardziej twarzowy kolor. W żółtych człowiek żółknie. Co tu kryć, naprawdę zaprzątam sobie głowę takimi sprawami. Próżność zaczyna dokuczać. Rozumiem, dlaczego kobiety w końcu dają za wygraną. Lecz ja jeszcze nie jestem na to gotowa.

Niedawno przyłapałam się na tym, że głośno nucę, że idąc ulicą, nie domykam ust, trochę się ślinię. Tylko trochę, ale może to pierwszy krok po krawędzi urwiska, szczelina w murze, która później ukaże – co? Jakie horyzonty postępującego dziwactwa albo obłędu?

Nigdy i nikomu bym tego nie powiedziała, z wyjątkiem Cordelii. Ale której Cordelii? Tej wywołanej przed chwilą, tej w śniegowcach i z podniesionym kołnierzem, czy może tej przedtem, czy tej potem? W każdym z nas siedzi więcej niż jeden człowiek.

Gdybym znowu spotkała Cordelię, co bym jej powiedziała o sobie? Prawdę czy postawiłabym na efekt? Raczej to drugie. Wciąż odczuwam taką potrzebę.

Od dawna jej nie widziałam. Nie spodziewałam się jej zobaczyć. Teraz jednak, kiedy tutaj wróciłam, Cordelia miga mi niemal na każdej ulicy, skręca za róg, wchodzi do bramy. Naturalnie, te rozmaite fragmenty – ramię okryte beżową wielbłądzią wełną, profil twarzy, tył nogi – należą do kobiet, które oglądane w całości nie są Cordelią.

Nie mam pojęcia, jak dzisiaj wygląda. Jest gruba, ze sflaczałym biustem, z siwymi włoskami w kącikach ust? Mało prawdopodobne: na pewno by je wyskubała. Nosi okulary w modnej oprawce, zrobiła lifting powiek, farbuje włosy w pasemka czy na gładko? Wszystko możliwe. Obie dobiłyśmy do wieku granicznego, do strefy buforowej: tu jeszcze da się wierzyć, że podobne triki odnoszą skutek, wystarczy unikać ostrego słońca.

Cordelia, wyobrażam sobie, przygląda się rosnącym workom pod oczami, skórze w zbliżeniu luźniejszej, pomarszczonej jak łokcie. Wzdycha, wklepuje krem – krem odpowiedni dla jej cery. Już ona by wiedziała jaki. Obserwuje ręce, troszkę skurczone, troszkę zdeformowane, tak jak moje. Zaznaczają się na nich guzy, usta pomału więdną. Już się zarysowuje drugi podbródek, odbija w ciemnych szybach wagonu metra. Nikt tego jeszcze nie dostrzeże, chyba że uważnie się przyjrzy. My dwie z nawyku patrzymy uważnie.

Odrzuca ręcznik, w przytłumionym odcieniu morskiej zieleni, akurat pod kolor oczu. Ogląda się przez ramię, w lustrze dostrzega wałeczki tłuszczu nad talią, pośladki obwisłe niczym korale indora, a kiedy się obróci, suchą paproć włosów. Widzę Cordelię w dresie, też barwy morskiej zieleni: ćwiczy gdzieś w sali gimnastycznej, spocona jak mysz. Wiem, co by na to powiedziała, na to wszystko. Jakże chichotałyśmy, ze wstrętem i z rozkoszą, kiedy znajdowałyśmy wosk, którym jej starsze siostry depilowały nogi, wosk zastygły w garnuszku, naszpikowany szczeciną. Cordelię zawsze fascynowała groteskowość ciał.

Wyobrażam sobie, jak się spotykamy znienacka. W wyświechtanym płaszczu i włóczkowej czapce przypominającej kapturek na imbryk siedzi na krawężniku, obok leżą dwie foliowe torby z całym dobytkiem. Coś mamrocze pod nosem. – Cordelia! Nie poznajesz mnie? – Poznała, tylko udaje, że nie. Podnosi się, odchodzi, powłócząc spuchniętymi nogami, przez dziury w śniegowcach wyzierają stare skarpety. Rzuca spojrzenie przez ramię.

Taki obrazek sprawia mi pewną satysfakcję. Im gorszy, tym satysfakcja większa. Wyglądam przez okno, nie, z balkonu, stamtąd lepiej widać: jakiś mężczyzna goni Cordelię po chodniku, dopędza, uderza w bok – z twarzą już sobie nie radzę – przewraca. To tyle, nie potrafię się posunąć dalej.

Lepiej więc namiot tlenowy. Cordelia jest nieprzytomna. Wezwano mnie, zbyt późno, do szpitala. W wazonie mdląco pachną przywiędłe kwiaty, do ramion i nosa Cordelii sięgają rurki, słychać zamierający oddech. Trzymam ją za rękę. Twarz ma obrzmiałą i bladą jak surowe ciasto, pod zamkniętymi oczami żółtawe kręgi. Powieki ani drgną, lecz w palcach wyczuwam słabiutki ruch, a może tylko mi się zdaje? Zastanawiam się, czyby nie wyrwać rurek, nie wyciągnąć wtyczki z kontaktu. Czynności mózgu ustały, orzekli lekarze. Czy płaczę? I kto by mnie wezwał?

Jeszcze lepiej: żelazne płuco. Nigdy go nie widziałam na własne oczy, jedynie na zdjęciach w gazetach, w czasach gdy ludzie jeszcze zapadali na polio. Żelazne płuco – zdjęcia przedstawiały pokaźny cylinder, gigantyczną metalową kiełbasę, z jednego końca sterczała głowa, przeważnie głowa dziewczynki z włosami rozrzuconymi na poduszce, z wielkimi oczyma o głębi nocy – żelazne płuco fascynowało mnie bardziej aniżeli historie o dzieciach, które się utopiły, bo spacerowały po cienkim lodzie, albo straciły ręce i nogi, bo się bawiły na torach. Człowiek mógł złapać polio nie wiadomo jak i gdzie, nie wiadomo czemu mógł skończyć w żelaznym płucu. Coś tam wciągał razem z powietrzem albo połykał, albo przenosił z brudnych pieniędzy, których dotykali inni ludzie. Nie znało się dnia ani godziny.

Żelaznego płuca dorośli używali w charakterze straszaka, a także powodu, dla którego nie wolno nam było robić tego, co byśmy chciały. Żadnych publicznych basenów, żadnych tłumów latem. „Chcesz resztę życia spędzić w żelaznym płucu?”. Głupie pytanie. Inna rzecz, że dla mnie takie życie, bezczynne i wypełnione litością, kryje pewien urok.

A zatem Cordelia w żelaznym płucu, urządzenie oddycha za nią, jak gdyby ktoś grał na akordeonie. Dokoła rozlega się mechaniczne posapywanie. Jest całkowicie przytomna, ale nie może się poruszyć ani przemówić. Wchodzę do pokoju, ruszam się, mówię. Nasze spojrzenia się spotykają.

Cordelia musi gdzieś tutaj mieszkać. Może jest o milę stąd, może na sąsiedniej ulicy. Ostatecznie jednak nie wiem, jak bym się zachowała, gdybym przypadkiem na nią wpadła, gdybym ją spostrzegła chociażby w metrze na siedzeniu naprzeciwko albo na peronie, jak czyta reklamy. Stałybyśmy tuż obok siebie, patrząc na wielkie czerwone usta pochłaniające batonik czekoladowy. Ja bym się odwróciła, powiedziała: – Cordelio. To ja, Elaine. – Czyby także się odwróciła, krzyknęła teatralnie? Czyby mnie zignorowała?

A może to ja skorzystałabym z szansy i zignorowała ją? Może podeszłabym bez słowa, objęła Cordelię? Albo chwyciła za ramiona i trzęsła nią, trzęsła?

Wędrowałam tak całą wieczność, schodziłam ze wzgórza do centrum, gdzie już nie kursują tramwaje. Jest wieczór, rozmyty, szary, pastelowy niby płynny kurz, jesienny wieczór typowy dla tego miasta. Przynajmniej pogoda wciąż jest znajoma.

Teraz dotarłam do miejsca, gdzieśmy wysiadały z tramwaju wprost w styczniową breję przy krawężniku, w przenikliwy wiatr wiejący od jeziora pomiędzy odrapanymi domami o płaskich dachach, domami, które nam się wydawały całkiem wytworne. Lecz ta część miasta już nie jest nijaka, zaniedbana, biedna, ale dumna. Neony zdobią kursywą odrestaurowane ceglane fasady, przybyło mnóstwo mosiężnych ozdóbek, mnóstwo majątku, przybyło pieniędzy. Kawałek dalej wznoszą się gigantyczne rozjarzone wieże całe ze szkła, istne nagrobki z zimnego światła. Zamrożone aktywa.

Nie przyglądam się wieżom ani ludziom, którzy mijają mnie w modnych ciuchach, w zagranicznych szmatkach, ręcznie szytej skórze, zamszu. Patrzę na chodnik, niczym tropiciel.

Ściska mnie w gardle, bolą szczęki. Znowu zaczęłam gryźć palce. Aż do krwi, pamiętam ten smak. Smak pomarańczowych lizaków, groszowej gumy do żucia, czerwonej lukrecji, kosmyka włosów, brudnego lodu.III

IMPERIALNE REFORMY

8

Są dni, kiedy z trudem wstaję z łóżka. Mówię z wysiłkiem. Odmierzam kroki – pierwszy, drugi, dziesiąty – aż do łazienki. Każdy krok to wybitne osiągnięcie. W skupieniu zdejmuję nakrętkę tuby z pastą, podnoszę szczoteczkę do ust. Nawet ten ruch przychodzi mi z trudem. Czuję, że jestem nic niewarta, że cokolwiek bym zrobiła nie ma żadnej wartości, a już najmniej dla mnie samej.

Co masz na swoje usprawiedliwienie? – pytała Cordelia. Nic, odpowiadałam. Z czasem to słowo zlało się z moją osobą, jakbym sama była nicością, jakby w tym miejscu nie było zupełnie niczego.

Zeszłej nocy nicość się przybliżyła. Nie zanadto, lecz już się zaczęło, jak trzepot skrzydła, chłodniejszy powiew wiatru, pierwsze lekkie szarpnięcie cofającej się fali. Chciałam porozmawiać z Benem. Zadzwoniłam, ale go nie zastałam, odpowiedział automat. Usłyszałam własny głos, pogodny i opanowany. „Cześć. Nie możemy w tej chwili podejść do telefonu. Zostaw wiadomość, oddzwonimy najszybciej jak będziemy mogli”. Później sygnał.

Bezcielesny głos, głos anioła szybujący w powietrzu. Gdybym w tej sekundzie umarła, mówiłby dalej, łagodny i uczynny, niczym elektroniczne życie po życiu. O mało się nie rozpłakałam.

– Ściskam mocno – rzuciłam w próżnię. Zamknęłam oczy, pomyślałam o górach na wybrzeżu. To twój dom, mówiłam sobie. Tam naprawdę żyjesz. W teatralnej scenerii, nazbyt pięknej, niby tekturowe dekoracje do filmu. Nie jest realna, nie jest monotonna ani nudna, nie jest odstręczająca. Chociaż i owszem, właśnie nad tym pracują. Wystarczy się przejść tu i ówdzie, oderwać od pięknego widoku z okna, a już sterczą kikuty drzew.

Vancouver niczym samobójcza stolica kraju. Jedzie się na zachód, do samego końca. Dociera do krawędzi. A potem spada.

Wypełzam spod pledu. Teoretycznie jestem osobą zajętą. Mam tyle rzeczy do zrobienia, lecz ani jednej, którą bym chciała robić. Szperam w lodówce, wyławiam jajko, gotuję, wkładam do filiżanki, rozgniatam na papkę. Nawet nie patrzę na ziołowe herbatki, od razu rzucam się na prawdziwą morderczą kawę. Kubek trzęsionki. Pocieszające, już niebawem będę pobudzona do granic.

Spaceruję wśród odrąbanych rąk i wydrążonych stóp, popijam czerń. Podoba mi się ta pracownia, mogłabym tutaj malować. Akurat właściwe proporcje prowizorki i niechlujstwa. Rozpad dodaje otuchy: przynajmniej ja jestem w lepszym stanie.

Dziś wieszamy. Niefortunne określenie.

Wślizguję się w ubranie, ręce i nogi poruszają się tak, jakby należały do kogoś innego, kogoś nie za dużej postury, w nie najlepszej formie. Dzisiaj znowu błękitny dres, mało co wzięłam na zmianę. Nie lubię nadawać rzeczy na bagaż, wolę wszystko wepchnąć pod fotel w samolocie. Gdzieś w mojej głowie kołacze się myśl, że w razie czego, jeśli tam wysoko coś pójdzie nie tak, chwycę torbę i wyskoczę przez okno, z wdziękiem i z całym dobytkiem.

Wynurzam się na światło dnia, prędko maszeruję ulicą, z rozchylonymi ustami, w myśli wybijając takt. „Weselcie się z Wesołą Gromadką”. Niegdyś uprawiałam jogging, ale bieganie źle wpływa na kolana. Od nadmiaru beta-karotenu skóra robi się pomarańczowa, od nadmiaru wapnia dostaje się kamieni nerkowych. Zdrowie zabija.

Zniknęła dawna pustka Toronto. Teraz nie ma gdzie wetknąć szpilki: miasto puchnie, aż się zadławi na śmierć, to jasne. Ruch na ulicach przyprawia o zawrót głowy. Wszędzie tłok, wycie klaksonów, samochody wjeżdżają na środek skrzyżowania i już tam zostają, gdy światło się zmienia. Szczęście, że idę piechotą. Tu wśród magazynów każdy budynek nieomal woła ludzkim głosem: Do renowacji! Do renowacji! Kiedy w gazecie, w dziale „Nieruchomości”, po raz pierwszy zobaczyłam skrót „Reno”, myślałam, że chodzi o stolicę hazardu. Nie nadążam za językiem.

Docieram na róg King i Spadina, wędruję na północ. Tutaj kupowało się niegdyś hurtem ubrania, nadal tak jest. Jednakże dawne żydowskie delikatesy stopniowo ustępują pola chińskim emporiom, wiklinowym meblom, ażurowym haftowanym obrusom, bambusowym dzwoneczkom. Niektóre ulice mają teraz po dwie nazwy, tę drugą po chińsku – wielokulturowość w natarciu – gdzie indziej pod nazwą widnieje: „Modaland”. Wszędzie „landy”. Kiedyś nikt o czymś takim nie słyszał.

Potrzebuję nowej sukienki na otwarcie. Naturalnie, jakąś przywiozłam. Już ją uprasowałam podróżnym żelazkiem na ręczniku, co nieco uprzątnąwszy warsztat Jona. Jest czarna, ponieważ czerń najlepiej pasuje na takie okazje. Prosta, skromna czarna sukienka, taka jakie noszą wiolonczelistki z orkiestry symfonicznej. Kiedy chodzi o garderobę, nie należy przyćmiewać klientek.

Teraz jednak myśl o sukience mnie przygnębia. Na czarnym znać każdy paproch, a zapomniałam zabrać szczotkę do ubrań. Pamiętam reklamy plastra z lat czterdziestych: owiń dłoń jak mumię plastrem wywróconym na lewą stronę, oczyść tkaninę. Już się widzę w galerii pośród jedynych i niepowtarzalnych butikowych fatałaszków, prawdziwych pereł, odzianą we wdowią czerń z białymi kłaczkami, tam gdzie plaster nie sięgnął. Są przecież inne kolory, chociażby różowy. Różowy podobno rozbraja wrogów, osłabia i zmiękcza, pewnie dlatego to kolor stosowny dla małych dziewczynek. Aż dziw, że jeszcze się nie przyjął w wojsku. Bladoróżowe hełmy, rozety, cały batalion na przyczółek i naprzód marsz, na różowo. Pora, żebym i ja coś zmieniła, akurat teraz nie zaszkodziłoby trochę różu.

Krążę pomiędzy wystawami tańszych sklepów. Każda przypomina świątynię, jarzy się światłem, na pierwszym planie bogini, z dłonią wspartą na biodrze lub wysuniętą nogą, z twarzą beżową i nieprzystępną. Wróciły suknie balowe, kokardy i hiszpańskie falbanki, góry bez ramiączek i krynoliny, bufiaste rękawy niczym ciastka-pianki. Plus minispódniczki, jak zwykle koszmarne, nie do przyjęcia. Ostatnim razem też ich nie lubiłam: za dużo majtek. Falbanki również nie wchodzą w grę, wyglądałabym jak główka kapusty, podobnie sukienki bez ramiączek – nie przy tych wystających obojczykach, tych sterczących łokciach niby kurze łapy. Potrzebuję czegoś bardziej pionowego, może z niewielkim drapowaniem.

Przyciąga mnie napis WYPRZEDAŻ. Sklep nazywa się Butik Szyk, choć z prawdziwym butikiem ma niewiele wspólnego. Oferuje smętne resztki kolekcji, umiarkowane ceny. Wewnątrz jest tłok, tym lepiej. Sprzedawczynie mnie onieśmielają, nie lubię, kiedy się mnie przyłapie na zakupach. Chyłkiem przeglądam rzeczy z wyprzedaży, omijam cekiny, róże z angory, złotą nitkę, przybrudzoną białą skórę, szukam dalej. Pragnę odmiany, a to już nie takie proste. Łatwiej się zamaskować w młodości.

Zabieram do przymierzalni trzy sukienki: łososiową w białe kropki wielkości jednodolarówki, indygo z satynowymi wstawkami i czarną – na wszelki wypadek, jako ostatnią deskę ratunku. Marzy mi się łososiowa, ale czy wygram z kropkami? Zapinam suwak, haftki, obracam się we wszystkie strony przed lustrem – oczywiście, lustrem źle oświetlonym. Gdybym prowadziła taki sklep, kazałabym pomalować kabiny na różowo i nie żałowała pieniędzy na lustra. To, co kobieta pragnie zobaczyć, to na pewno nie siebie samą, w każdym razie nie w najgorszym świetle.

Wykręcam szyję, próbuję się obejrzeć od tyłu. Może z innymi butami, z innymi kolczykami? Dyndający kartonik z ceną celuje prosto w pupę. Oto i kropki rozsiane po szerokich rozłogach. Zdumiewające, o ile większy człowiek się wydaje z tyłu. Chyba dlatego, że mniej nierówności terenu odwraca uwagę od rozległej monotonii pagórków i równiny.

Obracając się, zauważam swoją torebkę, leży na podłodze. Po tylu latach powinnam się czegoś nauczyć. Torebka jest otwarta. Ściana kabiny nie sięga do samej podłogi, przez szparę właśnie bezszelestnie wycofuje się ręka, ściska mój portfel. Na paznokciach lakier koloru wściekłej zieleni.

Z całej siły przydeptuję nadgarstek bosą stopą. Słychać pisk, potem donośny zbiorowy chichot: młodość na pełnych obrotach, uczennice na polowaniu. Portfel leci na podłogę, ręka cofa się jak macka.

Jednym szarpnięciem otwieram drzwi. Niech cię diabli, Cordelio! – myślę.

Lecz Cordelia dawno zniknęła.

9

Nasza szkoła znajduje się spory kawałek od domu, za cmentarzem, po drugiej stronie wąwozu, na końcu szerokiej krętej ulicy z rzędami starych domów. To szkoła państwowa imienia Królowej Marii. Rankiem maszerujemy w nowych śniegowcach po zamarzniętym błocie, niosąc lunch w papierowej torebce. Idziemy przez resztki sadu do najbliższej brukowanej drogi, gdzie czekamy, póki na wzgórze nie wjedzie szkolny autobus, podskakując na wybojach. Mam na sobie nowy zimowy kombinezon, spódnicę owinęłam wokół nóg i upchnęłam w szerokich nogawkach, które przy każdym kroku ocierają się ze świstem. W szkole nie wolno nosić spodni, tylko spódnice. Nie jestem do tego przyzwyczajona, podobnie jak do siedzenia bez ruchu w ławce.

Ciąg dalszy w wersji pełnej
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: