Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Komin Pokutników - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
1 stycznia 2011
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Komin Pokutników - ebook

Książka najwybitniejszego polskiego taternika lat 50. i 60., przez blisko pół wieku uchodząca za kultową. Jan Długosz, ginąc w 33. roku życia na grani Zadniego Kościelca, pozostawił po sobie legendę oraz trzynaście opowiadań, których akcja rozrzucona jest pomiędzy Tatrami, Alpami i Kaukazem. Wydane po raz pierwszy przez Iskry w 1964 roku w zbiorze Komin Pokutników do dziś wygrywają czytelnicze plebiscyty na bestseller górski wszech czasów.
Komin Pokutników to książka szczególna; to dobra górska literatura, ale też niemal reporterski zapis wspinaczek o znaczeniu przełomowym dla historii taternictwa. Można ją czytać jako literacką opowieść o przygodzie, z wartką akcją i ujmującym dowcipem, bądź jako źródło faktograficzne – w tym pomaga komentarz historyczny dodany do obecnego wydania, stanowiący klucz do rozszyfrowania bohaterów oraz dokonanych przez nich przejść.
Tekstowi towarzyszy blisko setka unikalnych zdjęć, przeważnie dotąd niepublikowanych.

Kategoria: Literatura faktu
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-244-0242-7
Rozmiar pliku: 7,6 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Od redaktora

„Ko­min po­kut­ni­ków” to książ­ka szcze­gól­na. To do­bra gór­ska li­te­ra­tu­ra, ale też so­lid­ny ka­wa­łek hi­sto­rii ta­ter­nic­twa. Moż­na ją czy­tać wy­łącz­nie jako li­te­ra­tu­rę, opo­wieść o przy­go­dzie, z wart­ką ak­cją i spe­cy­ficz­nym dow­ci­pem – i na tej przy­go­dzie, prze­ży­ciu po­prze­stać. Tak wła­śnie czy­ta­no „Ko­min…” przez 40 lat od chwi­li jego pierw­sze­go wy­da­nia w 1964 roku.

Rów­no­cze­śnie jed­nak każ­de nie­mal opo­wia­da­nie w tej książ­ce do­ty­czy ja­kie­goś waż­ne­go mo­men­tu w hi­sto­rii ta­ter­nic­twa – nie na dar­mo był Dłu­gosz au­to­rem kil­ku prze­ło­mo­wych do­ko­nań. Moż­na więc po­ku­sić się o od­two­rze­nie szcze­gó­łów tam­tych przejść, któ­re mia­ły prze­cież swo­ją hi­sto­rię, daty, uczest­ni­ków. Taką wła­śnie rolę – fak­to­gra­ficz­ne­go przy­czyn­ka do Dłu­go­szo­wych opo­wie­ści – peł­ni „Ko­men­tarz hi­sto­rycz­ny”, do­da­ny współ­cze­śnie do ory­gi­nal­ne­go tek­stu au­tor­skie­go. W jego stwo­rze­niu po­mo­gli mi sami bo­ha­te­ro­wie książ­ki – ta­ter­ni­cy, part­ne­rzy od liny i to­wa­rzy­sze wspi­na­czek Dłu­go­sza lub tyl­ko świad­ko­wie opi­sy­wa­nych przez nie­go wy­da­rzeń. Dzię­ki nim po­zna­łam do­dat­ko­we szcze­gó­ły i oko­licz­no­ści wie­lu fak­tów, czę­sto cie­ka­we, ale po­zo­sta­ją­ce „za ku­li­sa­mi”. Do­łą­cze­nie owe­go hi­sto­rycz­ne­go anek­su na­da­je książ­ce do­dat­ko­wy, obok li­te­rac­kie­go, wa­lor – czy­ni z niej po­zy­cję z po­gra­ni­cza li­te­ra­tu­ry pięk­nej i re­por­ta­żu. Za re­por­te­ra ucho­dził zresz­tą sam Dłu­gosz już za ży­cia, gdy swo­je opo­wia­da­nia-re­la­cje ze wspi­na­czek pu­bli­ko­wał w pra­sie, sta­jąc się naj­słyn­niej­szym w la­tach 50. i 60. pol­skim al­pi­ni­stą-li­te­ra­tem.

Po­nie­waż opo­wia­da­nia uło­żo­ne są zgod­nie z chro­no­lo­gicz­ną ko­lej­no­ścią wy­da­rzeń, ko­men­tarz po­zwa­la śle­dzić roz­wój ka­rie­ry gór­skiej Dłu­go­sza, a rów­no­le­gle – rów­nież pi­sar­skiej; za­miesz­czo­na bi­blio­gra­fia od­no­to­wu­je wszyst­kie pu­bli­ka­cje po­prze­dza­ją­ce osta­tecz­ne, książ­ko­we wer­sje opo­wia­dań.

Same opo­wia­da­nia zo­sta­ły opra­co­wa­ne – wzglę­dem wy­da­nia pierw­sze­go z 1964 roku – na nowo. Było to moż­li­we dzię­ki od­na­le­zio­ne­mu prze­ze mnie ar­chi­wum au­to­ra; wśród bo­gac­twa do­ku­men­tów ro­dzin­nych zna­la­złam tak­że rę­ko­pi­sy, ma­szy­no­pi­sy, no­tat­ki i wła­sno­ręcz­ne szki­ce Dłu­go­sza – te wła­śnie ma­te­ria­ły po­słu­ży­ły mi do przy­go­to­wa­nia obec­nej po­sta­ci „Ko­mi­na po­kut­ni­ków”. Od­na­le­zie­nie słyn­nej w śro­do­wi­sku wspi­nacz­ko­wym „skrzy­ni Dłu­go­sza”, któ­rej ist­nie­nie przez bli­sko 40 lat uwa­ża­no li tyl­ko za le­gen­dę, od­bi­ło się w świat­ku gór­skim spo­rym echem. Zwłasz­cza że nie­mal wszyst­kie ele­men­ty owej le­gen­dy oka­za­ły się praw­dą – mię­dzy in­ny­mi ten, że skrzy­nia za­wie­ra nie­zna­ne do­tąd tek­sty Dłu­go­sza prze­zna­czo­ne do ko­lej­nych pla­no­wa­nych przez nie­go ksią­żek. Z tych tek­stów istot­nie skom­po­no­wa­łam póź­niej jesz­cze dwie książ­ki Jana Dłu­go­sza, „Flirt z Czar­ną pa­nią” oraz „Wy­wiad z yeti”, wy­da­ne w 1994 i 1995 roku. Ale – co tu waż­niej­sze – od­na­la­złam w niej tak­że wie­le no­ta­tek Dłu­go­sza z cza­sów pra­cy nad „Ko­mi­nem Po­kut­ni­ków”, dzię­ki cze­mu moż­li­we było przy­wró­ce­nie kom­po­zy­cji nie­któ­rych opo­wia­dań we­dług jego au­tor­skie­go za­my­słu. Mo­głam też po­pra­wić nie­ści­sło­ści i błę­dy, ja­kie za­kra­dły się do wy­da­nia pierw­sze­go – co czę­sto sta­je się udzia­łem ksią­żek wy­da­wa­nych po­śmiert­nie, nad któ­ry­mi nie czu­wa już oko au­to­ra.

Zmia­ny w war­stwie ję­zy­ko­wej ogra­ni­czo­ne zo­sta­ły do nie­zbęd­nej re­dak­cji uwzględ­nia­ją­cej dzi­siej­sze re­gu­ły or­to­gra­ficz­ne i in­ter­punk­cyj­ne, przy za­cho­wa­niu naj­da­lej po­su­nię­te­go sza­cun­ku wo­bec ory­gi­nal­ne­go sty­lu au­to­ra, za któ­ry „Ko­min po­kut­ni­ków” jest ko­cha­ny przez wciąż nowe po­ko­le­nia czy­tel­ni­ków.

Mimo iż Dłu­gosz nie re­zy­gno­wał z ob­szer­nych i szcze­gó­ło­wych opi­sów wspi­na­czek, książ­ka do­sko­na­le może się obejść bez słow­nicz­ka wy­ra­żeń fa­cho­wych. Jest zro­zu­mia­ła dla każ­de­go, bę­dąc ra­czej zbio­rem wspo­mnień, re­flek­sji i prze­żyć niż tech­nicz­nych opi­sów.

Dla­te­go na­le­ży do ka­no­nu lek­tur po­cząt­ku­ją­cych wspi­na­czy I dla­te­go na­le­ży do ka­no­nu lek­tur gór­skich we­te­ra­nów.

Pra­gnę zło­żyć naj­ser­decz­niej­sze po­dzię­ko­wa­nia „ku­sto­szo­wi” Dłu­go­szo­we­go ar­chi­wum, tak­że al­pi­ni­ście, Paw­ło­wi Mu­la­rzo­wi, któ­ry prze­cho­wał i uchro­nił przed roz­pro­sze­niem nie tyl­ko oso­bi­ste pa­pie­ry au­to­ra „Ko­mi­na po­kut­ni­ków”, lecz rów­nież ar­chi­wa­lia, rzu­ca­ją­ce snop świa­tła na dzie­je jego za­słu­żo­nej – tak­że dla hi­sto­rii Pol­ski – ro­dzi­ny.

Rów­nie ser­decz­ne po­dzię­ko­wa­nie kie­ru­ję pod ad­re­sem Grze­go­rza Głaz­ka, któ­ry słu­żył mi radą i po­mo­cą przy przy­go­to­wa­niu I wy­da­nia peł­ne­go „Ko­mi­na Po­kut­ni­ków” w 1994 roku.

Ewa De­reń

Ka­to­wi­ce, ma­rzec 2008Lawina

Wy­pa­dek to dziw­na rzecz –

nig­dy go nie ma,

do­pó­ki się nie wy­da­rzy.

A.A. Mil­ne,

Chat­ka Pu­chat­ka

Kłę­by roz­py­lo­ne­go w po­wie­trzu śnie­gu za­czy­na­ją z wol­na opa­dać. Sto­ję na nie­pew­nych, chwiej­nych no­gach, zbie­ra­jąc my­śli. W zu­peł­nej pu­st­ce ko­ła­czą na­tręt­ne py­ta­nia: „Czy tyl­ko ja się ura­to­wa­łem? Trój­ka jest na pew­no tam, w dole, ale gdzie jest Adam? Może zo­stał wy­żej?”.

Wy­tę­żam nie naj­lep­szy wzrok; w gó­rze ma­ja­czy ciem­na syl­wet­ka. Przy­mru­żam oczy: chy­ba się po­ru­sza…

– Adam, to ty?! – wrzesz­czę.

– Ja­nek! Ży­jesz? – do­la­tu­je nie­pew­na od­po­wiedź.

Nie­wy­raź­na ciem­na pla­ma po­więk­sza się, kon­tu­ry za­ry­so­wu­ją się ostrzej – wresz­cie roz­po­zna­ję wy­stra­szo­ną twarz czła­pią­ce­go ku mnie Ada­ma. Wy­glą­da ra­czej na ca­łe­go, tyl­ko cze­kan i czap­kę po­rwa­ła mu la­wi­na.

– Ale­śmy mie­li nie­wia­ry­god­ne szczę­ście! – po­wta­rzam chy­ba po raz dzie­sią­ty.

– Tak, tak, chodź­my pręd­ko do nich – od­po­wia­da nie­spo­koj­nie Adam.

Za chwi­lę sta­je­my nad kra­wę­dzią kil­ku­set­me­tro­we­go, prze­cię­te­go stro­mym, miej­sca­mi pio­no­wym żle­bem urwi­ska. Pa­trzy­my w dół, nie mó­wi­my nic. Wiel­kiej na­dziei nie ma.

Scho­dzę wol­niej, prze­szka­dza mi brak oku­la­rów i złe raki. Na nie­któ­rych gła­zach czer­wo­ne pla­my – krew. Boję się tego, co za­sta­nie­my. Wciąż jesz­cze nie mam wra­że­nia, że to rze­czy­wi­stość, ra­czej zły sen. Idę jak w tran­sie, w szo­ku po­ko­nu­ję trud­ne stro­me od­cin­ki. Chciał­bym się zbu­dzić, ale w głę­bi du­szy wiem, że to nie­moż­li­we. Z dołu sły­szę okrzy­ki:

– Ja­nek, prę­dzej!

Mi­jam ostat­nie krę­te ska­ły i wi­dzę nie­wia­ry­god­nie wiel­kie la­wi­ni­sko, się­ga­ją­ce aż po za­mar­z­nię­ty staw, do po­ło­wy za­sy­pa­ną fi­gur­kę Stasz­ka i Ada­ma ner­wo­wo grze­bią­ce­go rę­ka­mi w śnie­gu. Za chwi­lę cwa­łu­ję po ubi­tej la­wi­nie i za­czy­nam ryć z dru­giej stro­ny bez­wład­nej ręki w ska­fan­drze. To Han­ka.

Nie wiem, czy to se­kun­dy, mi­nu­ty czy kwa­dran­se. Han­ka żyje – jest żół­ta jak Chiń­czyk, zda­je się zła­ma­na ręka – ale żyje, choć po­tę­pień­czo szczę­ka zę­ba­mi.

– Adam! Ja­nek! – woła unie­ru­cho­mio­ny zła­ma­ną nogą Sta­szek. – Zo­staw­cie ją! Szu­kaj­cie Ma­ry­ny!

Jak sza­leń­cy chwy­ta­my za gi­ną­cą pod śnie­giem linę i po­ty­ka­jąc się, upa­da­jąc i pod­no­sząc, wy­ry­wa­my ją z bia­łe­go la­bi­ryn­tu. Lina – wście­kle po­skrę­ca­ny wąż – robi prze­dziw­ne pę­tle, od­bie­ga, za­wra­ca. Opór, ko­pie­my go­ły­mi rę­ka­mi – psia­krew, blok skal­ny! I znów w lewo, pra­wo, ósem­ki, łuki, na­resz­cie w dół. Głę­bo­kość śnie­gu jest od­wrot­no­ścią na­szych na­dziei, z upo­rem krwa­wi­my pal­ce o za­mar­z­nię­tą szreń. Sły­chać tyl­ko świsz­czą­ce od­de­chy. Nad nami słoń­ce, bez­na­mięt­ne, obo­jęt­nie oświe­tla­ją­ce nas słoń­ce. Han­ka i Sta­szek bez sło­wa cze­ka­ją na wy­nik.

Zni­ka­my pra­wie w wy­ko­pa­nym dole, prze­szka­dza­jąc so­bie na­wza­jem…

Do­ko­pu­ję się pierw­szy. Leży metr pod śnie­giem, gło­wą w dół. Zle­pio­ne krwią wło­sy, sina twarz, wpó­ło­twar­te usta… To chy­ba ko­niec. Adam usta­wia jej ję­zyk we wła­ści­wym po­ło­że­niu i na­gle… ci­chy jęk – za­czy­na od­dy­chać.

– Żyje! – krzy­czę.

– Żyje… – cie­szą się asy­stu­ją­cy z od­da­li Han­ka i Sta­szek.

Jest zu­peł­nie nie­przy­tom­na.

Słoń­ce cof­nę­ło się tro­chę ku za­cho­do­wi i obej­mu­je nas cień; kil­ka­na­ście stop­ni mro­zu, trze­cia po po­łu­dniu, za pół­to­rej go­dzi­ny noc…

Prze­ry­wa­my bez­sku­tecz­ne cu­ce­nie.

– Adam, leć do Po­pradz­kie­go, ja zo­sta­nę z nimi. Znasz dro­gę?

– Przez próg do Zło­misk, po­tem pro­sto?

– Tak. Wra­caj za­raz. Ja­kieś je­dze­nie, koce, to­bo­gan… i za­dzwoń po „Za­chran­kę”¹.

– Trzy­maj­cie się. Lecę!

– Adaś, tyl­ko po ga­zie, po ga­zie, bo za­mar­z­nie­my! – wtrą­ca Sta­szek.

Adam pę­dzi twar­dym la­wi­ni­skiem, ale wnet za­czy­na za­pa­dać się w śnie­gu, fika ko­zła za ja­kimś wy­sta­ją­cym gła­zem i zni­ka. Zo­sta­ję sam z trze­ma po­ła­mań­ca­mi. Sam, na nie wia­do­mo jak dłu­go – w naj­lep­szym wy­pad­ku na pięć, sześć go­dzin, w naj­gor­szym…

Cień obej­mu­je już Han­kę, do­cho­dzi do Stasz­ka. Hen w gó­rze, pra­wie ki­lo­metr nad nami, nie­do­stęp­ne Cze­ski Szczyt i Wy­so­ka. Z le­wej ja­kieś po­tęż­ne urwi­sko – z nie­do­wie­rza­niem roz­po­zna­ję wschod­nią ścia­nę po­gar­dza­nych Ko­pek.

– Wiesz – mówi Sta­szek – kie­dy to wszyst­ko sta­nę­ło i spoj­rza­łem do góry… naj­pierw po­my­śla­łem, o rany! jak wy­so­ko trze­ba bę­dzie pod­cho­dzić… Te­raz – do­da­je – chciał­bym tyl­ko ja­koś z tego wyjść…

– No, no, nie prze­sa­dzaj, nie jest zno­wu tak źle – od­po­wia­dam nie­pew­nie. Robi się cho­ler­nie zim­no. Nada­rem­nie usi­łu­ję od­szu­kać za­rzu­co­ne w śnie­gu rę­ka­wicz­ki. Je­stem w sa­mej ko­szu­li, bo na moim ska­fan­drze i swe­trze leży Ma­ry­na. Za­czy­na mną trząść, po­now­nie za­bie­ram się do cu­ce­nia. Ma­ry­na nie re­agu­je na sło­wa, na roz­cie­ra­nie skro­ni śnie­giem, na kle­pa­nie po po­licz­kach. Beł­ko­cze coś. Wtem otwie­ra oczy i przy­pa­tru­je mi się uważ­nie:

– Ktoś ty? – pyta. – Cze­mu mnie bu­dzisz! Ja chcę spać! – Za­czy­na pła­kać: – Zo­staw mnie! Zo­sta­aw! Tak cie­pło… Wio­sna, ptasz­ki, psz­czo­ły brzę­czą… Zo­staw! Brzę­cząą!!!

Po chwi­li otwie­ra oczy, tym ra­zem przy­tom­niej­sza:

– Ja­nek – szep­cze sła­bo – co się sta­ło? Ja chcę do domu… Ma­mu­siu! Tłu­ma­czę jej jak dziec­ku, że to nie­moż­li­we; po­le­cie­li­śmy z la­wi­ną, Adam po­szedł po po­moc i za­raz wró­ci. Kiwa po­ta­ku­ją­co gło­wą, ale za­czy­na zno­wu swo­je:

– Cze­muś mnie zbu­dził? Ja chcę do domu…

Je­stem tro­chę tym wszyst­kim zmę­czo­ny. Na do­bit­kę Sta­szek i Han­ka dają znać o so­bie chó­ral­ny­mi krzy­ka­mi i szczę­ka­niem zę­bów – nie czu­ją zmar­z­nię­tych nóg. „Mu­szę po­sa­dzić mo­ich roz­bit­ków ra­zem – my­ślę – za­wsze cie­plej. Naj­le­piej bę­dzie ścią­gnąć Stasz­ka w dół”. Ale na­po­ty­kam opór; Sta­szek nie po­zwa­la ru­szyć zła­ma­nej nogi, jego opty­mizm przez te pół­to­rej go­dzi­ny ulot­nił się tro­chę. Nio­sę więc w górę pół­przy­tom­ną Ma­ry­nę i wra­cam po Han­kę. Od­wra­cam się na krzyk. Ma­ry­na jak wań­ka-wstań­ka kiwa się nad Stasz­kiem:

– Ktoś ty? Ja idę do domu…

– Mań­ka! Ma­ań­ka! Zwa­rio­wa­łaś? Uwa­żaj!!!… Ja­nek! Ja­nek! Bo ona upad­nie i do resz­ty zła­mie mi tę nogę!

Za­nim zdą­ży­łem do­biec, Ma­ry­na, za­ta­cza­jąc się jak na­ło­go­wy al­ko­ho­lik, scho­dzi w dół – w po­ło­wie la­wi­ni­ska leży jak dłu­ga. A więc – od po­cząt­ku. Wresz­cie wszy­scy są ra­zem. Sa­dzam ich na ska­fan­drze. Robi się zu­peł­nie ciem­no. Noc.

***

Była nas piąt­ka: Ma­ry­na, Sta­szek, Han­ka, Adam i ja. Zde­cy­do­wa­li­śmy się na po­wrót do Kra­ko­wa i z ża­lem pa­trzy­li­śmy na ba­jecz­ną biel pa­no­ra­my Mię­gu­szo­wiec­kich Szczy­tów, na po­tęż­ną za­chod­nią ścia­nę Niż­nich Ry­sów i na ciem­ne, gdzie­nieg­dzie tyl­ko przy­pró­szo­ne śnie­giem urwi­sko Ka­zal­ni­cy. Wie­dzie­li­śmy, że góry zo­ba­czy­my nie wcze­śniej niż wio­sną, sło­necz­nym, cie­płym kwiet­niem.

I na­gle Sta­szek za­wo­łał:

– Po­pa­trz­cie! Chmur­ka nad Ża­bim Ko­niem!

Rze­czy­wi­ście – ma­leń­ka ró­żo­wa chmu­recz­ka… To ona była wszyst­kie­mu win­na.

Ku­si­ła. Opo­wia­da­ła o słoń­cu, nie­bie­skim nie­bie i bia­łych śnie­gach… Opo­wia­da­ła o sa­mot­no­ści, ci­szy, o na­wi­sach, o ogrom­nych so­plach i o lśnią­cych lo­dem prze­wiesz­kach. Mó­wi­ła, że na szczy­tach przez te kil­ka mie­się­cy nie sta­je ludz­ka sto­pa… Wa­bi­ła nie­zna­nym, nie­wy­po­wie­dzia­nym… Ule­gli­śmy.

Do­brze po po­łu­dniu, za­miast je­chać wy­god­nie w wa­go­nie, da­li­śmy się za­sko­czyć zmierz­cho­wi na stro­mej grzę­dzie pod wierz­choł­kiem Ry­sów. Ciem­ną już nocą dy­go­ta­li­śmy na szczy­cie w bu­rzy i za­wiei, a Sta­szek usi­ło­wał zna­leźć dro­gę do schro­ni­ska na Wa­dze. Ro­bi­ło się co­raz prze­past­niej, te­ren na­wet jak na noc – gdy nie wi­dzi się eks­po­zy­cji – był sta­now­czo zbyt stro­my. W koń­cu jed­nak do­brnę­li­śmy do roz­le­głych śnież­nych pól, ukry­wa­ją­cych gdzieś na swo­ich zbo­czach ma­leń­kie pu­de­łecz­ko – Cha­tę pod Ry­sa­mi. Do­lin­kę za­le­ga­ła mgła, było bar­dzo zim­no – dziew­czę­ta skar­ży­ły się na od­mro­żo­ne nogi. Roz­sta­wi­li­śmy się w ty­ra­lie­rę, prze­szu­ku­jąc stok. Mie­li­śmy szczę­ście: jak po sznu­recz­ku tra­fi­li­śmy na ma­ja­czą­ce w ciem­no­ści schro­ni­sko.

Zimą nikt tu nie miesz­ka… pe­wien kło­pot spra­wi­ło do­sta­nie się do środ­ka, ale uchy­lo­na okien­ni­ca i ru­cho­ma szy­ba przy­szły nam z po­mo­cą. We­wnątrz ciem­no, zim­no – nie pa­lo­no tu ład­nych parę mie­się­cy – tem­pe­ra­tu­ra po­ni­żej zera. Tro­skli­wie za­mknę­li­śmy tar­ga­ne śnie­ży­cą okno.

– Kto ma za­pał­ki? – za­py­ta­łem.

Od­po­wie­dzia­ło mi głu­che mil­cze­nie.

– Jak to? Nikt nie wziął za­pa­łek ani la­tar­ki? – py­tam jesz­cze raz zdu­mio­ny – ład­na hi­sto­ria… No nic, szu­kaj­my…

Piąt­ka lu­dzi, po­trą­ca­jąc się na­wza­jem i obi­ja­jąc o sprzę­ty, czła­pie nie­zdar­nie po ciem­ku i ob­ma­cu­je każ­dy przed­miot. Trwa to dość dłu­go. Na­gle moje pal­ce do­ty­ka­ją ma­łe­go, kan­cia­ste­go kształ­tu, któ­ry nie może być ni­czym in­nym niż…

– J e s t!

W środ­ku tyl­ko jed­na za­pał­ka.

– Ma­cie świecz­kę?

– Tak.

Po­cie­ram głów­ką o szorst­ką ścian­kę pu­deł­ka. W krót­kim bły­sku wi­dzę zmar­z­nię­te, za­nie­po­ko­jo­ne twa­rze. Przy­ty­kam pło­my­czek do kno­ta, skwier­cze­nie, gło­śny syk – i za­pał­ka ga­śnie.

– Cho­le­ra! Niech to ja­sny szlag…

I znów głu­chy tu­pot nóg i sze­lest ma­ca­ją­cych rąk, jak w ja­kimś wiel­kim domu ślep­ców. Pod moim ad­re­sem sy­pią się wy­rzu­ty za nie­wy­ko­rzy­sta­nie szan­sy. Sam sie­bie tak­że prze­kli­nam w du­chu, z każ­dą mi­nu­tą utwier­dza­jąc się w prze­ko­na­niu, że była to ostat­nia za­pał­ka w schro­ni­sku. Ale los jesz­cze raz się do nas uśmie­cha: ręka znów po­trą­ca coś lek­kie­go, co spa­da na zie­mię i wy­da­je cha­rak­te­ry­stycz­ny, ko­ła­czą­cy od­głos.

– Uwa­ga! Nie ru­szać się!

Ostroż­nie ob­ma­cu­ję pod­ło­gę, cen­ty­metr po cen­ty­me­trze…

– M a m!

Ko­goś, kto nie wie­rzy w zło­śli­wość losu, może ta sy­tu­acja jed­nak prze­ko­na: w pu­deł­ku znów była tyl­ko jed­na za­pał­ka. Sta­nę­li­śmy wszy­scy wko­ło, żeby osło­nić pło­my­czek od ewen­tu­al­ne­go po­dmu­chu. Wy­cią­gną­łem plik sta­rych li­stów mi­ło­snych. Adam trzy­mał je koło mo­je­go nosa, kie­dy po­cie­ra­łem za­pał­kę. Od ni­kłe­go pło­my­ka buch­nął sil­ny pło­mień, po raz pierw­szy oświe­tla­jąc kąty kuch­ni.

– Hur­ra! – wy­rwa­ło się z pię­ciu gar­deł.

*

Spa­li­śmy jak za­bi­ci, nie sły­sząc jed­nej z naj­więk­szych ta­trzań­skich śnie­życ, jaka roz­sza­la­ła się wkrót­ce. Ran­kiem ter­mo­metr po­ka­zy­wał mi­nus dwa­dzie­ścia pięć stop­ni, a hu­ra­gan pę­dzą­cy masy śnie­gu chciał ze­rwać dach. O wy­chy­le­niu na ze­wnątrz choć­by nosa nie mo­gło być mowy.

W świe­tle dnia oka­za­ło się, że pu­de­łek z za­pał­ka­mi jest znacz­nie wię­cej. Ale za­czę­ły się pe­ry­pe­tie z pa­le­niem w pie­cu. Roz­pa­lo­ny ogień na­tych­miast gasł. Kie­dy wy­kry­li­śmy, że rura do ko­mi­na za­tka­na jest pa­pie­rem, wiatr za­czął nam dąć śnie­giem po­przez pa­le­ni­sko na po­kój. Sta­szek zna­lazł gdzieś w ru­pie­ciar­ni ko­min z ko­gut­kiem od wia­tru. Wy­pra­wa – z ra­ka­mi i z liną – by usta­wić go na da­chu, trwa­ła oko­ło pół go­dzi­ny, a Adam od­mro­ził rękę. Ale jak za to po­tem było cie­pło… Od­kry­li­śmy za­ma­sko­wa­ny skład drew­na i na­pa­li­li­śmy jak w łaź­ni.

Miło wspo­mi­nam tam­te chwi­le. Na­oko­ło nas sza­la­ło pie­kło, w krót­kim cza­sie nisz­czą­ce każ­de ży­cie, a tu­taj my – za­gu­bie­ni w ogrom­nych śnie­gach, w sa­mym ser­cu gór, sa­mot­ni i nie­za­leż­ni – za­sta­na­wia­li­śmy się, jaką jesz­cze po­tra­wę moż­na wy­kom­bi­no­wać z dłu­gie­go ma­ka­ro­nu i kon­ser­wo­wych pa­ra­daj­ków. Wie­czo­rem, kie­dy wiatr tar­gał z wście­kło­ścią okien­ni­ca­mi, zmy­wa­li­śmy ta­le­rze, śpie­wa­jąc smęt­ną „ban­do­skę”. By­li­śmy szczę­śli­wi, że bu­rza trwa, by­li­śmy szczę­śli­wi wbrew wszyst­kie­mu, wbrew zdro­we­mu roz­sąd­ko­wi.

Koło po­łu­dnia prze­ja­śni­ło się tro­chę. Męż­czyź­ni po­sta­no­wi­li zro­bić wy­pad na Wy­so­ką. Na szczę­ście wiatr po­zwie­wał śnieg z pół­noc­nych ścian i nie gro­zi­ły la­wi­ny. Sto me­trów pod wierz­choł­kiem za­trzy­ma­ła nas prze­wiesz­ka. Zro­bi­ło się póź­no – mu­sie­li­śmy za­trą­bić do od­wro­tu. Zmrok zła­pał nas koło prze­łę­czy, ale świa­teł­ko do­pro­wa­dzi­ło do schro­nu. Po­sta­no­wi­li­śmy ju­tro znów spró­bo­wać.

*

Rano po­go­da przed­sta­wia­ła się kiep­sko – lecz cóż, sło­wo się rze­kło. Szczyt osią­gnę­li­śmy w hu­ra­ga­nie, śnie­ży­cy i mgle. Scho­dząc, to­nę­li­śmy w bia­łej pie­rzy­nie aż po uszy, śnieg za­sy­py­wał śla­dy. Nie obe­szło się bez lek­kich od­mro­żeń i trud­no by­ło­by tra­fić do „domu”, gdy­by nie Han­ka sto­ją­ca z lam­pą naf­to­wą w oknie.

*

I znów dzień sza­leń­stwa ży­wio­łów, po­dob­nie jak i na­stęp­ny. Do­pie­ro pod wie­czór tro­chę się uspo­ko­iło. Adam i Sta­szek wpa­dli na sza­tań­ski po­mysł wy­sko­cze­nia na po­bli­ski, nie­wiel­ki szczyt Ko­pek. Tym ra­zem na­wet ja się zbun­to­wa­łem:

– Nie zdą­ży­cie przed nocą!

To ich oczy­wi­ście tyl­ko zdo­pin­go­wa­ło. Wró­ci­li koło szó­stej, przy­no­sząc na do­wód ja­kąś kart­kę z pusz­ki szczy­to­wej, sami jed­nak przy­zna­li, że mie­li wię­cej szczę­ścia niż ro­zu­mu.

Ale w koń­cu głód zaj­rzał nam w oczy. Na­wet ma­ka­ron i po­mi­do­ry się skoń­czy­ły. Na­le­ża­ło wra­cać. Po­go­da do­pie­ro o zmro­ku po­zwo­li­ła na re­ko­ne­sans; szczyt Ry­sów i dro­ga zej­ścio­wa to­nę­ły w śnie­gu. A więc ju­tro wie­czo­rem po­wrót – za­de­cy­do­wa­li­śmy. Zna­le­zio­na przy­pad­kiem pusz­ka mię­sa po­pra­wi­ła hu­mo­ry. A może by tak ran­kiem – je­śli bę­dzie ład­na po­go­da – sko­czyć z dziew­czę­ta­mi na Cze­ski Szczyt? Zro­bić kil­ka zdjęć?

*

Zi­mo­we wie­czo­ry są dłu­gie. Ciem­no się robi już o czwar­tej, a za­sy­pia do­pie­ro o dzie­wią­tej. Co tu ro­bić? Dys­ku­to­wać, śpie­wać, grać w kar­ty – moż­na też tyl­ko do cza­su.

– Po­staw mi ka­ba­łę – za­pro­po­no­wa­ła Ma­ry­na.

Jako bacz­ny ob­ser­wa­tor zaj­mu­ją­cej się tym na­ło­go­wo sta­rej ciot­ki, mia­łem pew­ne umie­jęt­no­ści w tym kie­run­ku. Z nu­dów, dla żar­tu, da­łem się upro­sić. Z nie­wie­lu ze­sta­wień kart i po­jęć na­tu­ry ogól­nej, że kier to mi­łość, a trefl – kło­po­ty, za­pa­mię­ta­łem ze­sta­wie­nie ozna­cza­ją­ce śmierć: as trefl, dama trefl i dzie­wiąt­ka trefl. Kie­dy koło damy karo sym­bo­li­zu­ją­cej Ma­ry­nę uło­ży­ła się po­wyż­sza kom­bi­na­cja – po­czu­łem się tro­chę nie­swo­jo.

Resz­ta to­wa­rzy­stwa wy­ra­zi­ła pew­ne za­in­te­re­so­wa­nie:

– No to po­staw mnie! – z uśmie­chem za­pro­po­no­wał Sta­szek.

Ku ogrom­ne­mu za­sko­cze­niu, mimo wie­lo­krot­ne­go ta­so­wa­nia i prze­kła­da­nia kart – as trefl, dama i dzie­wiąt­ka ota­cza­ły Stasz­ka wia­nusz­kiem… po­pa­trzy­li­śmy na sie­bie…

– Te­raz moja ko­lej – po­wie­dział Adam.

Wszy­scy sku­pi­li się przy sto­le, kie­dy od­kry­wa­łem kar­ty. W naj­bliż­szym są­siedz­twie Ada­ma czer­ni­ły się krzy­że: as, dama…

Po­czu­łem się bar­dzo głu­pio, jak rzad­ko kie­dy w ży­ciu. Coś, w co nie spo­sób było uwie­rzyć, co trak­to­wa­łem jak żart, jed­nak – po­mi­mo wszyst­ko – da­wa­ło wie­le do my­śle­nia. Kie­dy kła­dłem ka­ba­łę dla sie­bie, po czo­le spły­wał mi pot, a czwór­ka zbi­tych głów za­sła­nia­ła wi­dok na czar­ne i czer­wo­ne ob­raz­ki. Wszy­scy mil­cze­li, sły­chać tyl­ko było go­rącz­ko­we od­de­chy. Obok mnie sta­ły rzę­dem: as, dama, dzie­wiąt­ka…

Na­głym ru­chem ręki zmio­tłem kar­ty:

– Do dia­bła z głup­stwa­mi!

Ale po­god­ny na­strój już nie wró­cił. Mil­cze­li­śmy, pa­trząc na sie­bie nie­uf­nie.

– Po­le­ci­my z la­wi­ną – za­wy­ro­ko­wał Adam.

– Trze­ba bę­dzie cho­ler­nie uwa­żać przy zej­ściu…

– Wra­caj­my wie­czo­rem, jak nie bę­dzie słoń­ca – po­wie­dział Sta­szek.

Usi­ło­wa­łem się uśmiech­nąć:

– Eee, kto by tam wie­rzył w kar­ty…

To nie była praw­da. Już mó­wiąc te sło­wa, sły­sza­łem, że brzmia­ły fał­szy­wie. Ir­ra­cjo­nal­ny nie­po­kój z każ­dą chwi­lą rósł.

*

Dzień wstał pięk­ny jak nig­dy. Noc wy­pę­dzi­ła stra­chy, a resz­ty do­ko­na­ło nie­oglą­da­ne od wie­lu dni słoń­ce. We­se­li pstry­ka­li­śmy zdję­cia i w naj­lep­szych hu­mo­rach pod­cho­dzi­li­śmy pod Ko­gut­ka². Śnieg był twar­dy, ale wczo­raj­sza ka­ba­ła pod­świa­do­mie ka­za­ła dmu­chać na zim­ne. W efek­cie zwią­za­li­śmy Stasz­ka z dziew­czę­ta­mi i szli­śmy ostroż­niej niż zwy­kle. Na Ko­gut­ku znów ogar­nę­ło nas słoń­ce i we­szli­śmy na oświe­tlo­ne po­łu­dnio­we sto­ki. Tu­taj jed­nak spusz­cza­ne w dół małe kul­ki śnież­ne szyb­ko ro­sły w ogrom­ne kule. Przy­tłu­mio­ny nie­po­kój obu­dził się zno­wu.

– Jest cho­ler­nie la­wi­nia­sto – po­wie­dzia­łem do Stasz­ka.

Ale Sta­szek miał do mnie ja­kieś za­daw­nio­ne pre­ten­sje i każ­dą uwa­gę zby­wał iro­nicz­ny­mi okrzy­ka­mi. Zresz­tą słoń­ce, cie­pło – nie po­zwa­la­ły uwie­rzyć w nie­szczę­ście. A po­tem sta­ło się to wszyst­ko bar­dzo na­gle.

Do­cho­dzi­li­śmy do szczy­tu, kie­dy śnieg drgnął pod no­ga­mi i ra­czej wy­czu­łem, niż usły­sza­łem tępy dźwięk. Na­gle po­ble­dli przy­sta­nę­li­śmy z Ada­mem, bez­rad­nie pa­trząc w dół. Wiem do­sko­na­le, co ozna­cza ta­kie głu­che tąp­nię­cie… Gdzie ucie­kać? Ogrom­ne pola śnież­ne, pod­cię­te dwu­stu­me­tro­wym pro­giem skal­nym, od­ci­na­ją od­wrót. Kil­ka­na­ście me­trów nad nami wy­ra­sta ze śnie­gu po­tęż­ny głaz… Boże! Żeby się tam do­stać!

– Uwa­żaj­cie! Pę­kło! – krzy­czę do Stasz­ka i nie ba­cząc na nic, w sza­lo­nym, zwie­rzę­cym wprost stra­chu prze­bie­ga­my kil­ka­dzie­siąt ner­wo­wych kro­ków. Trzy­mam już z ca­łej siły ręką chro­po­wa­tą, moc­ną ska­łę, ale nie czu­ję się bez­piecz­nie. W żleb­ku nade mną wi­dzę głę­bo­ką szcze­li­nę w bia­łej po­kry­wie, w dole sły­szę gde­ra­ją­cy głos Stasz­ka:

– Gdzie pę­kło? Gdzie pę­kło? Prze­cież wca­le nie jest la­wi­nia­sto…

Ale już pod­mi­no­wał nas lęk. Adam zdła­wio­nym gło­sem żąda, że­bym szedł da­lej. Je­stem bez­rad­ny jak dziec­ko, w gło­wie bo­le­sna myśl: „wszyst­ko prze­pa­dło…”. Do szczy­tu ja­kieś trzy­dzie­ści me­trów, idę z roz­pa­czą da­lej, brnę w mo­krym śnie­gu po pier­si, wal­czę o każ­dy metr i se­kun­dę. To już nie ja – to sam in­stynkt ży­cia…

Pęk­nię­cie zo­sta­je w dole, te­ren lek­ko się kła­dzie, śnieg już tyl­ko do po­ło­wy ły­dek, raki zgrzy­ta­ją po ska­le – ostat­nie me­try do wierz­choł­ka. Za­czy­nam mieć nie­roz­sąd­ną na­dzie­ję, że i tym ra­zem się uda. Po ci­chu ślu­bu­ję so­bie, że już nig­dy wię­cej…

Jesz­cze dwa, trzy kro­ki i będę bez­piecz­ny. I na­gle…

W ułam­ku se­kun­dy ru­sza cały ota­cza­ją­cy mnie świat. Pró­bu­ję ha­mo­wać cze­ka­nem, lecz jesz­cze nie­zu­peł­nie zda­ję so­bie spra­wę z tego, co za­szło. Wy­la­tu­ję w po­wie­trze jak z ka­ta­pul­ty i w sza­leń­czych sal­tach wi­dzę ty­sią­ce ton śnie­gu su­ną­ce po zbo­czach. Wiem, że to ko­niec, żad­ne tam ob­raz­ki z dzie­ciń­stwa, tyl­ko myśl: „szko­da, że tak głu­pio…”. Nie ma we mnie cie­nia na­dziei. Lecę, ude­rzam, od­bi­jam się i znów lecę. Mam tyl­ko jed­no pra­gnie­nie – pal­nąć tak, żeby prze­stać czuć i mieć spo­kój! Nie może być mowy o ja­kimś dzia­ła­niu; po­rwał mnie pie­kiel­ny ko­ło­wrót, ma­glu­je, prze­wra­ca, strą­ca z kil­ku­na­sto­me­tro­wych pro­gów, dziw­nym zrzą­dze­niem losu – w mięk­ki śnieg.

W pew­nej chwi­li la­wi­na tro­chę zwal­nia – ogrom­ne zwa­ły nie mogą się po­mie­ścić w wą­skim uj­ściu żle­bu. Po­wra­ca pra­gnie­nie ży­cia. Uzmy­sła­wiam so­bie, że trę brzu­chem po zlo­do­wa­cia­łym zbo­czu, że przy­gnia­ta­ją mnie mo­kre masy śnie­gu i że mam cze­kan w gar­ści. Pró­bu­ję ha­mo­wać. Wy­ry­wa mi ostrze, ale pę­tel­ka na prze­gu­bie po­zwa­la wal­czyć da­lej. Tym ra­zem wy­cho­dzi mi le­piej, robi się ja­śniej, ja­sno – sta­ję.

Ką­tem oka wi­dzę prze­wa­la­ją­cą się na pra­wo, rwą­cą śnież­ną po­wódź, ka­wa­łek liny, czy­jeś roz­wia­ne wło­sy. I ci­sza… Ci­sza. Świe­ci słoń­ce.

Wsta­ję oszo­ło­mio­ny, ogłu­pia­ły i wła­ści­wie bar­dzo za­do­wo­lo­ny. Żyję! Na­praw­dę żyję! Świat wy­glą­da nie­re­al­nie. Nade mną ja­kieś ogrom­nie wiel­kie góry, któ­rych przed­tem nie było, i nie­wia­ry­god­ny fakt, że jed­nak żyję. Oku­la­ry oczy­wi­ście zgi­nę­ły w la­wi­nie, to­też ota­cza­ją­ce kon­tu­ry są nie­co za­ma­za­ne. Po­wo­li wra­ca zdol­ność roz­sąd­ne­go my­śle­nia. Gdzie resz­ta? Do świa­do­mo­ści prze­bi­ja się przy­tłu­mio­ny, ro­sną­cy huk. Pa­trzę w dół i da­le­ko w głę­bi wi­dzę wy­sy­pu­ją­cą się na gład­ką ta­flę sta­wu la­wi­nę. Pod­no­szą­cy się śnież­ną chmu­rą pył lśni krysz­tał­ka­mi w słoń­cu. Ciar­ki prze­cho­dzą mi po ple­cach – resz­ta jest t a m !

***

Noc. Wy­iskrzo­ne gwiaz­da­mi nie­bo. Czar­ne kon­tu­ry szczy­tów. Ci­sza, za­sty­głe la­wi­ni­sko i my – czwór­ka roz­bit­ków, któ­ra cze­ka, trwa i musi prze­trwać. Z mro­ków od­zy­wa­ją się co chwi­lę ża­ło­sne gło­sy:

– Ja­necz­kuu, ja już nogi w ogó­le nie czu­ję…

Bie­gam, ma­su­ję nogi, ręce, biję po ple­cach. Nie mogę się roz­tro­ić, dla­te­go cią­gle ktoś na­rze­ka. W myśl nie­zbyt może słusz­nej za­sa­dy, że tego boli naj­wię­cej, kto naj­gło­śniej wrzesz­czy – naj­gło­śniej­szych ob­słu­gu­ję w pierw­szej ko­lej­no­ści.

– Ja­nek, jak my­ślisz, czy Adam do­szedł? A może Sło­wa­cy nie chcą tu przyjść? – do­py­tu­je się Sta­szek.

– Może c… coś mu s… się sta­ło, prze­cież do… do­brze nie z… znał dro­gi – jąka się Han­ka.

– Rany Bo­skiee, jak bo­liii! – na­rze­ka Sta­szek.

– Ja­necz­ku, roz­grzej mi nogi… Ja­sień­ku, wo­łaj­my! – pro­si Han­ka.

Mi­nę­ło do­pie­ro kil­ka go­dzin i po­moc, o ile jest na­wet w dro­dze, to da­le­ko. Ale le­piej ro­bić coś niż nic. Krzy­czę w ciem­ność – chwi­la ocze­ki­wa­nia. Hen w dole jak­by głos sy­re­ny okrę­to­wej.

– Oho, po­go­to­wie – mówi Han­ka.

Wiem do­sko­na­le, że to elek­tric­ka w Szczyrb­skim Je­zio­rze, ale niech tam!

Han­ka szczę­ka zę­ba­mi, Sta­szek na­rze­ka, Mań­ka jest chwi­la­mi zu­peł­nie nie­przy­tom­na, ale wła­ści­wie wszy­scy są dziel­ni. Chcę ich ja­koś za­jąć, opo­wia­dam nie­stwo­rzo­ne hi­sto­rie, de­kla­mu­ję na­wet bar­dzo ak­tu­al­ny wiersz Gał­czyń­skie­go:

Księ­życ w nie­bie jak ba­ła­łaj­ka,

ech! za wstąż­kę by go tak ścią­gnąć

i na ser­dusz­ko…

Księ­życ rze­czy­wi­ście jest, z tym ser­dusz­kiem by­ło­by tro­chę go­rzej… Je­stem w sa­mej ko­szu­li i po kil­ku mi­nu­tach ma­so­wa­nia, kie­dy czu­ję, że sztyw­nie­ją mi ręce, urzą­dzam dzi­ki bieg do­oko­ła na­szej trój­ki, za­bi­ja­jąc po do­roż­kar­sku ręce. Sta­szek pa­trzy na mnie z za­zdro­ścią. Je­stem lek­ko pod­nie­co­ny, zmar­z­nię­ty i głod­ny. Chciał­bym, żeby już przy­szli. Wie­rzę, że wszyst­ko skoń­czy się do­brze – tyl­ko ten prze­klę­ty mróz. Nie za­sta­na­wiam się nad tym, co bę­dzie ju­tro lub za ty­dzień – te­raź­niej­szość ab­sor­bu­je mnie cał­ko­wi­cie. Nie czu­ję jesz­cze po­sma­ku tra­ge­dii – do­tąd wszyst­ko w po­rząd­ku – ale nie­ja­sne prze­czu­cie mówi mi, że za kil­ka go­dzin, je­śli nie daj Boże ze­rwie się wiatr.

Cią­gle nie mogę zro­zu­mieć, jak piąt­ka lu­dzi może zje­chać kil­ka­set me­trów z tak apo­ka­lip­tycz­ną la­wi­ną i żyć.

Nogi, ręce, ple­cy, bieg wko­ło, mo­no­ton­ne po­ję­ki­wa­nie Stasz­ka, szczę­ka­nie zę­ba­mi Han­ki i bre­dze­nie Ma­ry­ny. „Księ­życ w nie­bie jak ba­ła­łaj­ka”… Dla­cze­go jak ba­ła­łaj­ka, do cho­le­ry? Ogar­nia mnie złość na Bogu du­cha win­ny księ­życ i na Gał­czyń­skie­go. Żeby już przy­szli albo co…

Mi­nu­ty ro­sną w kwa­dran­se, te prze­mie­nia­ją się w go­dzi­ny. Ci­sza. Wy­gwież­dżo­ne nie­bo, ciem­ne góry, księ­życ. „Czy ja się boję? Chy­ba nie… Tego uczu­cia nie­po­dob­na na­zwać lę­kiem”.

– Ja­sień­ku, ma­suj…

– Cze­mu ich nie ma? – pyta Ma­ry­na.

Tłu­ma­czę spo­koj­nie to, o czym sam nie je­stem już tak głę­bo­ko prze­ko­na­ny, że jesz­cze nie mogą być. Za­czy­nam mar­z­nąć. Ko­szu­la, choć weł­nia­na, na dwa­dzie­ścia stop­ni mro­zu to mało. Znów bieg z za­bi­ja­niem rąk…

– Ja się boję! Mamo! Mamo! – bre­dzi Ma­ry­na.

Biję, kle­pię i spo­koj­nym, rze­czo­wym ar­gu­men­to­wa­niem wy­pę­dzam wkra­da­ją­ce się zwąt­pie­nie. Boję się jed­ne­go: naj­póź­niej za go­dzi­nę po­win­ni­śmy usły­szeć po­moc – czyż­by Adam jed­nak nie do­szedł?

– Ja­nek, wo­łaj­my. Może już idą?

Chcę im tłu­ma­czyć, że to nie ma sen­su, ale ma­cham z re­zy­gna­cją ręką i na­wet do­łą­czam się do przy­po­mi­na­ją­cej bar­dzo, bar­dzo sta­ry i roz­stro­jo­ny in­stru­ment trój­ki.

Z dołu sły­chać nie­wy­raź­ną jesz­cze, ale nie­bę­dą­cą echem od­po­wiedź. Na­sze krzy­ki zmie­nia­ją się w trium­fal­ny ryk. Na­stro­je od razu inne. Sta­szek dow­cip­ku­je, wra­ca tro­ska o do­cze­sne spra­wy, o to, żeby nie od­mro­zić kil­ku pal­ców. Je­stem za­trud­nio­ny jak nig­dy przed­tem. Wo­ła­my co chwi­lę w ciem­ność. Jak wol­no, jak dłu­go wle­cze się czas w ocze­ki­wa­niu na to, w co już pra­wie prze­sta­li­śmy wie­rzyć. My­śli­my te­raz tyl­ko o tym, że wkrót­ce zje­my może coś cie­płe­go i otu­li­my się w koce. Ale gło­sy nie przy­bli­ża­ją się zbyt­nio, sta­le są jak­by w jed­na­ko­wym od­da­le­niu. Po­zwa­lam so­bie na ma­ka­brycz­ny żart:

– Wie­cie co? Ale by­ła­by heca, gdy­by ich te­raz przy­sy­pa­ła la­wi­na!

Żart nie znaj­du­je uzna­nia:

– Daj spo­kój wróż­bom… Już raz sta­wia­łeś ka­ba­łę!

Za­mie­rzam ich wy­kpić, ale mój uśmiech nik­nie na ło­skot scho­dzą­cej nie­da­le­ko la­wi­ny. Han­ka i Sta­szek pa­trzą na mnie ja­koś dziw­nie i za­czy­na­ją krzy­czeć w ciem­ność, by się upew­nić, że nic nie za­szło.

Ci­sza. Te­raz i ja pró­bu­ję bez­sku­tecz­nie siły swo­je­go gło­su – nikt nie od­po­wia­da. Spa­da na mnie grad pre­ten­sji:

– A wi­dzisz! Wi­dzisz, co na­ro­bi­łeś?! To two­ja wina!

Śmie­ję się z tych za­rzu­tów, ale nie po­tra­fię wy­tłu­ma­czyć mil­cze­nia eki­py ra­tun­ko­wej. Mo­ich roz­bit­ków znów ogar­nia apa­tia – sie­dzą oso­wia­li, nie żą­da­ją już ma­so­wa­nia, Ma­ry­na bre­dzi. Pa­trzą na mnie krzy­wo… Nie ma rady, sam mimo wszyst­ko za­nie­po­ko­jo­ny, scho­dzę la­wi­ni­skiem w dół. Wkrót­ce czar­na, ża­ło­śnie po­krzy­ku­ją­ca grup­ka, po­dob­na do stad­ka przy­cup­nię­tych w gnieź­dzie pi­skląt, nik­nie mi z oczu. Brnąc w śnie­gu i prze­wra­ca­jąc się na nie­rów­no­ściach, scho­dzę na staw. Kie­dy sta­ję na pro­gu opa­da­ją­cym do Do­li­ny Zło­misk, wy­da­je mi się, że już wiem. „Mu­szą być bli­sko i wiel­ki za­łom ścia­ny tłu­mi ich gło­sy” – my­ślę.

Z drżą­cym ser­cem de­cy­du­ję się na okrzyk:

– Heej! Ha­loo!

Chó­ral­na od­po­wiedź wy­bu­cha tuż-tuż…

To pierw­szy rzut – Adam i trój­ka ze sło­wac­kie­go schro­ni­ska: ku­charz, kel­ner i tra­garz. To­bo­gan, wód­ka, kieł­ba­sa i buł­ki. Jemy, ma­su­je­my. Ma­ry­na prze­sta­ła bre­dzić i goli wódę.

Po­go­da się psu­je, gwiaz­dy zni­ka­ją. Za­czy­na­my trans­port. Adam z Ju­lem pro­wa­dzą Han­kę pod ręce. Ja z dwo­ma in­ny­mi cią­gnie­my Stasz­ka i Ma­ry­nę na to­bo­ga­nie. Na twar­dym la­wi­ni­sku jest do­brze – po­tem ka­tor­ga. Kop­ny śnieg, ob­cią­żo­ne po­nad nor­mę sa­nie wci­na­ją się głę­bo­ko. Cią­gnie­my czte­ry, pięć kro­ków i trze­ba od­po­cząć. Ser­ce wali jak mło­tem. Nie wiem, jak dłu­go to trwa­ło – może go­dzi­nę, może dwie, jak przez mgłę przy­po­mi­nam so­bie, że do­brnę­li­śmy do sta­wu.

Na­gle Julo po­chy­la się w przód, nad­słu­chu­je, zwi­ja rękę w trąb­kę i krzy­czy Od­po­wia­da mu bli­ski od­zew.

„Za­chran­ka”!

Wy­czer­pa­ni sta­je­my i pa­trzy­my, jak na nie­da­le­kim pro­gu Do­li­ny Zło­misk po­ja­wia się mała fi­gur­ka – jed­na, dwie, po­tem cała chma­ra. An­dra­si, Julo Pa­rak, Vla­do Simo, Ste­fan Se­pe­la i inni. Sta­rzy zna­jo­mi. Po­wi­ta­niom nie ma koń­ca. Sta­szek za­po­mi­na o zła­ma­nej no­dze i szcze­bio­cze do Vla­da jak pta­szek:

– A po­mniš, po­mniš u Téry­ho³? Ano, ano Mar­ta, vel­mi do­bre… Ako­je s’Mar­tou? (Mar­ta to żona Vla­da, jed­na z naj­ład­niej­szych Sło­wa­czek, do któ­rej po ci­chu wszy­scy wzdy­cha­li).

W roz­gwa­rze po­wszech­nej ra­do­ści i od­prę­że­nia uświa­da­miam so­bie, że je­stem po­tęż­nie zmę­czo­ny, głod­ny i mam tego wszyst­kie­go dość. Na­gle dają znać o so­bie roz­ma­ite czę­ści cia­ła, któ­rych przed­tem nie czu­łem. Za­czy­na mnie bo­leć gło­wa. Jed­nak oka­zu­je się, że mój lot nie prze­szedł zu­peł­nie bez echa. Opa­no­wu­ję się z wy­sił­kiem – przed nami stro­me zbo­cze.

Po chwi­li ru­sza­my. Po pię­ciu, sze­ściu lu­dzi przy każ­dych sa­niach, z przo­du, z tyłu, z boku. Wcze­pie­ni pal­ca­mi w linę, wle­cze­ni cięż­kim to­bo­ga­nem – zwa­la­my się z pa­ro­me­tro­wych pro­gów w śnieg. Ha­mu­ję ca­łym cia­łem, my­śląc o jed­nym – nie wol­no pu­ścić! Księ­życ otu­la się li­sią cza­pą, zry­wa się wiatr – kur­nia­wa. Wal­ka nie skoń­czo­na.

Dno do­li­ny, za­cisz­niej. Pada śnieg. Idzie­my ubi­tym trak­tem i co mo­ment wpa­da­my w wy­kro­ty. Jed­na go­dzi­na, dwie… Je­stem już tak zmę­czo­ny, że idę, pra­wie śpiąc. Nikt nic nie mówi, au­to­ma­tycz­nie po­ru­szam no­ga­mi i po­da­jąc w przód cię­żar cia­ła – na­prę­żam lin­kę to­bo­ga­nu. Nie re­agu­ję na­wet na py­ta­nia. Wtem nie­wy­raź­ny błysk prze­bi­ja przez kur­ty­nę śnież­nych płat­ków. Trze­cia go­dzi­na w nocy. Do­bi­ja­my do schro­ni­ska.

*

Co da­lej? Cie­płe rze­czy, her­ba­ta, je­dze­nie i łóż­ko. Koce. Ster­ta kocy. Upra­gnio­ne nade wszyst­ko łóż­ko. Nie­ste­ty, ze snem nie jest tak ła­two. Adam zmor­do­wa­ny chra­pie, a ja nie­szczę­sny, ob­da­rzo­ny lek­kim snem – nie mogę. Sta­szek wrzesz­czy, że boli go noga i żeby mnie o tym zu­peł­nie prze­ko­nać, zry­wa ze mnie koce. Ma­ry­na w ciem­no­ściach mo­no­lo­gu­je:

– Jak to się wła­ści­wie sta­ło? Ja­nek był na gó­rze, Adam pod nim, po­tem Han­ka, Sta­szek i ja. Hm… to jed­nak dziw­ne, że ży­je­my…

Nie mogę jej ro­zu­mo­wa­niu od­mó­wić słusz­no­ści, tym nie­mniej od­sy­łam ją w my­ślach do wszyst­kich dia­błów: też pora na roz­wa­ża­nia.

Już, już za­sy­piam, kie­dy sły­szę jęki Han­ki i prze­ni­kli­wy, wy­peł­nia­ją­cy po­kój szept:

– Ja­necz­ku…

Uda­ję, że śpię.

– Ja­necz­kuu…

Krew mnie za­le­wa, ale je­stem twar­dy.

– Ja­necz­kuu…

Adam smacz­nie chra­pie. Za­ła­mu­ję się:

– Co?

– Po­praw mi nogę…

Zre­zy­gno­wa­ny wsta­ję. Po­pra­wiam. Te­raz za­czy­na Sta­szek:

– Ja­necz­kuu!

– Co?!

– Ja chcę siu­siu…

Co mam zro­bić? Od­bi­jam ja­kiejś flasz­ce po wi­nie szyj­kę – jak się nie ma co się lubi, to się lubi co się ma.

Jęki i krzy­ki, mo­no­lo­gi Mań­ki, zbie­ga­ją się w ja­kąś prze­dziw­ną ca­łość. Moje cia­ło ta­kie cięż­kie…

– Ja­necz­kuu!

Mru­czę coś w od­po­wie­dzi… Nic nie sły­szę, nic nie pa­mię­tam. Śpię.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: