Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Kollokacja - ebook

Wydawnictwo:
Rok wydania:
2011
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Kollokacja - ebook

Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.

Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.

Kategoria: Klasyka
Zabezpieczenie: brak
Rozmiar pliku: 341 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

I

Omnis fa­ber et ar­chi­tec­tus, qui noc­tem ta­nqu­am diem trans­i­git, qui scul­pit si­gna­cu­la sculp­ti­tia et as­si­du­itas eiws va­riat pic­tu­ram, cor suum da­bit in si­mi­li­tu­di­nem pic­tu­rae.

SY­RAH, CAP. XXXVIII. v. 28

Było to w roku 1838 – albo: Pod­czas jed­ne­go pięk­ne­go po­ran­ku w maju – albo: W jed­nej z naj­roz­kosz­niej­szych oko­lic Po­do­la lub Po­le­sia – albo: Wła­śnie słoń­ce mia­ło się ku za­cho­do­wi, gdy… itd.

Tym spo­so­bem za­czy­na­ją się zwy­kle po­wie­ści tkli­we, za­baw­ne lub na­ucza­ją­ce. Po­zwo­lą mi jed­nak czy­tel­ni­cy od­stą­pić od tych przy­ję­tych form i za­cząć od rze­czy naj­bar­dziej kra­jo­wej, naj­bar­dziej cha­rak­te­ry­zu­ją­cej na­szą ży­zną pro­win­cję w pew­nych po­rach roku, to jest: od bło­ta.

Otóż bło­to było ogrom­ne, jak zwy­kle bywa na Wo­ły­niu w po­ło­wie paź­dzier­ni­ka. Ko­le­je peł­ne gę­stej i brud­nej wody nie po­zwa­la­ły wy­mie­rzyć swej głę­bo­ko­ści; po czar­nej i roz­mię­kłej zie­mi błysz­cza­ły tu i ów­dzie je­zior­ka na trak­cie i na­wet na po­lach, przy­go­to­wa­nych do wio­sen­nej siej­by; we wsiach wszyst­kie pło­ty były obry­zga­ne, wszyst­kie karcz­my wy­glą­da­ły pstro­ka­to; wszę­dzie lu­dzie do­cho­dzą­cy do wrót lub do drzwi do­mów, pod­ka­sa­ni jak naj­wy­żej, z za­bło­co­ny­mi no­ga­mi, śli­zga­li się i grzęź­li; je­że­li kto je­chał, to je­chał stę­po i le­ni­we­mu po­stę­po­wi jego to­wa­rzy­szy­ła mu­zy­ka ko­pyt koń­skich, kla­pią­cych o rzad­kie bło­to lub to­pią­cych się w roz­mię­kłej zie­mi, wca­le róż­na od tego od­gło­su, jaki wy­da­wał koń Fa­ry­sa, gdy lot­ną swą nóż­kę w głę­bo­kim pia­sku za­nu­rzał.

W ta­kim była sta­nie pięk­na w in­nej po­rze oko­li­ca sta­ro­kon­stan­ty­now­skie­go po­wia­tu, ży­zna, wzgór­ko­wa­ta, ozdo­bio­na prze­ślicz­ny­mi la­ska­mi, któ­re te­raz nie zie­le­ni­ły się, nie rzu­ca­ły roz­kosz­nych cie­ni, ale ob­na­żo­ne z li­ści, sta­ły spo­koj­nie na wzgó­rzach, jak szkie­le­ty ga­jów i klom­bów. Nie­bo jed­nak­że było czy­ste i jak się to cza­sem zda­rza w po­ło­wie okto­bra, słoń­ce za­świe­ci­ło ja­sno tym bla­skiem me­lan­cho­licz­nym, tak po­dob­nym do ostat­nie­go uśmie­chu, któ­rym od­da­la­ją­cy się przy­ja­ciel że­gna przy­ja­cie­la lub od­jeż­dża­ją­cy w da­le­ką po­dróż syn że­gna ro­dzi­ców i krew­nych sto­ją­cych na gan­ku i prze­sy­ła­ją­cych mu ostat­nie po­ca­ło­wa­nie.

O czte­ry mile od Sta­re­go Kon­stan­ty­no­wa na lewo ugrzązł na dro­dze w ka­łu­ży wiel­kiej i głę­bo­kiej kocz otwar­ty, w któ­rym były dwie ko­bie­ty. Jed­na już nie­mło­da, brzyd­ka, ale ubra­na z prze­sa­dą i ko­kie­te­rią, zży­ma­ła się i ła­ja­ła fur­ma­na ła­ma­nym pol­skim ję­zy­kiem; dru­ga, ma­ją­ca nie wię­cej jak lat osiem­na­ście lub dzie­więt­na­ście, w ele­ganc­kim ka­pe­lu­szu, w ma­te­rial­nej sa­lo­pie, strze­la­ła wo­ko­ło czar­ny­mi ocza­mi, śmia­ła się do roz­pu­ku i z swo­jej przy­go­dy, i z gnie­wu to­wa­rzysz­ki i po­pra­wia­ła bia­łą i wą­ską rącz­ką pu­kle czar­nych wło­sów, któ­re się wy­do­by­wa­ły spod ka­pe­lu­sza i ocie­nia­ły twarz jej tro­chę śnia­dą, ale peł­ną czer­stwo­ści i ognia.

Fur­man i lo­kaj, grzę­znąc po ko­la­na w bło­cie, sta­ra­li się po­móc ko­niom i pod­nieść co­kol­wiek kocz, ale w ża­den spo­sób z miej­sca ru­szyć go nie mo­gli. Ich ład­na li­be­ria, ich ręce i twa­rze – wszyst­ko było obry­zga­ne i za­wa­la­ne. Zmę­cze­ni na­resz­cie i zde­spe­ro­wa­ni, sami nie wie­dzie­li, co po­cząć.

– Żeby jaki chłop nad­je­chał z drącz­kiem – rzekł Ma­ciej fur­man, ob­cie­ra­jąc rę­ka­wem twarz i roz­ma­zu­jąc jesz­cze go­rzej bło­to, z wiel­ką po­cie­chą pan­ny Ka­mi­li.

– Kto te­raz jeź­dzi, co ma ro­zum? – od­po­wie­dział lo­kaj Igna­cy z gnie­wem i ofuk­nie­niem.

– Sły­szysz, Bel­ciu, co on mówi! – rze­kła pan­na Ka­mi­la do pan­ny Bel­de­au, swo­jej gu­wer­nant­ki, któ­rą przez skró­ce­nie i w po­ufa­ło­ści pan­ny na wy­da­niu, a może i przez kon­trast jej szpet­no­ści, Bel­cią na­zy­wa­ła.

– Bo ma ra­cję – od­po­wie­dzia­ła Fran­cu­zi­ca z okrop­nym gry­ma­sem. – Za­chcia­ło ci się tej wi­zy­ty nie wie­dzieć po co; te­raz wró­cim do domu pie­cho­tą po ko­la­na w bło­cie. Fi! quel vi­la­in pays!

– Wi­dzisz, Bel­ciu, ja­kaś nie­wdzięcz­na! Nie by­ła­byś wi­dzia­ła pana Ka­zi­mie­rza, któ­ry nie mógł się na­pa­trzyć na two­je kol­czy­ki i tak ad­mi­ro­wał twój łań­cuch.

Uśmiech­nę­ła się gu­wer­nant­ka i po­ka­za­ła dwa rzę­dy zę­bów, z któ­rych po­ło­wy nie było, a dru­ga po­ło­wa była czar­na i wy­kru­szo­na.

– Igna­cy! – za­wo­ła­ła pan­na Ka­mi­la – wszak to Szysz­kow­ce wi­dać?

– A ro­zu­mie się, że Szysz­kow­ce – od­po­wie­dział ru­sza­jąc ra­mio­na­mi.

– O, to nie masz cze­go de­spe­ro­wać, moja Be­lu­niu! Wszak tu nie wię­cej jak ćwierć mili do domu. Przez ten wzgó­rek musi być su­cho; słoń­ce świe­ci tak ja­sno, mo­że­my pójść i pie­cho­tą.

– Co pan­na mówi? – rzekł Igna­cy. – Za tym pa­gór­kiem za­raz staw i ba­gno po szy­ję.

– O, ja nie­szczę­śli­wa! – krzyk­nę­ła pan­na Bel­de­au. – Wi­dzi­cie, jak wy głup­ca za­je­cha­ła, q uels gens, mon Dieu! o! le,mau­dit pays!

– Ale do­praw­dy, Igna­cy, cóż my bę­dzie­my ro­bić? – za­py­ta­ła pan­na Ka­mi­la.

– A cóż? Bę­dzie­my cze­kać, może się te be­stie na­my­ślą i we­zmą ra­zem, jak od­pocz­ną.

– A jak się nie na­my­ślą? – rze­kła uśmie­cha­jąc się fi­glar­nie.

– To bę­dzie­my cze­kać, póki kto nie nad­je­dzie.

– A jak nie nad­je­dzie? – mó­wi­ła zno­wu pa­nien­ka – I ja my­ślę, że tak bę­dzie, boś ty sam po­wie­dział, że te­raz nikt ro­zum­ny nie jeź­dzi.

– A cóż, to wten­czas wsią­dę na ko­nia i po­ja­dę do domu po in­sze ko­nie.

– Czy nie le­piej by od tego za­cząć, pa­nie Igna­cy? Jak my­ślisz? – rze­kła opie­ra­jąc na dło­ni pięk­ną swą twa­rzycz­kę.

– Je­śli pan­na każe, to po­ja­dę za­raz. Ma­cie­ju, od­przęż śle­pe­go.

– Aha, żeby cię zrzu­cił, ma­zga­ju! Le­piej sia­daj na bia­ło­nóż­kę; a i na tym trzy­maj się do­brze, bo to wy, kre­den­so­wa pie­cho­ta, nie umie­cie się ob­cho­dzić z ko­niem.

Tak mru­czał wą­sa­ty fur­man i za­bie­rał się od­przę­gać dy­sz­lo­we­go ko­nia, od­gar­tu­jąc bi­czy­skiem bło­to z pa­sów i sztel­wa­gi. Pan­na Ka­mi­la uśmiech­nę­ła się pa­trząc na tę po­gar­dę fur­ma­na dla lo­ka­ja. Gdy­by była wię­cej zna­ła świat, wie­dzia­ła­by o tym, że na róż­nych szcze­blach spo­łecz­no­ści bywa to samo, róż­ni­ca tyl­ko w dow­ci­pie drwi­nek i for­mie li­be­rii.

Gdy tak Ma­ciej krzą­tał się i klął wi­zy­ty w paź­dzier­ni­ku, obie ko­bie­ty, oparł­szy się w otwar­tym ko­czu, pa­trza­ły jed­na na pra­wo, dru­ga na lewo.

Na lewo były Szysz­kow­ce, wiel­ka wieś pre­ze­sa Za­gar­tow­skie­go, ojca pan­ny Ka­mi­li; na pra­wo, w roz­twie­ra­ją­cej się co­raz do­li­nie, roz­cią­ga­ły się Cza­pliń­ce, wieś ogrom­na i wie­lu li­czą­ca dzie­dzi­ców. Na­le­ża­ła ona nie­gdyś do moż­nej fa­mi­lii hra­bie­go S., a póź­niej, przez eks­dy­wi­zję roz­dzie­lo­na na wie­le czą­stek, sta­ła się rze­czą­po­spo­li­tą ko­lo­ka­cyj­ną peł­ną in­tryg, na­mięt­no­ści, gnie­wów, przy­jaź­ni, par­tyj itd., sło­wem, peł­ną tego wszyst­kie­go w ma­leń­kich wy­mia­rach, co bywa w każ­dej rze­czy­po­spo­li­tej na wiel­ką ska­lę.

O kro­ków dwie­ście od tego miej­sca, gdzie stał w bło­cie kocz pan­ny Ka­mi­li, za­wra­ca­ła się na pra­wo sze­ro­ka dro­ga do Cza­pli­niec i wi­dać było, jak rzę­dem wierzb wy­sa­dzo­na cią­gnę­ła się przez wieś całą. Tu i ów­dzie, na pra­wo, i na lewo dro­gi, ster­cza­ły ko­mi­ny dwo­rów i dwor­ków, okrą­żo­nych – ten ogro­dem, ten za­bu­do­wa­nia­mi go­spo­dar­ski­mi.

Wie­dzia­ła o tym pan­na Ka­mi­la, że oj­ciec jej, któ­ry był wiel­bi­cie­lem pru­skiej me­to­dy za­okrą­gla­nia, miał wiel­ki po­ciąg do Cza­pli­niec i uży­wał wszel­kich spo­so­bów i in­tryg, aby tą wsią za­wład­nąć, bo grun­ta jej wcho­dzi­ły dłu­gim pa­sem w jego łany i prze­rzy­na­ły naj­krót­szą ko­mu­ni­ka­cję mię­dzy Szysz­kow­ca­mi a in­ny­mi wsia­mi pre­ze­sa, któ­re poza tą wsią le­ża­ły i już po obu stro­nach obej­mo­wa­ły ją dła­wią­cy­mi ra­mio­ny. Wszak­że pan­na Ka­mi­la żad­ne­go z tych dzie­dzi­ców nie zna­ła, le­d­wie parę ich na­zwisk obi­ło się o jej uszy, a przez wieś samą prze­jeż­dża­ła tyl­ko kil­ka razy.

Te­raz, gdy sie­dzia­ła i pa­trzy­ła, za­sta­na­wia­ły ją, nie wie­dzieć dla­cze­go, wierz­by, na­gie dłu­gim sze­re­giem roz­cią­gnię­te, dwor­ki i dom­ki, w któ­re my­ślą wcho­dzi­ła i wy­obra­ża­ła so­bie ich miesz­kań­ców, ale nade wszyst­ko za­sta­no­wił ją dym wy­cho­dzą­cy ja­snym słu­pem z ko­mi­na jed­ne­go z naj­po­saż­niej­szych dwor­ków, któ­ry w środ­ku wsi z pra­wej stro­ny dro­gi le­żał, czy­sto wy­glą­dał, miał przy bra­mie wy­so­kie to­po­le, z tyłu jak­by ogród czy la­sek, z boku ob­szer­ne za­bu­do­wa­nia go­spo­dar­skie. Im wy­żej pod­no­sił się ów bia­ły słup w po­wie­trze, tym prze­zro­czyst­szym się sta­wał, tym roz­ma­it­sze przy­bie­rał for­my; a przyj­mu­jąc w sie­bie żywe pro­mie­nie je­sien­ne­go słoń­ca, roz­licz­ny­mi ozda­biał się ko­lo­ra­mi. Pan­na Ka­mi­la z próż­no­wa­nia za­pew­ne i z nu­dów wpa­trzy­ła się w tę żywą i ru­cha­wą ko­lum­nę, za­my­śli­ła się i za­czę­ła ma­rzyć.

Tym­cza­sem koń już był od­przę­żo­ny, Igna­cy z nie­zgrab­no­ścią, z któ­rej iro­nicz­nie uśmie­chał się Ma­ciej, miał już wsia­dać, gdy na­gle z tyłu dał się sły­szeć ło­skot z bi­cza.

– Ot, za­cze­kaj – rzekł Ma­ciej – ktoś je­dzie, to może prę­dzej nam da radę niż ty. Ty tam gdzie zle­cisz w bło­to i bę­dzie­my cze­kać do wie­czo­ra. – To po­wie­dziaw­szy, wziął ko­nia za cu­gle i zno­wu go przy­kła­dał do dy­sz­la.

Tym­cza­sem ude­rze­nia z bi­cza po­wta­rza­ły się i po­wóz się przy­bli­żał. Gdy już był nie­zbyt da­le­ko, rzekł Ma­ciej, ki­wa­jąc gło­wą:

– Dia­bła by zjadł, kłu­sem je­dzie; musi mieć tę­gie ko­nie.

– Albo lek­ką brycz­kę – do­dał Igna­cy. – To my tyl­ko po bło­cie ta­ki­mi cięż­ki­mi po­wo­za­mi jeź­dzi­my.

W rze­czy sa­mej była to nie­ty­czan­ka zgrab­na i le­ciut­ka i czte­ry ko­nie dziel­ne, choć nie­wiel­kie. Po­ga­niał je chło­pak mło­dy i żwa­wy, a im bar­dziej przy­bli­żał się do sto­ją­ce­go po­wo­zu, tym gło­śniej wo­łał „hou!” i tym sil­niej wa­lił z bi­cza.

W nie­ty­czan­ce sie­dział mło­dy czło­wiek pięk­nej i mę­skiej twa­rzy, z ład­ny­mi wą­sa­mi blond, w cie­płym tu­żur­ku za­pię­tym pod szy­ję, spod któ­re­go wi­dać było jego wzrost wy­so­ki, sil­ną bu­do­wę i zgrab­ną fi­gu­rę. Czap­ka ak­sa­mit­na na­kry­wa­ła gę­ste i ja­sne wło­sy, brwi ciem­niej­sze za­gi­na­ły się pod bia­łym i sze­ro­kim czo­łem, a rzę­sy jesz­cze ciem­niej­sze ocie­nia­ły oczy duże, błę­kit­ne, śmia­łe i spo­koj­ne. Obok nie­go ster­cza­ła strzel­ba, a pięk­ny le­ga­wiec z ogrom­ny­mi kasz­ta­no­wa­ty­mi usza­mi, wspar­ty przed­nią łapą na wa­sąż­ku, by­stro i cie­ka­wie pa­trzył ku po­wo­zo­wi.

Dro­ga była sze­ro­ka tak, że dwa po­wo­zy wy­god­nie wy­mi­nąć się mo­gły. Wje­cha­ła i nie­ty­czan­ka śmia­ło w ka­łu­żę, ale gdy się zrów­na­ła z ko­czem, gdy pan Jó­zef Sta­rzyc­ki, bo cze­muż nie mamy go na­zwać od razu, po­strzegł dwie pa­nie w tak kry­tycz­nym po­ło­że­niu, krzyk­nął na swe­go chło­pa­ka: – Stój!

Za­trzy­mał Mi­chaś ko­nie, któ­re się otrzę­sły, za­dzwo­niw­szy kół­ka­mi kra­kow­skich cho­mą­tów i wy­cią­ga­jąc gło­wy na­przód i szcze­rząc zęby, fol­go­wa­ły so­bie zbyt ścią­gnię­te cu­gle.

Wten­czas pan Jó­zef, ob­ra­ca­jąc się do pan­ny Ka­mi­li, zdjął cza­pecz­kę, bły­snął sze­ro­kim i bia­łym czo­łem, któ­re ślicz­nie od­bi­ja­ło od ogo­rza­łej co­kol­wiek twa­rzy i za­py­tał:

– Czy pa­nie po­trze­bu­ją po­mo­cy?

– Sto­imy tu od go­dzi­ny i nie mo­że­my ru­szyć – od­po­wie­dzia­ła pan­na Ka­mi­la z uśmie­chem peł­nym sło­dy­czy i orzu­ci­ła wzro­kiem pięk­ne­go mło­dzień­ca.

– Niech wiel­moż­ny pan po­zwo­li swe­mu chło­pa­ko­wi, aby po­mógł pod­jąć co­kol­wiek kocz, a może ru­szę z miej­sca. Dia­bli by wzię­li tę szlach­tę z Cza­pli­niec, nie po­na­pra­wia­ją dro­gi.

Uśmiech­nął się na te sło­wa pan Jó­zef i wziąw­szy lice z rąk Mi­cha­sia, ka­zał mu po­ma­gać.

Tym­cza­sem pan­na Ka­mi­la, od­gar­tu­jąc pod ka­pe­lusz loki, któ­re twarz jej za­sła­nia­ły, rze­kła:

– Mamy dom obok, a nie mo­że­my się do nie­go do­stać.

– Pa­nie stąd nie­da­le­ko miesz­ka­ją?

– Oto jest miesz­ka­nie mego ojca – od­po­wie­dzia­ła uka­zu­jąc na Szysz­kow­ce.

Na te sło­wa, nie wie­dzieć dla­cze­go, żywy ru­mie­niec wy­stą­pił na twarz pana Jó­ze­fa. Pan­na Ka­mi­la po­strze­gła to i tak­że, nie wie­dzieć dla­cze­go, spu­ści­ła oczy, a pan­na Bel­de­au, pa­trząc na przy­stoj­ne­go mło­dzień­ca, tak­że nie wie­dzieć dla­cze­go, za­śmia­ła się i po­ka­za­ła dwa rzę­dy zę­bów, z któ­rych po­ło­wy nie było, a dru­ga po­ło­wa była czar­na i wy­kru­szo­na.

Wszak­że wszel­kie usi­ło­wa­nia lu­dzi nie po­mo­gły; ko­nie li­co­we szarp­nę­ły i za­czę­ły ska­kać czu­jąc cię­żar nad siłę; dy­sz­lo­we spie­ra­ły się na­zad i ja­kiś upór je opa­no­wał. Nie bra­ły więc wszyst­kie, nie bra­ły ra­zem i dla­te­go po­wóz zo­stał na miej­scu.

– Słu­chaj no, ko­chan­ku! – rzekł pan Jó­zef do Ma­cie­ja – wy­prząż ty swo­je ko­nie, zo­staw tyl­ko li­co­we, na któ­re wsią­dzie mój chło­pak; do dy­sz­la za­łóż­cie moje, to wy­je­dzie­cie. A pa­nie do­brze by zro­bi­ły, żeby prze­szły do mo­jej nie­ty­czan­ki. Nie dla­te­go – do­dał z uśmie­chem – aby cię­żar był wiel­ki, ale szarp­nię­cie może być za sil­ne i fur­man z próż­nym ko­czem bę­dzie śmiel­szy.

– O, co to, to wiel­moż­ny pan do­sko­na­le po­wie­dział, da­li­bóg, że praw­da. Żeby tam pa­nien­ki nie było, ja­ke­śmy wleź­li w tę jamę, był­bym i swo­imi wy­je­chał, choć­by na zła­ma­nie szyi. A dał­że­bym im be­stiom har­tu! – rzekł Ma­ciej, zła­żąc z ko­zła i bio­rąc się do od­przę­ga­nia dy­sz­lo­wych koni.

– Ale jak­że my się do­sta­nie­my do pań­skie­go po­wo­zu? – rze­kła śmie­jąc się pan­na Ka­mi­la. – Bel­ciu! idź ty na­przód, oba­czę, jak tam głę­bo­ko.

– Ah! mon Dieu! mon Dieu! – za­wo­ła­ła z gry­ma­sem Fran­cu­zi­ca. – Czy ty chcesz, że­bym uto­nę­ła w bło­cie?

Za­śmia­ła się na te sło­wa pan­na Ka­mi­la gło­śno, piesz­cząc rę­ka­mi, a pan Jó­zef, sły­sząc ten głos czy­sty i wdzięcz­ny, pa­trząc na te ru­chy peł­ne gra­cji i ży­wo­ści, za­my­ślił się i po chwi­li, od­su­wa­jąc swe­go le­gaw­ca i uka­zu­jąc mu miej­sce na koź­le, co Amor na­tych­miast wy­ko­nał, od­dał lice ko­zacz­ko­wi, a sam wy­sko­czył z brycz­ki i w kil­ku su­sach był obok ko­cza.

– Nie­ma in­ne­go środ­ka, jak pa­nie prze­nieść – rzekł i chciał drzwicz­ki otwo­rzyć. – Czy pani się zre­zy­gnu­je?

Za­czer­wie­ni­ła się jak róża pan­na Ka­mi­la; spoj­rza­ła by­stro na mło­dzień­ca, któ­ry z niej nie spusz­czał oczu, i za­py­ta­ła:

– Czy in­ne­go środ­ka nie ma?

– Zda­je mi się – od­po­wie­dział mło­dzie­niec, któ­re­go oczy za­iskrzy­ły się od ra­do­ści.

– Igna­cy! prze­nieś­że mię na brycz­kę tego pana! – rze­kła pan­na Ka­mi­la.

Przy­stą­pił Igna­cy i pod­niósł ku niej ręce czar­ne i błysz­czą­ce lawą bło­ta, któ­ra cie­kła po rę­ka­wach i za rę­ka­wy i w sze­ro­kich ka­łu­żach sta­ła na jego płasz­czu. Na ten wi­dok par­sk­nę­ła od śmie­chu pan­na Ka­mi­la, cof­nę­ła się w głąb ko­cza ze wstrę­tem i za­wo­ła­ła:

– Bel­ciu, niech on cie­bie prze­nie­sie!

– Fi, fi! – krzyk­nę­ła Fran­cu­zi­ca – nie­zno­śna Ka­mil­ciu, czyż ty masz su­mie­nie?

– W rze­czy sa­mej to nie po­dob­na – rzekł pan Jó­zef. – Ten bied­ny czło­wiek okrop­nie wy­glą­da. Racz­cie pa­nie przy­jąć moją usłu­gę. Je­stem sil­ny i co­kol­wiek czyst­szy od nie­go.

– Cóż mam ro­bić? Pan za­mo­czy nogi, nie czas cer­to­wać się. Bierz pan – do­da­ła z nie­wy­po­wie­dzia­nym wdzię­kiem i wy­cią­gnę­ła ku nie­mu ręce.

– Mi­chaś! trzy­maj ko­nie – krzyk­nął pan Jó­zef, otwo­rzył drzwicz­ki i wziął na ręce wy­nio­słą, zgrab­ną i lek­ką pa­nien­kę.

Ona ob­ję­ła jego szy­ję drżą­cą ręką i już nie śmia­ła się, bo czu­ła, jak ją tu­lił sil­nym ra­mie­niem; jak stą­pał ostroż­nie, aby żad­na kro­pla na nią nie bry­znę­ła; jak szedł zwol­na, może dla­te­go, aby dłu­żej nieść tak miły cię­żar; jak ją wsa­dzał de­li­kat­nie, aby jej nóż­ka nie do­tknę­ła na­wet za­bry­zga­ne­go wa­sąż­ka.

Gdy już usia­dła, spoj­rza­ła nań z wdzięcz­no­ścią i w tym wej­rze­niu jej czar­nych ślicz­nych oczów wy­pi­sa­ło się może na­wet wię­cej, niż chcia­ła.

Wró­cił pan Jó­zef zno­wu do ko­cza i prze­niósł tak­że pan­nę Bel­de­au, któ­ra z dziw­ny­mi umi­zga­mi i mi­no­de­rią sa­do­wi­ła się w jego ob­ję­ciu.

Tak więc obie zna­la­zły się nie­spo­dzia­nie w brycz­ce mło­de­go po­dróż­ne­go, któ­ry sta­nął na stop­niu i usiadł z boku na wa­sąż­ku. Nim prze­przę­żo­no ko­nie i wy­do­by­to po­wóz, co po­trwa­ło bli­sko pół go­dzi­ny, pan­na Ka­mi­la, chcąc za­cząć roz­mo­wę, a może i do­wie­dzieć się cze­goś, skąd, do­kąd je­dzie, rze­kła:

– Ja­kie­go pan masz pięk­ne­go psa.

Amor, le­żąc na koź­le i spu­ściw­szy gło­wę do środ­ka brycz­ki, jak­by zro­zu­miał, że o nim mowa, spoj­rzał cie­ka­wie i ła­god­nie w oczy pa­nien­ki i za­czął pod­no­sić ogrom­ne swe uszy.

– Jak on pa­trzy – do­da­ła pan­na Ka­mi­la – jak­by mię zro­zu­miał.

– Bo w rze­czy sa­mej ro­zu­mie – od­po­wie­dział pan Jó­zef. Pies jesz­cze by­strzej pa­trzył w oczy to swe­mu panu, to pan­nie Ka­mi­li.

– Jak się na­zy­wa? – za­py­ta­ła.

– Ma na­zwi­sko tro­chę ro­man­so­we, a ra­zem pe­danc­kie. Na­zy­wa się Amor – od­po­wie­dział, czer­wie­niąc się pan Jó­zef.

– On pew­nie nie kąsa? – rze­kła pan­na Ka­mi­la, wy­cią­ga­jąc rękę i głasz­cząc nie­śmia­ło pięk­ne zwie­rzę.

W mgnie­niu oka Amor pod­niósł się, spu­ścił się de­li­kat­nie do środ­ka brycz­ki, przy­siadł na za­dnich ła­pach tak, że jej nóg nie ugniótł, i po­ło­żył gło­wę na jej ko­la­nach. Z po­cząt­ku tro­chę prze­stra­szo­na, po­tem ura­do­wa­na pa­nien­ka za­czę­ła go gła­skać i pie­ścić, a pies pa­trzył jej w oczy z wej­rze­niem peł­nym wy­ra­zu, zda­wał się dzię­ko­wać za jej do­broć. A gdy po chwi­li od­ję­ła rękę od jego gło­wy i prze­sta­ła go ka­re­so­wać, zwi­nął się w kłę­bek i u nóg się jej uło­żył.

– On pani nogi ugnie­cie – rzekł pręd­ko pan Jó­zef, rad w du­szy, że pies prze­nik­nął jego my­śli.

– By­najm­niej. Po­zwól mu pan tak zo­stać! Co to za po­czci­we stwo­rze­nie! On by mię te­raz obro­nił, gdy­by mi kto chciał krzyw­dę zro­bić – do­da­ła pan­na Ka­mi­la, pa­trząc dziw­nie na zaj­mu­ją­ce­go się wi­docz­nie mło­dzień­ca.

– Tego mo­żesz pani być pew­na i dzię­ku­ję pani, żeś tak ła­ska­wie przy­ję­ła wier­ne­go to­wa­rzy­sza mo­jej po­dró­ży.

– Pan z da­le­ka je­dzie? – za­py­ta­ła.

–. Jadę z Po­do­la, gdzie mam ma­leń­ki ma­ją­te­czek, dla od­wie­dze­nia mo­ich ro­dzi­ców, dzia­da i bab­ki, któ­rzy tu miesz­ka­ją. Mam tak­że sio­strę, do­brą i ko­cha­ną, któ­rej Bóg daje męża i na któ­rej ślub śpie­szę.

– O, mój Boże! cóż to musi być za szczę­ście mieć bra­ta! – rze­kła pan­na Ka­mi­la.

– Jest to bło­go­sła­wień­stwo Boga, kie­dy fa­mi­lia licz­na i zgod­na – od­po­wie­dział pan Jó­zef.

– r Pan mó­wi­łeś, że ro­dzi­ce pana miesz­ka­ją tu; gdzież to? czy da­le­ko? – za­py­ta­ła spusz­cza­jąc oczy.

– W tej wsi, któ­rą pani wi­dzisz. W Cza­pliń­cach?

– Tak jest – od­po­wie­dział czer­wie­niąc się.

Żywy ru­mie­niec okrył tak­że twarz pan­ny Ka­mi­li. Ale wkrót­ce, jak­by uczu­ła to, że jej lice pło­nie, po­trzę­sła głów­ką i z uśmie­chem rze­kła:

– Więc bę­dzie­my przez nie­ja­ki czas są­sia­da­mi! Mam na­dzie­ję, że pan ze­chcesz od­wie­dzić mego ojca. To tak bli­sko!

– Będę bar­dzo szczę­śli­wym, je­że­li pan pre­zes po­zwo­li mi zło­żyć so­bie usza­no­wa­nie.

– Czyż nie jest już panu obo­wią­za­ny, żeś wy­ra­to­wał z bie­dy jego je­dy­nacz­kę? – Po­tem ob­ra­ca­jąc się na pra­wo, może dla ukry­cia swe­go po­mie­sza­nia i wzru­sze­nia ra­do­ści, rze­kła: – Stąd wid­no wie­le dwo­rów w Cza­pliń­cach; czy też ja zgad­nę, w któ­rym pana ro­dzi­ce miesz­ka­ją?

– Niech pani spró­bu­je – od­po­wie­dział, czu­jąc ja­kieś dziw­ne szczę­ście, któ­re pier­si jego za­le­wa­ło.

– Patrz pan – rze­kła wy­cią­ga­jąc rącz­kę – w tym domu, gdzie to­po­le koło wrót i z któ­re­go ten wy­so­ki słup dymu wy­cho­dzi. Czy zga­dłam? – do­da­ją, zwra­ca­jąc twarz ku nie­mu i pa­trząc z wy­ra­zem peł­nym zna­cze­nia.

– O, zga­dłaś pani, tam uro­dzi­łem się – od­po­wie­dział drżą­cym gło­sem, ale da­le­ko wy­mow­niej od­po­wie­dział wzro­kiem na jej prze­ni­kli­we wej­rze­nie.

W cza­sie tej chwi­lo­wej i nie­mej roz­mo­wy ich oczów i du­sze tych dwoj­ga lu­dzi, któ­re przy­pa­dek spro­wa­dził, za­bie­ra­ły z sobą ści­ślej­szą zna­jo­mość.

Tym­cza­sem po­wóz był już wy­cią­gnię­ty z ka­łu­ży i ko­nie na po­wrót prze­przę­żo­ne. Fur­ma­ni sie­dzie­li na ko­złach, szło tyl­ko o to, jak zno­wu damy prze­pra­wić do ich po­wo­zu, aby nie za­mo­czy­ły nó­żek. Pan­na Ka­mi­la z tak­tem wła­ści­wym ko­bie­cie, a ra­czej nie chcąc po­ka­zać ro­dzą­cej się sła­bo­ści, rze­kła z wdzię­kiem:

– Już te­raz pana fa­ty­go­wać nie bę­dzie­my. Niech pan każe tak pod­je­chać pod nasz po­wóz, że­by­śmy mo­gły prze­sko­czyć nie­wiel­ki prze­dział.

Gdy się sta­ło, jak chcia­ła, i drzwicz­ki od ko­cza były otwar­te, na­przód pan­na Bel­de­au, sta­nąw­szy na wa­sąż­ku i opie­ra­jąc się jed­ną ręką na ra­mie­niu pana Jó­ze­fa, a dru­gą na ra­mie­niu Igna­ce­go, szczę­śli­wie, choć nie bez gry­ma­sów i śmie­chów, do­sta­ła się do' ko­cza.

– Te­raz na mnie ko­lej – rze­kła pan­na Ka­mi­la – ale chcia­ła­bym się jesz­cze po­że­gnać z pań­skim to­wa­rzy­szem po­dró­ży, któ­ry mię tak go­ścin­nie przy­jął.

– Amor! – za­wo­łał pan Jó­zef.

Po­wstał pies i spoj­rzał w oczy panu, jak­by chciał do­wie­dzieć się, co każe.

– Po­czci­wy Amor! – za­wo­ła­ła pa­nien­ka głasz­cząc go.

On po­ło­żył zno­wu gło­wę na jej ko­la­nach, a wdzięcz­na pan­na Ka­mi­la, ob­jąw­szy ją obie­ma rącz­ka­mi, przy­ło­ży­ła do niej za­ru­mie­nio­ną twarz i rze­kła:

– Bądź zdrów, po­czci­wy pie­sku, ład­nie się na­zy­wasz. Po­tem po­rwa­ła się lek­ka i zgrab­na, a za­le­d­wie do­tknąw­szy ręką ra­mie­nia pana Jó­ze­fa, jak sar­necz­ka prze­sko­czy­ła z brycz­ki do ko­cza.

Gdy drzwicz­ki były już za­mknię­te, a mło­dzie­niec stał jesz­cze przy po­wo­zie, jak­by cze­kał ostat­nie­go sło­wa, wy­cią­gnę­ła ku nie­mu rękę i do­da­ła:

– Dzię­ku­ję panu, nie za­po­mnę nig­dy tej przy­słu­gi.

Wziął jej rękę pan Jó­zef, przy­ci­snął do ust i uczuł de­li­kat­ne i parę razy po­wtó­rzo­ne ści­śnie­nie.

Ru­szył kocz, ru­szy­ła nie­ty­czan­ka i roz­dzie­li­li się. Jed­no po­je­cha­ło na lewo, dru­gie na pra­wo, ale my­śli ich były po­dob­no ra­zem.II

Dom pre­ze­sa Za­gar­tow­skie­go był ob­szer­ny, za­moż­ny, ale jak zwy­kle bywa u zdo­byw­ców for­tu­ny, wszę­dzie jesz­cze cze­goś nie do­sta­wa­ło: był nie­do­bu­do­wa­ny, w go­spo­dar­skich bu­dow­lach nie­kom­plet­ny, na­wet w we­wnętrz­nym ume­blo­wa­niu nie miał tego wy­koń­cze­nia, tej zu­peł­no­ści, któ­ra zda­je się mó­wić: już do­syć. Bo w rze­czy sa­mej, dla pre­ze­sa, jak nie­gdyś dla je­zu­itów, nig­dy nie było do­syć. Bo też w du­chu, chę­ciach i spo­so­bach był pre­zes zu­peł­nym je­zu­itą. Dla nie­go cel był wszyst­kim. Dą­żył do nie­go sta­le i upo­rnie, oce­niał środ­ki nie uczu­ciem, nie su­mie­niem, ale ro­zu­mem i przy­zna­wał każ­dy z nich za do­bry, je­że­li do­pro­wa­dzał do celu pręd­ko i sku­tecz­nie.

W ze­wnętrz­nym uło­że­niu miał tak­że wie­le po­do­bień­stwa: był ła­god­ny, uj­mu­ją­cy, ko­chał dziat­ki, po­chle­biał mat­kom, chęt­nie po­ży­czał na ma­leń­ki pro­cent, ale gdy przy­szedł ter­min, był nie­ubła­ga­nym. Nie był to wszak­że ską­piec. Owszem, lu­bił wy­go­dy i dla sie­bie ni­cze­go nie ża­ło­wał. Szcze­gól­niej jadł ogrom­nie i stół jego moż­na było uwa­żać za naj­lep­szy w oko­li­cy. Ale był ła­ko­my, zdo­byw­czy, pra­gnął co­raz wię­cej na­by­wać, roz­sze­rzać się, za­okrą­glać.

Szysz­kow­ce do­stał po ojcu, któ­ry był kie­dyś ko­mi­sa­rzem w jed­nym z naj­moż­niej­szych do­mów na Po­do­lu. Do tej pięk­nej wsi przy­dał już pięć in­nych, ale jesz­cze nie po­wie­dział so­bie: ba­sta. Te­raz wła­śnie wszyst­kie swe siły, wszyst­kie sprę­ży­ny wy­tę­żył na Cza­pliń­ce, aby ko­lo­ko­wa­ną w nich przed kil­ku­na­stu laty szlach­tę sku­pić. Ten był cel ży­cia, to ma­rze­nie pre­ze­sa; z tą my­ślą kładł się i wsta­wał.

Pre­zes był nie­wiel­kie­go wzro­stu. Gdy szedł, prze­chy­lał się na ku­cych no­gach, bo był dość oty­ły. Pod­nie­sio­ne miał ple­cy, krót­kie ra­mio­na i tłu­ste rącz­ki, któ­re zwy­kle spla­tał na brzu­chu i krę­cił młyn­ka dwo­ma wiel­ki­mi pal­ca­mi, prze­chy­liw­szy gło­wę. Była to jego zwy­kła poza i – że tak po­wiem – jego szyk bo­jo­wy, zwłasz­cza gdy się miał de­fen­si­ve, gdy kogo słu­chał, a nie chciał od­po­wie­dzieć; gdy co in­ne­go my­ślał, a co in­ne­go mó­wił; gdy krę­tą ścież­ką spro­wa­dzał swą ofia­rę do swe­go celu; gdy go o co pro­szo­no, a on nie chciał za­do­sy­ću­czy­nić; gdy mu kto ostre przy­mów­ki ro­bił, a on je zno­sił i ofia­ro­wał panu Bogu. Bo pre­zes nig­dy się pra­wie nie gnie­wał, nie za­pa­lał, ale ci­cho, jed­no­staj­nie, to idąc, to peł­znąc, to dra­piąc, to dep­cząc, ale za­wsze po­boż­nie z prze­chy­lo­ną gło­wą, z rę­ka­mi sple­cio­ny­mi, z młyn­kiem dwóch wiel­kich pal­ców, do­cho­dził do swe­go. Cza­sem tyl­ko, gdy już był zu­peł­nie pa­nem swe­go prze­ciw­ni­ka, po­rzu­cał tę po­boż­ną i po­kor­ną minę, zmie­niał zu­peł­nie głos i wów­czas mó­wił wprost, do rze­czy, zwięź­le i moc­no.

Twarz miał nie­szpet­ną, ale sze­ro­ką, ta­kiż nos i usta. Dwóch zę­bów nie miał z przo­du, przez co sy­czał, zwłasz­cza wów­czas, gdy wy­ma­wiał: „Je­zus Ma­ria!” – od cze­go zwy­kle za­czy­nał fra­zes, gdy uda­wał za­dzi­wie­nie, gdy się na co nie zga­dzał, gdy pod po­wło­ką ła­god­nych słów i su­mie­nia ukry­wał jad za­wzię­to­ści, sza­chraj­stwo lub ła­kom­stwo. Wten­czas tak­że przy­mru­żał siwe oczy, by­stre i prze­ni­kli­we, marsz­czył wą­skie czo­ło, na któ­rym ster­cza­ły pro­sto – ni­sko przy­cię­te wło­sy, ja­sne­go, ale nie­czy­ste­go ko­lo­ru.

Od lat dwu­na­stu pre­zes owdo­wiał. Żona jego, po któ­rej wziął znacz­ny po­sag, po­cho­dzi­ła z daw­nych or­miań­skich fa­mi­lij, osie­dlo­nych koło Ka­mień­ca i w Ga­li­cji na Po­ku­ciu. Była to ko­bie­ta żywa, ład­na, wy­so­ka i moc­no śnia­da, z no­sem co­kol­wiek za du­żym i z ocza­mi za­nad­to wiel­ki­mi. Zo­sta­wi­ła mu jed­ną tyl­ko cór­kę, któ­ra wzię­ła od mat­ki ki­bić wy­nio­słą i gięt­ką, płeć co­kol­wiek śnia­dą, czar­ne oczy, kru­cze wło­sy, a może i ży­wość wschod­nią. Ale co w mat­ce było nad­to wy­dat­nym i ostrym, to już zła­go­dzi­ło się i za­okrą­gli­ło w ry­sach cór­ki, tak że była kom­plet­nie pięk­ną bru­net­ką.

Pre­zes nie ża­ło­wał wy­dat­ków na jej wy­cho­wa­nie, ale nie umiał nim kie­ro­wać, a przy tym nie miał cza­su i chę­ci. Mó­wi­ła ona ład­nie po fran­cu­sku, ale mało umia­ła; gra­ła bie­gle, ale bez wy­ra­zu i tak­tu; ry­so­wa­ła, ale nie­po­praw­nie, ostro, bez po­ję­cia cie­niów i świa­tła, bez uczu­cia pięk­no­ści. Ten nie­do­sta­tek miał źró­dło w jej cha­rak­te­rze ży­wym, sa­mo­wol­nym, nie­uję­tym, któ­re­mu za­trud­nio­ny swy­mi zdo­by­cia­mi oj­ciec po­zwo­lił roz­wi­nąć się zu­peł­nie, a któ­re­go gu­wer­nant­ki nie­dba­łe i nie­umie­jęt­ne z dzie­ciń­stwa uha­mo­wać nie umia­ły. Wszak­że te wady nie uję­ły pan­nie Ka­mi­li po­wa­bów, bo szczo­dra na­tu­ra dała jej dow­cip, ro­zum na­tu­ral­ny i by­stry, ser­ce ogni­ste, pra­we, peł­ne nie­ogra­ni­czo­nej do­bro­ci i naj­szla­chet­niej­szych po­pę­dów.

Pysz­nił się pre­zes wdzię­ka­mi i ro­zu­mem cór­ki, ale nie moż­na po­wie­dzieć, żeby ją ko­chał tą wy­so­ką ro­dzi­ciel­ską mi­ło­ścią, któ­ra jest naj­czyst­szym pro­mie­niem, jaki się z nie­ba przedarł do zie­mi. On ją ko­chał jako coś naj­droż­sze­go, co do nie­go na­le­ża­ło. Ona zaś, wi­dząc wszyst­kie dzia­ła­nia ojca, cho­ciaż go ko­cha­ła, choć mil­cza­ła, ale w du­szy przy­cho­dzi­ła nie­raz do tego bo­le­sne­go sta­nu, do któ­re­go cza­sem nie­bacz­ni i nie­uczci­wi ro­dzi­ce do­wo­dzą ro­zum­ne i szla­chet­ne dzie­ci – pan­na Ka­mi­la nie­raz w bez­sen­nych no­cach są­dzi­ła po­stęp­ki ojca i po­tę­pia­ła je ze łza­mi.

Pan­na Bel­de­au była to brzyd­ka Fran­cu­zi­ca, bez na­uki, ale nie ze złym ser­cem, peł­na pre­ten­sji, z któ­rej so­bie drwi­ła ro­zum­na i do­ro­sła pa­nien­ka. Pan­na Bel­de­au nie była w sta­nie po­pra­wić wad, ja­kie się w tym cud­nym stwo­rze­niu za­gnieź­dzi­ły. Całą jej za­le­tą była ślicz­na fran­cu­ska pro­nun­cja­cja, za co też od lat pięt­na­stu bra­ła na Wo­ły­niu i na Po­do­lu po róż­nych do­mach po dwie­ście i po dwie­ście pięć­dzie­siąt du­ka­tów.

Z po­cząt­ku pan­na Bel­de­au zwró­ci­ła ba­te­rie swych wej­rzeń i uśmie­chów na pre­ze­sa, od cze­go zwy­kle za­czy­na­ją gu­wer­nant­ki Fran­cuz­ki, gdy się do­sta­ną do wdow­ców. Ale prze­ko­naw­szy się, że nie bę­dzie mo­gła zo­stać ma­co­chą swej uczen­ni­cy, i wi­dząc, że miej­sce do­bre, stół wy­twor­ny, ro­bo­ty żad­nej, ekwi­paż na za­wo­ła­nie, po­sta­no­wi­ła być do­god­ną i usłuż­ną to­wa­rzysz­ką pan­ny Ka­mi­li, po­zwo­lić jej ro­bić, co by się jej tyl­ko po­do­ba­ło, i zno­sić ze śmie­chem wszyst­kie jej drwi­ny i żar­ty, prze­kli­na­jąc tyl­ko cza­sem prze­klę­ty kraj, w któ­rym za nic zgro­ma­dzi­ła do dwu­dzie­stu ty­się­cy i na­pa­ko­wa­ła peł­ne ku­fry kol­ców, łań­cu­chów, grze­bie­ni, ko­ra­li i su­kien.

Taki to był dom, tacy jego głów­ni miesz­kań­cy, do któ­re­go czy­tel­ni­cy po­zwo­lą się wpro­wa­dzić.

Na dzie­dziń­cu, któ­ry był w czę­ści ob­mu­ro­wa­ny ni­skim mu­rem i… ozdo­bio­ny to­po­la­mi, a w czę­ści pło­tem, przed gan­kiem z ko­lum­na­mi, któ­ry nie zaj­mo­wał środ­ko­wej czę­ści domu, ale wzno­sił się na rogu, bo dru­ga po­ło­wa mia­ła do­pie­ro pod­mu­ro­wa­nie, sta­ła brycz­ka nie­kry­ta, ple­cio­na, za­bry­zga­na i sta­rą. Sie­dze­nie, wy­sła­ne sło­mą, za­kry­te było dziu­ra­wym kie­lim­kiem, za­miast ko­zła była desz­czuł­ka, na któ­rej sie­dział w brud­nej sier­mię­dze nie­wiel­ki chło­pak, zgar­bio­ny, z rę­ka­mi po­cho­wa­ny­mi w rę­ka­wy, z czap­ką na­su­nię­tą na uszy, i pa­trzył nie­dba­le na dzie­dzi­niec, gdzie prze­pro­wa­dza­no zgrza­ne ko­nie, któ­ry­mi wró­ci­ła pan­na Ka­mi­la.

Koło nóg jego, w rogu brycz­ki, za­tknię­ty ster­czał ba­to­żek i przy­trzy­my­wał trzy sznur­ki słu­żą­ce za lice trzech nie­wiel­kich ko­ni­ków, za­przę­żo­nych w szle­jach par­cia­nych. Ko­nie były róż­nej ma­ści i róż­ne­go wzro­stu, ale wszyst­kie trzy do­sko­na­le chu­de i jed­na­ko­wo wi­dać głod­ne. Opu­ści­ły bo­wiem uszy i po­zwie­sza­ły gło­wy, ma­rząc za­pew­ne, je­śli nie o ob­ro­ku, któ­re­go już daw­no nie wi­dzia­ły, to o do­brej wiąz­ce sia­na, któ­ra im się tak­że naj­spra­wie­dli­wiej na­le­ża­ła. Był to typ ekwi­pa­żu pod­upa­dłe­go szlach­ci­ca.

Wtem sta­jen­ny prze­pro­wa­dza­ją­cy ko­nie zbli­żył się do za­my­ślo­ne­go chłop­ca i pa­trząc na jego ekwi­paż i uprzęż z po­gar­dą, do cze­go miał zu­peł­ne pra­wo, bo trzy­mał w ręku parę dziel­nych koni w ład­nych szo­rach, za­py­tał:

– Cze­go to tak two­je szka­py za­du­ma­ły się?

– Oho! – od­po­wie­dział chło­pak, nie zmie­nia­jąc by­najm­niej po­zy­cji – i ty byś się za­du­mał, jak­byś jadł ty­dzień tyl­ko sło­mę.

– Albo to u was w Cza­pliń­cach już i sia­na nie ma?

– W Cza­pliń­cach jest, ale u nas nie ma. Co było tro­chę zbo­ża i sia­na, to wszyst­ko Żyd za­brał.

– Jaki Żyd?

– A już­ci wasz Szlo­ma, co wszyst­ko daje na kre­dyt, a po­tem za­gra­bi, co się uro­dzi.

– A na cóż bie­rze­cie?

– Aha, na co bie­rze­cie? A dia­beł ich wie, na co oni bio­rą. Sie­dzą na trzech cha­tach, a chcą być pa­na­mi i brać wszyst­ko na kre­dyt. A jak przyj­dzie pła­cić, to nie ma z cze­go – i uśmiech­nął się owym chy­trym chłop­skim uśmie­chem, któ­ry się za­wsze ob­ja­wia na licu pod­da­ne­go, ile razy pan w kło­po­cie.

– A czyj że ty?

– Pana Po­życz­kow­skie­go.

– Czy on tu? – A tu.

– A po cóż on tu przy­je­chał?

– A dia­bli go wie­dzą.

Sta­jen­ny od­pro­wa­dził ko­nie da­lej. Chło­piec, wy­rze­kł­szy obo­jęt­nie te ostat­nie sło­wa, któ­ry­mi zwy­kle koń­czy się roz­mo­wa lu­dzi o pro­jek­tach ich pa­nów, sie­dział da­lej zgar­bio­ny, z gębą wpó­ło­twar­tą, z okiem wpół przy­mru­żo­nym, a jego ko­nie sta­ły jak pier­wej ze zwie­szo­ny­mi gło­wa­mi, nie­ru­cho­me, jak owa czwór­ka na ko­ście­le św. Mar­ka w We­ne­cji.

Tym­cza­sem w ga­bi­ne­cie pre­ze­sa – w któ­rym pod jed­ną ścia­ną sta­ło jego biu­ro ogrom­ne i kosz­tow­ne, pod dru­gą pięk­na ka­na­pa z dro­gim obi­ciem, pod trze­cią ta­kież krze­sła i szaf­ki, a pod czwar­tą pro­ste dę­bo­we stoł­ki i sto­lik taki, jaki by le­d­wie eko­nom w swo­im (po­ko­ju po­sta­wił – były trzy oso­by.

Na bo­ga­tym i wy­god­nym fo­te­lu sie­dział pre­zes wy­pro­sto­wa­ny; pulch­ne rącz­ki jego le­ża­ły na wy­pu­kłym brzu­chu; dwa wiel­kie pal­ce krę­ci­ły po­wol­ne­go młyn­ka; gło­wa z na­je­żo­ną czu­pryn­ką prze­chy­lo­na była na bok po­boż­nie, a oczy z wy­ra­zem po­ko­ry i mi­ło­sier­dzia zwró­co­ne ku sie­dzą­ce­mu z boku panu Po­życz­kow­skie­mu.

Na jed­nym z owych pro­stych stoł­ków i pra­wie na jego rogu przy­le­pił się skrom­nie ów nie­szczę­śli­wy pa­cjent. Był to czło­wiek już nie­mło­dy, bla­dy, chu­dy, z siwą gło­wą nie­dba­le ucze­sa­ną; sur­dut miał wy­tar­ty, po­dob­no kie­dyś w ciem­no­sie­racz­ko­wy; ka­mi­zel­kę bia­łą i brud­ną, a spodnie nan­ki­no­we, któ­re, pod­no­sząc się zbyt wy­so­ko, zdra­dza­ły cho­le­wy nie­po­czer­nio­ne i rude. Pod pa­chą miał czap­kę ba­ran­ko­wą nie­zmier­nie sta­rą i zwi­nię­tą w rur­kę, a łok­cie i ręce przy­ci­snąw­szy do swe­go cia­ła, ro­bił się jesz­cze węż­szym, niż był w isto­cie. Wi­dać, że to był czło­wiek zbie­dzo­ny, przy­wy­kły do sub­or­dy­na­cji do­mo­wej, na­rzę­dzie ob­cej woli, po­py­cha­dło, któ­re zwra­ca­ło się tam, gdzie je po­pchnię­to.

Bli­żej ku drzwiom stał Szlo­ma Krze­mie­niec­ki. Szlo­ma był to Żyd edu­ko­wa­ny i szej­ne mo­rej­ne. Mógł mieć le­d­wie lat czter­dzie­ści. Wy­so­ki i kształt­ny, twarz miał co­kol­wiek ospą ozna­czo­ną, ale rysy jego, cho­ciaż okrą­gła­we, nos tro­chę za­dar­ty, usta tro­chę za sze­ro­kie, były peł­ne wdzię­ku i mę­skiej pięk­no­ści. Oczy jego czar­ne, osło­nio­ne dłu­gi­mi rzę­sa­mi, ja­śnia­ły uprzej­mo­ścią: uśmiech pra­wie cią­gły roz­twie­rał jego usta i od­kry­wał zęby czy­ste i nad­zwy­czaj­nie pięk­ne. Ak­sa­mit­na jar­muł­ka przy­kry­wa­ła jego gło­wę, a pej­sy nie­zbyt dłu­gie, bro­da nie­zbyt wiel­ka, ucze­sa­ne sta­ran­nie lśni­ły się jak kru­cze skrzy­dła. Czar­ny ma­te­rial­ny ka­ftan, pra­wie nowy, nie miał ani jed­nej plam­ki. Za je­dwab­ny pas za­su­nąw­szy wiel­kie pal­ce, trzy­mał w jed­nym ręku so­bo­lo­wą czap­kę, a dru­gą wy­sta­wił jak­by na po­kaz, tak była bia­ła i czy­sta. Na­wet buty Szlo­my, z wy­so­ki­mi cho­le­wa­mi, z wę­gier­ska wy­kro­jo­ne, były wy­czysz­czo­ne, wy­glan­co­wa­ne i nie oka­zy­wa­ły ni śla­du bło­ta.

Szlo­ma, syn bar­dzo wzię­te­go w swo­im cza­sie cy­ru­li­ka, na­zna­czo­ny pier­wiast­ko­wo na dok­to­ra, do szes­na­stu lat był w szko­łach w Krze­mień­cu. Ob­da­rzo­ny z na­tu­ry naj­pięk­niej­szy­mi zdol­no­ścia­mi, uczył się do­sko­na­le, prze­szedł jako uczeń ce­lu­ją­cy pierw­sze czte­ry kla­sy i był dwa lata na pierw­szym kur­sie nauk wyż­szych. Ale w tym cza­sie oże­nio­no go i na­tu­ra ży­dow­ska prze­mo­gła, po­cią­gnąw­szy go od książ­ki do łok­cia, od ra­chun­ku al­ge­bra­icz­ne­go do pro­stej kred­ki, któ­rą się za­pi­su­ją zło­tów­ki i gro­sze. Wziął się więc do han­dlu i za­po­mniał o dok­tor­stwie.

Zna­jo­mość z pa­ni­cza­mi, daw­niej­szy­mi ko­le­ga­mi, zro­bi­ła go tak­że ich ban­kie­rem. Po­ży­czał im przez przy­jaźń i ko­le­żeń­stwo na mniej­sze, niż inni Ży­dzi, pro­cen­ta i tym spo­so­bem licz­ną miał klien­te­lę i nie stra­cił sza­cun­ku, a cza­sem i to­wa­rzy­stwa mło­dzie­ży, wśród któ­rej prak­tycz­nie się kształ­cił. Stąd więc, cho­ciaż nie prze­stał być Ży­dem, przy­brał for­my wyż­sze w spo­so­bie wy­ra­ża­nia się czy­stą pol­sz­czy­zną, w grzecz­no­ści i stro­ju. Wie­dział przy tym, że jest pięk­nym męż­czy­zną, do­łą­czył więc ko­kie­te­rię i wdzięcz­ną układ­ność do tych przy­mio­tów na­tu­ral­nych i wszyst­ko to ob­ró­cił na ko­rzyść swej kie­sze­ni.

Po zmia­nach Krze­mień­ca po­znał się przy­pad­kiem z pre­ze­sem. Od­ga­dli się pręd­ko oba, bo cel ich był jed­na­ki, cho­ciaż spo­sób za­pa­try­wa­nia się na środ­ki, któ­re do nie­go pro­wa­dzi­ły, nie­zu­peł­nie ten­że sam. Zo­stał więc Szlo­ma agen­tem i mi­strzem pre­ze­sa, za­strze­gł­szy so­bie we wszyst­kich dzia­ła­niach znacz­ne be­ne­fi­cja. Po­rzu­cił mia­stecz­ko prze­niósł się do Szysz­ko­wiec, wziąw­szy w aren­dę wiel­ką karcz­mę na trak­cie, gdzie kon­ty­no­wał swój han­del. Szlo­ma miał wszyst­ko: suk­no, ma­te­rie, płót­na, cu­kier, kawę, wino, mię­so, sło­wem – cze­go tyl­ko po­trze­bo­wać mo­gła szlach­ta oko­licz­na i prze­jezd­ni pa­no­wie. Wszyst­ko było na po­zór w nie­wiel­kich ma­sach, po trosz­ku, ku­po­wa­ne niby dla sie­bie i ustę­po­wa­ne przez grzecz­ność. Tym spo­so­bem uni­kał po­dej­rzeń i prze­śla­do­wań ziem­skiej po­li­cji *, z któ­rą przy tym umiał się za­cho­wać w naj­przy­jaź­niej­szych sto­sun­kach, szcze­gól­niej przez żony urzęd­ni­ków, któ­re do nie­go czę­sto zwra­ca­ły dro­gę na po­pas lub na noc­leg.

Nie tyl­ko to­wa­ry da­wał Szlo­ma chęt­nie na kre­dyt, ale na­wet i pie­nią­dze po­ży­czał i to na umiar­ko­wa­ny pro­cent, zwłasz­cza tym z osob­nych po­sia­da­czów, któ­rych mu uka­zał pre­zes. Tym spo­so­bem zro­bił so­bie wiel­ką re­pu­ta­cję i zjaz­dy u nie­go by­wa­ły licz­ne. Zy­ski­wa­ła na tym aren­da, a je­że­li co utra­cił przez nie­aku­rat­ność lub ban­kruc­two któ­re­go z dłuż­ni­ków, to mu bo­ni­fi­ko­wał pre­zes. Te­raz, skło­niw­szy pań­stwa Po­życz­kow­skich do wy­prze­da­nia czę­ści swo­jej w Cza­pliń­cach pre­ze­so­wi, wraz z nim przy­był skoń­czyć ten waż­ny in­te­res, umó­wić się o cenę i dług swój za­bez­pie­czyć.

– Ja­śnie wiel­moż­ny pan sam wi­dzi – mó­wił Szlo­ma z uśmie­chem – że wszyst­ko w moim re­je­strze po­ra­cho­wa­no su­mien­nie i ta­niej, niż się pła­ci w mia­stecz­kach. Niech ja­śnie wiel­moż­ny pan ra­czy zwró­cić uwa­gę na wino, na cu­kier, na inne pro­duk­ta, któ­rych do­star­cza­łem pani Po­życz­kow­skiej. W Krze­mień­cu da­le­ko dro­żej, nie li­cząc jesz­cze tego, że trzy lata cze­kam.

– Już to ja nie wi­dzę żad­nej róż­ni­cy. I owszem, zda­je mi… się, żeś na każ­dej rze­czy na­li­czył do­bry pro­cent – od­po­wie­dział pre­zes.

– Tak i moja żona mó­wi­ła – rzekł, pod­no­sząc się z lek­ka na stoł­ku pan Po­życz­kow­ski i sia­da­jąc zno­wu jesz­cze pro­ściej.

– Ja­śnie wiel­moż­ny pan się myli – od­po­wie­dział Szlo­ma. – Jest to zwy­kłe pa­nów uprze­dze­nie o lu­dziach na­sze­go wy­zna­nia, że żad­nej przy­słu­gi bez wiel­kich zy­sków nie czy­nią. Bez wąt­pie­nia, w wiel­kiej czę­ści za­ro­bi­li­śmy na tę opi­nię, ale są wy­ją­tek, chcę mó­wić: wy­jąt­ki, i mię­dzy Ży­da­mi.

Te wy­ra­zy: opi­nię, ho­nor, mo­ral­ność itp. wy­ma­wiał za­wsze z pre­ten­sją, jako nie­zwy­kłe w ustach Żyda, a ile razy mu się zda­rzy­ło po­my­lić w ję­zy­ku, tyle razy za­wsze się po­pra­wił, przy­po­mniaw­szy so­bie lek­cje wy­mo­wy, któ­re brał na pierw­szym kur­sie w Krze­mień­cu.

Pre­zes pu­ścił swe pal­ce pręd­sze­go młyn­ka, prze­chy­lił gło­wę i rzekł:

– Słu­chaj no, Szlo­ma, my wie­my, że umiesz ład­nie mó­wić i wszyst­ko po­tra­fisz okra­sić.

– Co to, to praw­da, ja­śnie wiel­moż­ny pa­nie – do­dał pręd­ko pan Po­życz­kow­ski, pod­no­sząc się na stoł­ku i zno­wu opa­da­jąc. – Tak i żona moja mówi.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: